Pull Me from the Dark 2/2


Pull Me from the Dark

POPRZEDNIA CZĘŚĆ

Koss Moss - 2018-01-15, 14:49

           Hannibal Lecter nie poprosił Willa wyłącznie o to, by tolerował obecność Amaury’ego w przestrzeni, którą czasami musieli dzielić.
W jego prośbie zawierał się również cichy wymóg, by Will patrzył, jak się do siebie zbliżają, jak Hannibal pożera tego ślicznego chłopaka wzrokiem, jak flirtują i wzajemnie rozniecają w sobie płomienie namiętności.
Siedząc z nimi przy jednym stole, niby na równej pozycji, a jednak tak bardzo odsunięty, rozumiał, co czuli kiedyś ci, z którymi spożywali posiłki: Jack Crawford, Bedelia, Alana. Każda osoba, którą Hannibal zaprosił na obiad lub kolację razem z Willem szła natychmiast w odstawkę, gdy posiłek zamieniał się w rozkoszny taniec odwzajemnionych komplementów i pozbawionych złośliwości słownych przepychanek.
Po incydencie w piwnicy Amaury patrzył na Willa inaczej, nie ukrywał już chłodu. Z kolei Will się wycofał: jadł wprawdzie z nimi, jak chciał tego Hannibal, i przyglądał się ich gotowaniu, upewniając, że do jego porcji nie trafi narkotyk (choć jako bystry młodzieniec musiał przecież wiedzieć, że gdyby Lecter chciał, znarkotyzowałby go choćby we śnie), jednak pozostały czas spędzał z Viggo, robiąc przynęty w sypialni, łowiąc ryby nad małym jeziorem lub po prostu spacerując z dala od Lectera i jego nowej sympatii. Patrzenie na nich było zbyt bolesne.
Wszystkie te odczucia, które go rozdzierały i z jakiegoś niezrozumiałego powodu zdawały się fizycznie kumulować w piersi, były dla niego nowością. Tak naprawdę nikt wcześniej nie dotarł do jego serca na tyle głęboko, by zasadzić w nim swoje nasiono. Nikt wcześniej również nie wyrwał z niego siłą drzewa, które z tego nasiona wyrosło. Niemal fizycznie czuł krater, który pozostał po tym brutalnym akcie. Czarna, ziejąca pustką dziura w kształcie gwiazdy, która zamiast rogów ma długie macki, jak Wendigo.
Coś szarpnęło wędką. Will pociągnął ją lekko do siebie i pośpiesznie nawinął żyłkę. Jego oczom ukazał się przepiękny okaz karpia, który szarpał się na żyłce, zawzięcie walcząc o życie.
Zdjął go ostrożnie i wrzucił do wiadra. Przez chwilę podziwiał zdeterminowaną rybę, a potem potargał po łbie podekscytowanego Viggo i sięgnął po nową przynętę.
           W salonie rozbrzmiewała muzyka klasyczna. Rozbawiony Amaury obracał się wokół własnej osi, tańcząc z wyimaginowaną partnerką. Zwierzył się Hannibalowi, że w Paryżu tańczył w balecie. Był bardzo zgrabny i pełen życia, jego ruchy – doskonale skoordynowane, a spojrzenie roziskrzone i pewne siebie.
Gdy melodia ucichła, w swym tańcu zatrzymał się tuż przed Hannibalem. Kilka sekund później rozległy się pierwsze dźwięki walca – jakby właśnie to było im przeznaczone – i wówczas Amaury z łagodnym uśmiechem ostrożnie, ale bez nieśmiałości, wyciągnął do niego dłoń.
  ― Panie Lecter, zapraszam pana do tańca ― wyszeptał, patrząc gorąco w pociemniałe oczy, które czasem, w odpowiednim oświetleniu, nie wydawały się brązowe, lecz czerwone jak zastygła krew.
Hannibal podniósł się powoli i zapiął guzik eleganckiej marynarki. Na jego wargach gościł ten obłędnie seksowny, oszczędny uśmieszek, zuchwały i arogancki, ale jak cudowny na tym dojrzałym obliczu. Amaury był zachwycony, gdy mężczyzna bez słowa objął go najdelikatniejszym, najbardziej pełnym wyczucia gestem na świecie, i ruszyli w taniec.
To doktor Lecter prowadził i dyktował kroki, lecz Amaury, niezwykle wprawiony w tańcu i gibki, bez problemu przewidywał je i dopasowywał się jak źdźbło trawy do podmuchu wiatru. Stanowił przedłużenie intencji Lectera. Jeśli mężczyzna wykonywał choć najdrobniejszy gest, jakby chciał go podsadzić, wówczas Amaury zgrabnie podskakiwał i wykonywał piękny zamach swoją długą nogą, nigdy nie strącając przy tym żadnego z antyków, nieważne, jak blisko byli mebli.
Nietrudno było w takiej chwili zapomnieć o całym świecie. Amaury zapomniał. Zatonął w czerwonym oceanie. Nie uśmiechał się, lecz przez rozchylone, lśniące wargi wypuszczał regularnie powietrze. Ciemne pasemko, którego Amaury zawadiacko nigdy nie ugładzał jak reszty włosów, opadało na jego mleczną skórę i unosiło się przy każdym długim, nieco drżącym wydechu.
Chwilę później młodzieniec nie krzyżował już spojrzenia z mężczyzną, ponieważ zamknął powieki i wykonywał nawet najbardziej skomplikowane figury na oślep, jakby znał na pamięć nie tylko każdy ich improwizowany przecież ruch, ale i rozkład pomieszczenia.
Gdy muzyka umilkła, Amaury na chwilę zastygł w bezruchu, a potem dygnął delikatnie i uchylił powieki, by popatrzeć w pociemniałe oczy doktora Lectera.
  ― Ar vis dar manote, kad pusiausvyra nėra raktas, pone Lecter?¹ ― wyszeptał.


___
¹ Czy nadal uważa pan, że równowaga nie jest kluczem, panie Lecter?


H.K.M. - 2018-01-22, 22:15

           W życiu każdego człowieka następowały nieraz momenty, w których czas rozmywał się, rozpływał w kontinuum, przestając istnieć na nieokreśloną chwilę ― podczas tych zdradliwie ulotnych minut (sekund, godzin?) każdy szczegół stawał się nagle uwidoczniany przez nienazwaną siłę, która pozwalała zauważać rzeczy niezauważalne i rozumieć sprawy, których rozumieć nie dało się w żadnej innej sytuacji.
Hannibal patrzył na Amaury'ego, oczarowany pięknem jego młodego ciała i barwnej duszy ― ciemne spojrzenie podążało za płynnymi ruchami, obmywając z niewypowiedzianą czułością szczupłe ramiona, długie nogi i zgrabne pośladki, napinające się rozkosznie pod wpływem skomplikowanego piruetu.
Ileż gracji było w sposobie, w jaki jego wąskie stopy odrywały się od podłoża, by za chwilę opaść na nie, lekko, niczym piórka ― ileż słodyczy było w wygiętych w subtelnym uśmiechu wargach, ile obietnicy tkwiło w szmaragdowych oczach, nieustępliwie pochłaniających swą głębią jego oblicze.
― Panie Lecter, zapraszam pana do tańca ― miękki głos otulił jego ucho i wiedział, że prędzej skonałby w straszliwych męczarniach, niż odmówił tej dłoni, tej perspektywie, temu szaleństwu.
Zatracił się w nim ― kołysał drobnym ciałem i sterował nim, choć wcale nie musiał się przy tym wysilać ― Amaury ulegał mu od razu, wyginając się lekko, z gracją, ilekroć Hannibal zdążył o tym jedynie pomyśleć. Dostrzegał rozkosz, malującą się na młodej twarzy i chłonął ją chciwie, utrwalając ten obraz w swej pamięci. Wyobraźnie podsuwała mu najróżniejsze scenariusze i choć wiele z nich wydawało się obrazoburczymi, nie potrafił im odmówić, nie potrafił ich odsunąć.
― Ar vis dar manote, kad pusiausvyra nėra raktas, pone Lecter?¹ ― szepnął chłopiec, a serce doktora zabiło mocniej, posyłając gorący impuls w najdalsze zakątki jego ciała.
Hannibal przysunął się bliżej, niwelując ostatnie centymetry przyzwoitości ― poczuł na swej piersi pulsowanie drugiego serca i uśmiechnął się, zauroczony tym doznaniem; duża dłoń wysunęła się w górę, mknąc przez gładki policzek do czupryny gęstych, ciemnych włosów ― przesunął palcami między ich miękkimi pasmami, burząc ich dotychczasowy, nienaganny ład.
Amaury tak bardzo przypominał mu o jego młodości ― czasem Hannibal widział w tym aroganckim chłopcu odbicie siebie z dawnych lat i...
Niczego nie potrafił już poradzić na to, że pragnął ucałować to wspomnienie ― pragnął się w nim zatopić, pozwolić sobie na zrobienie czegoś tak pięknego i strasznego zarazem; pochylił się więc i połączył ich wargi, uprzejmie i delikatnie, jak zawsze.
Wolne ramię oplotło się wokół cienkiego pasa, zahaczyło o zmysłowy łuk pośladków ― pocałunek przybrał swą pełną formę w momencie, gdy rozchylił usta, wykonując z pełną świadomością nieme zaproszenie. Był ogromnie ciekaw, czy młody du Maurier z niego skorzysta; sam nie zamierzał jednak stanowić ogniwa, które prowokowałoby takową sytuację.
Dźwięki walca płynęły uparcie przez salon, otulając go swą wyrafinowaną miękkością i niezaprzeczalnym rytmem; z dziwnym rozczuleniem, Hannibal uświadomił sobie, że jego serce, każdy jego oddech i gorąco drugiego ciała, wszystko to było muzyką, wszystko stanowiło sobą niezbity rytm i przepiękne, pojedyncze wersy melodii, które w połączeniu dawały najpiękniejsze dźwięki, jakie tylko można było sobie wyobrazić.
I nic nie działo się w niej przypadkowo.


Koss Moss - 2018-01-22, 23:03

           Nic nie działo się przypadkowo.
Nieprzypadkowo światło zachodzącego słońca migotało na cienkiej, poznaczonej zmarszczkami twarzy doktora Lectera, jak na dojrzałym pomidorze Roma, który leży na drewnianym parapecie wiejskiej chaty, wysuszony złotymi promieniami letnich popołudni .
Amaury ujął twarz doktora w swe delikatne, jędrne dłonie i kciukami wygładził jego skórę, patrząc, jak na krótką chwilę staje się gładka jak – zapewne – kiedyś. Jego oczarowanie tym człowiekiem nie znało granic. Gdyby Hannibal go o to poprosił, sam podałby mu się na talerzu, poczęstowałby go każdym kawałkiem swojego młodziutkiego, soczystego ciała, swoimi krągłymi pośladkami, miękkimi udami, na których tak apetycznie odznaczała się całkiem obfita warstwa zdrowego, zapewne różowiutkiego mięsa, własnymi policzkami, językiem… językiem.
Amaury był pewien, że bardzo posmakowałby temu pięknemu człowiekowi, że zaspokoiłby jego wyrafinowane gusta.
Przechylił głowę i zamknąwszy oczy, przesunął mokrymi wargami po rozchylonych ustach Lectera.
I on się nie śpieszył, wsłuchując w niemal synchroniczne bicie ich serc, a udem czując gorąc i pulsowanie erekcji mężczyzny.
Przesunął wargami po lekko szorstkim policzku, wsunął je pod wrażliwe nozdrza Lectera, przesunął się po wyczekujących wciąż ustach i objął nimi wydatny podbródek, wiedząc… czując, że ten Ideał nie jest najbardziej doświadczonym z kochanków, nie jest taki jak inni. Przez całe swoje życie, aż do późnej dojrzałości, Hannibal musiał bardzo ostrożnie przebierać w kochankach, prawdopodobnie bardzo rzadko zainteresowany ich seksualnością. Ten człowiek, zupełnie tak jak Amaury, najbardziej kochał się w umyśle, dlatego, młodzieniec był o tym głęboko przekonany i czuł to w każdym jego spojrzeniu i geście, nie nabrał bogatego doświadczenia w tej sferze. Była dla niego nowa i tajemnicza. Być może odkrył ją dopiero przy mężczyźnie, którego nazywał swoim narzeczonym, choć zapewne w przeszłości nie wahał się wykorzystywać seksu dla swych celów.
Nie był to jednak taki seks, jaki właśnie uprawiali oczami. Amaury sunął palcami po ciepłej twarzy, wodził po kościach policzkowych, badał naturalne wgłębienia wyrzeźbione jak gdyby ręką wyjątkowo utalentowanego artysty, może samego boga, który bardzo dobrze wiedział, co robi. Każda zmarszczka miała swoje miejsce, każda bruzda w kącikach oczu była tam z jakiegoś powodu.
Nawet krzywizna warg, ich nieco mocniej wygięta lewa strona. Nawet ta drobna nieregularność na doskonałym obrazie była znamieniem perfekcji.
Amaury zamrugał powoli i wrócił do całowania kącików jego warg – z namaszczeniem, namiętnie, lecz spokojnie. Żadnej wulgarności. Żadnego grubiaństwa. Nawet tak otwarcie zaproszony do wnętrza jego ust, stosownie wyraził nieśmiałość, pokrążył chwilę wokół nich, nim wrócił i wpuścił w nie swój ciepły, słodki oddech.
  ― Dojrzały Apollinie ― wyszeptał łagodnie, a czułe słowa wlały się przez rozchylone i zamarłe w oczekiwaniu, szlachetne usta do genialnego umysłu Lectera, tak, jak Amaury tego pragnął. ― Gdyby moją miłość można było zamknąć w słowach, byłaby rozleglejsza niż wszystkie tomy poezji miłosnej, jakie goszczą na półkach twej biblioteki, i bardziej od nich namiętna. Przepraszam, lecz nie potrafię dłużej opierać się temu, co nawiedzało mnie w snach ― jego szept stawał się coraz bardziej gorączkowy. Nawet doskonale opanowany Amaury miewał chwile słabości. ― Przepraszam za to, co muszę uczynić.
To rzekłszy, omiótł roziskrzonym spojrzeniem twarz Lectera i nagle przywarł do jego krzywych warg, dociskając do nich swoje.
Nakarmił, nakarmił go swym językiem, przesuwając nim po krzywiźnie niezwykle ostrych zębów, nim zanurkował, by posmakować tego drugiego.
Amaury smakował czymś bardzo słodkim. Całe jego ciało, skrupulatnie wsmarowywane olejki, starannie zaplanowana dieta, regularne popijanie ziołowych naparów, wszystko było wabikiem, przynętą, którą Hannibal Lecter, jego Apollin, wreszcie zapragnął połknąć.
Chłopiec przesunął dłonią po koszuli Lectera, zmierzając w dół, ku jego kroczu, ale nie dotknął go, lecz uda, i tylko kciuk wskazywał kierunek, w którym chciałby udać się następnie.
Lecz nie wulgarnie i prostacko, ulegając popędowi jak zwierzę. Nigdy w taki sposób.


H.K.M. - 2018-01-22, 23:42

           Piękno potrafiło przybrać nieskończenie wiele form ― Hannibal dostrzegał je w najróżniejszych aspektach życia ― w powolnej wędrówce liści, które oderwane od drzewa, wirowały w powietrzu w swej ostatniej wędrówce, by opaść na ziemię i rozkwitając najjaskrawszymi barwami, odejść w ciszy i brunatnej nicości, oddając się ze spokojem w absolutne zapomnienie. Widział je też w sposobie, w jaki krew wyciekała z przeciętych żył ― i tych całkiem nieważnych i tych, które po przecięciu stawały się jedynie bramą do świata umarłych. Krzepko płynąca czerwień fascynowała go swoim żywym uosobieniem życia ― nie człowiek, nie on stanowił główny dowód na to, że tląca się iskra, dziwne pobudzenie, że właśnie to stanowiło życie ― to krew, jej żywa barwa i gęstość, jej słodko-metaliczny zapach, one wyjaśniały w najprostszy sposób sens istnienia.
Żyjesz, bo krwawisz. Krwawisz, bo żyjesz.
Tak samo piękny, żywy i realny był moment, w którym drobny młodzieniec, wiedziony setkami emocji, wyszeptał mu prosto w wargi czułe wyznania (wykraczające sferę jego najgłębszych domniemań, pieszczące jego duszę swoją poezją), a potem przywarł do nich kurczowo, z potrzebą, potrzebą tak wielką, że ciężko było mu nie odpłacić się tym samym.
I dziwił się, bo nie miał pojęcia, kiedy on sam także zaczął potrzebować tego wszystkiego ― zapachu, dotyku, uwielbienia, słów i języka ― wszystkiego, co składało się na obraz czarnowłosego chłopca, drżącego w jego ramionach, uwięzionego w murach jego gorącego ciała i chłodnej ściany.
Wyczuwał niepowtarzalny i intymny rytm, który pobudzał szczupłe członki, wprawiając je w specyficzny zapał, rozsiewając wokół otumaniający (i niezwykle słodki) zapach feromonów.
Oderwał się od pocałunków (nie potrafił powstrzymać cichego westchnienia), spoglądając z góry na rozpaloną pożądaniem twarz młodzieńca; zatrzymał się nagle, uderzony pięknem szmaragdowych oczu ― otoczone mgłą pożądania, kojarzyły mu się z bramami do tajemniczego ogrodu, skrywającego w sobie nieprzebyte głębiny, które natychmiast zapragnął zwiedzić, odkryć każdym swoim wygłodniałym doznań zmysłem.
Jego dłonie przesunęły się po młodzieńczym, płaskim torsie, rozprawiając się zwinnie z guzikami eleganckiej koszuli ― stylowa kamizelka osunęła się na podłogę, szeleszcząc swymi kosztownymi tkaninami, a on, guzik po guziku, odsłaniał kolejne centymetry mlecznobiałej skóry, rozkoszując się widokiem niewielkich, różowych sutków, odznaczającymi się przez cienki materiał.
Przycisnął do jednego z nich swój kciuk, naciskając na odstający kształt z niebezpiecznie wypracowaną dokładnością ― ciemne oczy wwiercały się w zielone studnie, chłonąc i chłonąc ich nieskończoną głębię.
― Pakelkite galvą ― poprosił, głosem zniekształconym przez zdradliwą chrypę. ― Noriu pamatyti šį kūną kruopščiai.

*Unieś głowę. Chcę dokładnie obejrzeć to ciało.


Koss Moss - 2018-01-23, 01:04

           Amaury od razu zadarł głowę, a wówczas delikatnie zarysowana grdyka uwypukliła się na jego mlecznej, nieskazitelnej szyi. Tej delikatnej skóry nie szpeciła ani jedna blizna, gdzieniegdzie nosiła na sobie tylko maleńkie ciemne plamki, jawiące się jako czarne gwiazdy na białym nieboskłonie. Hannibal mógłby zaprojektować wygląd tego ciała wedle własnego uznania. To było czyste płótno, które łaknęło jego pędzla. Mógł mieć wrażenie, że ten chłopiec urodził się dla niego; że jego jedynym celem było oddanie się mu w nienaruszonej formie.
Koszula opadła powoli na ziemię i chłopiec uniósł długie, smukłe ręce – one też skrywały w sobie smakowite, delikatnie zarysowane mięśnie – wysoko nad głowę.
Nie wstydził się, ale i nie zachowywał w sposób wyuzdany. Oferował mu siebie w sposób elegancki, w prostej, minimalistycznej oprawie, bez zbędnych materiałów.
Patrzył w oczy Lectera nawet wtedy, gdy ciemne, dopasowane spodnie zsunęły się z jego zgrabnych nóg z pomocą doktora, ujawniając jego mały sekret. Dość oczywisty.
Oparł się o chłodną ścianę i wygiął ciało w delikatny łuk.
Hannibal wyprostował się, pożerając go wzrokiem i Amaury wiedział, doskonale wiedział, że Lecterowi podoba się to, co widzi.
  ― Ar jau matote savo vaizduotėje, visus indus, kuriuos padarysi iš manęs, Apollo?¹ ― zapytał łagodnie i skrzyżował skromnie nogi, jednak nie na tyle, by ukryć swą intymność przed spragnionym, badawczym wzrokiem Lectera.
Nie odmawiał mu siebie, och, zainteresowanie tego mężczyzny, którego nigdy nie nazwałby psychopatą, radowało jego serce, wypełniało je prawdziwym ukojeniem. Każde serce coś szepcze, ale pozostaje samotne, dopóki drugie serce nie odpowie mu, nie zawtóruje, nie zabije żwawo. Serce doktora Lectera biło dla niego żwawo, wtórowało mu, odpowiadało i Amaury nie pragnął niczego innego, jak odwdzięczyć mu się za ten wspaniały akompaniament, za zainteresowanie, którym go obdarzył mimo obecności kogoś dla niego ważnego kilkadziesiąt metrów dalej.
Hannibal oblizał wargi, a głód bił z jego pociemniałych oczu o nieobecnym spojrzeniu. Powiedział młodzieńcowi, że tak. Że każda jego część znalazłaby miejsce na jego stole. Że od przystawek po sam deser cieszyłby się jego smakiem, skrupulatnie konsumując każdy kęs. Jego głos był ochrypły, gdy mówił te piękne rzeczy w swym rodzimym języku.
Uszanowałby go. Nie pozwoliłby niczego zmarnować. Kąciki warg Amaury’ego uniosły się łagodnie.
  ― Prašom. Žiūrėti viską tiksliai.²
Odwrócił się bardzo powoli į oparł o ścianę, patrząc przez ramię. Gdy się tak uśmiechał, w jego policzku rysował się płytki dołek.
Sięgnął dłońmi w dół i skrzyżował je niewinnie w okolicy lędźwi, ale po chwili zsunął niżej i delikatnie rozchylił kształtne, smakowite pośladki, odkrywając przed wygłodniałym Lecterem to, co było między nimi.
Wszystko tak piękne, pozbawione skaz, niemożliwie idealne.
Słyszał za sobą ciężki, ochrypły oddech mężczyzny. Odwrócił się do Hannibala bokiem, a potem przodem. Z uśmiechem sięgnął powoli do jego karku i z wyczuciem, nienachalnie, delikatnym gestem nakłonił go do pochylenia się.
Pocałowali się, tym razem już w pełni świadomie, czule i namiętnie. Ich ciepłe języki muskały się, ocierały o siebie. Męskość Amaury’ego, całkiem sztywna i wilgotna, ocierałaby się o krocze mężczyzny, gdyby chłopiec nie był na tyle taktowny, by odsunąć się o krok, ażeby nie ubrudzić szlachetnego materiału spodni.
W końcu odsunęli się od siebie, rozpaleni, podnieceni do granic. Amaury wycofał się zgrabnie i powoli podszedł do sofy. Ułożył się na niej na boku, podpierając głowę na szczupłej dłoni.
Kilka dni temu w podobnej pozycji leżał w ubraniu, jedząc jabłko, i widział, jak uważnie obserwował go wtedy Hannibal.
A teraz… teraz…
Sięgnął po jabłko ze stojącej obok misy i przesunął językiem po czerwonej skórce.
  ― Narysuj mnie, Apollinie, jak swojego Hiacynta ― poprosił, jakby czytając mu w myślach.
Czasami Amaury potrafił je zaskakująco dobrze odgadywać. Byli tak podobni. Lub może Amaury robił wszystko, by upodobnić się do niego.
Wiódł wzrokiem za mężczyzną, gdy ten przemierzał pokój w drodze do swojego blatu ze szkicami. Dłonią sunął po swoim udzie, palcami niekiedy muskając krągłe jądra lub męskość, ale nie robił nic, co można byłoby uznać za obsceniczne.
Uśmiechnął się i ostrymi ząbkami ugryzł jabłko, pozwalając, by słodko-kwaśne soki rozprysły się i zwilżyły mu podbródek.
Przesunął dłoń wyżej, by trącić jeden z różowych sutków. Wszystko to mogło należeć do doktora Lectera, gdyby ten tylko zechciał.
Mężczyzna zasiadł w fotelu przy lampce. Skupienie pojawiło się na jego dojrzałym obliczu, kiedy spojrzał na młode, rozpostarte przed nim ciało, szukając pierwszego odniesienia.
Amaury zaśmiał się cicho i powiódł wzrokiem za jego spojrzeniem, by zatrzymać go na swych intymnościach.
Po chwili przymknął oczy i nakrył palcami swój sutek. Jego męskość drgnęła.
  ― Ach… ― westchnął chłopięco. Subtelne gry sprawiały mu nie mniejszą przyjemność niż Lecterowi. Spoglądał na mężczyznę spod półprzymkniętych powiek, masując się delikatnie i wsłuchując w skrzypienie grafitu. Pocił się, a kropelki spływały po jego szyi, ramionach i podkurczonej nodze o uniesionym kolanie.
Było tak błogo, doskonale.
Mógłby tak spędzić wieczność, pozując dla niego.
A potem, gdy już żaden z nich nie będzie miał sił, by grać dalej – kochając się.
Bardzo chciałby się z nim kochać. Poczuć to, co mógł czuć tylko Will Graham. To było jego największe marzenie.

____
¹ Czy widzisz już oczyma wyobraźni wszystkie potrawy, które ze mnie robisz, Apollo?
² Proszę. Obejrzyj wszystko dokładnie.


H.K.M. - 2018-01-23, 02:35

           Giovani Tiepola musiał doskonale zdawać sobie sprawę z tego, co robił, gdy wymalowywał pędzlem dzieło swego życia ― Hannibal widział oczyma wyobraźni jego rozognione spojrzenie, rozchylone wargi, czułość, z którą starannie spreparowane włosie przyciskało się do płótna, pozostawiając na nim swój ślad.
Śmierć Hiacynta ― niektórzy twierdzili, że za wszystkim stało jedynie niefortunne zrządzenie losu, inni upierali się, że za wszystkim stał najpierwotniejszy motyw każdej ze zbrodni ― zazdrość.
Hiacynt, uderzony w głowę, opadł na ziemi, a z jego krwi, z życiodajnego nektaru płynącego w jego żyłach, wyrosły najpiękniejsze kwiaty, o równie jaskrawej, choć nie czerwonej barwie swych płatków.
Już nigdy nie czerwonej.
Co by się stało, zastanawiał się Hannibal, przesuwając końcem naostrzonego ołówka po papierze, gdyby Hiacynt nie umarł? Ile serc pochłonęłoby to wszechmocne stworzenie? Ile z nich by złamało, a ile pożarło? A może... Nieprzepełniony złem, czarowałby wszystkich jednym uśmiechem, wlewając do duszy potęgę swego piękna, uskrzydlając ją jednym gestem?
Grafit poprawił nakreśloną linię, zaznaczając kuszący łuk bioder ― Hannibal uniósł głowę, i przeniósł spojrzenie nieco niżej, na to, co drogi Amaury miał teraz pod swą dłonią ― nie potrafił ukryć zdziwienia, że nawet tę część ciała mógł uznać za niezwykle estetyczną i piękną... Wzwiedziony trzon przyrodzenia, blady, pokryty siecią niebieskawych żył, był niczym most, prowadzący do słodkiego kwiatu, zaróżowionego, wilgotnego od soków, kuszącego swą słodyczą i niewyjaśnionym rodzajem niewinności.
Most podtrzymywany dwoma okrągłymi jądrami, pełnymi, pokrytymi najdelikatniejszym rumieńcem ― kojarzyły mu się z licami trzpiotek, śpiewnych podlotków, zawstydzonych odkryciem swej intymności.
Płaski brzuch ze śladowym zarysem mięśni ― tak wyważonym, że one także stanowiły dla niego zagadkę ― Hannibal wiedział bowiem, że ten właśnie brzuch nie byłby już idealny, gdyby mięśnie stanowiły jego większą, lub mniejszą część, niż ta, dokładnie ta, którą widział.
Gładki tors, bez ani jednego włoska, wyprysku, bez ani jednego zadrapania, śladów po goleniu ― doktor Lecter powstrzymywał się od nieustannego oblizywania warg ― były takie suche, spękane, wszystko to z głodu i potrzeby przywarcia nimi do jednego ze sztywnych sutków, chociaż na chwilę.
Amaury budził w nim tak niezdrowe pragnienia ― pomyślał, zarysowując starannie prosty i drobny nos chłopca ― tak niezdrowe i żywe, że coraz ciężej było mu z nimi walczyć, Hannibal zdawał sobie z tego sprawę.
Na pierwszym planie powoli uwidaczniał się zarys jego najdroższego Hiacynta ― chłopiec, w istocie, leżał na ziemi, podtrzymywany przez silne ramiona Apollo (który na razie nie miał twarzy, Hannibal nie potrafił, nie umiał się odważyć), ale pięknej twarzy chłopca nie wykrzywiało cierpienie. Wręcz przeciwnie, cudowne oblicze rozjaśniał wyraz najczystszego uwielbienia ― mieszanki pożądania, miłości, bezpieczeństwa i czegoś ciężkiego do określenia, możliwego do uchwycenia tylko pod odpowiednim kątem i z odpowiednią wiedzą.
Czy Apollo, czy zdając sobie sprawę, że to właśnie on był przyczyną zguby swego ukochanego ― ciemne włosy przeplatały wspaniałe, wściekle fioletowe (wciąż w jego myślach, ale mógł je pomalować, naprawdę) kwiaty, rosły jednak wprost z włosów, włosów ciemnych jak ziemia, wijących się, niczym węże ― wybijały się z nich malowniczo, prężąc swe płatki pod łagodną pieszczotą promieni słońca i oddechu mężczyzny bez twarzy ― czy byłby w stanie wciąż tkwić przy jego boku, zdając sobie z otwartego zagrożenia? Czy umiałby obejść się smakiem? A może smakowałby, wbrew wszystkiemu co słuszne, kuszących warg, spijając z nich słodki nektar, zdając sobie sprawę, że z każdą chwilą przybliżałby swego ukochanego do klęski?
Hiacynt spoglądał w puste miejsce, jego uśmiech, wdzięczna krzywizna, odbijająca się na policzku pojedynczym, płytkim dołeczkiem, topiła serca ― serca, łaknące dotknąć i poznać przepięknego chłopca, zasmakować go, zasmakować... w nim.
Pracował w najwyższym skupieniu, niezrażony pnącą się pod materiałem spodni erekcją, niewzruszony pragnieniem, które powoli stapiało jego ciało, zmuszając go do posyłania swemu Hiacyntowi coraz dłuższych, coraz wyraźniej przepełnionych ogniem spojrzeń.
Czy Apollo zdołałby uratować Hiacynta?
Kolejne pytanie odbiło się w jego głowie zniekształconym echem, ale Hannibal zdołał je wyłapać, poruszony nagłym przyspieszeniem serca, rosnącą płytkością oddechu.
Czy Apollo ratowałby go przed zazdrością Zefira, czy też...
Ostatnie cienie ozdobiły przepiękne ciało ― szkic został obdarzony staranną szczegółowością; wyjątkiem pozostawała jedynie twarz potężnego mężczyzny.
Czy przed samym sobą?


Koss Moss - 2018-01-23, 03:13

           W końcu Amaury przemierzył bezszelestnie pomieszczenie i zasiadł przy Hannibalu, na podłokietniku jego fotela, by spojrzeć z zaciekawieniem na pracę. Rękę zwinnie przełożył przez oparcie i założył nogę na nogę. Nie był skrępowany swoją nagością, tak, jak nie były nią skrępowane mitologiczne postaci z najwspanialszych malowideł na świecie.
Smukłe palce przesunęły się delikatnie po przyprószonych siwizną włosach Lectera, a ich właściciel przymrużył oczy, spoglądając w niemym zachwycie na to wspaniałe dzieło, które w kilkadziesiąt minut powstało na jego oczach.
  ― A więc takiego Hiacynta zapragnąłeś ― szepnął. ― Żywego, uśmiechniętego i zakochanego bez pamięci w Apollinie bez twarzy.
Młodzieniec uśmiechnął się i przeniósł spojrzenie na ciemne oczy Hannibala. Znów długo na siebie patrzyli i Amaury uniósł subtelną dłoń, żeby pogładzić podbródek doktora.
  ― Twój Apollin nie wie jeszcze, co czuje. ― Pochylił się i ucałował ostrożnie cienkie wargi, które poruszyły się pod miękkim dotykiem jego ust.
Kiedy ich wargi już do siebie przywarły, nie mogły się oderwać. Amaury poczuł, jak ramię Lectera obejmuje go w pasie, żeby…
Jednak w tym samym momencie usłyszeli, jak ktoś próbuje włożyć klucz do zamka drzwi wejściowych, męczy się z nim, nie może trafić, robi się coraz bardziej nerwowy.
Amaury od razu, nawet niepoproszony, zsunął się z fotela i podszedł do ściany, pod którą leżały jego ubrania. Zaczął się ubierać, a kiedy Hannibal przeszedł obok w drodze do drzwi, uśmiechnął się do niego ze zrozumieniem i nostalgią.
Nie próbował zatrzymać go dla siebie. Serce Hannibala Lectera należało do Willa Grahama i Amaury zdawał sobie z tego sprawę, choć nadal każda chwila, gdy doktor ignorował swego ukochanego na rzecz rozmów z nim, fascynującej polemiki przepełnionej aluzjami do wyrafinowanych tekstów kultury… na rzecz spijania słów ze swych warg, flirtu, seksu uprawianego oczami… każda z tych chwil napełniała go egoistycznym szczęściem i niewypowiedzianą satysfakcją.
Nie odczuwał jednak złości, kiedy uwaga Lectera wracała do Willa Grahama, jak teraz.
Mógłby go dzielić z Willem Grahamem. Mógłby żyć z nimi obydwoma.
Zapiął ostatni guzik koszuli w chwili, gdy Hannibal otworzył drzwi od środka.
Na zewnątrz było już zupełnie ciemno. Na podłodze ganku leżała wędka i przewrócone wiadro. Spanikowany, rozczochrany, niezbyt ładnie pachnący rybami Will ściskał w brudnych dłoniach klucz, bliski płaczu.
Kiedy tylko drzwi otworzyły się, wpadł do środka i zarzucił ramiona na szyję Hannibala, rozedrgany i przerażony.
  ― Tu jesteś. Zabierz mnie. Zabierz mnie ― jęknął gorączkowo Will.
Stało się oczywiste, że nic nie widział. Zapewne już od dłuższego czasu – odkąd zapadł zmrok – błąkał się po ogrodzie, który w jego świadomości przybrał formę zawiłego labiryntu pełnego demonów przeszłości, widm nieboszczyków i przyczajonych w mroku potworów. Każdy szelest wiatru potrafił w jego głowie przybrać formę podszeptu, a podszepty były straszliwe. Opowiadały rzeczy, których nie chciał słyszeć.
Will wtulił się w Wendigo, szukając bezpieczeństwa w szerokich, czarnych jak smoła ramionach. Dłonie miał całe we krwi, aż po przeguby, a kiedy Hannibal przyjrzał się lepiej, zobaczył, że w wiadrze nie było ryb, tylko wnętrzności jakiegoś zwierzęcia. Bez trudu domyślił się nawet, jakiego, biorąc pod uwagę brak radosnego szczekania.
Will przycisnął głowę do ramienia Wendigo i zacisnął rozpaczliwie powieki, oddychając płytko, niespokojnie.
Amaury stanął w wejściu do salonu i popatrzył, jak doktor zamyka powoli drzwi, tuląc do piersi młodego mężczyznę, który był w okropnym stanie.
Dyskretnie wycofał się, przykładając dłoń do ust.
Will Graham – ta dzika bestia – przerażał go bardziej niż Rozpruwacz z Chesapeake.


H.K.M. - 2018-01-23, 04:06

           Uczucie, które ogarnęło go wraz z uderzeniem zrozumienia, było w jakiś sposób porównywalne do gwałtownego zanurzenia się w zimnej wodzie ― w jednej chwili całował pełne wargi, trzymając na swych kolanach słodki ciężar, dzierżąc w dłoniach żywy dowód swej winy i upadłości, gładząc go, niczym najdroższy skarb, by w następnej kroczyć w stronę drzwi i odnaleźć w nich absolutny chaos, całkowite zaprzeczenie ukojenia i równowagi, czyste ucieleśnienie...
Hannibal chwycił za jeden z zakrwawionych nadgarstków i westchnął ukradkowo, oglądając go dokładnie ― zapach mówił mu, na szczęście, że oprócz oczywistego śladu wnętrzności nieszczęsnego czworonoga, Will nie dopuścił się zbrodni na żadnym innym żywym stworzeniu.
To nie tak, że doktor Lecter zaczął nagle żałować bogu ducha winnych ludzi ― problem stanowił jedynie stan, w którym znajdował się jego roztrzęsiony towarzysz ― nie panując nad swymi wizjami i reakcjami ciała, mógł narobić wiele bałaganu, a ten, jak dobrze wiedział każdy myślący człowiek, nieuchronnie przysparzał kłopotów i jednostek, które chciały się tymi kłopotami zająć.
― Will ― odezwał się głośno i wyraźnie, łapiąc w dłonie bladą i wilgotną od potu twarz ― musisz na mnie teraz popatrzeć, rozumiesz? Popatrz na mnie.
Niebieskie spojrzenie przesunęło się po ścianach, suficie, po dywanie i obrazach ― rozbiegane i chaotyczne, stanowiło dla Hannibala cel wyjątkowo trudny do uchwycenia, ale w końcu (nie bez pomocy starej dobrej cierpliwości) udało mu się uzyskać częściową uwagę chłopca.
― Zaprowadzę cię teraz do łazienki ― szczupłe palce dotarły do zapięcia jego marynarki, wślizgnęły się pod nią, mnąc i brudząc krwią materiał koszuli. ― Rozbiorę cię i wykąpię, a potem ci herbatę.
― Ja... nie wiem, co się dzieje ― usłyszał w odpowiedzi. Popatrzył na niego, omiatając spojrzeniem burzę loków, czerwone odciski zdobiące czoło i policzki; Will znowu był absolutnie niestabilny, nic do niego nie docierało.
Hannibal nie zamierzał podać mu zwykłej herbaty ― w filiżance, oprócz liści królewskie earl greya, znaleźć się miała końska dawka leków nasennych. Nietrudno było się domyślić, że chaos, który ogarnął jego drogiego towarzysza, musiał odbić się także na scenerii jego drobnego... wykroczenia; Hannibal podejrzewał, że owa makabryczna zbrodnia miała miejsce w okolicach stawu, być może nawet i na werandzie. Cóż, pozostawało mu mieć nadzieję, że wścibska Jilly nie zauważyła niczego niepokojącego i zrobić z tym przez wieczór należyty porządek...
Will nie oponował ― poddał się ufnie jego dłoniom, dając ze sobą zrobić wszystko to, co doktor Lecter uważał za słuszne.
Szorowanie plam po posoce, bywało dość specyficzną sztuką ― całość zawierała w sobie zdradliwy haczyk ― barwę po krwi można było zmyć w zaledwie paru ruchach, ale zapach... Jej metaliczna woń unosiła się na skórze o wiele, wiele dłużej.
Na szczęście, po wielu latach praktyki, Hannibal nauczył się, że olejek lawendowy potrafił skutecznie zamaskować tę przykrą woń, otulając ciało swym kojącym aromatem.
Na dodatek działał on kojąco na zmysły, a patrząc na szczękającego zębami, przerażonego do granic możliwości młodzieńca, doktorowi nietrudno było się domyślić, że właśnie to było im teraz potrzebne.
Opuszczając sypialnię ― opustoszała filiżanka zagrzechotała cicho na spodku (Hannibal przystanął na moment w progu sypialni, upewniając się, że odgłos ten nie zbudził jego drogiego chłopca), brzmiąc w ciszy niczym najdonośniejsze dzwony ― rozmyślał nad możliwościami, które los rozpościerał przed nim w tej jakże dziwnej chwili.
Walczył ze sobą, walczył z pokusą, by nie przemieścić się korytarzem wzdłuż rzędu obrazów i nie zapukać do drzwi, za którymi czekał na niego soczysty owoc jego zdradliwej natury ― z jednej strony Hannibal był doskonale świadom tego, że nie potrzebował pomocy, z drugiej tak łatwo było mu sobie wmówić, że tym razem sytuacja przedstawiała się zupełnie inaczej...
Odpuścił ― nie poddał się jednak bez walki ― zrozumiał, jak wielkim był głupcem w momencie, gdy jego duża dłoń ułożyła się w pięść, gotowa zderzyć się knykciami z gładką powierzchnią dębu, dzielącego go od młodego du Maurier.
Jakże mógł w ogóle o czymś takim pomyśleć? Podsuwał swemu umysłowi zatrute głupoty, scenariusze absolutnie niezgodne z jego dotychczasowym kodeksem postępowania.
Obrócił się więc i pomaszerował wolno najpierw schodami, później przez salon i korytarz, aż wreszcie, pchnąwszy drzwi wyjściowe, znalazł się na zewnątrz.
Słońce zdążyło już całkiem zniknąć za horyzontem, pogrążając wrzosowiska i ogrody w szarej mgle ― powierzchnia stawu wydawała się matowa, martwa ― Hannibal dążył w jej stronę krokiem niepozbawionym zwyczajowej elegancji i pewności siebie i...
Przystanął przy mostku, oceniając fachowym okiem poszarpane zwłoki ― pies musiał zostać zabity nożem wędkarskim ― pierwsze cięcie przebiegało zapewne przez jego podgardle... Wbrew pozorom zwierzę musiało doświadczyć mało męczącej śmierci, reszta ran, ta która tworzyła makabryczną część widoku, zadana musiała zostać już po fakcie.
Hannibal pochylił się niżej, omiatając spojrzeniem siatkę chaotycznych cięć ― wiedział, że nie było sensu ich liczyć, ale z każdą chwilą przekonywał się, że jego przypuszczenia stawały się mylne na coraz większą ilość ran, szarpanych, kutych i...
Czy niewielkie półksiężyce, czyżby były one śladami zębów?
Co mogło spowodować u Will'a tak... Nielogiczne i nieprzewidywalne serie zachowań? Jak bardzo musiał być przerażony, by...
Czym w momencie swej śmierci stał się Vigoo? Czyją miał twarz, jaki miał kształt?
Duża dłoń przesunęła się po lepkim śladzie, zbierając z niego z wolna zasychającą krew ― w głowie doktora zrodziło się kolejne pytanie, które tym razem zasiało w jego sercu najprawdziwszą trwogę.
W kim Will Graham ujrzy jeszcze swoje koszmary? Kto będzie następny?


Koss Moss - 2018-01-23, 05:00

           W korytarzu panował półmrok, ale nie przeszkodziło to Hannibalowi dostrzec w nim szczupłą sylwetkę w ciemnym szlafroku. Mleczna skóra chłopca odcinała się na ciemnym tle, odbijając wpadający przez okna księżycowy poblask.
Amaury wynurzył się z cienia, nie uśmiechał się. W ciszy popatrzył na spoconego Hannibala.
On także domyślił się, co oznacza brak szczekania.
  ― Nikt nie widział? ― zapytał cicho.
Wydawało się, że Hannibal odczuł jakąś śladową radość na widok oczekującego w holu chłopca, ale jego twarz pozostała zmęczona, posępna.
  ― Nie sądzę ― odpowiedział z przekonaniem i zbliżył się. Wyciągnął dłoń, żeby dotknąć bladego policzka. Amaury zbliżył się i objął go delikatnie, chcąc go pokrzepić. Na słowa, które padły po chwili, nie mógł być przygotowany. ― W tym domu przestało być bezpiecznie. Myślę, że powinieneś rozważyć opcję wyjazdu.
Młodzieniec uniósł głowę, którą oparł o pierś Hannibala, i popatrzył na niego oczami o rozszerzonych źrenicach.
  ― Hannibalu, bardzo cię przepraszam. Wiem, że tak byłoby lepiej dla was, ale ― zawiesił na chwilę głos i przechylił delikatnie głowę ― niestety nie mogę odejść. Zaznałem w tym miejscu, po raz pierwszy w całym życiu, absolutnego spokoju i poczucia równowagi. Moje życie było puste, dokąd nie zamieszkałem u twego boku. Twoje serce śpiewa do mojego i wiem, że nie będę w stanie znieść ciszy teraz, gdy odkryłem piękno tych pieśni. Mógłbym porównać to do utraty słuchu, wzroku, węchu, smaku i dotyku, Hannibalu. Czy byłbyś w stanie żyć, gdyby potrawy nie miały prezencji, aromatu, smaku, faktury? Nie byłbyś, słodki Apollinie, więc nie proś mnie więcej o rzeczy tak straszliwe i okrutne.
Hannibal długo patrzył Amaury’emu w oczy. Amaury widział w jego spojrzeniu wiele emocji, wśród których dominowała dojmująca potrzeba i niepokój. Po długiej chwili mężczyzna westchnął, choć niezwykle cicho, i spojrzał w kierunku kuchni.
  ― Wiem, że jest późno ― rzekł, spoglądając nagle niżej, na szlafrok kryjący większość młodzieńczych wdzięków ― ale może miałbyś ochotę na kieliszek wina?
Amaury uśmiechnął się lekko i nie odpowiedział. Zamiast tego wsunął dłoń w dużą rękę Hannibala i pociągnął go delikatnie do kuchni.
  ― Usiądź, Hannibalu. Naleję. Musisz być niezwykle wyczerpany.
Amaury udał się do spiżarni i przez chwilę wybierał wino. Przyniósł w końcu jedną z butelek czerwonego, wytrawnego trunku, którego cierpki smak wydawał się zawsze najmniej ironiczny wobec cierpienia duszy.
  ― Mógłbym otworzyć tę? ― upewnił się kulturalnie, nim postawił butelkę na stole. Dobrze wiedział, gdzie są kieliszki i korkociąg, więc wrócił z nimi za chwilę. Aksamitną ściereczką usunął z tafli szkła niewidzialny kurz i pochylił się, a wówczas krótki szlafrok odsłonił pośladki w kształcie serca i okrąglutkie jądra jak z obrazu.
Ostrożnie napełnił kieliszki stosowną ilością ciemnoczerwonego trunku i podał jeden gospodarzowi, nim usiadł obok niego, by ledwie unurzać wargi w winie.
  ― Pomogę ci poczuć się lepiej ― powiedział po chwili ciszy. Znów się podniósł, odstawił kieliszek na blat i stanął za Hannibalem. ― Jeżeli pozwolisz, wymasuję cię.
Na subtelne skinięcie Hannibala delikatne dłonie znalazły się na skroniach Hannibala i czułe palce naparły z wprawą na newralgiczne miejsca.
Amaury począł masować twarz doktora Lectera, kciukami napierając na jej spięte punkty. Dopiero, gdy pozwolono mu jej dotknąć tak mocno, tak całkowicie, poczuł, jak bardzo napięte i drżące są mięśnie mężczyzny.
Masował skronie, uszy, czoło, kości policzkowe, nos, miękkie policzki, kąciki warg, wreszcie same usta, podbródek i żuchwę. Ujął delikatnie szyję doktora, kiedy ten uniósł do ust kieliszek, i wyczuł pod palcami, jak chłodny płyn przepływa mu przez przełyk, i jak porusza się grdyka.
  ― Kiedyś matka, ilekroć przychodziły mroźne i ciemne dni, zabierała mnie na Hawaje, gdzie wśród lazurowych wód, białych piasków, ciemnozielonych nasyconych liści palm szumiących na łagodnym wietrze, leżałem godzinami, łaskotany promieniami słońca, i patrzyłem, jakie kształty przybierają obłoki ― wyszeptał Hannibalowi do ucha. ― Szum fal pieścił moje zmysły, ciepła woda muskała palce, obmywała dokładnie rozluźnione ciało, a nikły wiatr gładził mnie po policzkach i równoważył się z gorącem, przemieniając go w łagodne ciepło. Ogarnął mnie spokój. Zapomniałem o tym, że istnieje na świecie cokolwiek prócz mnie i mojego wrażliwego ciała.
Zsunął marynarkę z ramion doktora Lectera i ucałował jego ucho. Odwiesił ją troskliwie na krzesło.
  ― Ludzie w tamtych stronach żyli zgodnie z filozofią Huna. Na pewno o niej słyszałeś. Jako część natury człowiek powinien poddawać się temu, co naturalne. Pewien starszy człowiek nauczył mnie techniki lomi-lomi ― szeptał dalej ― którą zwą „masażem kochających rąk”. Jeśli pozwolisz, wymasuję każdy cal twojego ciała, opowiadając ci o pięknie tamtejszego krajobrazu i serwując twym szlachetnym nozdrzom zapachy olejków eterycznych, które stamtąd przywiozłem. To ukoi twoje zmysły i sprawi, że pustka w sercu ― Amaury przesunął na nie gładką dłoń ― wypełni się ciepłem i spokojem.


H.K.M. - 2018-01-23, 17:31

           Hannibal dobrze rozumiał, jak wielką potęgę stanowiła w świecie komunikacji pierwotna i piękna siła dotyku ― to zadziwiające, ile można było nim wyrazić. Wśród tylu kultur, języków i przekonań (religijnych, etycznych, kodeksowych), dotyk pozostawał czystym symbolem człowieczeństwa, pozostawał podstawową formą wyrażania uczuć i emocji, pozostawał czymś niezmiennym. O ile dla samego Hannibala wyrażanie swych myśli w postaci słów, nie stanowiło na co dzień żadnego problemu, o tyle gdy w tamtej chwili, przy kuchennym stole, gdy spoglądał w szmaragdowe tęczówki i spijał z kształtnych warg każde kuszące słowo, zwykły uścisk wydał mu się nagle o wiele odpowiedniejszy i.. ledwo uległ tej niemądrej pokusie, ledwo ją w sobie zdusił, opanował. Zadziwiającym było, jak lekko zapominał przy tym pięknym chłopcu (opierającym swą smukłą dłoń na jego przedramieniu) o wszystkich murach i zasadach, które podyktował sobie długie lata temu, i których do tej pory trzymał się z łatwością w większości przypadków.
Wyjątek, oczywiście, stanowił Will Graham, ale... nagle myślenie o tym przepełnionym chaosem młodzieńcu, stało się dla niego niezaprzeczalnie bolesne ― coś w ich relacji przesunęło się na zły tor i poruszało się nim w zastraszająco prędkim tempie i Hannibal nie wiedział już, który z nich winien był przyjąć za to winę ― on sam i jego coraz bardziej oczywista zdrada, czy po prostu ten umysł, chory, nigdy niewyleczony i niezdiagnozowany, bo jaką terminologią można się było posłużyć w obliczu czystego szaleństwa? Przecież nie była to schizofrenia paranoidalna, nie był to także przypadek dwubiegunowości ― niektóre symptomy może się zgadzały, ale reszta, one przeczyły same sobie i wszystko to było tak bardzo...
― Tak ― odezwał się nieco zbyt gwałtownie; w rzeczywistości przerywał sobie właśnie gonitwę myśli, ale z perspektywy wpatrującego się w jego oblicze Amaury'ego, mogło to wyjść odrobinę zaskakująco. ― Twoja hojna propozycja nie powinna być przeze mnie w ogóle kwestionowana ― wymruczał, obracając się przodem do swego urokliwego rozmówcy. Pozwolił się sobie uśmiechnąć, choć to marne skrzywienie warg podkreślało tylko, jak bardzo był tym wszystkim zmęczony. ― Dotyk i chwila zapomnienia jest tym, czego potrzebuję w tej chwili najbardziej. Nie potrafię jednak zgodzić się z tobą, co do jednej rzeczy ― zdecydował się nagle na szczerość. Wyprostował się, poprawił swą pozycję na wysokim stołku. Maska opadła, ukazując czysty obraz osoby strapionej i rozbitej, osoby czującej, osoby, która cierpiała.
― To nie pustka trawi moje... wnętrze ― krótka chwila zawahania, "serce" nie przeszło mu przez gardło, nie potrafił, nie umiałby odsłonić się aż tak bardzo. ― Wydaje mi się, że zaczyna tam jednak brakować miejsca.
           Amaury najpewniej nie byłby sobą, gdyby nie nadał swej sypialni odrobiny ― ściany zdobiły zawieszone starannie obrazy i plakaty, ukazujące egzotyczne krajobrazy ― niektóre z nich Hannibal rozpoznawał od razu, inne pozostawały dla niego słodką zagadką.
Duże łoże zdobiły różnokolorowe poduszki ― wszystkie utrzymane były w eleganckiej tonacji, ich kompozycja absolutnie nie raziła oka, a wręcz cieszyła je swoją kontrastowością.
Nie mniejszą uwagę przyciągały również kosmetyki, ustawione w równych rzędach na toaletce ― kolorowe buteleczki ukazywały różnorodną zawartość ― wonne olejki, perfumy, balsami i pudry najwyższej klasy, przedstawiały sobą wyjątkowo estetyczny, przywodzący na myśl zmysłową czystość obrazek.
Hannibal obrócił się wolno, nacieszywszy się śladami obecności swego gościa ― Amaury patrzył na niego bez skrępowania ― szlafrok zsunął mu się z ramienia, ukazując wyraźnie zarysowany obojczyk, który doktor chciał zakryć i posmakować go jednocześnie.
Ciężko było mu się zdefiniować w obliczu pragnień, które żywił do tego chłopca ― była to dla niego o tyle obca sytuacja, że gdy sięgał pamięcią do choćby i najmłodszych lat swego życia, Hannibal nigdy nie miał trudności z określeniem swego ustosunkowania do konkretnej jednostki ― niektóre z nich traktował wprost, jako niższe formy życia, inne wznosił na piedestał, czyniąc z nich obiekty swej sympatii, a czasem, bardzo rzadko i głodu. Ale Amaury... Tak łatwo byłoby mu powiedzieć, że łączyła ich jedynie namiętność, wzajemne pożądanie. Tak łatwo byłoby mu również zaprzeczyć, jakoby łączyło ich cokolwiek ― parę pocałunków i cichych obietnic, czymże były takie rzeczy wobec prawdziwej miłości, godnej, potężnej i niezastąpionej?
― Hannibal? ― Szczupła dłoń wsunęła się zwinnie pod pokrytą brunatnymi plamami marynarkę, naciskając łagodnie na przykryty jedynie cienkim materiałem koszuli tors. Ciemne oczy zwróciły się w kierunku bladej twarzy, zatapiając się w niej z cieniem ekscytacji. ― Żeby technika okazała się skuteczna, moje dłonie potrzebują bezpośredniego kontaktu z twoją skórą ― chłopiec zaśmiał się lekko i nagle doktor Lecter poczuł się wyjątkowo... niemądry. Uśmiechnął się jednak z nutą zrozumienia, sięgając do guzików koszuli ― odpinał je nieśpiesznie, nieskrępowany swym ciałem.
Pozwalał młodzieńcowi cieszyć się każdym jego kawałkiem, wiedząc, że musiał on odnajdować go niezwykle atrakcyjnym ― wszystko było przecież widać w zielonych oczach, już wcześniej, w momencie, gdy śpiesząc przez podjazd, Hannibal zauważył niespodziewanych gości w swym ogrodzie.
Pozostając w samej bieliźnie, zawahał się na jedną, krótką chwilę ― wystarczyło jednak ujrzeć w tęczówkach specyficzny rozbłysk, by wiedzieć, że ich właściciel pragnął zobaczyć Hannibala Lectera w pierwotnej całości ― w postaci, której nie dało zasłonić się żadną z masek drogich garniturów, nie dało się ukryć za woalem przezroczystego kombinezonu.
Ciemne bokserki powędrowały na krzesło, do pozostałej części odzienia, złożonej w niebezpiecznie perfekcyjny stos ― Hannibal ułożył je delikatnie na spodniach, odsuwając się od krzesła, by Amaury miał na niego lepszy widok ― nie potrafił powstrzymać uśmiechu, gdy chłopiec westchnął przeciągle, absolutnie szczery ze swymi odczuciami, Hannibal doskonale rozpoznawał w nich i głód i pożądanie.
― Piękno ludzkie ma źródło w symbiozie pięknego umysłu i pięknego ciała ― Amaury pokierował go delikatnym gestem, by zwrócił się do starannie zasłanego, okrytego dodatkowo miękkim kocem łoża. ― Połóż się na brzuchu, Hannibalu.
Chłopiec odwrócił się do toaletki, by przenieść część buteleczek na szafkę nocną ― poustawiał je tam w równych rzędach, odkorkowując niektóre z nich już teraz ― powietrze przesycała teraz specyficzna, lekko kwiatowa woń, która kojarzyła mu się nieodzownie z młodym du Maurierem, tylko z nim.
Ciemne spojrzenie odprowadzało dokładnie wędrówkę długich nóg, prześlizgiwało się po nich, pozostając na dłużej na smukłych udach, które pod wpływem siadu, stały się celem aż nazbyt widocznym...
― Nie skupiaj się teraz na mojej cielesności. zamknij oczy, apollinie. wsłuchaj się w szum pieszczonego łagodnym wiatrem oceanu.
Apollin usłuchał swego Hiacynta ― zamknął oczy i pozwolił sobie skupić się na magicznym dotyku, rzeczywiście odnajdując ze zdziwieniem w pałacach swego umysłu przepiękny widok na rozległą plażę, dziką, niesplamioną obecnością człowieka. Ledwie potrafił powstrzymać się od przepełnionego rozkoszą pomruku, gdy zdał sobie sprawę z faktu, że po raz pierwszy on i jego słodki Hiacynt... Byli całkiem sami.


Koss Moss - 2018-01-23, 18:32

           Amaury nie miałby problemu, aby opisać, co czuje do Hannibala. Nie oszukiwał się. Nawet nie próbował. Nie ukrywał swojego bezkrytycznego podziwu, bezwzględnego oddania, nieopisanej miłości, głębokiej i niezmierzonej jak ocean.
I współczuł. Współczuł temu strapionemu człowiekowi, uginającemu się pod ciężarem lęgnących się w nim myśli, uczuć, lęków.
Nawet dla Hannibala Lectera zniesienie takiego obciążenia mogło w pewnym momencie okazać się niemożliwe, a z całą pewnością wyniszczało go, wypalało od środka.
Z ukrytego w głębi pokoju głośnika płynęła mistyczna, egzotyczna muzyka, na tyle cicha, by nie opuścić murów tego pomieszczenia, i na tyle głośna, by pieścić uszy Lectera harmonijnymi dźwiękami.
  ― …szumią też szerokie liście palmy, którą masz nad głową, i szumi krew, która płynie powoli w twych żyłach, jesteś teraz częścią tego krajobrazu, jednoczysz się z nim, zlewasz w jeden byt. Twój oddech odpowiada regularnym ruchom fal, raz, i dwa. Trzy, i cztery. Jest spokojny, harmonijny, i skupiasz się na nim. Twoja pierś unosi się, gdy… raz, i dwa, i trzy, i cztery, wdychasz głęboko powietrze, czujesz, jak napełnia twoje ciało energią natury, jak twe nozdrza wypełnia zapach oceanu, piasku, słońca i wiatru, zapach kwiatów rosnących wśród zielonych traw, zapach kokosa, którego mleko rosi twe wargi.
Amaury przesunął wilgotnym kciukiem po ustach Lectera, zostawiając na nich coś słodkiego, przyjemnego.
Woda naprawdę chlupocze, kiedy chłopiec nurza rękę w misce z ciepłym płynem, obmywa dłoń i wylewa na nią kwiatowy olejek.
  ― Teraz skupiasz się na regularnych uderzeniach swego serca. ― Amaury położył ciepłe dłonie na łopatkach Hannibala i przesunął po nich palcami. ― Twoje serce uderza rytmicznie, wsłuchaj się w nie, jest spokojne, ciepłe, zdrowe i lekkie.
Czułe dłonie pieściły newralgiczne punkty na plecach i karku, z wprawą zmniejszając napięcie.
  ― A wiatr, ciepła bryza, sunie po twych plecach od wody w kierunku lądu, od lazuru w kierunku zieleni.
Drobne paluszki przystąpiły do umiejętnego masażu każdego kręgu, a słodkie słowa tworzyły w głowie kojące obrazy, na których Lecter mógł się skupić, naprawdę zapominając o całym cierpieniu, które rozdzierało jego duszę na wskroś.
  ― Stanowisz harmonijną całość. Twoje palce ― szeptał Amaury, masując szlachetne dłonie mężczyzny; jakże przyjemne to było, kiedy kciuki naciskały mocno na opuszki, kiedy wbijały się we wnętrze dłoni ― są ciepłe i rozluźnione, to uczucie rodzi się właśnie tutaj, w palcach lewej dłoni, a teraz wspina się po twoim ciele.
Chłopiec wprowadził Hannibala w jakiegoś rodzaju trans. Być może w normalnych okolicznościach Lecter nie byłby podatny na takie działania, znał je przecież tak dobrze, niejednokrotnie samemu je stosując, lecz nie teraz, nie w chwili, gdy tak bardzo, tak desperacko potrzebował ulgi.
Amaury masował jego pośladki, uda, łydki i stopy, mówiąc, że to wiatr, lub woda, lub piasek, lub liście otaczają Hannibala opieką, że to natura rozbija spięcia w jego ciele, że to ona daje ulgę, której nie mogły przynieść żadne słowa.
Woda zachlupotała cicho. Amaury znów zanurzył w niej dłonie i przesunął ciepłymi palcami po wystającej kości policzkowej. Mężczyzna pogrążony był w letargu. Chłopiec nachylił się do jego ucha i delikatnie musnął je wargami.
  ― Słyszysz, co szepczą woda i wiatr. ― Ciepłe powietrze musnęło wrażliwą muszelkę. ― Szepczą: nie kochasz, nie kochasz, nie kochasz już… Willa Grahama. Szepczą do ciebie liście i piasek: dla Willa Grahama nie ma miejsca… w twoim sercu. Szepcze twoje własne ciało, krew i nerwy, czujesz, jak drżą, jak wibrują od tych słów: nie kocham Willa Grahama, dla Willa Grahama nie ma miejsca w moim sercu.
Amaury zmrużył leciutko oczy i pogładził Hannibala Lectera po ciemnych włosach. Potem zaczął spokojnie zakręcać buteleczki. Wstał, podszedł do małej wieży stereo i wyłączył muzykę.
Zrzucił szlafrok i powiesił go na oparciu krzesła. Usiadł i wsmarował w swoje ciało balsam, poczynając od palców stóp, a kończąc na skroniach. Nie śpieszył się.
Potem obszedł duże łóżko i, wciąż nagi, położył się obok Hannibala Lectera. Patrzył w ciszy na tył jego głowy i na lśniące, nabalsamowane ciało, aż w końcu wyciągnął rękę i pogładził z wyczuciem ciepłe, rozluźnione plecy. Balsamy już prawie się wchłonęły. Ich zapach wniknął w skórę i będzie w niej wyczuwalny przez wiele dni.
  ― Doktorze Lecter ― wyszeptał. ― Hannibalu. Hannibalu…
Mężczyzna w końcu poruszył się i Amaury umilkł. Poczekał, aż Hannibal sam się odwróci ku bijącemu od jego ciała ciepłu.
Wtedy chłopiec uśmiechnął się lekko i zbliżył usta do krzywych warg, a nogę owinął wokół bioder doktora.
Ich ciała dotknęły się, a towarzyszące temu uczucie było niczym porażenie prądem, po którym obaj nie potrafili powstrzymać jakiegoś rodzaju gwałtownego odruchu.
Lecter wpił się w słodkie wargi, a Amaury objął go mocno udem, przy czym jego krągłe jądra otuliły członka mężczyzny.
Języki splotły się ze sobą i młodzieniec wplótł szczupłe palce w poprzeplatane siwymi pasmami włosy. Zamknął oczy, rozkoszując się szlachetnym smakiem tych dojrzałych ust, słodkich teraz od mleka kokosa.
Pozwolił się przewrócić na plecy i objął Hannibala nogami, kiedy ten nad nim zawisł.
Był gotów oddać mu teraz wszystko. A czy doktor był gotów wreszcie to wziąć?


H.K.M. - 2018-01-23, 22:15

           Złote piaski rozciągały się od jednej strony horyzontu, po drugą, mieszając się z wysokimi źdźbłami wściekle zielonej trawy i suchymi pniami uginających się pod ciężarem kokosów palm ― Hannibal przechadzał się brzegiem plaży, pozwalając, by chłodna woda obmywała mu stopy pieszczotą swych łagodnych fal ― ich szum koił jego zmysły, pozwalając wlać do zatrwożonego serca długo wyczekiwaną pustkę. Potrzebował jej od tak długiego czasu, że gdy udało mu się po nią wreszcie sięgnąć, otulił się ufnie szponiastymi palcami nicości, pozwalając im się w nich ukryć, jak w kokonie.
Był nagi, ale nie czuł zimna ― słońce otulało jego barki i ramiona swym ciepłym blaskiem, a gdy stawało się nieznośne, jak na zawołanie przybywały za nim chmury; tak nienachalna pogoda zdawała się być idealnym obramowaniem do obrazu prawdziwego raju, ale doskonale zdawał sobie sprawę, że byłoby to zbyt proste i łatwe, a prostota nie była ścieżką, którą obrałby świadomie w swoim życiu.
Mimo to poddawał się świadomie hipnotyzującym dłoniom, ich dotykowi i słowom, które wlewając się wprost do jego duszy, uciszały jego myśli, aż w końcu, na krótką chwilę, Hannibal odpłynął.
Kiedy się ocknął, pierwszym, co ujrzał, były oczy ― duże, zielone, przysłonięte przez mgłę pożądania. Były to oczy, które kochały się z jego własnymi źrenicami, które w każdej wolnej chwili uprawiały z nim namiętną, gorącą miłość.
Nie pamiętał, który z nich rozpoczął pocałunki ― wszystko zdarzyło się bardzo szybko. Wiedział natomiast, że to zdecydowanie on był tym, który przyciągnął do siebie szczupłe ciało i ułożył je pod swoim własnym, dziwnie lekkim i rozluźnionym.
Hannibal dotykał drżących ud, badał ich gładką fakturę, pieszcząc białą jak mleko skórę. Dociskał się do płaskiego brzucha swoim szerokim torsem i walczył ze sobą, walczył (z każdą chwilą coraz słabiej), choć sam już nie wiedział, dlaczego ― dotykane uda wymknęły mu się spod palców i przesunęły się w górę, przesunęły się tylko po to, by objąć go szczelnie w biodrach, w pasie, by przycisnąć go bliżej, jeszcze bliżej, nieznośnie bliżej, za blisko!
Amaury, Amaury, Amaury ― orkiestra grała donośnie w pałacu umysłu, podsyłając w jego duszę uskrzydlające dźwięki ― Hannibal poczuł, gdy jego twarda męskość ocierała się stanowczo o miękkie i ciepłe jądra, czuł, gdy pozostawiała na nich wilgotny ślad.
Uniósł się w górę, opierając ostrożnie po łokciu ― wolną dłoń skierował z powrotem na jedno z ud, ale tym razem nie pozostał na nich, zsunął się jedyni niżej, układając ją na drżącym podbrzuszu młodzieńca. Dysząc ciężko, przechylił głowę tak, by móc znowu zatopić się w zielonych tunelach roziskrzonych oczu chłopca, zwinne palce roztarły z czułością krople potu i wreszcie dotarły do zaczerwienionego trzonu, obejmując go z czułością i czcią, zupełnie tak, jakby w istocie sięgał po królewskie berło, swój symbol władzy, kruchy i delikatny, ale tak ważny, niezwykle ważny.
― Man tai taip lengva pasinerti į šį žalią. Tai būtų taip paprasta nusimesti...* ― wychrypiał z trudem, wykrzywiając wargi w sugestywnym uśmiechu. Obserwował wędrówkę grdyki wzdłuż gardła chłopca ― nieco wygięta pozycja, w której się teraz znajdował, utrudniała mu przełykanie, dzięki czemu ta niepozorna, ruchliwa część była teraz doskonale wyeksponowana; ciemne oczy przesuwały się po niej, płonąc nieposkromionym głodem.
Zatapia zęby w odsłoniętym kawałku skóry, dociera do rany, wsuwa się w nią językiem ― ssie rozszarpaną tkankę z całej skóry i jęczy ochryple, nagrodzony słodkawym nektarem. Krew spływa mu po wargach i podbródku, jej krople nikną w owłosieniu pokrywającym klatkę piersiową. Will opiera się o kafelki i odchyla mocno głowę, jego...
Zamrugał, zwabiony nagłym odgłosem gwałtownie wciąganego powietrza ― w jednej chwili rozumiał, że jego dłoń zacisnęła się odrobinę zbyt mocno; Amaury wyglądał tak, jakby już teraz domyślił się, co takiego nawiedziło głowę jego Apollina, ale Hannibal zdusił jego słowa gwałtownym pocałunkiem ― rozchylił słodkie wargi młodzieńca swoim własnym językiem, wkradając się do jego wnętrza, niczym wielki, natrętny, spragniony pieszczot wąż. Jego dłoń, kontrolowana teraz całkowicie przez przytomność umysłu (i nieskończone pokłady pożądania) ruszyła równomiernym rytmem, naciągając niezwykle delikatną skórę tak, by odsłonić w pełni różowy, wilgotny czubek erekcji ― w swoim odruchu przycisnął do niego opuszkę kciuka i docisnął go do pulsującej cewki, łapiąc w usta każdy, najmniejszy nawet jęk swego drobnego kochanka.
Pragnął przestać porównywać miękkich czarnych fal, do dzikiej gęstwiny loków, pragnął przestać widzieć błękit tam, gdzie znajdowała się już tylko zieleń ― był wodą, która pragnęła odbijać w sobie tylko szerokie liście palm, wysokie źdźbła zielonej trawy i nigdy, już nigdy nie barwić się lazurem nieba. I choć sam nie wiedział, dlaczego, poczuł wraz z tymi myślami złość i wstręt, rozżalenie, że powstrzymywał się tak długo przed całowaniem tych warg, że tak długo walczył ze sobą, by nie rozszerzać tych pośladków, wsuwając między nie palec (nie potrafił nie jęknąć, gdy okazało się, że ciasne wnętrze było już starannie przygotowane), że tak długo bał się postąpić wbrew człowiekowi...
Którego w ogóle nie potrzebował.

*Tak łatwo przychodzi mi zanurzyć w tej zieleni. Tak łatwo byłoby się w niej utopić...


Koss Moss - 2018-01-23, 23:22

           Amaury jęknął i wygiął ciało w łuk, przesuwając uda jeszcze trochę wyżej, aż w końcu oparł się gładkimi, pachnącymi olejkami łydkami o ramiona Lectera. Był bardzo zgrabny i wygimnastykowany, dbał o swe ciało tak samo jak o umysł, nie sprawiło mu więc problemu trwanie w takiej pozycji, a Hannibal, cóż, Hannibal mógł teraz pieścić go tak głęboko, jak tylko chciał.
Amaury był, mimo młodego wieku, zaskakująco wprawnym kochankiem. Dostosowywał się do ruchu dłoni mężczyzny i chyba dobrze wiedział, jak się położyć, pod jakim kątem odchylić głowę, w jakim tonie zajęczeć, by prezentować się najatrakcyjniej, nie zdawało się to jednak sztuczne.
Jedną z dłoni gładził włosy mężczyzny, odpowiadając na coraz głębsze pocałunki, a drugą na oślep sięgnął po jeden z olejków. Hannibal usłyszał, jak zakrętka uderza cicho o podłogę, a potem poczuł w nozdrzach łagodny zapach egzotycznych roślin.
  ― Ach ― jęknął wprost w jego usta młodzieniec i na chwilę odsunął dłoń od włosów Lectera, by zwilżyć sobie palce ciepłą, pachnącą mazią.
Lewa dłoń wróciła do pieszczenia skóry głowy, a prawą Amaury sięgnął w dół, minął swoje wypięte krągłości, minął rękę Hannibala pieszczącą jego gładkie, przyjemnie przylegające do palców wnętrze, i dotarł wreszcie do swego celu, do dorodnego owocu, który już od jakiegoś czasu obijał mu się o pośladki i uda, zostawiając nań swoje perliste soki.
Ujął go, ssąc zachłannie wargę Hannibala, tę dolną, nieznacznie cofniętą wargę, i smakowała tak dobrze, tak doskonale, gdy przygryzał ją delikatnie, z wyczuciem, i lizał; i zasysał się na niej dopóty, dopóki nie zaczerwieniła się i nie napuchła.
Wtedy przesunął usta i począł obcałowywać i zasysać inne fragmenty skóry Lectera, wszystko, co tylko znalazło się w ich zasięgu. W tym czasie jego palce wprawnie przesuwały się po rozpalonym dowodzie drzemiącej w Hannibalu namiętności, wsmarowując weń cierpliwie i starannie gęsty balsam.
Potem, nie zwlekając i nie czekając, aż magia chwili pryśnie, sam delikatnie nakierował pokaźną męskość we właściwe miejsce. Potarł jej czubeczkiem penetrowane jeszcze przed momentem przez długie palce wejście, i napiął mięśnie, a potem rozluźnił je, łaskocząc nimi śliską, wrażliwą, odsłoniętą główkę.
To najwyraźniej było dla doktora zbyt wiele. Chwycił drobną dłoń i splótł ich palce, a drugą ręką w tym samym czasie ścisnął mlecznobiałe biodro i przycisnął je do siebie; nabił słodkie serce pośladków na twardego jak skała członka, którego żyły uwidoczniły się już tak mocno, że wyglądały jak ciemne pnącza jakiejś rośliny.
Wargi Amaury’ego rozwarły się szeroko, lecz nie uleciał spomiędzy nich żaden prostacki krzyk. Chłopiec chwycił gwałtownie twarz Lectera i patrzyli sobie w oczy, gdy Hannibal wykonywał pierwsze głębokie, upragnione, lecz powolne pchnięcia.
Tak długo ich sobie odmawiał, a teraz, gdy wreszcie pozwolił sobie posiąść to ciało, ono odpowiadało tak żywo, tak synchronicznie na jego działania. Mokre mlaśnięcia dochodzące z dołu były może dość obsceniczne, ale Amaury darował już sobie maskę młodego dżentelmena, nie potrafiąc utrzymać jej w takiej chwili. W jego oczach malowała się teraz czysta żądza, wszystkie prymitywne emocje, nad którymi zwykle starał się panować. Przylgnął mocno do silnego ciała Hannibala – od jak dawna o tym marzył – i kiedy Hannibal znów wypchnął biodra, wyszedł mu na spotkanie, wijąc się pod nim jak wąż, dopasowując się do jego tempa, a nawet je trochę przyspieszając.
Hannibal nie mógł mieć pojęcia, jak doskonale wyglądał tak spocony, nieobecny, nieokrzesany. Włosy, zawsze tak schludnie uczesane, Amaury po raz pierwszy zobaczył tej nocy w nieładzie. Przygładził je półprzytomnie, ale nie wróciły już do schludnego zaczesania, więc cofnął dłoń tą samą drogą, zagarniając je teraz w przeciwnym kierunku i wprowadzając chaos.
Pożerał każdy z ochrypłych oddechów, ze zduszonych westchnień, jęków. I sam jęczał. Melodia, którą grali, miała dwa źródła, pochodziła z dwóch serc.
Ich zbliżenie nie było zwierzęce. Było romantyczne i namiętne. Byli tak blisko, iż niemal zlewali się w jeden byt. Ich skóry ślizgały się po sobie, włoski porastające pierś Hannibala szorowały po gładkim ciele chłopca. Jądra Lectera uderzały w wypięte pośladki, a pośladki uderzały w jądra, odpowiadając na każdy ruch z gorliwością, z zaangażowaniem, szybko, coraz szybciej, trzask, trzask, trzask.
Całowali się, kiedy tylko byli w stanie. A gdy nie byli, to patrzyli sobie w oczy, ocierając się wargami lub nosami, owiewając swe twarze gorącym oddechem, jęcząc do swych uszu.
Dłoń Amaury’ego zabłąkała się na plecach Hannibala. W którymś momencie spoczęła na pozostawionej przez Vergera pieczęci. Chłopiec zmarszczył leciutko brwi, jakaś myśl musiała przemknąć przez jego umysł, ale szybko o niej zapomniał, szybko odrzucił głowę i pozwolił się całować po szyi, jęcząc coraz wyżej, coraz bardziej drżąco.
Im bardziej przyspieszali, tym trudniej było skupić się na splataniu języków, więc ich pocałunki przyjęły chaotyczną formę. Wciąż jednak każdy oddech Hannibala należał do Amaury’ego, a każdy oddech Amaury’ego był własnością Hannibala.
Nie istniało nic, co mogłoby ich rozdzielić.
  ― Ach…! ― młodzieniec zacisnął zęby na dolnej wardze i wytrzeszczył oczy. Hannibal uderzył w prostatę, posyłając falę prądu do smukłej męskości. Chłopiec nie potrafił już wytrzymać, nie potrafił.
  ― Dotknij mnie, proszę ― jęknął desperacko wprost do wrażliwego ucha i nie powstrzymał wykrzyknienia ulgi, gdy niemal od razu poczuł gorące palce tam, gdzie potrzebował ich teraz najbardziej.
Uda zaczęły mu drżeć, a łydki naparły mocno na ramiona Lectera, utrudniając mężczyźnie poruszanie się. Amaury jednak nie zaprzestawał ruchu bioder, jego pośladki tańczyły, nabijały się same na wielki, pulsujący organ, brały go zachłannie, szybko i w całości, do samego końca, nie pozwalając, by Hannibal cofnął się za bardzo, by uczynił pchnięcia głębszymi, płacąc za to zwiększeniem dystansu między ich ciałami.
  ― Wypełnij mnie sobą ― szepnął niespokojnie Amaury, i Hannibal nigdy jeszcze nie słyszał go przemawiającego w taki sposób.
Chłopiec zacisnął z całej siły kończyny wokół bioder i ramion Lectera i wyprężył się pod wpływem kumulującego się w podbrzuszu uczucia, które odebrało mu mowę.
Z obrazem poruszającego się Hannibala przed oczami, z kroplami jego potu na twarzy, ze smakiem jego skóry w ustach, z dłonią poruszającą się szybko na członku, nie potrafił powstrzymać narastającej w nim burzy. Ona musiała znaleźć ujście i znalazła, nim zdołał wydusić z siebie choć słowo.
Pociemniało mu przed oczami, a te błysnęły białkami na chwilę przed tym, jak powieki zacisnęły się, a usta rozwarły szeroko, jakby chciały pożreć cały świat.
Wówczas, trawiony przez gorąc porównywalny chyba tylko z płomieniami piekła, doszedł. Rozlał się w tej dużej dłoni, posuwany niemalże mechanicznie i tak szybko, że nie rozróżniał już poszczególnych odgłosów zderzających się ze sobą ciał. W tej jednej chwili, w chwili największego tryumfu, euforii, nie było nic, co mogłoby sprowadzić go na ziemię.
Żaden ból, żadna sytuacja.
Zostawił zadrapania na plecach Hannibala, gdy bezwiednie przeciągnął po nich palcami. Och, jakże się tym nie przejął. Jakże nieważne to było wobec tego, co właśnie robili, co robił ten wspaniały człowiek z jego drobnym, roztańczonym ciałem. Dogorywając, szarpał się jeszcze, wypychał biodra dla swego kochanka, wystawiał się dla niego.
Wiedział, że on też już nie może. Czuł to w każdym oddechu, który łaskotał jego szyję.
Znów wbił paznokcie w spocone plecy Lectera, kiedy ten uderzył w niego, zdawać by się mogło, z całej siły. Nie zdołał zapanować nad zduszonym, bolesnym okrzykiem. I drugim. Lecz nigdy nie przerwałby tego tornada.
Nigdy nie poprosiłby o delikatność.
Nigdy jej nie potrzebował.


H.K.M. - 2018-01-28, 18:31

           Amaury, mały cudotwórca ― któż mógłby się spodziewać, że ten spokojny i ułożony młodzieniec, zamieniał się pod wpływem pożądania w istny wulkan zmysłów i emocji?
Hannibal kosztował jego słodkich warg, nieporównywalnie miękkich i sprężystych, niczym połówki wyjątkowo soczystej brzoskwini, w którą można było się wgryźć jednym ruchem szczęk.
Dotykał mlecznobiałej skóry, z wyczuciem, nie ważąc się pozostawić na niej choćby i najlżejszych pręg ― wiedział bowiem, że wobec tak delikatnego materiału, każda szkoda pozostałaby na nim długo i goiłaby się wolniej, niż na czymkolwiek innym. Piękny, biały płaszcz, którym owleczone było ciało Amaury'ego, który oplatał ściśle jego kości i mięśnie, zasługiwał na najwyższe środki ostrożności, na najdonioślejsze wyrazy uznania.
Ogień, który trawił jego serce i gotował się od dłuższego czasu w żyłach, znalazł wreszcie ujście ― Hannibal poddawał mu się biernie, pozwalał mu się spalać, ulegając gorącym płomieniom ogarniającym jego ciało i umysł.
Przycisnął się gwałtownie mocniej, a drobne ciało spięło się wyraźniej, podczas gdy ciasny tunel oplótł trzon jego męskości w rozpaczliwie szczelnych spazmach rozkoszy ― Amaury krzyknął krótko i otworzył oczy, a wtedy Hannibal zajrzał w nie na chwilę, ale nie widział w nich już równowagi ― zielone tunele wrzały wezbraną lawą i były zupełnie jak dwa Wezuwiusze, wzywające go swym zakazanym gorącem, wołające niezwykłą siłą. I poczuł ten wybuch, poczuł go całym swoim pracującym nieprzerwanie ciałem, gdy chłopiec wygiął się nagle w przepełnionym zmysłowym uniesieniem łuku, jego wargi rozchyliły się szeroko, a gorąca ciasnota, ona...
Hannibal nie krzyczał, gdy dusiło go spełnienie ― jedynym, co potrafił z siebie w istocie wydać, był zduszony jęk, przepełniony ni to bólem, ni spełnieniem. Ukojenie mieszało się z ulgą, ekscytacja ze spokojem, radość z lękiem i smutkiem, i tak ciężko było mu w tym wszystkim wyłapać jedno, trwałe uczucie, do którego mógł się jakkolwiek odnieść...
Wargami wpił się w bladą, spoconą szyję ― ssał jej delikatną skórę, pożerał jej wyeksponowane fragmenty, wchłaniał je w siebie, stawał się ich częścią i..
Nie miał pojęcia, ile to wszystko trwało ― wiedział jedynie, że po jakimś czasie zdołał obrócić się na bok, ześlizgnąć z drobnego ciała młodego kochanka i popatrzeć na niego, spod ciążących powiek ― podziwiał każdy fragment długich członków, zapatrywał się bezwiednie w szczupłą, unoszącą się (powoli, łagodnie) w coraz równiejszym tempie... Tak dobrze było mu leżeć w tym łożu i w tych ramionach, tak dobrze było mu poddawać się łagodnej pieszczocie, gdy jeden z chłodnych palców przesuwał się wolno wzdłuż owłosionej piersi, gdy miękkie wargi przyciskały się do jego skroni, gdy przez gasnącą ciemność przebił się ochrypły głos i wyszeptał mu do ucha jego imię. Nikt nie szeptał go w taki sposób, nikt nie potrafił chyba...
― Hannibalu ― powtórzył Amaury; jego oczy błysnęły w świetle wypalającej się świecy. ― Słodki Apollinie. Głupotą byłoby chyba nie powiedzieć, że przeżyłem właśnie najsłodsze, najupojniejsze chwile. Ile razy w przypływach śmiałości wyobrażałem sobie... A jednak nie miało się w to żaden sposób do obrazów, które podsuwały moje myśli. To, co nas dzisiaj połączyło... Nigdy nie doświadczyłem...
Hannibal nie dowiedział się, czego Amaury nigdy nie doświadczył. Cichy szept kochanka przerwało mu natarczywe pukanie do drzwi. Dla pewności, wyjrzał jeszcze raz przez okno ― na zewnątrz panowały iście egipskie ciemności. Któż mógł więc pragnąć odwiedzać ich o takiej porze?
― Zaczekaj tu ― wychrypiał, ubierając się pośpiesznie. Pukanie nasilało się z każdą chwilą; jego urywana częstotliwość świadczyła o niezwykłej nerwowości gościa. ― Za chwilę wrócę, by dokończyć z tobą naszą rozmowę.
Pozwolił, by jego obliczę przeciął łagodny uśmiech, choć myśli zatruwała mu teraz perspektywa osoby, dobijającej się wściekle do jego drzwi ― nocne wizyty nigdy nie świadczyły o niczym dobrym; z reguły przynosiły jedynie kłopoty, a Hannibal stronił od kłopotów, ponieważ miał ich dość na swej głowie i nie miał ochoty radzić sobie z następnymi.
Tuż przed otwarciem drzwi, zerknął w lustro, obrzucając swoją twarz niedowierzającym spojrzeniem ― jego twarz... wydawała się nagle młodsza, dużo młodsza. Zmarszczki wygładziły się, oczy jaśniały dziwacznym blaskiem, a wargi, czerwone i napęczniałe od pieszczot, odznaczały się widocznie, niemalże rażąc swą krzykliwością.
Wystarczyło parę chwil (przepełnionych namiętnym oddaniem, szeptami, splecionymi palcami, potem, życiem, wszystkim) i nagle znów wyglądał tak, jakby za pomocą jednego gestu mógł przywołać cały świat do swych stóp. To zadziwiające, ile sił dawało mu dziwne uczucie, którym...
― Panie Petrauskas ― Usłyszał zza drzwi znajomy głos. ― Jest pan tam?
Wyrwany z zamyślenia, oderwał wzrok od lustra i przekręcił klamkę, uchylając drzwi na tyle, by ukazać się kobiecie w całej swej uprzejmej krasie. Jilly wbiła w niego czerwone od płaczu oczy, spoglądając na niego z widoczną desperacją.
― Mój syn ― wyjęczała żałośnie, wycierając nos w wymiętoszoną chusteczkę (Hannibal cofnął się delikatnie, powstrzymując się z ledwością grymas obrzydzenia. ― Olley... Szukałam go wszędzie, ale nigdzie nie znalazłam, chłopiec nigdy nie opuszczał domu na dłużej, niż mu pozwalałam... Na trawniku, przy lesie, zobaczyłam k-krew! ― Wyszlochała. ― Proszę, pomóżcie mi go znaleźć, boję się, że porwało go jakieś zwierzę, tamten las, on jest pełen tego w-wszystkiego. Proszę!
Hannibal poczuł specyficzne szarpnięcie adrenaliny, gdy jego serce przyśpieszyło swym rytmem, rozsadzając się buńczucznie w klatce piersiowej ― seria możliwych wydarzeń zaatakowała umysł, podsuwając do niego obrazy. Każdy z nich przynosił nowe, coraz mniej szczęśliwe zakończenie.
― Oczywiście, Jilly ― przemówił wreszcie ― pozwól tylko, że odpowiednio się ubiorę. Wezmę ze sobą latarki i wszelki sprzęt. Czy dzwoniłaś już na policję? ― Zapytał spokojnie, spoglądając kobiecie w oczy. Krew szumiała mu w żyłach, wprawiając skronie w specyficzne drżenie.
― Nie ― odpowiedziała Jilly, wzdychając urywanie. ― Sądzi pan, że powinnam? Może pomogliby na...
― Obawiam się, że jest to bezsensowne ― Hannibal westchnął z idealnie udawanym smutkiem. ― Policja nie zrobi niczego z zaginięciem twego syna, nim nie miną dwadzieścia cztery godziny. Takie jest prawo.
― Och, oczywiście. No, tak, zapomniałam. Poczekam na ciebie tutaj, Daliusie. Czy Linas do nas dołączy?
― Niestety, mój mąż nie czuje się ostatnio najlepiej ― Hannibal powstrzymał się od przyjęcia na twarzy jakiejkolwiek miny. ― Nie mniej jednak, każda pomoc się przyda. Mój bratanek spędza u mnie ferie, myślę, że jego bystre spojrzenie przyda się do akcji poszukiwawczej.
― Dziękuję panu ― zaszlochała Jilly, odsuwając się od drzwi. ― Bardzo dziękuję. Poczekam tu, chcę mieć pewność, że gdybym.. Coś usłyszała... Rozumie pan, że wtedy będę.
― To naturalne ― westchnął, sięgając do klamki. ― Do zobaczenia za chwilę.
Hannibal zamknął za sobą drzwi i odsunął od nich, wpatrując się przez długą chwilę w lustro. Tuż nad jego głową, w ich małżeńskiej sypialni, znajdował się pogrążony we śnie Will. Świadomość, że to właśnie za jego grzechy, za cały ten chaos i nieprzewidywalne akcje (przecież oczywistym było, kto stał za zaginięciem małego Olly'ego) przyjdzie mu się tłumaczyć, napawała doktora niewyjaśnionym wstrętem.


Koss Moss - 2018-01-28, 21:05

           Will obudził się przepełniony dziwną, dojmującą tęsknotą. Popatrzył zaspanym wzrokiem na pustą połowę łóżka, którą zwykł zajmować jego przyjaciel, kochanek, partner życia i zbrodni. Przesunął opuszkami palców po materiale poduszki, która nie nosiła na sobie śladów niczyjej obecności. Zostawił w niej drobne wgniecenie. Hannibal tu nie spał, nie było go tutaj tej nocy.
Młodzieniec podniósł się nieśpiesznie do siadu i odgarnął włosy z twarzy. Rozejrzał się po opustoszałej sypialni. Musiało być dość późno. Lecter zawsze budził go o stosownej porze, ale tym razem tego nie zrobił. Może pojechał na zakupy.
Will podszedł do okna, odsłonił je, otworzył i zaciągnął się zapachem wrzosów. Słońce było już wysoko na niebie. Pogoda dziś dopisywała. Wystawił twarz do łagodnych promieni i uśmiechnął się blado, przez chwilę trwając tak po prostu z zamkniętymi oczami.
Potem udał się do łazienki, żeby się umyć i ubrać (chyba brał prysznic wieczorem; włosy pachniały mu świeżo, szkoda tylko, że znów nic nie pamiętał).
Zszedł na dół, coraz bardziej zdziwiony ciszą. Zdaje się, że Hannibal i… jego gość, gdzieś wyszli. I najwyraźniej zabrali ze sobą Viggo.
Może po prostu poszli na spacer, pomyślał, wyglądając przez kolejne okna. Wszedł do kuchni, ale nie wydawało mu się, aby ktoś dziś spożywał tu jakiś posiłek. Na stole stały tylko dwa kieliszki, jeden całkiem pusty, drugi wypełniony niewielką ilością wina.
Spojrzenie Willa pociemniało raptownie. Miał wrażenie, jakby nie spał jednej nocy, tylko kilka dni lub nawet tygodni. Że dużo go ominęło.
Być może Hannibal znów podał mu jakieś śroki, całkiem prawdopodobne, że we współpracy z tym… chłopakiem. Wyjaśniałoby to, dlaczego czuł się tak dziwnie. Tak, jak kiedyś.
Chwycił kieliszek i przyjrzał mu się uważnie.
  ― Naleję.
Drgnął i zesztywniał, słysząc głos Amaury’ego w swoim uchu. Dobiegł go chlupot wina. Powiódł wzrokiem za białymi dłońmi, które napełniły kieliszek i cicho odstawiły butelkę na blat.
Tam już została.
Taki idealny, Amaury był taki idealny, nieskazitelny, doskonały.
Will oparł się pośladkami o krawędź stołu i unurzał wargi w ciemnoczerwonym napoju. Wytrawne wino wydaje się zawsze najmniej ironiczne wobec cierpienia duszy. Pomogę ci. Potrafię cię pokrzepić. Will zamrugał, wpatrując się w twarz Hannibala, piękną, ale zmęczoną.
Hannibal siedział przy swoim dębowym biurku, trzymając się za zranione w pojedynku udo. Na jego podbródku widniała stróżka zastygłej już krwi. Chwilę temu Will wszedł do jego gabinetu wraz z Jackiem Crawfordem, by odkryć w nim zwłoki nieszczęsnego Franklyna i okrutnego Tobiasa Budge’a.
Policjanci robili zdjęcia i sporządzali notatki, a oni patrzyli na siebie z bliska. W oczach Hannibala malowały się podziw, zachwyt, śladowe zaskoczenie i jakiegoś rodzaju ulga. Will też czuł ulgę. Wtedy wydawało mu się, że Hannibal był o włos od śmierci. Że padł ofiarą tej sytuacji z jego winy. Tymczasem w rzeczywistości Hannibal od samego początku był jej panem i właśnie go podziwiał. Will przetrwał próbę, na którą go wystawił: uszedł z życiem, nie dał się zabić Budge’owi.
Przeżył i zaimponował Lecterowi.
Will zaśmiał się. Był taki skrępowany spojrzeniem, którego nie potrafił wówczas zrozumieć. I tak przepełniony ciepłymi odczuciami względem tego inteligentnego, ale niewinnego, zdawało mu się, człowieka.
Co się stało? Kiedy ten podziw zniknął z rdzawego spojrzenia? Kiedy zastąpiło go coś innego?
Młodzieniec poruszył się na dźwięk otwieranych drzwi wejściowych, kieliszek w jego dłoni zadrżał.
  ― …dowiedzieć. Policja pewnie i tak będzie chciała nas wszystkich przesłuchać ― mówił właśnie Amaury. ― W tym stanie będzie pierwszym podejrzanym.
Hannibal odpowiedział ciszej coś, czego Will nie dosłyszał.
Wciąż z kieliszkiem w dłoni młodzieniec stanął w progu jadalni, skąd popatrzył na Lectera, który zamykał właśnie drzwi za swym gościem.
  ― Hannibal ― odezwał się do niego łagodnie, starając się po prostu zignorować dławiącą zazdrość, która doprowadzała go do mdłości. Nie patrzył na tego ślicznego chłopca, nie porównywał się do niego, udawał, że go tu z nimi nie ma. ― Gdzie jest Viggo? Nie z tobą?
Musiał również postarać się zignorować to szybkie spojrzenie, które Lecter wymienił z Amaurym, nim udzielił mu odpowiedzi.
Ale kiedy jej udzielił, nagle pobudki takie jak zazdrość przestały być istotne.
  ― Viggo ― rzekł ― zapuścił się do lasu. Znaleźliśmy jego szczątki w opłakanym stanie. Jestem przekonany, że padł ofiarą dzikiego zwierzęcia, najpewniej niedźwiedzia.
Will musiał się chwycić framugi, by się nie przewrócić. Pociemniało mu przed oczami, serce przyspieszyło gwałtownie, a płuca stały się nagle zbyt ciasne, by mógł nabrać wystarczająco dużo powietrza.
Ten pies nigdy nie odchodził daleko bez swego pana. Był stary. Towarzyski. Przywiązany. Jeżeli poszedł do lasu… to tylko za kimś… komu ufał.
Zaciśnięte na framudze palce Willa pobielały.
Niedźwiedź?
Och, nie.
Nie niedźwiedź. Will był pewien. Musiał go zobaczyć. Musiał zobaczyć i poznać prawdę.
  ― Chcę… go zobaczyć… ― wydusił z trudem przez zaciśnięte zęby.
Hannibal zbliżył się do niego i położył mu dłoń na czole. W jego oczach nie było podziwu, tylko lekarska troska.
  ― Will, wczorajszej nocy pochowałem twojego psa. Mogę pokazać ci to miejsce. Wybacz mi, nie mogłem czekać, jego zwłoki mogły przyciągnąć więcej zwierząt.
  ― Pokaż ― wydusił młodzieniec, i Hannibal poprowadził go do ogrodu, a Amaury ruszył ich śladami, trzymając się jednak z tyłu. Pokazał mu to miejsce, ale kiedy zrozpaczony Will chciał udać się po łopatę i rozkopać świeży grób, coś jakby w Lecterze pękło; podszedł gwałtownie do młodzieńca i chwycił go za twarz, a w geście tym była jakaś tłumiona furia, zatrważająca agresja, z jaką Hannibal nigdy go nie dotykał. Nigdy, nawet wtedy, gdy był nim najbardziej rozczarowany. Nawet wtedy, gdy chciał go ukarać. I to przeraziło Willa jak nic do tej pory.
  ― Dość tego. Mamy teraz inne problemy, z którymi trzeba się uporać. Sąsiedzi zaczynają interesować się naszym życiem. Wychodząc w środku dnia, żeby rozkopać grób i wydobyć zwłoki psa, wzbudzisz ich podejrzenia. Nie potrzebujemy ich teraz ― powiedział mężczyzna i Will zesztywniał pod jego dotykiem. Załzawionymi oczami patrzył na dojrzałe oblicze, które wydawało mu się teraz zupełnie obce.
Czy to ten sam Hannibal, w którego pierś wtulał się na skarpie; czy ten sam Hannibal, który tak o niego zabiegał; czy ten sam Hannibal, który odpowiedział mu z głęboką powagą „a ja kocham ciebie”?
  ― Hannibalu, spokojnie ― wtrącił z wyczuciem Amaury. ― Will na pewno rozumie sytuację. Prawda, Will? Nie chcemy teraz kłopotów.
Hannibal puścił policzki młodzieńca, a ten odsunął się o dwa kroki i osunął powoli na kolana przy świeżo zasypanym dole. Wziął w garść wilgotną ziemię i zaczął szlochać, przesypując ją bezmyślnie przez palce.
Amaury ostrożnie ujął Lectera za przegub i pociągnął lekko w swoją stronę.
  ― Naprawdę jest przekonany, że to ja ― westchnął. ― Biedak. Nie jestem pewien, czy powinien rozmawiać z policją w takim stanie. Od razu stanie się głównym podejrzanym.
Hannibal odwrócił się do Willa.
  ― Powinieneś napić się herbaty i uspokoić ― rzekł ochryple, ale młodzieniec zazgrzytał tylko zębami. Kiedy podniósł głowę, w jego spojrzeniu była najczystsza nienawiść, o której pokłady kiedyś by się nie posądzał.
Amaury, na którym ten wzrok się zogniskował, poczuł się nieswojo. Miał przeczucie, że gdyby nie stał między nimi Hannibal, Will rzuciłby się na niego, gotów zamordować go gołymi rękami.
  ― Will ― ponaglił go doktor, ale młodzieniec potrząsnął głową, oddychając głośno i nieregularnie.
  ― Nie tknę niczego, co mi podasz, Lecter ― wydusił. ― Przez ciebie tracę zmysły. Idź, idź ze swoim niedźwiedziem… Mnie zostaw w spokoju.


H.K.M. - 2018-01-29, 01:23

           Lecter ― nazwisko odbiło się echem w jego głowie, pozostawiając po sobie dziwne uczucie nienasycenia ― Hannibal odzwyczaił się od brzemienia tego nazwiska, wypowiadanego przez Willa Grahama, wszystko, co nie było jego imieniem, brzmiało w nich obco i niewłaściwie.
Ciemne oczy zwróciły się ku pobladłemu obliczu; doktor zdawał sobie sprawę, że przesadził i dał się ponieść (on, właśnie on) emocjom, ale z jakiegoś powodu, czuł w stosunku do niestabilnego młodzieńca niewytłumaczalną... złość? A może wściekłość, może to było już to, sam nie wiedział.
Wiedział jednak, że za wszelką cenę zarówno on, Amaury, jak i Will, musieli zrobić wszystko, by odsunąć od siebie podejrzenia policji.
Zeszłej nocy, Hannibal zwodził i mamił biedną Jilly, skrupulatnie omijając wszelkie miejsca, które w jakiś sposób pasowały mu do ukrycia zwłok ― kobieta zawodziła przez okrągłe sześć godzin, wznosząc prośby, modlitwy, błagania, a wreszcie i groźby kierowane do stworzyciela.
Nie znaleźli małego Olly'ego ― Amaury (który wyruszył na osobne poszukiwania, zarezerwowane jedynie dla wiedzy doktora Lectera) również nie napotkał na ślady obecności dziecka, ale być może miał na to zbyt mało czasu. Postanowili, że wyruszą na kolejne poszukiwania i tej nocy, choć zmęczenie spowodowane żywo spędzonym wieczorem i nocą, kładło się cieniem na ich bladych twarzach. Nie mogli sobie pozwolić na luksus snu w obliczu zagrożenia spowodowanego... chorobą Willa Grahama.
Will potrzebował leków ― Hannibal dobrze o tym wiedział ― jego schorzenie postępowało w zbyt zastraszającym tempie, sprawiało im coraz więcej kłopotów. Doktor zaczynał się obawiać o to, że następną ofiarą tego chaotycznego człowieka mógłby paść ktoś, kto potrafiłby się bronić ― mąż Jilly, Sam, Amaury, albo on sam ― odgłosy walki usłyszałaby cała okolica i ludzie szybko zorientowaliby się, kto stał za wszystkimi nieprzyjemnymi... incydentami.
Incydentami, do których nie mogło już nigdy więcej dojść, nie w tym miejscu ― przecież obaj mieli już dość wiecznych przeprowadzek, zwłaszcza teraz, gdy wisiała nad nimi perspektywa paru spokojnych lat... Dlaczego Will musiał być tak pokomplikowany, dlaczego mimo upływu tyle lat, Hannibalowi wciąż nie udało się go rozgryźć?
Will potrzebował leków, czym prędzej ― ciemne oczy rejestrowały dokładnie każdy chaotyczny ruch, każde pojedyncze drgnięcie kącików ust rozgoryczonego młodzieńca.
Całe szczęście, że pomyślał o wszystkim wcześniej; że przewidział zmyślnie scenariusz, w którym Will Graham odwróci się do niego plecami, oskarżając wszystkich wokół (poza sobą, rzecz jasna) o swój okrutny los.
― Nie musisz tego robić ― odezwał się wreszcie cicho, wyciągając do niego dłoń, by pomóc mu dźwignąć się z ziemi. Will zignorował ją jednak demonstracyjnie, zmierzając w kierunku domu. To właśnie wtedy Hannibal wymienił z Amaurym porozumiewawcze spojrzenia i wyciągnął dłoń, wplatając palce między długie, ciemne loki ― pociągnął za nie mocno, przewracając zdezorientowanego młodzieńca na ziemię; powietrze przeciął jego głośny krzyk ― odgłos był na tyle dojmujący, że spłoszył okoliczne ptaki. Hannibal wiedział, że musieli działać szybko ― obrócił się, by zerknąć przez ramię na Amaury'ego ― w jego głowie odbijało się echo ich ostatniej rozmowy.
           ― Będziesz musiał działać szybko ― Hannibal brzmi na zmęczonego, ale z zaskoczeniem odkrywa, że zmęczenie ustąpiło uczuciu determinacji, zdecydowania. ― Nie pozwól, żeby obrócił głowę. Wpuścisz środek prosto do jego żył, a ja przytrzymam go i poczekam, aż...
― To dobra decyzja, Hannibalu ― szczupła dłoń układa się miękko na jego ramieniu, ociera się o gładki materiał koszuli. ― Słuszna.
― Nie mogę mu pozwolić, by zniszczył to, co mamy. Nie planowałem jeszcze następnego miejsca, znalezienie kolejnego domu na odludziu, zajęłoby zbyt wiele czasu, zostalibyśmy złapani. Jack Crawford nie spocząłby do momentu, gdybym nie wydał ostatniego dechu na krześle elektrycznym. Nie trzeba się nad tym długo zastanawiać, by zrozumieć, że to wszystko jest zbyt niebezpieczne.
― Zgadzam się z tobą ― Amaury przechyla głowę, zmuszając go do spojrzenia sobie w oczy. ― Wszystko będzie w porządku, Hannibalu. Will nie będzie nam już więcej przeszkadzał.

           Zielone oczy spotykają się z ciemnymi tęczówkami i Hannibal wiedział, że chłopiec domyślił się już, co robić. Podczas gdy doktor mocował się z szarpiącym dziko młodzieńcem (duża dłoń przycisnęła się stanowczo do wypełnionych krzykiem warg, dusząc skutecznie wszelkie hałasy), młody duMaurier wyciągnął z kieszeni marynarki ampułkę, mocując się przez chwilę ze strzykawką i igłą.
― Nie mogę pozwolić na to, byś narobił jeszcze większego bałaganu, Will ― odezwał się cicho Hannibal, pozwalając, by igła wbiła w się pulsującą wzdłuż pięknej szyi żyłę, a potem wypełniła ją przezroczystą, gęstą substancją. ― Potrafię sprzątać po sobie, zacierać każdy ślad i poszlakę. Potrafiłem pomóc i tobie, pod warunkiem, że umiałeś mi powiedzieć kogo, gdzie i w jaki sposób pozbawiłeś życia. Teraz nie potrafisz już tego robić... Sam więc rozumiesz, że nie miałem innego wyjścia ― Hannibal przycisnął go do siebie mocniej, czując, że oczy wypełniają mu się łzami; jego ukochany przestawał się powoli szamotać; jego ruchy stawały się już niemal niewyczuwalne. Błękitne tęczówki, okryte szalem niewinności i niezrozumienia, patrzyły tylko i wyłącznie na niego i Hannibal tonął w nich, targany rozpaczą i niepokojem, strachem i miłością, miłością, miłością.
Wreszcie Will odpłynął ― cudowne oczy wywaliły się do góry białkami, członki opadły bezwładnie na ziemię. Hannibal podniósł się ciężko z ziemi, nie przejmując się plamami ziemi, widocznymi na gładkim materiale garnituru. Westchnął ciężko i przyjął na twarz kamienny wyraz, choć nie przyszło mu to łatwo.
To Amaury odezwał się pierwszy, przełamując ciszę.
― Doktorze, co teraz? Powinniśmy go chyba gdzieś ukryć, prawda?
― Oczywiście ― Hannibal sięgnął do marynarki po kieszonkowy zegarek, zerkając na jego tarczę. ― Policja pojawi się u nas za dwie, może trzy godziny. Do tej pory wszystko musi zostać przygotowane.


Koss Moss - 2018-01-29, 03:26




Koss Moss - 2018-01-29, 03:37

           Było całkiem ciemno. Will wiedział jednak, gdzie się znajduje. Do tego ukrytego pomieszczenia można było dostać się tylko przez piwnicę. Było doskonale wygłuszone i tylko osoba, która wiedziała o tym pokoju, mogła się do niego dostać.
Młodzieniec był pewien, że to właśnie to konkretne miejsce. Nie było tu ani jednego okna, w dodatku nie mógł się ruszyć. Trzymały go, jak podejrzewał, jakieś pasy.
W uszach słyszał pisk. Coś szczypało go w zgięcie łokcia. Wenflon, tak myślał. Był chyba podłączony do jakiejś kroplówki. W piersi poczuł uścisk paniki, ale tylko na początku.
Leżał w całkowitej ciemności bardzo długo. Miał dużo czasu na przemyślenia. Nie był pewien, co zaszło między Hannibalem i Amaurym, jak bardzo się do siebie zbliżyli, jak wiele Hannibal był w stanie teraz dla niego zrobić.
Nie był pewien, co się stało. Co stanie się dalej. Co go czeka. Co zrobią. Co się dzieje.
Rozważył wiele scenariuszy. Kiedy usłyszał dźwięk przesuwanego mebla i chwilę potem dźwięk rozsuwanej ceglanej ściany, był jednak dość spokojny.
Ukryte drzwi otworzyły się i do środka wpadł promień światła. Na tle blasku, który wydał mu się oślepiający po tak długim czasie przebywania w całkowitym mroku, ujrzał znajomą, choć trochę falującą sylwetkę – jedną.
Poruszył się niespokojnie, skórzane pasy cicho zaskrzypiały. Gwałtowny rozbłysk światła zmusił go do zaciśnięcia powiek.
Gdy je otworzył, ukazało mu się sterylne wnętrze pracowni mężczyzny. Jego mała rzeźnia.
Will omiótł pomieszczenie wzrokiem przymrużonych oczu, oddychając drżąco. Wszystko tu było. Jego skalpele, noże, uchwyty i inne narzędzia do operacji. Wszystko falowało, kręciło się wokół jego głowy.
Choć mieszkali tu razem, Will był w tym pokoju tylko raz, bardzo krótko, zanim jeszcze został w pełni wyposażony.
Słyszał ciche kroki zbliżającego się mężczyzny, ale długo patrzył w przeciwną stronę, na białe sterylne szafki kołyszące się jak pod wodą. W końcu, gdy oczy przestały go już boleć, odwrócił głowę i popatrzył na swojego…
Nie był pewien.
  ― Hannibal. ― Pierś młodzieńca szybko się uniosła przy gwałtownym wdechu. ― Bardzo mocno mnie przestraszyłeś.
Hannibal nic nie odpowiedział. Pochylił się lekko i z kamienną twarzą przyłożył mu dłoń do czoła, sprawdzając temperaturę. Po chwili odpiął trzymające Willa pasy, jednak młodzieniec pozostał w bezruchu.
  ― Nie byłbym szczery, gdybym nie odpowiedział tym samym ― rzekł w końcu Lecter i Will uśmiechnął się trochę sztywno.
  ― To jesteśmy kwita ― mruknął i zamrugał ospale. Westchnął ciężko i przeniósł wzrok na woreczek kroplówki. Jego zawartość była czerwona, gęsta, pieniła się i krzepła jak…
Zamrugał i tam, gdzie przed chwilą widział krew, ujrzał przezroczystą ciecz.
Uniósł lewą rękę – tę, do której nie był podłączony kabel – i przysunął ją do twarzy. Wpatrywał się w swoje palce, jakby widział je pierwszy raz w życiu.
  ― Chyba byłem nieprzytomny. Długo tu leżę? ― Przeniósł wzrok na oblicze Hannibala, ale nie zobaczył go tam. Rozchylił usta w zdziwieniu i powiódł wzrokiem za długim, czarnym porożem. ― Co się dzieje…
Hannibal obejrzał się przez ramię, jakby patrząc za tym, w co wpatrywał się Will. Znów nic nie odpowiedział, a jego milczenie było wyjątkowo ciężkie i dla młodzieńca nieznośne.
Will podniósł się do siadu i dotknął niepewnie wenflonu. Przez chwilę milczał, a potem przełknął ciężko ślinę, wstał chwiejnie i ostrożnie objął mężczyznę lewym ramieniem. Ułożył głowę na jego piersi. Prawą dłonią ścisnął mu koszulę.
  ― Obejmiesz mnie? ― zapytał.
Lecter pochylił głowę i zaciągnął się głęboko jego zapachem. Will zacisnął mocniej palce na jego koszuli, aż materiał zaskrzypiał cicho, naciągnięty mocno przy guzikach.
Wargi doktora otarły się o ucho młodzieńca, gdy ten wyszeptał odpowiedź.
  ― Jeszcze nie teraz.
Will raptownie puścił jego koszulę i opuścił ręce. Cofnął się o krok i usiadł na materacu. Wzrok miał rozbiegany. Zmarszczył brwi, jakby próbował coś zrozumieć, lub może sobie przypomnieć. Przesunął szczupłą dłonią po białej pościeli, wiodąc za nią spojrzeniem.
Miał problem z łączeniem faktów. Przez otępiały umysł przelewało się tak wiele myśli.
  ― Uprawialiście seks? ― spytał, ledwie poruszając ustami.
Hannibal nie odpowiedział od razu. Najpierw wziął z blatu nowy woreczek i zastąpił na stojaku ten poprzedni. Trwało to nieznośnie długą minutę.
  ― Myślałem, że nigdy o to nie zapytasz ― rzekł w końcu i popatrzył na Willa z powagą, a ten odwzajemnił spojrzenie. Mężczyzna nie musiał dodawać nic więcej, ponieważ odpowiedź była w jego oczach.
Dobitna. Bolesna. Prawdziwa.
Po stosunkowo krótkiej chwili Will opuścił wzrok. Milczał bardzo długą chwilę, zagubiony, otępiały. Wszystko docierało do niego z dużym opóźnieniem.
  ― Co teraz we mnie wlewasz? Co ze mną będzie? ― zadał w końcu kolejne pytanie.
  ― Zostaniesz tu, podczas gdy ja i Amaury porozmawiamy z policją. Nie przypnę cię. Będziesz mógł odpocząć tu albo w fotelu. Przyniosłem ci kilka książek i śniadanie, choć nie jestem pewien, czy będziesz głodny.
Will pokiwał krótko głową, a potem nią potrząsnął, marszcząc czoło. Splótł dłonie na podołku i to w nie się wpatrywał.
  ― Z policją? Ja… zrobiłem coś?
Hannibal spoglądał na niego z dobrze młodzieńcowi znanym zmęczeniem.
  ― Tego jeszcze nie wiemy, Will, ale jakkolwiek nie wyglądałaby prawda, policja pozna tylko i wyłącznie jej wersję. Naszą ― odparł.
Obaj usłyszeli ciche kroki do piwnicy zajrzał Amaury.
  ― Hannibalu, przyjechali.
           Kiedy drzwi pomieszczenia otworzyły się ponownie, Will siedział na łóżku, niepodłączony już do żadnej kroplówki – musiał wyciągnąć sobie wenflon, a sądząc po niewielkiej kałuży, zrobił to wkrótce po wyjściu Hannibala.
Lecter gestem zatrzymał Amaury’ego.
  ― Will? ― rzucił ochryple.
Młodzieniec drgnął i podniósł głowę. Był bardzo blady.
  ― Hannibal? ― odpowiedział niemal równie ochryple. Potem wstał, tym razem się nie chwiejąc. Wydawał się poczytalny.
  ― Już poszli? Mogę wyjść?
  ― Możesz.
Młodzieniec rozmasował przegub i opuścił pokój. Kroki skierował do kuchni, w której urzędował już Amaury, zmywając kubki po kawie, którą pewnie uraczyli policjantów.
Will wbił w niego wzrok. W tę znienawidzoną, idealną buźkę. Amaury był do granic wstrętu pozbawiony wad. Doskonale skoordynowany, smukły, pachnący, obdarzony świetnym gustem.
Jak najbardziej ktoś, komu mógłby ulec Hannibal Lecter.
  ― Dobrze widzieć, że czujesz się już le… ― zaczął chłopiec na widok Willa, ale nie było mu dane dokończyć.
Młodzieniec rzucił się w jego stronę, a w dłoni ściskał jeden z precyzyjnych skalpeli zabranych z walizki w piwnicy.
Amaury krzyknął i w panicznym odruchu rzucił się w bok, ale Will wbił skalpel w jego ramię, wyszarpnął go i zadał cios ponownie, i jeszcze raz, zupełnie na oślep, i zupełnie nie przejmując się białymi… biało-czerwonymi dłońmi, które próbowały go powstrzymać.
  ― Rżnąłeś się z nim! ― krzyczał. ― RŻNĄŁEŚ z moim mężem, ty mała wstrętna zdzi…
Urwał, gdy jego ręka została zatrzymana gwałtownym, wściekłym chwytem. Hannibal… po raz pierwszy krzyknął.
„Zostaw go”, to były te słowa. Wykrzyczane. Rozpaczliwe. I Will… Will zostawił. Znieruchomiał i pozwolił się gwałtownie odciągnąć od krwawiącego, skulonego ciała. Wypuścił skalpel z dłoni.
Był w szoku. W wielkim, wielkim szoku. Bo Hannibal nigdy nie krzyczał. Nie krzyczał, gdy Czerwony Smok wbił nóż w twarz Willa, ale krzyknął, gdy Will…
Puszczony, Will przesunął się po zakrwawionej podłodze i skulił pod kuchenną szafką, patrząc rozszerzonymi oczami na pochylonego nad zakrwawionym Amaurym Lectera. Blade, doskonałe ciało było całe zalane krwią. Cięć było wiele. Płytszych, głębszych. W twarzy, w ramionach, w piersi. We wszystkim, czego Will zdążył dosięgnąć.
Amaury jęknął słabo i zacisnął palce na koszuli Hannibala, brudząc ją krwią. Utkwił szybko mętniejące spojrzenie w ciemnoczerwonych oczach.
  ― Apollinie… ― sapnął. ― Tak mi przykro…
Drugą dłonią, drżącą i ciepłą, dotknął jego policzka gestem czułym, pełnym miłości.
Patrzył na Hannibala, jakby chciał dobrze go zapamiętać, nim jego oblicze rozpłynie się w ciemności.


H.K.M. - 2018-01-29, 04:54

           Hannibal był tak rozdarty... nic nie szło według jego planu i po raz pierwszy w życiu miał wrażenie, że wszystko wymykało się spod jego kontroli, że każde jego założenie okazywało się w jakiś sposób błędne. Nie był przyzwyczajony do takiego obrotu sprawy ― odkąd pamiętał, potrafił zaplanować sobie całe życie i przechodzić przez nie bez cienia żalu, odhaczając w istotniejszych momentach poszczególne podpunkty.
Poznając Willa Grahama, obmyślił ciąg skomplikowanych działań, który miał sprawdzić tego inteligentnego młodzieńca ― sprawdzić na wszelkie możliwe sposoby, uzależnić go od jego obecności i wpoić mu do głowy, że należeli tylko i wyłącznie do siebie.
W tamtych czasach, gdy znajdowali się z Willem na etapie odkrywania siebie, Hannibal miewał wątpliwości ― nie wiedział jeszcze, czy pragnął osobliwego wykładowcy, niestabilnego emocjonalnie chłopca, czy też bardziej interesowały go jego nieskończenie pojemne pokłady empatii ― jedynym, czego był pewien, był fakt, że w jakiś sposób Will Graham nieodparcie go do siebie przyciągał.
Tylko ich dwójka mogła wiedzieć, ile się wzajemnie nacierpieli, by wreszcie znaleźć się w miejscu, w którym znajdowali się w tej chwili ― w drewnianym domu pośrodku wzgórz pełnych wrzosowisk, z wizją wspólnej przyszłości...
Która zgasła nagle, zastąpiona żywą, pulsującą wściekłością.
Ponieważ Hannibal klęczał nad Amuarym, który wykrwawiał się na jego oczach ― chłopiec, nieskończenie blady, drżał z policzkiem przyłożonym do zimnych kafelek. Doktor podsunął ostrożnie dłoń pod jego głowę, gładząc ciemne włosy z równą czułością, z którą gładzone było jego oblicze.
Gardło piekło go wciąż od krzyku ― właściwie nadal nie potrafił uwierzyć, że go z siebie wydobył ― odkąd pamiętał, nie istniała chyba sytuacja, w której podniósłby swój głos na kogokolwiek. Uważał, że było to zachowanie niegodne, świadczące o słabościach, o braku kontroli.
Czyżby Amaury, czyżby właśnie on symbolizował jego upadek? Ten drobny, porcelanowy cud, to on... Doprowadzał go do takiego stanu?
Do drżenia, do wyrzeczeń, do rozpaczy, do bólu, do krzyku?
Odsunął się pośpiesznie, spoglądając w gasnące za mgłą zielone tunele. Przytknął do groźniej wyglądających ran czyste ściereczki i nakazał chłopcu zacisnąć na nich mocno palce.
― To jeszcze nie koniec ― powiedział spokojnie, stając zwinnie na nogi. ― Poczekaj na mnie, za chwilę wrócę tu z bandażami i krwią. Całe szczęście, że jestem w stanie pobrać jej świeżą dawkę.
Cień jego barczystej sylwetki zagrał na tle skulonego młodzieńca ― Will uniósł powoli głowę i popatrzył na niego bez zrozumienia.
― Ta sama grupa krwi ― Hannibal nie potrafił wyzbyć się złośliwości, nie w tej chwili, nie w momencie, gdy stanowił sobą gotowy do wybuchu wulkan. Lawa wściekłości gotowała się w nim, przelewając przez brzegi cierpliwości. Od erupcji dzieliły go tylko minuty. ― Wygląda na to, że jesteście do siebie podobniejsi, niż mogłoby ci się wydawać.
           Zaprowadzenie Willa z powrotem do piwnicy, okazało się wprost dziecinnie łatwe ― Hannibal nie wiedział, co stało za jego zachowaniem; skrucha, otumanienie, poczucie krzywdy ― czymkolwiek było to jednak spowodowane, sprawiło, że młodzieniec poddał się biernie jego stanowczemu dotykowi i dał przypiąć do łóżka, a potem wsunąć na powrót wenflon i pobrać odpowiednią ilość krwi. Gdy wrócił do kuchni, Amaury wciąż był przytomny ― popatrzył na niego ociężale (przejmująca zieleń kontrastowała z głębokimi cieniami pod oczami) i złapał go znów za nadgarstek. Hannibal popatrzył na niego ― chciał wyrzec tyle rzeczy ― chciał przepraszać, zapewniać, obiecywać i ułagodzić jakoś jego ból, ale jedynym, co przeszło mu przez gardło, było słabe westchnienie.
Pracował w pocie czoła, zakładając na każdej z głębszych ran równy, wypracowany szef. Mniejsze rozcięcia odkażał długimi godzinami, pilnując, by każde z nich gotowe było w swym czasie nie pozostawić na nieskazitelnym obliczu młodzieńca choćby i jednej blizny.
Nie mógł uwierzyć, że w przypływie zazdrości Will dopuścił się tak desperackiego aktu rozpaczy. Czy on sam, czy Hannibal, gdyby znajdował się na jego miejscu, czy byłby w stanie wykrzesać z siebie chęć mordu tak silną, że darowałby sobie staranne planowanie, by ulec mu na rzecz gwałtownego, przepełnionego żądzą krwi mordu?
Nie wiedział, nie miał pojęcia ― nie mnie jednak, żadna z pobudek (właściwych, czy też nie) nie usprawiedliwiała Willa w żadnym stopniu.
I dlatego Hannibal postanowił zostawić go na dole, w piwnicy ― podawać mu leki i wysnuwać własne obserwacje, a potem właściwe wnioski. Dobrze wiedział, że gwałtowność Willa była niebezpieczna nie tylko dla Amauryego, ale i dla każdego mieszkańca ich pokrytej wrzosowiskami wioski. Świadomość, że ktoś, kogo Hannibal zawsze uznawał za osobę, na której mógł polegać, okazał się być nie tylko niestabilnym, ale i szalonym, bolała go w sposób, którego nie potrafił określić zwykłymi słowami. Filiżanka znów znalazła się nad krawędzią ― lecz tym razem oczywistym było, ze gdy znów dotknie swym kruchym brzegiem podłogi, nie uda im się złożyć jej ponownie.
Czym innym były mniejsze i większe odłamki, ale czy można było stworzyć jakąkolwiek całość z pyłu?
Stojąc przed lustrem (Amaury już spał, na całe szczęście jego stan wydawał się być stabilny), Hannibal ułożył sobie dłoń na piersi i patrzył na siebie, wczuwając się w rytmiczne uderzenia serca. Każdy skurcz mięśnia, każda chwila, gdy kolejna fala krwi, wpompowywana była w jego żyły, odnosił przykre wrażenie, że miast płynącej żywo wilgoci, w jego sercu znajdował się suchy, drażniący pył.
           Upewnił się, że mankiety koszuli nie wystawały za bardzo poza rękawy marynarki i pchnął skrzydło drzwi, wdychając z rozkoszą zapach owocowych świec ― Amaury przeciągnął się ostrożnie, zakopany pośród luksusowej pościeli; czerwone rozcięcia odcinały się krzykliwie na tle bladej skóry.
― Dzień dobry ― przywitał się uprzejmie, stawiając tacę na szafce nocnej. Pochylił się, by złożyć na ciepłym czole czuły pocałunek. Zielone tunele odprowadzały każdy jego ruch, pieszcząc skórę magnetyzującą siłą. ― Postaraj się wypić herbatę, dopóki jest gorąca. Żurawina i jagody goi powinny pomóc ci wrócić do zdrowia. Dodałem też posiekany korzeń imbiru, dla aromatu i odporności.
           Drzwi skrzypnęły cicho, uderzając o ścianę. Hannibal przecisnął się obok równego stosu pudeł, podchodząc bez słowa do związanego młodzieńca ― postawił przy jego łóżku tacę i obrzucił pomieszczenie, upewniając się, że nie zapomniał zabrać z niego jakiekolwiek niebezpiecznego przedmiotu ― niebieskie oczy wwiercały się uparcie w jego oblicze, ale Hannibal nie zwracał na nie uwagi, pogrążony czynnościami związanymi ze zwykłą rutyną dnia.
― Kiedy skończysz jeść, odłożysz pustą tacę i naczynia pod drzwi ― dla pewności zastukał knykciem w plastikową miskę, wyciągając z szafki komplet nowych ubrań. Szafkę natychmiast zamknął klucz, który schował do kieszeni. Nie patrzył w stronę niebieskich oczu, ignorował je uparcie do momentu, w którym nie zniknął już za drzwiami, zamykając je na wszystkie sześć zamków. Will Graham stał się niebezpieczny, nie należało mu ufać.
           ― Czasami myślę, iż Bóg, tworząc człowieka, przecenił nieco swoje możliwości ― zaczął Amaury, wzbudzając jego uśmiech. ― Twoja kolej, Hannibalu.
Hannibal zapatrzył się w płomienie kominka, myśląc nad odpowiednim cytatem. Za oknem zapadał właśnie wieczór, oplatając wrzosowiska swymi czułymi objęciami ciemności.
― Jedyna różnica między świętym a grzesznikiem to ta, że każdy święty ma przeszłość, a każdy grzesznik przyszłość.
Amaury zachichotał wdzięcznie, poprawiając się ostrożnie, opatulony wściekle purpurowym kocem ― potrafił już poruszać się o własnych siłach, ale doktor Lecter wiedział, że chłopiec wciąż był jeszcze mocno osłabiony.
― Kto by pomyślał, że od razu zejdziemy na temat grzeszników. Jak niewiele dzieli grzech od boga ― wymruczał, przechylając kokieteryjnie głowę. ― Zrozumiałem to, gdy poznałem cię osobiście. Ta granica, granica między dobrem, a złem, jest niezwykle cienka, prawda? Między czynieniem dobra, a popełnianiem grzechu...
― Jedynym grzechem jest głupota ― odparł z całym przekonaniem, sięgając do stolika po kieliszek z winem.
― Hannibalu! ― Perlisty śmiech odbił się znów echem w ścianach salonu i Hannibal poczuł rozlewające się po ciele ciepło. ― Jesteś dziś niemożliwy!
           ― Podejdź do krzesła ― nakazał chłodno, czekając aż młodzieniec zajmie swe miejsce. ― Wyciągnij ramię ― dodał, przygotowując zastrzyk. Przytknął igłę do odznaczającej się wyraźnie żyły i przebił ją precyzyjnie przez warstwę skóry, dostając się do centrum buzującej żywo krwi.
Wpuścił substancję do środka i odsunął się o krok, czekając aż źrenice, chowające się w centrum błękitu, zwężą się do punktu przypadającego wielkością ziarenku piasku.
Obejrzał się przez ramię i westchnął cicho, spoglądając na nieopróżnioną tace.
― Jeśli w dalszym ciągu nie będziesz niczego jadł, zacznę cię karmić przez sondę ― zakomunikował tonem wypranym z emocji; nie było w nim zwyczajowej uprzejmości, nawet tej udawanej. Po feralnym incydencie, w którym Will rzucił się na Amauryego ze skradzionym skalpelem, Hannibal nie miał sił, by cokolwiek udawać, był całkiem zrezygnowany. ― Nie sądzę, by ci się to spodobało. Naturalny sposób przyswajania pokarmu jest znacznie przyjemniejszy.


Koss Moss - 2018-01-29, 06:43

           Will mógł liczyć czas tylko wizytami Hannibala. Jak podejrzewał, zawsze precyzyjny doktor Lecter odwiedzał go o ściśle wyznaczonych porach, by przynosić mu jedzenie i wynosić brudne wiadra. Od czasu do czasu pozwalał mu się umyć, ale zawsze w piwnicy. W ogóle nie pozwalał mu jej opuszczać.
Will nie wiedział, jak czuje się Amaury. Mógł się tylko domyślać, że lepiej. Nie słyszał z góry żadnych dźwięków. Wszystko było doskonale wygłuszone.
Cały czas w samotności spędzał w pałacu myśli, z którego wyrywał się tylko chwilami, by odkryć, że Hannibal nie ma dla niego żadnych ciepłych uczuć po tym, co się stało.
Pamiętał to. Częściowo. Miał problem z przypomnieniem sobie wielu rzeczy, ale ten jeden akt pamiętał. Zrobił to skalpelem, krew bryzgała wszędzie. Był taki wściekły na tego doskonałego chłopca, za to, że odebrał mu wszystko, co Will w życiu miał.
Dotąd poddawał się biernie wszystkim zabiegom Lectera, ale prawie nic nie jadł, więc chudł i mizerniał w oczach. W końcu doktor zagroził karmieniem go przez sondę.
Will westchnął cicho, śledząc błękitnym wzrokiem te ciemne, unikające jego spojrzenia oczy.
Kiedy tak bardzo się od siebie oddalili? Czy dopiero, gdy targnął się na życie Amaury’ego, a może już dużo wcześniej?
Tego dnia po raz pierwszy, odkąd został tu zamknięty, w jakiś sposób postawił się Lecterowi.
  ― Zjem, jeśli zostaniesz ze mną, dopóki nie skończę ― wysunął propozycję ochrypłym od milczenia, niskim głosem, ale nie był pewien, czy go przekona, by spędził z nim czas. W całej swojej empatii czuł teraz od Hannibala wyłącznie chłód, wstręt. ― Jestem tak odrażający, że nie możesz już znieść kilku dodatkowych minut mojego towarzystwa, Hannibalu?
Przez chwilę był pewien, że Lecter mimo wszystko ruszy dalej, zostawiając go już bez najdrobniejszej nadziei. Później jednak na dojrzałym, zmęczonym obliczu wymalowało się coś na kształt zrozumienia i mężczyzna zawrócił, by usiąść na jedynym krześle. Założył nogę na nogę. Milczał.
Will patrzył na niego kilkanaście długich sekund, po czym wychylił się i sięgnął po tacę z jedzeniem. Położył ją sobie na udach, a następnie nabrał na widelec niewielką porcję potrawy. W obecnych okolicznościach nie potrafił skupić się na jej wyglądzie i smaku. Pomyślał tylko, że Hannibal karmiłby go czymś innym, gdyby planował go zjeść.
Więc może wciąż nie chciał. A może jeszcze przyjdzie czas na przyprawianie go.
Przeżuł w milczeniu kilka kęsów. Wisiała między nimi ciężka, przykra cisza.
Nigdy, w całej ich znajomości, Hannibal nie był względem niego tak zimny.
  ― Dobrze się czuje? ― zapytał cicho. ― Amaury.
Hannibal przez chwilę nie odpowiadał. Trwało to tak nieznośnie długo, że Will miał wątpliwości, czy w ogóle doczeka się jakichś słów. W końcu jednak padły.
  ― Myślę, że powoli wraca do zdrowia.
Will pokiwał powoli głową.
  ― To dobrze ― powiedział, starając się nie okazywać po sobie, jak bardzo było mu smutno. Rozmawiać z nim w taki sposób – jak z obcą osobą. Wiedzieć, że pokochał kogoś innego. Że połączył go z tą osobą seks i dużo więcej niż on. Że Hannibal i Amaury nawiązali relację tak wyjątkową, że relacja z Willem utraciła w oczach Lectera całą unikatowość, stając się czymś w rodzaju przyzwyczajenia, a może wręcz przykrego obowiązku, od którego może zapragnąć się w jakiś ciekawy sposób uwolnić. ― Mam pewnie szczęście, że nie zrobiłem mu poważnej krzywdy.
  ― Wyrządziłeś mu ogromną krzywdę, Will. Jedenaście cięć, głębszych i płytszych, niektóre pozostaną z nim, wbrew moim staraniom, na całe życie.
Will uśmiechnął się sztywno.
  ― Mam na ciele więcej blizn. Niektóre są znacznie większe, a największą… ― przerwał. ― Ale rozumiem, Hannibal. Zniszczyłem dzieło sztuki, a to jest w twoich oczach przejawem grubiaństwa. Był taki piękny, znacznie piękniejszy niż ja kiedykolwiek. To dlatego cenisz jego ciało bardziej niż moje kiedykolwiek? ― Opuścił wzrok na talerz i wsunął do ust kawałek mięsa. Mimo to czuł na sobie spojrzenie mężczyzny, spojrzenie kipiące tysiącem emocji, wśród których dominowała złość i smutek.
  ― Popełniałeś w życiu wiele błędów, Will. Ale nigdy nie byłeś tak grubiański, jak tego dnia.
Will westchnął cicho. Odłożył delikatnie widelec na tackę, niezdolny do przełknięcia ani kęsa więcej.
  ― Byłem ślepy ― rzekł. ― Nie zauważyłem, co się stało tuż pod moim nosem. Że się w nim zakochałeś. Gdyby chociaż przeszło mi to przez myśl… Gdybym nie wmawiał sobie, że robisz to tylko z ciekawości. ― Przełknął ciężko ślinę, biegając spojrzeniem po kątach. ― Ja… Bardzo się zdenerwowałem, gdy to zrozumiałem.
Po tych słowach Hannibal nagle podniósł się i Will poderwał głowę.
  ― Nie, nie. Proszę, nie. ― Zerwał się, zrzucając tacę na ziemię, i rzucił się biegiem w jego stronę. ― Hannibal, proszę.
Udało mu się dopaść Lectera zanim ten zdążył wyjść z pomieszczenia i zatrzasnąć za sobą drzwi, ale było to możliwe prawdopodobnie tylko dlatego, że Hannibal na to pozwolił. Will zacisnął bardzo mocno palce na jego przegubie.
  ― Nie zostawiaj mnie, proszę. ― Stanął w jego strefie intymnej, wdarł się w nią ze swoimi błękitnymi oczami, w których była czysta desperacja. Jakby od tego, czy Hannibal zostanie, zależało jego życie. Przesunął palce niżej i ujął dłoń Hannibala w obie swoje. Otulił ją delikatnie. ― Rozumiem, dlaczego go wybrałeś. Ale zostań. Jeszcze tylko chwilę. Chcę jedynie, żebyś zrozumiał, dlaczego zachowałem się tak grubiańsko. To… ważne dla mnie.
Hannibal nie poruszył się w żaden sposób. Will oddychał przez chwilę głośno, bojąc się, że jeśli go puści, to wyjdzie i już nigdy, nigdy nie porozmawiają. Dlatego nie puszczał. Ściskał mocno jego ciepłą dłoń, ukochaną dłoń.
  ― Ze zwykłej zazdrości ― wyszeptał. ― Z taniej, prymitywnej i ludzkiej zazdrości ― sprecyzował, a kiedy już zaczął mówić, to kolejne słowa posypały się lawinowo, i mówił coraz szybciej, coraz bardziej emocjonalnie. ― Nienawidziłem go, bo miał twoją uwagę i podziw, których pragnąłem. Chciałem się z tobą kochać, ale oddalałeś się i ja… Myślałem, że kiedy go zabiję, to odzyskam twoje zainteresowanie, ale nie przewidziałem, że możesz go kochać. ― Głos zadrżał mu zdradziecko, przegrał ze sobą. Spuścił wzrok. ― Nie wiedziałem, że zazdrość do tego stopnia wytrąci mnie z równowagi. Nic nie mogło mnie na to przygotować. Przepraszam. Jestem… bezradny wobec tego uczucia. Czuję, jak rozdziera moją duszę i popycha mnie w odmęty szaleństwa. ― Wziął drżący wdech. Spojrzał mu na powrót w oczy. Błękit był wyjątkowo szklisty. ― Nie wiem, czy czyni to moje grubiaństwo mniej… niewybaczalnym ― zakończył wreszcie gorzko.
Na twarzy Hannibala malował się dostrzegalny tylko dla wprawnego oka głęboki żal, przytłaczające rozczarowanie. Mężczyzna uniósł dłoń do policzka młodzieńca i pogładził go, wywołując w Willu skojarzenie z chwilą w kuchni w Baltimore. Wtedy Lecter zostawił mu „uśmiech”, a teraz?
Will patrzył na niego z przestrachem, ale ulegle. Wciąż zaciskał palce na jego dłoni. Gotów był przyjąć właściwie wszystko. Wszystko prócz… konieczności dzielenia tego człowieka z kimś innym.
  ― Złamałem twoje zaufanie ― odezwał się ochryple Lecter i przesunął dłoń w dół, w okolice największej blizny na ciele Willa. ― Nigdy nie stałeś się w moich oczach kimś mniejszym. Dawno temu podarowałem ci swoje serce i nie zamierzałem go już oddawać komukolwiek innemu. Nie sądziłem jednak, że to mogłoby się kiedykolwiek zmienić.
Młodzieniec patrzył uparcie w jego oczy, choć obraz mu się rozmazywał, a podbródek bardzo chciał drżeć.
  ― Cóż, to nie twoja wina ― westchnął i opuścił głowę. Opadła na ramię Hannibala. Niewiele myśląc, po prostu wtulił twarz w sztywny materiał jego marynarki i pozwolił, by utonęło w nim kilka słonych łez. ― Niczyja wina, tak naprawdę. ― Pociągnął nosem. ― Czy Amaury… Chce cię mieć tylko dla siebie?
Hannibal objął go w pasie, ale dość lekko i mało entuzjastycznie.
  ― Z pewnością ― odrzekł. ― Nikt nie chce dzielić się w takich sytuacjach. Tym bardziej, gdy perspektywę dzielenia, jakkolwiek absurdalną, odrzuciłeś w momencie, gdy zdecydowałeś się na kradzież mojego skalpela.
Will milczał przez chwilę. W końcu puścił dłoń Lectera i przesunął palce na jego pierś i ramię. Trącił opuszkami ciepłą szyję swego partnera.
  ― Kochasz mnie jeszcze?
Po tych słowach Hannibal wyplątał się z objęć młodzieńca, który puścił go niechętnie, z ogromnym smutkiem, biorąc tę ciszę i ten gest za jedyną możliwą odpowiedź na to pytanie.
  ― Do widzenia, doktorze Lecter ― szepnął na bezdechu, nim zamknęły się ciężkie drzwi. W następnej sekundzie wziął gwałtowny wdech i ryknął na całe gardło, a potem, zanim jeszcze zacisnął gwałtownie zęby po tym rozpaczliwym, zwierzęcym akcie, ze wszystkich sił przycisnął nadgarstek do swych ust.


H.K.M. - 2018-01-31, 00:09

           Hannibal miał wyjątkowo krótką chwilę na to, by zorientować się w skrajnie nierozsądnym i absolutnie szalonym czynie, którego w przypływie desperacji dopuścił się jego drogi towarzysz ― cichy szept zastąpiony został natychmiast specyficznym odgłosem (ni to mlaśnięcie, ni trzask) rozrywanej tkanki, powietrze zafalowało od ciężkiego aromatu krwi.
Klucze zadrżały w zazwyczaj pewnej dłoni, gdy pośpiesznie z zamykanego zamka, doktor próbował go otworzyć ― nie musiał patrzeć, by wiedzieć, że gdy tylko ponownie przekroczy próg pomieszczenia, zaleje go fontanna czerwonej posoki.
Will stał wciąż w tym samym miejscu ― opierając się o stos poukładanych pudeł, wypluwał kawałek własnej skóry na podłogę, trafiając nim idealnie w tacę z niedokończonym posiłkiem; po jego brodzie, szyi i części kraciastej koszuli toczyła się szkarłatna ciecz, wabiąc go swym zapachem, swą lepkością.
Nie przyssał się do niej jednak ― oparł się pragnieniu, wyciągając dłoń, by sprawnym ruchem przysunąć sobie krwawiący nadgarstek pod nos.
― Będziesz potrzebował szwów ― zauważył spokojnie, spoglądając młodzieńcowi w oczy; z zaskoczeniem odkrył w sobie absolutny brak złości. Will był taki nieprzewidywalny, taki niepoukładany... Wiecznie potrafił pokrzyżować mu plany, obrócić je w najmniej oczekiwanym momencie. Hannibal zdążył się do tego przyzwyczaić, po tylu latach było to... Nie.
Nie zdążył ― pomyślał, podpierając drobniejsze ciało na swym ramieniu. Usadził je ostrożnie na krześle i odsunął się na chwilę, ciesząc oczy widokiem bladej, zakrwawionej twarzy ― kiedyś... dawniej, gdy w nią spoglądał, zastanawiał się, czy emocje, które oglądał, były prawdziwe; rozważał opcję, że każdy jeden uśmiech, każdy grymas i mina, były jedynie martwym odbiciem, pozbawionym emocji odwzorowaniem uczuć prawdziwych ludzi, których Will Graham, jako niezwykle uzdolniona, ale i chora jednostka, nie potrafił w żaden sposób odczuwać.
Później, stopniowo, odkrywał, że tkwił w błędzie ― każda z emocji, którą pokazywał mu zagubiony młodzieniec, była nie tylko prawdziwa, ale i niezwykle silna ― nikt nie przeżywał swych odczuć równie silnie, jak Will, nikt nie potrafił zamieniać się w istny ogień, wyrzucający z siebie iskry pomieszanych uczuć, zbyt dojmujących, by ich właściciel mógł je w sobie długo utrzymać.
Tak łatwo było mu go rozgryźć, wtedy, gdy siedzieli z lampkami wina w jego gabinecie, w Baltimore ― nie mając pojęcia, z kim rozmawiał, Will oddawał mu się powoli, kawałek po kawałku, a Hannibal czerpał z tego zaproszenia, brał z niego garściami, odkrywając, że nic nie potrafiło ugasić jego apetytu, nie na długo, nie do końca.
I pragnąc więcej, zaczął podsuwać swemu pacjentowi nowe... Okazje, możliwości ― możliwości, które wzbudzały w Willu coraz więcej i więcej emocji, odczuć, lęków, marzeń, aż w końcu, po długich trudach, próbach, wzlotach i upadkach, otrzymał go na talerzu. Otrzymał piękny dar jego niepojętego umysłu, jego zmysłowego ciała, jego gładkich ramion, kształtnych pośladków, jego miękkich warg, które potrafiły wypowiadać takie słowa...
― Nie ruszaj się ― poprosił cicho, wyciągając z szafki wszystkie potrzebne przedmioty; opatrunki wsiąkały obficie krwawiącą ranę, brudząc je swoją kontrastową czerwienią.
Will nie wyglądał tak, jakby miał przeciwstawić się jego prośbie ― na pierwszy rzut oka biła od niego smutna rezygnacja i słabość, związana ze znaczną utratą krwi ― kiedy Hannibal powrócił do niego ze swymi narzędziami, błękit ściągnął go w swoją stronę i tym razem, zupełnie bezwolnie uległ mu, pozwalając się wciągnąć w wir niewypowiedzianych myśli i uczuć.
― Hannibal ― błękit schował się za sinymi powiekami, kiedy nić przebiła się przez brzeg rany. Z każdą chwilą młodzieniec zsuwał się coraz mocniej z krzesła, jego twarz pobladła wyraźnie, wargi drgały niekontrolowanie.
― Will.
― Nie wytrzymam już dłużej w tej piwnicy ― wymamrotał niewyraźnie, opierając głowę o drewniane oparcie. Hannibal westchnął cicho, nie przestając szyć.
― Jeśli udowodnisz mi, że nie muszę się już ciebie obawiać, opuścisz piwnicę ― obiecał poważnie, przemywając tkankę płynem odkażającym; silny zapach alkoholu uderzał mu swym ostrym aromatem w nozdrza. W połączeniu z metalicznym zapachem krwi, przywodził mu na myśli Baltimore i podziemia, pełne wiszących, fachowo okrojonych narządów, wyciąganych prosto z wnętrzności jego ruchomych dzieł sztuki.
― Przyznasz, że choćby i w tej chwili zachowałeś się odrobinę nieodpowiedzialne ― po raz pierwszy od długiego, długiego czasu, Hannibal pozwolił sobie w obecności Willa na to, by jego wargi wygięły się w łagodnym uśmiechu ― chcę mieć pewność, że to już się więcej nie powtórzy.
― Nie chcę już siedzieć w piwnicy― powtórzył. ― Nie mogę też dłużej przebywać obok ciebie i twojej miłości, ponieważ, jak widzisz, zazdrość zamienia mnie w potwora.
Hannibal długo spoglądał w bladą twarz, zanim w ogóle się odezwał ― w jego głowie pędziła istna gonitwa myśli, która podsuwała mu coraz śmielsze obrazy, sugerujące, że słowa Willa Grahama mogły w każdej chwili obrócić się przeciwko niemu.
― Nie pozostawiasz mi wyboru, Will ― westchnął ciężko Hannibal, sprzątając miejsce pracy. Nie ukrywał w swym głosie smutku i zrezygnowania, tak samo jak i Will przestał się już kryć ze swymi intencjami. ― Dziś na noc zostaniesz przypięty do łóżka. Jesteś zmęczony, mógłbyś znowu wyrządzić sobie krzywdę. Dobrze wiesz, że nie mógłbym ci na to pozwolić. Nie po raz kolejny.


Koss Moss - 2018-01-31, 01:48

           Will długo nie otwierał oczu, niemal przytulając się do krzesła. Było mu bardzo słabo. Niewątpliwie wykrwawiłby się, gdyby Hannibal do niego nie wrócił. Nie miał jednak pewności, czy mu ulżyło, kiedy ponownie usłyszał szczęk klucza w drzwiach.
  ― I będziesz mnie tak przypinał do końca mojego życia? ― spytał i poczuł skurcz w żołądku na myśl o takiej ewentualności. ― Więził w piwnicy jak Fritzl?
Hannibal popatrzył na niego poważnie.
  ― Nie pozwolę ci stąd odejść, Will.
Will jęknął cicho, kiedy zaszyta rana znalazła się pod warstwą bandaży, ale nie zajęczał z jej powodu. Inny rodzaj bólu wywołał ten dźwięk. Słuchanie takich słów i świadomość, że nie znaczą już tego, co jeszcze kilka tygodni temu, była torturą i źródłem niemal fizycznego cierpienia. Przez chwilę trwał na krześle w bezruchu, krzywiąc się, ale w końcu jego twarz wróciła do neutralnego wyrazu.
  ― Przychodzisz tu tylko po to, żeby mnie karmić ― odezwał się wtedy ostrożnie.
Wiedział, do czego może się przyczynić, jak może odebrać Lecter jego następne słowa. Ale teraz, kiedy nie widział już dla siebie miejsca na świecie – do poprzedniego życia nie mógł wrócić, a nowego nie miał z kim zbudować, gdyż jedyną jego bliską znajomością był, uświadomił sobie, Hannibal – myśl o śmierci była bardziej atrakcyjna niż wieczna tułaczka lub zamknięcie w klatce.
Przebywanie w piwnicy było jak dożywocie w psychiatryku, na które skazano by go, gdyby postanowił oddać się w ręce FBI, tyle tylko, że tu Hannibal mógł go odwiedzać i codziennie przypominać o końcu tego, co ich łączyło. Tak czy inaczej, to jałowa i smutna egzystencja podobna do żywota rośliny.
  ― Nie rozmawiamy… nie wspominając o czymś więcej. Rozumiem, że się do mnie przyzwyczaiłeś, ale nie sądzę, aby moja… nieobecność… coś zmieniła w twoim życiu ― kontynuował więc Will. Zapadła cisza. Choć zwykle mógł odgadnąć wyraz twarzy Lectera, nawet na niego nie patrząc, teraz nie był go pewien, uchylił więc powieki.
Ku swemu zdziwieniu, zobaczył na jego obliczu głębokie poruszenie, walkę skrajnych emocji. Hannibal wyciągnął dłoń i dotknął jego policzka, ścierając z niego powoli krzepnącą krew. Wyglądał, jakby chciał coś powiedzieć, ale nie powiedział; zamiast tego przytknął kciuk do swych warg i – Will rozchylił usta i poruszył się niespokojnie na krześle, wypuszczając drżący ni to oddech, ni to westchnienie – zgarnął nimi czerwoną substancję, zasmakował jej.
Młodzieniec wpatrywał się w niego, jakby widział go pierwszy raz w życiu. Oczy miał szeroko otwarte, źrenice rozszerzone. A potem, potem… Potem Hannibal…
Gdy tylko mężczyzna przysunął głowę, by złożyć bardzo lekki pocałunek na linii jego szczęki, młodzieniec chwycił go za włosy i przytrzymał jego głowę; był przy tym tak gwałtowny, że przez chwilę Lecter mógł obawiać się o swoje życie.
Nagle cała tęsknota, cała miłość uderzyła w niego z całą siłą. Cios ten niewątpliwie zwaliłby Willa z nóg, gdyby stał, ale ponieważ siedział, zadrżał jedynie konwulsyjnie. Przez chwilę nie wiedział, co się dzieje, co robi jego organizm. Czy zacznie się zaraz śmiać, czy krzyczeć na całe gardło. Nie wiedział, co czuje, tak dużo tego było.
Z oddali usłyszał jakiś dziwny dźwięk… Dochodził on jakby spod wody, ale powoli się klarował i przybierał na sile. Czy to kwilenie rannego zwierzęcia? Jakiś pies? Jeleń? Skąd dobiega? Czy Hannibal przetrzymuje tu jakieś zwierzę? Dlaczego nie słyszał go wcześniej?
I nagle… nagle dotarło do niego, że to nie zwierzę, tylko on sam tak kwili, mocno przyciskając twarz Hannibala do swego ramienia. Gorzkie łzy płynęły po jego policzkach, mocząc znajomą, sztywną marynarkę.
Will ściskał mężczyznę zaborczo i z całych sił, jakby się bał, że ten się odsunie. Lecter musiałby go teraz zabić, żeby uwolnić się z tych objęć.
  ― Hannibal, przepraszam ― powiedziały niespokojnie jego usta. Will miał wrażenie, że ten drżący, piskliwy głos należy do kogoś innego. ― Tak bardzo cię kocham i tęsknię za tobą. Jestem cały twój, ale proszę, nie bądź dla mnie okrutny. Zabij mnie, ale nie… nie każ mi być obok, kiedy ty i on… Proszę, jeśli kiedykolwiek mnie… S-stracę zmysły.
Hannibal trwał przy nim w bezruchu, nic nie mówiąc. Will nie wiedział, jak długo to trwało. Wiedział tylko, że kiedy już jego szloch przerodził się tylko w przyspieszony, drżący oddech i ciężko przełykaną ślinę, Lecter wziął go na ręce i wyniósł z tej przeklętej piwnicy.
Na korytarzu minęli Amaury’ego, ale Will go nie widział. Wtulał się kurczowo w Hannibala i bardzo nie chciał puścić.
Poczuł pod sobą miękki materac łóżka w ich sypialni, ale nadal nie puścił swojego mężczyzny.
Gdyby mógł cofnąć czas, zamieniłby wszystkie te chwile, kiedy źle go traktował, zachowywał się niewdzięcznie lub dwulicowo, w momenty czułych wyznań lub długich, przepełnionych uczuciami spojrzeń. Zmieniłby wszystko, co kiedykolwiek w przeszłości ich poróżniło, co raniło Hannibala, odsuwało ich od siebie.
  ― Nigdzie nie idź ― zażądał niespokojnie, zmuszając Lectera do trwania w jakiejś dziwnej, pochylonej pozycji. I Lecter nie poszedł, pozwalał się ściskać, był blisko. Will wdychał woń jego skóry, czując w niej zapach obcych balsamów, ale też znajome perfumy, przyjemne, wyrafinowane, kojarzące mu się tylko z jedną osobą na świecie. I pewnie tylko jedna osoba na świecie nosiła na sobie ich zapach. Will wdychał tę woń łapczywie, szybkimi i nerwowymi pociągnięciami nosa. Miął marynarkę Lectera. Trochę zbyt gwałtownie przeczesywał ugładzone włosy, niszcząc ich porządek.
  ― Hannibalu, mój drogi… ― usłyszeli nagle od strony otwartych drzwi. To Amaury, zaniepokojony stanem ich obu, stanął w progu sypialni. ― Co się dzieje? Mówiłeś, że będziesz trzymał go w piwnicy, dopóki jego stan się nie unormuje…
  ― Amaury. ― Hannibal obejrzał się przez ramię. Spojrzenie miał odrobinę nieobecne, ale twarz pozbawioną wyrazu. Jego włosy, potargane przez chaotyczne palce, sterczały w bezładzie. ― Wygląda na to, że moje plany uległy częściowej zmianie. Nie musisz się tym zamartwiać.
  ― Chcesz mu coś podać? ― Młodzieniec wszedł głębiej do pokoju i przystanął przy łóżku, rzucając spojrzenie na twarz Willa, zarumienioną i w większej części skrytą w zagłębieniu szyi Lectera. ― Przynieść coś?
Hannibal milczał, a zdawał się przy tym mocno zamyślony. Amaury patrzył w jego oczy i w końcu zrozumiał to nieme przesłanie. Zrobił niepewną minę, choć w środku odczuł dużo większy niepokój.
Nie powinien był spodziewać się, że ktoś o tak złożonej osobowości jak Lecter okaże się prosty do sterowania, ale regularnie stosował na nim swe zabiegi. Regularnie szeptał do jego podświadomości swoje zaklęcia, które miały uczynić go obojętnym na Willa Grahama.
I czyniły. Hannibal chodził go tylko karmić. Wkrótce na pewno zgodziłby się go uśmiercić dla swojej miłości; wspólnie ze swą miłością. Co… się nagle stało?
Amaury z trudem powstrzymał się od zaciśnięcia zębów, ale mięśnie wokół jego oczu niebezpiecznie się napięły.
  ― Apollinie? ― odezwał się łagodnie. Apollinie, kochasz tylko mnie. ― Twoje serce znów kipi od emocji. Przygotuję ci kąpiel, która przyniesie ci ulgę. Przyjdź do mnie za chwilkę.
  ― Nie idź ― powtórzył zdławionym głosem Will ― jeśli mnie kochasz.


H.K.M. - 2018-01-31, 03:18

           ― Zostań ze mną ― mruczy Hannibal, jego głos jest niewiele głośniejszy od szumu wiatru, obijającego się o ściany posiadłości. Krew miesza się z wodą i śladowymi ilościami opiatów, błękitne oczy spoglądają na niego i jest w nich coś takiego, siła tak wielka, że Hannibal jest tego pewien; nie odnalazłby w życiu odpowiednich słów, by to opisać, w żadnym języku znanym ludzkości.
― Dokąd indziej miałbym się udać? ― Odpowiada na to Will, przez ułamek sekundy spoglądając na leżące na stole zwłoki Randall'a Tier'a.
Jego prezent, jego odpowiedź, dowód na to, że Will Graham jest tym człowiekiem. Tym, którego Hannibal przestał szukać całe wieki temu, a który sam stanął na jego drodze.
Zostań ze mną.

           Przesunął dłonią po chłodnym czole, odgarniając z niego parę ciemnych, zbłąkanych loków ― błękit zdawał się drążyć ogromną dziurę w jego sercu, rozdzierając je niemal na kawałki ― Hannibal w życiu nie sądził, że usłyszy od Willa tak wymowne wołanie desperacji. Prośba, czy też szantaż, błaganie, czy ostrzeżenie, modlitwa lub same przekleństwo ― Hannibal nie wiedział, bo przy Willu Grahamie nigdy nie można było czegokolwiek wiedzieć, nigdy nie można było czegoś zakładać, spodziewać się, oczekiwać. Można się było tylko domyślać i działać i choć sam Will nie miał o tym pojęcia, czasami Hannibalowi ciężko było za nim nadążyć.
Pochylił się nieco niżej ― na poważnym obliczu uwidoczniły się sieci zmarszczek, gdy oświetliło ją światło stojącej przy łożu lampki.
Sam nie wiedział, kiedy wplątał w jego włosy swoje długie palce ― zorientował się w tym czynie dopiero wtedy, gdy ich jedwabista gładkość załaskotała go po opuszkach. Znalazłszy się dostatecznie nisko, Hannibal przysunął wargi do ucha młodzieńca i powiedział w nie cicho:
― Odwiedzę cię tu w nocy.
Will poruszył się niespokojnie, ale nie zwiększył dzielącego ich dystansu; teraz to jego wargi dotknęły ucha Hannibala, delikatnie niczym motyle skrzydła i muskając je w pełnej wdzięki pieszczocie, wypowiedziały kolejne słowa.
― Nie, Hannibal. Dobrze wiesz, że jeśli teraz pójdziesz, to zostaniesz z nim.
"Zawsze dotrzymuję swoich obietnic", chciał odpowiedzieć, zgodnie ze swoim zwyczajem, ale nagle zdał sobie sprawę z tego, że Will mógł mieć rację ― nie raz zdarzyło się już, że choć stanowczo sobie coś zakładał, przy Amaurym tracił tego świadomość...
Hannibal zakładał już wiele możliwości, wiążących się z jego niepewnymi odczuciami co do własnego działania, ale nigdy nie patrzył na nie przez pryzmat czasu spędzanego z młodym du Maurier ― nie był na tyle głupi, by nie dostrzegać jego... pewnych zabiegów, ale nie sądził, by były one groźne. Masaże, czułe słowa i pełne zmysłowej stymulacji rozmowy przy kieliszku wina ― cóż mogło w tym być złego?
― Zostanę ― powiedział jednak i choć nie potrafił pozbyć się odczucia, że nie powinien był ulegać temu niemądremu żądaniu, pozwolił, by jego ramiona objęły czule leżące przy nim ciało. Will natychmiast oddał uścisk, wyciskając na jego ustach gwałtowny, choć jednocześnie nienatarczywy pocałunek.
― Obiecaj, że mnie więcej nie zamkniesz, proszę ― usłyszał jego prośbę i wtedy znowu wydarzyło się coś dziwnego. Hannibal zdawał sobie sprawę z tego, gdzie i z kim był, ale nagle oczyma wyobraźni ujrzał siebie, leżącego w gościnnej sypialni i szczupłe dłonie, gładzące zmysłowo mięśnie jego ramion. Później usłyszał głos, dobrze mu, z resztą znany; głos wypowiadał słowa, których nigdy wcześniej nie wypowiadał, ale które były tak... Oczywiste, zakodowane w jego podświadomości.
Zamrugał, zerkając z bliska na szarą poduszkę, przykrytą siatką ciemnych loków. Uniósł głowę, i złapał za podbródek młodzieńca, spoglądając w jego błękitne oczy.
― Obiecuję. Chcę... ― jego słowa przerwał odgłos otwieranych drzwi, w których pojawił się znów Amuary. Hannibal nie mógł go zauważyć, znajdując się obrócony w jego kierunku plecami, ale Will, Will wychylił się odrobinę i popatrzył na chłopca w sposób, który był doktorowi dobrze znany, i który przesycony był mieszanką emocji tak silnych, że atmosfera panująca w sypialni zagęściła się jeszcze bardziej ― uczucie znajdowania się w ścisłym centrum tej niby-wojny, przyprawiało Hannibala o nieznane dotąd wrażenia... Wrażenia, o które nigdy się nie posądzał.
― Czy mógłbyś, proszę, dać nam jeden wieczór ― usłyszał cedzone słowa, poczuł ich drżenie w tulonej do siebie, młodzieńczej piersi.
Hannibal wiedział, że nieobracanie się w kierunku Amaury'ego było naprawdę niegrzeczne, ale miał też świadomość, że gdyby patrzył mu teraz w oczy, mógłby odnaleźć niewyobrażalnie trudnym pozostanie u boku tulącego się do niego zaborczo Willa.
I wtedy poczuł, jak zapach kwiatowego balsamu nasilił się ― brzeg łoża załamał się odrobinę (tuż przy jego nogach, tuż przy nim) a smukła dłoń ułożyła się w okolicach jego pasa.
― Hannibalu. Woda się już nalewa. Dodałem do niej twój ulubiony aromat i płatki kwiatów.
Nie umiał już na niego nie spojrzeć ― spojrzał więc i z ledwością powstrzymał się od drgnięcia, gdy zieleń zaatakowała go ze zwinnością i jadowitą precyzją atakującego węża. W tym samym momencie Will docisnął go mocno do siebie i... Ilość uczuć, odczuć, myśli i pragnień, wszystkiego było stanowczo za wiele ― z ledwością udawało mu się zachować kamienną twarz i choć przeżył tyle w swoim życiu, choć doświadczył tylu zawodów i uniesień, tylu sytuacji, w których czuł się naprawdę niekomfortowo, w tej jednej chwili, uwięziony pomiędzy drobnymi ciałami kochanków, poczuł się naprawdę...
Bezsilny. Bezbronny.


Koss Moss - 2018-01-31, 10:53

           Will gładził Hannibala po włosach, czując w gardle uścisk. Wiedział, że jeśli teraz się podda, jeżeli ustąpi temu ślicznemu młodzieńcowi, to może się okazać, że Hannibal już nigdy do niego nie wróci. Nagle zrozumiał: to nie Lecter był dla niego tak oschły i zimny. Nie Lecter bezwzględnie zamykał go w małym więzieniu. Nie Lecter czuł się nim zmęczony, tylko twór Amaury’ego.
Hannibal Lecter, którego poznał Will; Hannibal Lecter, który pozwolił się Willowi poznać, nie był tą osobą, która ulegała dziś Amaury’emu i była na niemal każde jego skinienie.
Jak dokonał tego ktoś tak młody, tego Will nie wiedział, ale z pewnością chodziło o coś znacznie więcej niż urodę.
Wątpił, aby Amaury zrobił Hannibalowi to, co Hannibal zrobił kiedyś jemu, by wmówić mu, że mordował, ale może, może… Może istnieją inne techniki, kto wie, co kryje się za tą jadowitą zielenią?
Amaury przesunął palcami po udzie Lectera i wygiął różowe usta w uśmiechu. Zagryzł dolną wargę ostrym, bialutkim kłem, i nieuważnie podrapał się przy obojczyku, szarpiąc lekko kołnierzyk koszuli. Po chwili sprawnie rozpiął dwa górne guziki, odsłaniając mleczną skórę, nieskazitelną, gdyby nie blizny od Willa.
  ― Apollinie, chcę znów uprawiać z tobą seks słowami ― rzekł subtelnie. ― Czy to, co teraz robisz, jest aż tak zajmujące?
Will poczuł, jak ciemnieje mu przed oczami, i zgrzytnął zębami.
  ― Hannibalu Lecterze ― wycedził stanowczo, głośniej niż Amaury. ― Chciałbym wyjść za ciebie. Zostać panem Lecter. I wtedy naprawdę zostalibyśmy Krwawymi Małżonkami.
Hannibal spojrzał najpierw na jednego ze swych chłopców, a następnie na drugiego. Uśmiechnął się pod nosem, parsknął cicho.
  ― Nie macie ochoty na wino?
  ― Bardzo chętnie się z tobą napiję ― odrzekł spokojnie Amaury, nawet nie patrząc na Willa. Nie okazywał zdenerwowania. Sunął białymi palcami po boku mężczyzny, a kiedy cofnął dłoń i się podniósł, ten nienachalny, niegwałtowny dotyk rozbudził tęsknotę; wraz z jego zniknięciem czegoś zabrakło.
Ale Will nadal obejmował Hannibala ramionami i wpatrywał się w jego oblicze z uporem, na który nie byłoby go kiedyś stać. Zwłaszcza, że było mu okropnie wstyd za to, co przed chwilą do niego powiedział, a co zostało skwitowane jedynie parsknięciem. Wziął głęboki wdech.
  ― Mówiłeś, że zostaniesz ― przypomniał.
  ― Och, możemy napić się tutaj. Przynieść butelkę i kieliszki, Apollinie? Na które wino masz dziś ochotę? Może na naszego l'Ermita? ― zapytał Amaury.
  ― Czemu nie ― odparł Hannibal, spoglądając na Willa. Pogładził młodzieńca uspokajająco po karku, jakby leżał przed nim nie człowiek, a zdolny do gwałtownego ataku dziki kot, który pod łagodną powierzchownością kryje niezwykle ostre kły i pazury. ― Nigdy nie przeszkadzała ci jego cierpkość, prawda?
Amaury zaśmiał się cicho.
  ― Nigdy, mój drogi. Jest tak cierpkie, jak potrafisz być ty ― odpowiedział i opuścił sypialnię, odprowadzony spojrzeniem Hannibala, ale tylko przez chwilę, ponieważ zaraz Will chwycił go za podbródek i odwrócił jego twarz do siebie.
  ― Nie uśmiechaj się tak ― powiedział. ― Teraz widzę, że nie jesteś sobą, odkąd pozwoliłeś mu się do siebie zbliżyć.
Hannibal przestał się uśmiechać; na jego twarz wrócił znajomy wyraz uprzejmego zainteresowania.
  ― W jaki sposób udało ci się to zobaczyć?
  ― Och? Nie zapytasz, jak się z tym czuję? ― Kącik napiętych ust Willa drgnął nieznacznie.
  ― Jaką mam pewność, że gdybym zapytał, usłyszałbym prawdziwą odpowiedź? ― zapytał Lecter w tonie żartobliwej zaczepki, gładząc swojego młodzieńca, ale jednocześnie prostując się i siadając na brzegu łoża. Poluzował krawat, lekko spocony.
Will leżał jeszcze przez chwilę za nim, ale w końcu – na dźwięk kroków na korytarzu – podniósł się i usiadł na krawędzi łóżka tuż przy Hannibalu.
Źle czuł się w byle jakich ubraniach przy doskonałym Amaurym, ale za nic nie poszedłby teraz przebrać się w coś innego, zostawiając ich samych.
Amaury wrócił z tacą i postawił ją ostrożnie na stoliku nocnym. Uśmiechając się, pochylił się, powabnie wypinając pośladki, i nieśpiesznie otworzył butelkę. Obaj, Hannibal i Will, obserwowali go, siedząc obok siebie, ale każdy z nich z inną emocją.
  ― O czym rozmawialiście? ― zagaił luźno Amaury. Chwycił dwa kieliszki i podszedł z nimi do Willa i Hannibala. Jeden podał Hannibalowi, a drugi, chwilę później, Willowi.
  ― O uczuciach ― odpowiedział Lecter, unosząc kieliszek do nosa. Zaciągnął się zapachem szlachetnego trunku i oblizał wargi.
Amaury wrócił do stolika po trzeci kieliszek i uniósł lekko szkło, jakby wznosił toast.
  ― Za uczucia, Apollinie. ― Usiadł po lewej stronie Hannibala. Lekko trącił Lectera kolanami, ale wyglądało to na przypadkowe, bo zaraz odsunął się kulturalnie o kilka cali. Wciąż zwrócony całym ciałem w stronę mężczyzny, patrzył na niego spod gęstych, czarnych jak węgiel rzęs.
Kieliszek w dłoni drugiego młodzieńca zadrżał. Will widział już, że spojrzenie Hannibala skupione było znów głównie na tym chłopaku.
  ― On nie ma na imię Apollin, więc go tak nie nazywaj ― powiedział cicho Will.
Hannibal spojrzał na niego, a jednocześnie założył nogę na nogę w taki sposób, że kontakt fizyczny z Amaurym znów był nieunikniony. Amaury się nie odsunął, a wprost przeciwnie, potraktował to jako zachętę i położył dłoń na jego kolanie.
  ― Myślałem dzisiaj o Florencji, o Watykanie. Muszę przyznać, że tęskno mi do śródziemnomorskich klimatów. Tutejsze powietrze musi być niezwykle zdrowe, ale za mało w nim słońca, krzykliwości.
Will napił się w końcu wina, lekko krzywiąc się na jego cierpki smak. Było jednak wyśmienite, szlachetne. Jak wszystkie ze spiżarni Hannibala. Pociągnął kilka dodatkowych łyków.
  ― Och, jakże to rozumiem ― westchnął tymczasem Amaury, przyciągając znów wzrok Lectera. ― Pomarańczowe kopuły, strzeliste wieże, rozkołysany dzwon Campanile di Giotto. Wąskie uliczki wyściełane lśniącym brukiem i kamienne łuki, w których cieniu możesz schować się przed włoskim słońcem. Byłem tam jako szesnastolatek… Podziwiałem malowidła Santiego w Galerii Uffizi… Ileż bym dał, aby znów tam pojechać, mój miły. ― Mówiąc to, zbliżał twarz do twarzy mężczyzny, aż w końcu już niemal szeptał w jego usta.
Will patrzył na nich, marszcząc brwi. On nie dotykał Hannibala. Oburącz trzymał kieliszek, spięty i zarazem zgnębiony. Amaury potrafił odnieść się do wszystkiego, o czym mówił Lecter. I potrafił czarować słowami. Potrafił go oczarować.
  ― Któregoś razu ― rzekł mężczyzna ― w poszukiwaniu inspiracji dla nowych szkiców, wybrałem się na spacer po mieście. Nie odnalazłszy natchnienia w przechadzce po galerii, pozwoliłem namówić się znajomym na wizytę w Teatro Verdi. ― Nie odrywał wzroku od Amaury’ego, który niemal spijał te słowa z jego ust, ale wiedziony jakimś impulsem przesunął dłoń na rysujące się pod materiałem udo Willa. ― Wystawiany tam wówczas spektakl nazwano prostym jednym słowem: sztuka. Zasiedliśmy w najwyższych rzędach, głodni nie tylko sztuki, ale i barw, przekazu, a najbardziej – szczególnie z mojej strony – bodźców dla twórczości. To właśnie wtedy po raz pierwszy ujrzałem na scenie całkiem nagich aktorów. Muszę przyznać, ze niewiele pamiętam z samego spektaklu, ale surowy przekaz nagich ciał okazał się wyjątkowo pobudzić moją wyobraźnię. Ich poruszająca kruchość na tle wielkiej sceny, kontrastowa bezpretensjonalność, wszystko to wydawało mi się nowe i świeże. Szkice z tamtych lat do tej pory mają szczególne miejsce w moim pałacu wspomnień.
Amaury westchnął z zachwytem, przymykając oczy.
  ― Potrafię to sobie wyobrazić. Jako młodzieniec, musiałeś być…
Will wstał dość gwałtownie – Amaury aż urwał – i ruszył do stolika, żeby uzupełnić pusty już kieliszek. Nie nalał stosownej ilości wina, jak wcześniej zrobił to Amaury. Wypełnił go aż po brzegi, rozlewając trochę czerwonej cieczy na mebel i podłogę. Napił się i podszedł do okna, by wyjrzeć na zewnątrz. Bardzo, bardzo dawno nie widział nieba. Wydawało mu się, że całą wieczność.
  ― Musiałeś być ― próbował kontynuować Amaury, ale mu przerwano.
  ― Ja też doznałem we Włoszech przebudzenia. Nie w samej Florencji, ale w nadmorskim Palermo… Dawno temu pewien człowiek opowiedział mi o pałacu, którego westybulem była jedna z tamtejszych kaplic, surowa, piękna i wieczna… z drobnym detalem przypominającym o śmiertelności: czaszką na posadzce. Odwiedziłem to miejsce. Podziwiałem malowane ołtarze i rzeźby, jednak nic w tej kaplicy nie urzekło mnie tak, jak akt, którego ten sam człowiek dokonał wewnątrz tej budowli. On… Amaury… ten mężczyzna wystawił tam serce, tak ogromne i realistyczne, że miałem wrażenie, że wyrwano je z piersi olbrzyma, lub osoby, którą dotknęło olbrzymie cierpienie. Powitało mnie w przedsionku jego pałacu – to wielkie, krwawiące serce. Zostawił je tam tylko dla mnie, widziały je tysiące par oczu, ale ono było przeznaczone wyłącznie dla moich. I wtedy… to miejsce… z tym sercem… stało się częścią mojego pałacu. ― Will przysunął kieliszek do ust i pociągnął z niego dwa łyki. Nie odwrócił się od okna.
  ― Pałacu? ― zapytał cicho Amaury, z ustami tuż przy uchu Hannibala, który teraz śledził wzrokiem Willa.
  ― Pałacu ― potwierdził Will. ― Nigdy nie dostałem piękniejszego i bardziej wymownego prezentu. Nikt nigdy nie podarował mi takiej walentynki. Nigdy nie zostałem obdarowany taką miłością. Na początku mnie przerażała, ale łatwo się uzależniłem od jej niszczącej mocy i nie potrafiłem, Amaury, co chyba rozumiesz, nie odwzajemnić tego potężnego uczucia. Stałem się człowiekiem obsesji, maniakiem, wiesz, co to oznacza?
Amaury uniósł lekko brew.
  ― Powiedz mi.
  ― Że jestem równie zaborczy jak Hannibal Lecter.


H.K.M. - 2018-02-01, 03:49

           Świadomość Hannibala walczyła uparcie z pewnym odczuciem, a może myślą, która tkwiła w nieskończenie gęstych warstwach "istnienia" w jego umyśle, ale której posiadacz nie potrafił jej za nic zrozumieć. Zaczynał odczuwać swoistego rodzaju złość i żal, kierowany niesprzecznym niepokojem o to, że nie potrafił zrozumieć, jakim cudem ta myśl, myśl o tym, że nie pragnął Willa Grahama, znalazła się w ogóle w jego głowie.
Dawniej, Hannibal żył w przekonaniu, że nie istniała taka rzecz, że na świecie nie było takiego czynu, którym jego drogi towarzysz mógłby w jakiś sposób mu się narazić ― ich uczucie było, bowiem, tak silne, że by je złamać, musieliby tego chcieć obaj, a szansa na takie zjawisko, zahaczała o śmieszne i nierealne liczby, które tak łatwo było mu zignorować, tak łatwo...
Nie należał do ludzi głupich, powoli łączył ze sobą odpowiednie fakty ― a jednak, zlepek obrazów i niekiedy nazbyt śmiałych domysłów, stanowiły za mało, by mógł być czegoś pewien.
Siedział więc, dalej na swym miejscu, pośrodku ogromnego łoża, z lampką wina w dużej dłoni ― siedział tam i słuchał swój Willa Grahama, pięknych i ciężkich, dojrzałych i soczystych, jak jabłka, spadające z ugiętych gałęzi jabłoni, by opaść miękko na ziemię i pozostać na niej do momentu, w których ktoś się nimi nie zainteresuje. I któż to będzie ― czy pochyli się po nie człowiek, oczarowany ich krwistoczerwoną skórką i perspektywą tryskającej słodyczy, czy pierwsze dotrą do nich muchy, czarne i bezwzględne? Czerwona skóra zwiędnie, zapadnie się w sobie, a słodycz, wyssana przez larwy, zmieni się w szarą masę, przypominającą swym zapachem rozkładające się mięso.
Co stanie się pierwsze, kto wyciągnie dłoń po słodki, zakazany owoc? Człowiek, czy mucha?
Will nigdy nie mówił tak pięknie o swoich uczuciach, nigdy nie ubierał je w szale subtelności i namiętne podszycia, które tworzyły sobą jedność, docierającą wprost do jego serca, do tego samego serca, o którym opowiadał jego drogi przyjaciel.
Hannibal przechylił głowę, by lepiej widzieć ukryty za woalem ciemności profil ukochanego ― czuł przy sobie soczyste wargi Amaury'ego, ale to nie o nim teraz myślał, to nie on siedział teraz w jego głowie, zaostrzając apetyt, pobudzając go nieznośnie do tego stopnia, że choć trzymany kielich opustoszał już znacznie z ilości wina, doktor Lecter poczuł w ustach taką suchość, jakby nie trzymał w nich niczego od wielu, wielu dni.
I chciał coś powiedzieć, naprawdę, ale w obliczu tak silnych emocji i trwającej wciąż przy nim, nieznośnej niepewności, nie potrafił odnaleźć słów, które niosłyby sobą jakiekolwiek znaczenie.
Amuary, jakby instynktownie wyczuwał utratę zainteresowania swego Apollina, oparł się o jego ramię, muskając je swoim bladym policzkiem ― Hannibal nie potrafił zaprzeczyć, że dotyk ten był niezwykle przyjazny i miał ochotę mu się oddać, ale nie potrafił oderwać spojrzenia od wyglądającego przez okno młodzieńca. Nie umiał oprzeć się widokowi jego szczupłych pleców, kuszących swą krzywizną nawet w tych prostych, wiszących ubraniach.
Will obrócił się nagle w ich kierunku ― błękitne spojrzenie przesunęło się przez chwilę po jego twarzy, ale zaraz potem, utkwione w przylegającym do niego drobnym chłopcu, zniknęło, zatopiwszy się na powrót w widoku za oknem.
Ledwo udało mu się powstrzymać nieszczęśliwe westchnienie. Amaury musiał jednak nie zauważyć jego miny, bo nachyliwszy się odrobinę niżej, mruknął cicho:
― Nie jestem pewien, czy wiem, o czym on mówi. Wyda...
― Pamiętasz, kim byłeś, kiedy robiłeś to dla mnie? ― Przerwał mu Will, głośno i wyraźnie. Hannibal uniósł głowę, odstawiając kieliszek na blat. Jego serce ruszyło prędszym rytmem, adrenalina przepłynęła śmiało po ciele. ― Potrafisz to sobie przypomnieć?
Hannibal... pamiętał, przecież nie potrafiłby tego zapomnieć ― pamiętał, ile razy wybaczał Willowi jego okrutne próby ucieczki, próby odrzucenia i te, które stanowiły tylko zwykły sprawdzian jego cierpliwości ― wybaczał, ponieważ wiedział, że bez nich jego życie straciłoby swój bogaty smak i znowu stałoby się jedynie spokojną egzystencją. Wybaczał, bo kiedy patrzył w błękitne oczy, widział w nich coś, czego nie potrafił zobaczyć w żadnych innych, a potem, gdy było już zdecydowanie za późno na rozwagę, wybaczał, bo wiedział, że nie umiałby postąpić inaczej, już nie.
― Moja pamięć jest nieśmiertelna ― powiedział wreszcie wolno, spoglądając na Amaury'ego, by ten nie odważył się mu przerwać, bez względu na to, czy jego słowa mu się spodobają, czy też nie. ― Nigdy nie zapomnę wersji siebie, która podarowała ci moje serce.
I Will obrócił się znowu, a jego wargi wygięły się w najcudowniejszym, sztywnym uśmiechu. Przez całe swoje życie Hannibal nie widział, by ktoś uśmiechał się w równie rozbrajający sposób ― owo wygięcie warg, grało po jego duszy, niczym smyczek tańczący po strunach, wygrywający w ten sposób najpiękniejszą melodię uczuć, całą ich gamę.
― Ja też jej nigdy nie zapomnę.
Nie powinieneś nigdy obawiać się o utratę moich uczuć, chciał powiedzieć Hannibal, ale (wbrew jego nakazowi) przerwała mu szczupła dłoń ― przerwały mu długie palce, owijające się pajęczo wokół jego nadgarstka.
― Powinniśmy zagrać w karty ― odezwał się cicho Amaury; jego oczy ciskały jadowicie zielonymi błyskawicami, a piękne wargi skrzywione były w niebezpiecznie uprzejmym grymasie. ― Coś, co pozwoli nam rozładować atmosferę, pozbyć się niepotrzebnych emocji. Co powiecie na tysiąca? Taka miła, prosta gra, rozwija umysł. Zwykłem grać w tysiąca ze swą ciotką, Apollinie, nie wspominała ci o tym?
― Nigdy nie dostąpiłem okazji wymienienia z Bedelią poglądów na temat gier karcianych ― zauważył Hannibal, zmuszając się do pozostania absolutnie spokojnym. ― Kto wie, może jeszcze jeden kieliszek wina i partia kart dobrze by nam zrobiły ― Hannibal podniósł się z łoża, kierując swój krok do milczącego Willa; ułożył swą dużą dłoń na jego ramieniu, wpatrując się w ten sam punkt, w to samo ogromne drzewo, rozkwitające na niebie, niczym plama atramentu. ― Później pójdziemy spać ― obiecał mu cicho, wyginając usta w łagodnym uśmiechu.
Nie chciał się już na niego gniewać ― właściwie, jedynym, czego teraz pragnął, było odnalezienie ukojenia w zapachu jego gęstych włosów, w smaku różowych warg, w...
― Och, więc śpimy tutaj? ― Spytał Amaury, unosząc swą ciemną brew. ― W porządku, pozwól, że doniosę zatem dodatkowe poduszki. Nie chciałbym obudzić się przez ich brak z bólem pleców ― zaśmiał się wdzięcznie i zniknął za drzwiami.
Hannibal odczekał pięć sekund i zwrócił wygłodniałe spojrzenie w kierunku swego towarzysza; gwałtownym ruchem pochwycił szczupłe nadgarstki uniósł je wysoko nad jego głowę, przyciskając się do niego swoim rozgrzanym ciałem. Nie mówił nic, ale sytuacja absolutnie tego nie wymagała ― patrzył tylko, pozwalając, by sprytny młodzieniec czytał z jego oczu ― by wyczytał z nich wszystko to, czego Hannibal nie mógł powiedzieć głośno, do momentu, w którym nie wymyślą, jak dalej sobie ze wszystkim poradzą.


Koss Moss - 2018-02-03, 09:55

           Will zesztywniał pod naporem jego dłoni i całego ciała. Spojrzał w górę, na swoje unieruchomione nadgarstki, potem zaś opuścił wzrok na twarz Hannibala, z trudem walcząc ze sobą, by nie schować się gdzieś w głębi siebie przed jego przenikliwymi oczami.
To było okropne, jak musiał się dziś obnażyć, żeby odzyskać jego uwagę, przebić się przez barwną postać Amaury’ego.
W oczach Hannibala widział aprobatę, zadowolenie, głębokie przywiązanie i wiele innych uczuć, niekiedy skrajnych, ale nie widział w nich decyzji.
Być może Lecter naprawdę chciał mieć ich obu, ale Will tak nie potrafił. Na widok Amaury’ego ogarniała go wściekłość, zapach balsamów (którymi pachnął też Hannibal) budził odruch wymiotny, słodki głos – chęć wbicia noża w gardło chłopca i uciszenia go na zawsze.
Cóż z tego, że Hannibal patrzył na niego w taki sposób, skoro za chwilę Will znów będzie musiał żebrać o jego uwagę i konkurować z doskonałym Amaurym, który z taką lekkością czarował słowami, znał się na sztuce i był taki reprezentacyjny.
  ― Rywalizowanie z nim o twoje względy mnie zabija ― szepnął.
Hannibal przysunął się bliżej – w jego ruchach było coś gorączkowego – i Will jęknął cicho, tak stęskniony za jego wargami, za dotykiem, bliskością, zainteresowaniem. Młodzieniec przechylił głowę i rozchylił wargi, patrząc z desperacją, prośbą. Niech to już się skończy. Mógłby otrzymać swój koniec z jego rąk. Wykrwawić się tu, na podłodze. Byleby tylko nie było już obok osoby przypominającej mu ciągle o własnych błędach i niedoskonałości.
  ― Swego czasu Alana Bloom ― rzekł Lecter ― była bardzo blisko ciebie. Jej obecność zatruwała twój umysł, przez co nie byłem w stanie się do niego dostać, nie w całości. Próbowałem wielu rzeczy, by odciągnąć od niej twoją uwagę, ale nie baczyłeś na subtelne sygnały. Wreszcie postanowiłem wdrożyć w życie plan, który sprawił, że jej osoba przestała cię ostatecznie interesować. Wiedziałem, że nie będzie to dla mnie łatwe zadanie, ale kiedy cel uświęcał środki, nic innego nie miało znaczenia. Wkrótce problem Alany Bloom przestał zaprzątać myśli moje i twoje.
Skończył z ustami tuż przy wargach Willa, a w spojrzeniu młodzieńca desperacja przerodziła się w niedowierzanie.
W tej samej chwili Hannibal puścił jego dłonie, a do pokoju wszedł Amaury z plikiem kart i poduszkami.
           Will położył się na boku tyłem do tej dwójki; nie miał zamiaru uczestniczyć w grach. Był skonsternowany i zagubiony słowami Lectera; nie wiedział, czy bardziej jest wściekły, czy rozżalony, dowiedziawszy się, że to wszystko było grą. Pamiętał swoją zazdrość, kiedy dowiedział się, że Hannibal z nią spał. Poczuł się zraniony. Zdradzony. Oszukany. Choć, jak się później okazało, już wcale nie o Alanę był zazdrosny.
Najwyraźniej Hannibal po raz kolejny zastosował okrutną gierkę i zagrał na jego uczuciach. Jeżeli dał się uwieść Amaury’emu tylko po to, by obudzić w nim chęć walki, to… było niesprawiedliwe i podłe.
Amaury nie przejął się, że Will nie chciał z nimi grać. Przyniósł bardzo starą indyjską talię kart zawierającą interesujące ryciny i ostatecznie zasiedli z Hannibalem na skraju łoża, dyskutując o figurach, kształtach i kolorach.
  ― A to Brahma ― mruknął Amaury. ― Cztery twarze, cztery ręce… Ujeżdża łabędzia, symbol równowagi między dobrem i złem. ― Z uśmiechem oparł głowę o ramię Hannibala. ― Ktoś miał niezwykle ciekawy pomysł, by wkomponować te postaci w zwykłe karty do gry, czyniąc z przeciętnego przedmiotu dzieło sztuki. Wszystko nakreślone ręcznie, utrwalone techniką…
Will zamknął oczy i wyłączył się. Zmyślna tortura. Jego drogi przyjaciel bywał czasem doprawdy okrutny. Młodzieniec zastanawiał się, jak Lecter postąpiłby na jego miejscu; czy w ogóle byłby w jakikolwiek sposób zazdrosny.
Gdy Will lata temu próbował założyć rodzinę, mężczyzna nasłał na nich Czerwonego Smoka. A co zrobiłby teraz? Czy godziłby się, jak Will, akceptować jawną zdradę, znosić ból bycia zastąpionym przez kogoś młodszego, piękniejszego, lepszego?
Nie, pomyślał Will, uśmiechając się gorzko. Nie ma nikogo, kto mógłby zastąpić Hannibala. Nie istnieje na świecie nikt podobny do niego, bo gdyby istniał, świat znałby go, podziwiał i drżał przed jego imieniem, tak, jak drżał przed wszystkim, co związane z Lecterem.
Drgnął nagle, słysząc ciche mlaśnięcie. Hannibal i Amaury… już nie rozmawiali. Will zesztywniał, a potem powoli odwrócił się przez ramię.
Amaury, z dłonią na policzku doktora, całował czule jego usta.
Will zobaczył to po raz pierwszy, lecz był pewien, że nie pierwszy raz dzielili pocałunek.
Rozchylił usta i wydał z siebie zdławiony, niekontrolowany jęk, ponieważ to, co poczuł na ten widok, ból, którego doznał, nie był możliwy do przewidzenia, załagodzenia, zduszenia.
Nie potrafił patrzeć na to bez emocji. Byli tuż obok niego i całowali się, i nieważne, co powiedział wcześniej Hannibal, nieważne, to było okrutne, bolesne, nie do zniesienia. Równie dobrze mogliby wbić ostrze w jego pierś i pociągnąć w dół, rozdzierając go na pół. Wspólnymi siłami.
Hannibal odsunął się od ust Amaury’ego, który oblizał zaróżowione, słodkie wargi. Obaj popatrzyli na Willa; Amaury wciąż dotykał policzka mężczyzny, a drugą dłoń trzymał na jego kolanie. Minę miał niewinną i łagodną, jakby nie rozumiał sytuacji, ale z pewnością rozumiał doskonale.
A Lecter… pochylił się, umykając tym subtelnym dłoniom, i delikatnie przyłożył wargi do ust Willa.
Will się nie odsunął. Gdy trwali tak w złączeniu, Hannibal mógł poczuć na własnej skórze wilgotne, słone łzy, które popłynęły obficie z oczu jego drogiego przyjaciela. I palce Amaury’ego czule wplatające się w przyprószone siwizną włosy.
Amaury wsunął nogi na łóżko, podkurczył je i zwrócił się przodem do dwójki mężczyzn. Przesunął z wyczuciem paznokciami po skórze głowy Lectera, spokojnie patrząc, jak ten na jego oczach całuje Willa mimo wszystkich zmyślnych sztuczek, mimo jego starannych zabiegów, by uczynić łączące ich uczucie jednostronnym.
Hannibal otarł policzek Willa z wilgoci. Wsunął język do ulegle rozchylonych ust, kosztując ich ciepłej słodyczy. Były to usta zupełnie inne od tych, które całował jeszcze przed chwilą, delikatniejsze i bardziej nieśmiałe, ale też drżące niekontrolowanie, nieprzewidywalne.
Nagle palce Amaury’ego zacisnęły się mocniej w jego włosach i pociągnęły delikatnym, ale stanowczym gestem do góry. Ledwie Hannibal się pod wpływem tego gestu wyprostował, Amaury usiadł mu okrakiem na udach i ukradł pocałunek smakujący Willem.
Hannibal pozwolił mu na to, ale jego prawa dłoń spoczęła na klatce piersiowej Willa i przesunęła się po niej na oślep wyżej, do policzka, a w końcu do brązowych loków.
Nagle ciało Willa wysunęło się spod niej i zanim Lecter zdążył temu zapobiec, młodzieniec rzucił się na Amaury’ego. Zepchnął go z ud ukochanego, przycisnął gwałtownie do łoża i wydawało się, że go zabije, gdy zawisł nad nim, z twarzą całą we łzach i z wściekle obnażonymi – jak u wilka – kłami.
Will zamachnął się, patrząc na niego jak drapieżca, jak szaleniec i Amaury zacisnął powieki, ponieważ nie zostało już wiele innych rzeczy, które mógł zrobić, kiedy jego uda i ręce przyciśnięte były do materaca. Ale… sekundy mijały i… nie spadł na niego żaden cios. Zamiast tego…
Amaury w zaskoczeniu otworzył oczy i ujrzał twarz Willa Grahama tuż przy swojej.
I poczuł jego rozedrgane, słone usta na swoich.


H.K.M. - 2018-02-03, 15:58

           Pomieszczenie wypełniało się z wolna parą - Hannibal przyglądał się jej z zafascynowaniem, absolutnie świadom jej nieprawdziwości - para, choć wypełniała gęsto jego sypialnię, była tylko kontrolowaną projekcją umysłu, której pozwolił sobie pomóc zobrazować przebieg zdarzeń.
Wszystko przez ogień i wodę, przez dwa przeciwstawne żywioły, które raptownie i niespodziewanie połączyły się w szaleńczej pętli, w wirującym uścisku, w pocałunku chaotycznym i niepewnym, zagubionym i pełnym nienawiści, pocałunku, który już w pierwszych sekundach rozpalił go do czerwoności, choć nie był, przecież, jego uczestnikiem.
Cóż, może nie do końca - Hannibal był tam, w obu umysłach, był ziarnem chaosu i jabłkiem niezgody, puszką pandory, świętym Graalem, był wszystkim.
Pochylił się nieco niżej, przysuwając bez wstydu swoją dojrzałą twarz - nie wtrącał się w pieszczotę bardziej, niż było to konieczne, a konieczne nie było wcale. Pocałunek Amaury'ego i zapłakanego Willa nie stanowił zwyczajnej pieszczoty; nie wyglądał też na walkę o dominację, ale doktor Lecter zbyt dobrze znał ludzkie mechanizmy obronne, by nie wiedzieć, co tak naprawdę kryło się za miarowymi, coraz mocniej przepełnionymi agresją mlaśnięciami.
Czy planował, by ten wieczór skończył się właśnie w ten sposób?
Nie.
Czy wiedział, że prędzej czy później taka kolej rzeczy będzie miała swoje miejsce?
Wiedział.
Wiedział też, że jeżeli natychmiast nie wkroczy między dwa młode ciała, pieszczoty zmienią się w otwartą walkę - atmosfera i tak była już zbyt ciężka, by podsycać ją dodatkowymi scysjami - to właśnie dlatego chwycił za ciepły kark Amaury'ego i pociągnął go niedelikatnie, odchylając jego głowę daleko, daleko w tył. Młodzieńcza grdyka przesunęła się pod bladą skórą, przyciągając ich spojrzenia - Hannibal wiedział, że Will myślał teraz dokładnie o tym, o czym myślał on sam, ale...
Nie, nie mogli, to byłoby niewłaściwe. Krzywdzenie Amaury'ego byłoby absolutnie zbędne i grubiańskie, Hannibal nie wyobrażał sobie, by dopuścić się tak impertynenckiego czynu w tej chwili. Przesunął swoją dużą dłoń na ramię młodzieńca, gładząc je uspokajająco - odczucie nieodzownie przywodziło mu na myśl ugłaskiwanie drapieżnika, gotowego w każdej sekundzie do wyprowadzenia śmiertelnego ataku. Błękitne oczy łypały na niego, różowe wargi wyginały się w grobowej minie - Amaury, który zaczynał już chyba z wolna kojarzyć, co własnie miało miejsce, przerwał ich kontakt wzrokowy, wymuszając, by ciemne spojrzenie zatrzymało się teraz na nim.
― Skąd w tobie tyle gwałtowności, Apollinie? ― Chłopiec wyciągnął swą drobną dłoń, by ułożyć ją na szorstkim policzku doktora, ale ta została gwałtownie odtrącona. Hannibal dobrze wiedział, co się za chwilę wydarzył, ale nie ważył się przerwać Willowi nawet wtedy, gdy łapał go wściekle za krawat, przydusił do materaca i wgryzł się żarłocznie w jego wargi, rozszarpując je natychmiast. Krępowany przez smukłe uda, wciskające go skutecznie w miękką pościel, mógł jedynie odlegle marzyć o swobodzie ruchów.
Ból eksplodował mu pod zamkniętymi powiekami, a usta opuściłby zapewne ciężki jęk, gdyby nie fakt, że maltretowały je zawzięcie białe, równe zęby. Raz za razem, jeden z kłów wpijał się w delikatną skórę i szarpał za nią bezlitośnie, i choć Hannibal tak bardzo miał ochotę przerwać tę śmiercionośną pieszczotę, poddawał się jej posłusznie, wierząc, że tylko w ten sposób mógł uchronić Amaury'ego od czegoś znacznie gorszego.
Chronił go przed Willem i jego gniewem, chronił go przed sobą i swoimi uczuciami, przed wirem niezrozumiałych myśli i zdarzeń, głupich posunięć i nierozważnie wypowiedzianych słów.
Nie wiedział, kiedy zrobił się twardy - poczuł jedynie, że jego ciało zrobiło się gorętsze, szczególnie zaś w okolicach krocza. Jeśli Amaury niczego się jeszcze nie domyślił, to Will, który w najlepsze siedział mu okrakiem na biodrach, musiał zdawać sobie ze posiadać tę świadomość - to od niego zależało, kiedy miał zamiar ją wykorzystać.
O, nie - młody du Maurier musiał się jednak wszystkiego domyślać - Hannibal był tego niemalże pewien w chwili, gdy poczuł jego soczyste wargi, otulające swym ciepłej jeden z jego długich palców. Ruchliwy język przesuwał się śmiało po paliczku, wodząc po skórze wzdłuż ciemnych sieci żyłek.
Hannibal westchnął, drgnął niespokojnie, zadzierając głowę, by zerknąć w kierunku pieszczonych dłoni - został jednak szybko powstrzymany przez drugą dłoń, znowu. Will nie poddawał się łatwo, nie tylko walczył o jego uwagę, ale wręcz go do niej zmuszał - Hannibal patrzył więc, wciągając gwałtownie powietrze, gdy guzki jego koszuli, zwinnie odpięte, poddały nagą skórę na tak długo wyczekiwany powiew powietrza. Kiedy zerknął w dół, zdał sobie ze zdziwieniem sprawę, że jego brzuch i klatkę piersiową pokrywały krople potu - nie miał pojęcia, że gorąc, który trafił go już od dłuższego czasu, tak widocznie odbił się swym znamieniem na jego ciele; nie było mowy, by nie zauważyć, co dwójka młodzieńców wyczyniała z jego samokontrolą.
Nie wiedział, do kogo należały palce, które krążąc leniwie wokół sztywnych sutków, pobudzały je dodatkowo zwinnymi przeciągnięciami - nie miał również pojęcia, czyja dłoń błądziła mu po biodrze, dopóki nie poczuł ostrego paznokcia, sunącego nieśpiesznie wzdłuż wyrzeźbionego wcięcia.
Tym razem szarpnął się całkiem dostrzegalnie - błękitne oczy rozbłysły triumfem, podczas gdy jego własne zmrużyły się niebezpiecznie. A Amaury, wsuwając we wnętrze swych ciepłych ust drugi z palców, począł wyczyniać ze swoim językiem prawdziwe cuda - Hannibal nie potrafił nie myśleć o tym, jak bardzo pragnął, by palce zostały zastąpione jego rozgrzaną erekcją; uciążliwy problem rozrastał się coraz śmielej pod przyciasnym materiałem spodni, napierając boleśnie na guziki rozporka. W przypływie bezwiednej arogancji, Hannibal wypiął lędźwie i otarł się całą długością męskości o usadzone na nim pośladki - błękit przyszpilał go znów swym arktycznym chłodem, ale tym razem nie pozwolił mu się zdusić; wysuwając język, by złapać jedną z płynących z poranionych warg strużek krwi, posmakował posoki i sięgnął wolną dłonią do burzy brązowych loków, przyciągając ich właściciela do długiego pocałunku. Z początku wydawało mu się, że pieszczota będzie należała do stonowanych i łagodnych, ale gdy dobrze mu znane pośladki, a raczej szczelina pomiędzy nimi, przysunęła się bliżej jego pulsującego trzonu męskości, uderzając o nią swoim gorącem, Hannibal zapomniał o grzeczności i rozwadze - przycisnął się tylko mocniej do całowanych warg (palce docisnęły się głębiej, napierając na pieszczący je język) i zajęczał ciężko, pozwalając się sobie zapomnieć, godząc się na to, by ostatnie zawiasy, trzymające jego maskę na miejscu, puściły, ujawniając przesiąknięte instynktownymi pragnieniami zamiary.
Hannibal pragnął kochać się ze swoimi chłopcami, bez względu na to, jak miało się to później skończyć - pragnął ich posmakować, połączyć ze sobą, niczym dwa idealnie wyważone składniki i wchłonąć ich w siebie, stając się z nimi, na tę krótką chwilę, jednością. A kiedy patrzył z boku, na pieszczące go śmiało dłonie, kąsające żarłocznie wargi i smakujące bezwstydnie języki, miał wrażenie, że nie on jeden nosił w sobie to pragnienie.


Koss Moss - 2018-02-05, 21:43

           Bardzo wiele kosztowało Willa dzielenie się tym, co należało – powinno należeć – do końca jego życia tylko do niego.
Hannibal był wielki, lecz było go zbyt mało, aby dość było go dla nich obu, Willa i Amaury’ego.
Pewnie pieściło to jego ego, gdy dwaj młodzieńcy, jeden piękniejszy od drugiego, tak zapalczywie zabiegali o jego względy. Jak komplementy dotyczące kuchni, ich zaangażowanie było kolejnym dowodem jego doskonałości, kolejnym świadectwem, że nawet w tym wieku może budzić pożądanie tak wielkie, iż można było przyrównać je do destrukcyjnych sił takich jak pożoga czy tsunami.
Will odepchnął otwartą dłonią twarz Amaury’ego, kiedy ten próbował pochylić się i spić kroplekę potu ze skroni Lectera. Młody Du Maurier wyprostował się wówczas z delikatnie urażoną miną i czule przesunął palcami po nadgarstku mężczyzny. Językiem znów musnął jego skórę. Will był zaborczy, zajmował całego Hannibala: siedział na jego kroczu, całował usta.
Ale Amaury nie wydawał się zrażony. Mógłby dzielić się tym mężczyzną. Nie czuł się zagrożony nawet wówczas, gdy Hannibal okazywał Willowi swe względy. Po prostu wiedział, że jest młodszy i piękniejszy.
Próbował wyeliminować Willa z innego powodu. Will życzył mu śmierci. Od samego początku. I teraz również.
Amaury puścił dłoń Hannibala i na chwilę znalazł się poza jej zasięgiem; a gdy gładkie ręce znów ją ujęły za nadgarstek i pokierowały w odpowiednie miejsce, Lecter czuł już tylko nagość.
Chłopiec – Hannibal niestety nie mógł tego zobaczyć, Will mu na to nie pozwalał – właśnie się rozebrał. Teraz dłoń mężczyzny została zaproszona między ciepłe, gładkie uda. Krągłe jądra spoczęły wygodnie na nadgarstku, a niewielki, gorący otwór znalazł się dokładnie nad opuszką palca.
Amaury dostał tylko jedną dłoń, ale potrafił ją wykorzystać i sprawić, że myśli Hannibala – choć całowanego, choć zawłaszczanego – cały czas wracały do niego.
Will uniósł głowę, przerywając pocałunek, popatrzył na konkurenta i zaczerwienił się wściekle. Hannibal też spojrzał, odchylając głowę, w stronę tej piękności. Amaury uśmiechnął się łagodnie i uniósł szczupłe, zupełnie nagie biodra. Wystarczyłoby, żeby Hannibal wystawił palec lub dwa, a ten ciasny otwór nasunąłby się na nie, objąłby je swoim ciepłem. Tylko że to nie palce potrzebowały tej ciasnoty i tego ciepła; nie one.
  ― Ką nori jog aš padaryčiau?¹ ― zapytał łagodnie Amaury, zamarłszy na takiej wysokości, iż Hannibal czuł pod wrażliwymi opuszkami ruchy jego delikatnych mięśni, ale nie miał ich w pełnym zasięgu; nie mógł się między nie wedrzeć, dopóki chłopiec przytrzymywał jego nadgarstek przy materacu, chyba że użyłby siły.
Will wyprostował się, skrępowany. Po pierwsze, nic nie zrozumiał. Po drugie, rozebranie się przy kimś takim jak Amaury wymagałoby sporej dozy pewności siebie, a tego Willowi po ostatnich zajściach zdecydowanie brakowało. Popatrzył na nadgarstek Hannibala przytrzymywany szczupłą dłonią i niknący gdzieś pod pośladkami młodego Du Maurier. Trudno było na to patrzeć bez silnych emocji, zwłaszcza, że doktor Lecter wydawał się tak Amaurym w tej chwili zafascynowany.
Co ten chłopak mu powiedział?
  ― Norėčiau, kad padėtumėte man pašalinti mano vyro drabužius² ― odrzekł mu Hannibal, po czym obaj popatrzyli na Willa.
  ― Jis tikrai nėra tavo vyras, ar jis?³ ― mruknął Amaury i uśmiechnął się uroczo. Puścił nadgarstek Lectera i przysunął się bliżej wyraźnie już niepewnego Willa. Wyciągnął dłoń, ale ten ją uderzył i odtrącił.
  ― Możecie używać angielskiego? ― warknął, coraz bardziej spięty.
  ― Przepraszam ― odrzekł Hannibal i uśmiechnął się lekko. ― To rzeczywiście było odrobinę niegrzeczne.
Will pokiwał głową i objął się ramionami, przyjmując zamkniętą pozycję. Niewiele więcej zdążył zrobić, ponieważ Lecter podniósł się do siadu i gwałtownie zaatakował jego szyję. A Lecter wiedział, jak zrobić to w sposób, który wywoła u Willa dreszcze, tak przerażenia, jak podniecenia. Krzywe, ostre kły w kontakcie z delikatną skórą potrafiły wzbudzić niepokój, przypomnieć, jak te same zęby wgryzły się w szyję Czerwonego Smoka, wyrywając z niej kawał mięsa…
  ― Ach… ― jęknął i wbił paznokcie w ramiona mężczyzny, tylko mgliście zdając sobie sprawę z dwóch par rąk na swym ciele. Pożądane i znienawidzone ręce poczęły rozpinać jego guziki, szarpać materiały, obnażać kolejne fragmenty poznaczonej bliznami skóry… Uległ. Pozwolił im. Zanim jednak pozwolił również na siebie spojrzeć Hannibalowi, zwrócił głowę w stronę Amaury’ego, chwycił go mocno za podbródek i ścisnął. ― Światło. Zgaś światło.
  ― Oczywiście ― odpowiedział kulturalnie Amaury. ― Nie krępuj się, Will. ― Uśmiechnął się do niego pokrzepiająco, lecz zdaniem Willa zupełnie fałszywie, a potem wstał i kocim krokiem przeszedł przez całe pomieszczenie do włącznika. Nieskazitelny pomimo blizn, które otrzymał. ― Nie jestem twoim rywalem, a przeciwwagą.
  ― Mmhh… ― Will wplótł niespokojnie dłoń we włosy kąsającego go Lectera, a potem nastąpiło ciche pstryknięcie i pokój pogrążył się w ciemności.
Wtedy Will pozwolił dłoniom – chyba Hannibala, lub głównie jego – zsunąć z siebie spodnie i bieliznę. Usiadł na kroku mężczyzny gołymi pośladkami, znacznie wyraźniej czując teraz wydatne wybrzuszenie.
Amaury przysiadł za Hannibalem; mężczyzna po prostu odczuł za sobą przyjemne ciepło, a czułe ramiona objęły go, przytuliły, palce – nakryły przez materiał sutki.
Usta młodego Du Maurier znalazły się przy jego uchu.
  ― Mogę dać ci przyjemność, o jakiej nie śniłeś ― szepnęły w rodzimym języku Hannibala ― jeśli tylko odwrócisz się do mnie, mój słodki Apollinie.
Hannibal szarpnął się lekko. Te słowa wdarły się do jego podświadomości; sprawiły, że duszące gorąco przerodziło się w głód tak wielki, iż był on niemal nie do zniesienia. Mężczyzna spojrzał na Willa i poruszył się, pragnąc poczuć swą erekcją ciepło jego ciała i nie marząc już o niczym innym, jak o tym, by dzielące ich warstwy materiału zniknęły.
Przy uchu czuł ciepło oddechu drugiego chłopca i nie potrafił się oprzeć; odwrócił głowę, a różowe usta natychmiast objęły jego cienkie, twarde wargi. Amaury zassał dolną, przygryzając ją delikatnie swoimi perłowymi ząbkami, dłoń zaś zsunął nisko i wsunął między krocze Lectera a pośladki Willa.
Nie zrobił tego, aby ich rozdzielić. Zrobił to, aby dać im ulgę. Sprawnym ruchem rozpiął pas Hannibala, a potem jego rozporek. Rozchylił poły spodni, ale wtedy niecierpliwe dłonie Willa przejęły inicjatywę – to one wyciągnęły na wierzch napuchniętą męskość.
Amaury zaskakująco gwałtownie przerwał pocałunek i oblizał nabrzmiałe wargi. Obrzuciwszy twarz Lectera roziskrzonym spojrzeniem, przesunął się nieco w bok, a następnie… zanurkował.
Will napiął się cały i jęknął głośno. Zacisnął dłonie na koszuli ukochanego, wytrzeszczając oczy, ponieważ Amaury, ten mały… ten znienawidzony przez niego, podły potwór w ciele Adonisa, on… wziął do ust… ich obu.

¹ Co chciałbyś, abym zrobił?
² Chciałbym, żebyś pomógł mi rozebrać mojego męża.
³ Tak naprawdę nie jest twoim mężem, prawda?


H.K.M. - 2018-02-05, 23:32

           Ogień zasyczał cicho, gdy jego chybotliwe języki przesunęły się w nieudanej pieszczocie nad falującą taflą wezbranego strumienia - nie zraziło go to jednak do samobójczej kontynuacji pieszczoty - wydawać by się mogło, że nic nie sprawiało mu równie wielkiej przyjemności, jak to zabawne droczenie, niby zaloty. Zmuszanie Wody do przyjmowania postaci pary, wymagało od Ognia nie lada cierpliwości i odwagi, ale nie pozostawała mu ona dłużna - wyczuwając ciepło zbliżającego się intruza, rozlewała się buńczucznie poza swe brzegi, posyłając coraz to większe krople wprost w siedlisko trzeszczących płomieni.
Hannibal przyglądał się tej walce z fascynacją godną artysty pracującego nad swym największym dziełem - ciemne spojrzenie wodziło od jednych dłoni, do drugich, od jednych warg, do następnych, zapisując coraz wymowniejsze obrazy w swych rozległych komnatach pałacu umysłu - ułożony pomiędzy dwoma szczupłymi ciałami - jednym chłodnym i opanowanym, choć nie uległym, drugim gorącym, niespokojnym, nieskończenie żywym.
Tym, co jednak łączyło obu młodzieńców, była jedna cecha, którą doktor Lecter cenił ponad wszystko w swoim życiu - zarówno pewny siebie Amaury, jak i nieokrzesany Will, byli absolutnie nieprzewidywalni. Dlatego też, choć przeczyło to wszelkiemu rozsądkowi, Hannibal świadomie podjudzał swych chłopców do rywalizacji, zaciekawiony tym, do czego mogła ich ona zaprowadzić. Opierając się o szczupłą klatkę piersiową młodszego z kochanków, nie sądził, że okaże się on być na tyle śmiały, by wysunąć się spod jego ciała, przywrzeć ustami do rozpalonej skóry i wreszcie zmusić swego urokliwego rywala do wydobycia spod okowów materiału sztywny, napęczniały od krążącej w nim krwi, wilgotny od soków...
Ale na tym się nie skończyło - jakże przyjemnie było mu poczuć się zaskoczonym po raz kolejny - w momencie, gdy poczuł przy swej męskości drugi, wyraźnie sztywny i napęczniały kształt, który nie mógł być niczym innym, jak cudownym, słodkim skarbem, należącym do Will'a. Och, Hannibal mógł rozpoznać w jego głosie oznaki (jakkolwiek niechcianej) przyjemności - młodzieniec walczył ze sobą zawzięcie, starając się pilnować, by żaden z chaotycznie pobieranych oddechów nie kończył się jękiem, ale...
Cóż, nawet dla Hannibala nie było to proste - musiał przyznać, że doświadczył w życiu paru... wyrafinowanych sztuk uprawiania miłości, ale nigdy nie dane mu było poczuć się właśnie w takisposób.
Czuł przy swojej męskości każdy skurcz, każde drgnięcie soczyście wilgotnego trzonu; czuł tarcie zaczerwienionych główek, wiedzionych ku sobie przez żarłoczne, niebezpiecznie zdolne usta, pochłaniające ich obu z taką gracją, z taką lekkością...
Nie wiedział, do kogo należała dłoń, która wsunęła mu się gadzim ruchem pod rozchełstany materiał koszuli - nie działo się tak za sprawą zgaszonego światła - to przyjemność, którą dawały mu pełne wargi i wilgotny język, to one nakazywały mu przymknąć powieki i odchylić głowę, ponieważ nawet tak prozaiczna czynność, jak wzięcie oddechu, stała się nagle w dziwny sposób... wyjątkowo... uciążliwa... Może to przez wciąż nieściągnięte ubrania? Jego ciało pociło się wciąż nieznośnie, skraplane wodą, gotowane przez płomienie, otoczone ściśle przez gęstą mgłę pożądania - tak ciężko było mu się skupić, kiedy przyjemność niemalże rozsadzała mu lędźwie.
Zamrugał, wydając z siebie ochrypłe sapnięcie - coś było nie tak, jego oddech, nie powinien przecież...
Przesunął dłonią przez swoją rozpaloną twarz (w ciemności poczuł pod palcami krople potu i przyklejone do czoła włosy, znów znajdowały się w absolutnym nieładzie), przez nos, wargi i podbródek, aż wreszcie dotarł do źródła problemu - a okazała się nią smukła, gorąca dłoń, zaciskająca się na jego gardle z taką siłą, że jedynym, co potrafił z siebie wydusić, były tylko te ochrypłe, ciężkie posapywania.
 ― Will  ― chciał powiedzieć, ale, och, jakże mu to nie wyszło, gdy jego krtań miażdżona była w żelaznym uścisku niepozornych palców.  ― Wi... -o-och...
Jego klatka piersiowa unosiła się szybko, krew szumiała w skroniach, ale powietrze, było go stanowczo za mało - jak miał jednak powiedzieć o tym w takiej chwili, kiedy śmiałe wargi brały go w siebie niemal całego, obmywając go chłodnymi wstęgami śliny i preejakulatu, jak miał...
Zadrżał, naprężając się wyraźniej - wiedział, że miał otwarte oczy, ale niczego na nie nie widział. Usta kochały go zawzięcie, podczas gdy dłoń nienawidziła ze wszystkich sił. Hannibal uniósł dłoń, wyciągnął ją nieporadnie w kierunku miękkich loków, ale ta została odtrącona - chwilę później poczuł owijający się wokół nadgarstka... pasek? Jego własny pas? Kiedy Will zdążył go...
Wilgotny język nacisnął na samo centrum odsłoniętej główki - elektryzujący dreszcz wstrząsnął nim do samych jąder, podczas gdy dłoń zacisnęła się mocniej - zakaszlał cicho, potem głośniej - zabawy już dawno się skończyły, wiedział o tym. Dusił się, ale nie mógł tego przerwać, nie teraz, gdy przyjemność stawała się najsilniejsza, a każdy niepotrzebny ruch mógłby zepsuć nadchodzące wielkimi krokami spełnienie...
Will Graham pochylił się nad nim nisko - w ciemnościach błysnęły jego białe zęby, błękit zniknął zupełnie, ustępując miejsca płomieniom.
 ― Widzisz?  ― Zapytał go młodzieniec, uśmiechając się szeroko; jego pośladki znajdowały się tuż nad pozbawioną ciepłych ust erekcją. Hannibal szarpnął się, wydał z siebie niewyraźny warkot - w przypływie frustracji odsłonił w krótkim grymasie kły - tak, był gotów zaatakować, byle tylko otrzymać spełnienie, znajdował się już za blisko, nie mógł oddychać, potrzebował tego, potrzebował orgazmu, dreszczy, potrzebował tego ciasnego wnętrza, smaku, wszystkiego. Potrzebował wykorzystać i zostać wykorzystanym, musiał tego natychmiast doświadczyć.
Szarpnął dłonią - materiał paska zatrzeszczał sucho, gdy naprężył się w proteście, troskliwie opleciony wokół ramy łoża. Wyciągnął więc drugie ramię, ale i ono było w nieznośny sposób skrępowane. Kręciło mu się w głowie - zwielokrotniony obraz niebieskich płomieni sprawiał, że ogarniało go szaleństwo, trawiące swym gorącem, niszczące swą siłą.  ― Widzisz?  ― Powtórzył głośniej Will i uniósł się z gracją, wpijając mu się w usta swymi gorącymi wargami.


Koss Moss - 2018-02-06, 01:21

           Amaury był tuż obok. To jego czułe dłonie uwiązały drugą rękę Hannibala we współpracy z Willem. A teraz te same dłonie wsunęły się pod pośladki Willa, ostrożnie wcierając słodki balsam w pulsujący organ.
  ― Możesz go dosiąść, Will ― powiedział chłopiec łagodnie, przytrzymując go w pionie; pod palcami czuł każdy przepływ krwi, każde drgnięcie dorodnego członka.
  ― Hnnh… ― stęknął Will, usiłując spełnić prośbę, ale był zbyt ciasny, zbyt nieprzygotowany, toteż Amaury kojąco przesunął dłonią po jego naprężonych jak struna plecach.
  ― Pomóc ci, skarbie? Pomogę. ― Mokre od balsamu, chude i zwinne paluszki wśliznęły się bezceremonialnie dokładnie tam, gdzie Will ich nie chciał, ale… potrzebował.
Hannibal mógł się tylko domyślać, co się dzieje. Na chwilę zaniedbany przez swoich kochanków, leżał pod Willem i wsłuchiwał się w jęki swojego najdroższego chłopca.
Znów pocałowały go czyjeś usta. Na granicy świadomości potrafił rozpoznać poszczególne pocałunki: te wprawne i pełne wyczucia, noszące smak jego nasienia… oraz te chaotyczne i bolesne, smakujące tylko winem. Zupełnie inne, lecz razem tworzące wyjątkowo zgraną całość, zwłaszcza wtedy, gdy przeplatały się, gdy zlewały w jedno. W którymś momencie obydwaj chłopcy całowali go w tej samej chwili – i całowali siebie. Trzy języki splatały się ze sobą w rozkosznym tańcu, a dłoń Amaury’ego przesuwała się po trzonie męskości Lectera, pieściła go, by w końcu zastąpić ją mogła gorąca, o wiele przyjemniejsza, o wiele bardziej upragniona ciasnota…
  ― Aa-ach… Mmmnnh… ― Will wygiął się w przepiękny łuk, lecz po raz kolejny Hannibal mógł to jedynie poczuć, nie zobaczyć; poczuł, że zostały z nim tylko jedne usta, te słodkie, te zmysłowe, i całowali się, on i Amaury, on, ujeżdżany z wolna przez Willa, i Amaury, słodki, pachnący, czuły Amaury, który zawsze tak dbał o jego potrzeby, o potrzeby jego ciała; który dbał o nie i teraz, godząc się bez żadnych pretensji i żalu, by brał Willa, by wypychał biodra, zatapiając się w gorącej ciasnocie kogoś innego.
  ― Kochanie… potrzebuję cię we mnie. Proszę ― wyszeptał słodki chłopiec wprost w jego usta. Wystarczyło odległe, nieznaczne skinienie głowy Hannibala, by Amaury wyczytał pożądaną odpowiedź i odsunął się od jego warg. By… poruszył się w ciemności obok, uniósł i… zastąpił słodycz swych ust czymś miękkim, ciepłym, otwartym już… dla niego.
Amaury przysiadł na twarzy Hannibala tak delikatnie, jakby to płatki róży osiadły na cienkich wargach. Ciepłe dłonie przesunęły się po napiętych ramionach Lectera. Amaury sięgnął do dłoni mężczyzny i splótł ich palce, wyprężając się, wyginając lekko i zarazem siadając wygodniej, mocniej napierając pośladkami na ukochane dojrzałe oblicze.
  ― Skosztuj mnie ― szepnął i sapnął bezgłośnie, gdy język Lectera skorzystał z tego zaproszenia, posłuchał go i wdarł się głęboko, och, tak głęboko.
Will, który dotąd opierał się o pierś Hannibala, teraz wbił paznokcie w ramiona Amaury’ego, ciągnąc szczupłego młodzieńca do siebie.
  ― Co ty… wypra-aahwiasz… ― wydusił słabo.
  ― Pozwalam ci… go ujeżdżać ― sapnął Amaury. ― Więc zrób to tak… by nie żałował, że tobie przypadła… ta rola, och, kochaniehh… ― Sięgnął jedną z dłoni do tyłu, do włosów Hannibala, do jego głowy, i przytrzymał ją. ― Masz… złoty… język…
  ― Aa-ach… ― Will szarpnął drobnym ciałem Amaury’ego. ― Ach, aach… Tak… w-wielki…
Amaury jęknął jeszcze wyżej niż Will i otarł się pośladkami o twarz Lectera, o jego podbródek, wargi, nos, a potem odwrócił się i, dysząc ciężko, przysiadł na jego piersi, całkiem mokry od potu. Jęknął znów, boleśnie, kiedy Will otoczył go ramieniem od tyłu – jak wąż boa – i przydusił mocno, bezlitośnie, nie pozwalając, by kolejne dźwięki opuściły jego gardło.
Amaury chwycił to duszące ramię, ale nie mógł z nim skutecznie walczyć. Will unosił się i opadał, unosił i opadał, a jego męskość przesuwała się po spiętych plecach Amaury’ego, który powoli mdlał z braku powietrza… Jednak w ostatniej chwili ramię Willa cofnęło się, pozwalając chłopcu zaczerpnąć wdech.
Amaury pochylił się szybko i przytulił mokrym od łez policzkiem do policzka Hannibala. Dyszał mu do ucha. Męskość Willa ocierała się teraz o jego pośladki, uderzała o nie.
  ― Aš tave myliu¹ ― sapnęły te rozedrgane, spragnione oddechu usta, na ułamek sekundy przed tym, jak przywarły do rozchylonych warg Hannibala i zjadły jego niski jęk.
Dłonie Amaury’ego ugładziły mokre, rozczochrane włosy. Drobne ciało otarło się o to większe przez mokry materiał koszuli.
Hannibal uśmiechnął się lekko (Amaury poczuł to na swej skórze) i na tyle, na ile mógł, wychylił ponad ramieniem chłopca.
  ― Złap jego szyję jeszcze raz… Will.
Oczy Amaury’ego rozszerzyły się w przestrachu, to samo uczucie ścisnęło go w gardle. Mimo to młodzieniec zacisnął drżące wargi i wyprostował się, zanim jeszcze Will zdążył się pochylić i sięgnąć do jego gardła. Nie było takiego rozkazu, którego nie wykonałby z ust tego człowieka. Nie było rzeczy, której by dla niego nie zrobił – z miłości, dzikiej, palącej, destrukcyjnej.
Jeżeli te słowa, które właśnie wypowiedział, mają być jego ostatnimi, niechaj tak będzie; niech staną się jego epitafium.
Wydał z siebie bliżej nieokreślony dźwięk, gdy Will bardzo mocno zacisnął ramię wokół jego szyi. Uda zadrgały mu konwulsyjnie. Dłonie uniosły się odruchowo do góry i zacisnęły na tak nienawistnie duszącym go przegubie. Uszy wypełnił mu wysoki pisk, a przed oczami pojawiły się geometryczne kształty.
  ― Aah… moc… niej…? ― sapnął Will z wargami przy uchu Amaury’ego, unosząc się i opadając już ostatkiem sił; czarnowłosy chłopiec ledwie był w stanie rozpoznać te słowa. Łzy zapiekły go w oczach nieprzyjemnie, ale wszystko rozpływało się w cieple, traciło powoli znaczenie.
Amaury skupił się ostatkiem woli na ciele, które czuł pod swoimi wilgotnymi jeszcze pośladkami. Wbrew odruchowi ciała opuścił wiotczejące dłonie i oparł je mocno o klatkę piersiową Hannibala, by poczuć bicie jego serca.
  ― Tak ― wychrypiał Hannibal z uśmiechem, który był w tym głosie słyszalny.
Łup łup. Łup łup. Łup łup.
Serce Lectera biło tak samo szybko jak Amaury’ego. Obraz zrobił się biały. Z dłoni odeszła siła. Młode ciało przestało się napinać. Zupełnie znieruchomiało.
Will odepchnął je z obrzydzeniem na bok i przypadł do warg Hannibala. Na oślep odwiązał jego ręce i ujeżdżał go w nowym przypływie agresji, jakby cała potęga Amaury’ego przeniknęła do niego. Czuł się silny. Czuł się piękny. Czuł się… znów jego, gdy agresywnymi, prawie brutalnymi ruchami bioder wiódł do spełnienia jego i siebie, słuchając tych ochrypłych jęków i wiedząc… wiedząc, że teraz ten mężczyzna… do końca swych dni należeć będzie już tylko do niego.
_____
¹ KC


H.K.M. - 2018-02-28, 22:58

           Z biegiem lat Hannibal odkrywał, że ludzka pamięć bywała zwodnicza - czasem podsuwała do umysłu obrazy i zdarzenia, które nigdy nie miały miejsca, innym razem zabierała te, które zdecydowanie wydarzyły się naprawdę i coś znaczyły, coś bardzo ważnego i choć Hannibal ćwiczył swój umysł, a jego wspaniały pałac wzbogacał się z każdym dniem o nowe, przestronne komnaty, nie potrafił niczego poradzić na fakt, że czasem, czasem wyłapywał momenty, gdy chwila umykała mu podstępnie, a wtedy...
Chwytał się jej z całych sił i walczył, a niejasne obrazy z biegiem czasu i odrobiną wysiłku potrafiły stworzyć spójną... całość.
Odczucia, zapachy i echo odległych słów, przelewały się wtedy w bezdennej otchłani pamięci i pozwalały - krok po kroku - dojść mu wreszcie do samego źródła, ziarna, które wykiełkowało w nim bujnie, odbijając na jego percepcji swe bezlitosne piętno.
Doktor Lecter wiedział, że któregoś dnia zapomni o tym, jakie w dotyku były deski dębowego stołu, przy którym zwykł jadać ze swymi rodzicami wczesne kolacje. Był absolutnie pewien, że jego zmysły oszukają go i nie będzie potrafił odróżnić Chateau Petrus od zwykłego Trapiche Malbec - nie był tylko pewien, czy doprowadzi do tego jego śmierć, postradanie zmysłów, czy też sędziwy wiek, w którego dożycie, naturalnie, szczerze wątpił.
Miał za to absolutną pewność, że nigdy nie uda mu się zapomnieć sposobu, w jaki drobne palce prześlizgiwały się przez jego pierś, bawiąc się niesfornie jej gęstym owłosieniem. Wiedział, że nie potrafiłby wyrzucić ze swego pałacu, jakkolwiek ukruszonego przez niesprzyjające siły sprawcze, widoku błękitnych oczu. O zielonych ledwo potrafił w tej chwili myśleć, a przywołanie do głowy ich obrazu wydawało się graniczyć z cudem. Ciemne loki, nie czarne fale. Poznaczona siatkami blizn wyrazista twarz, nie piękne, porcelanowo-kruche oblicze.
  ― Will ― wymruczał ukochane imię z nieskrywaną przyjemnością; młode ciało przylegało do niego kurczowo tylko po to, by zaraz wysunąć się z jego objęć, by uciec mu z ramion, zmusić je do tego żeby sięgały po niego ponownie, zupełnie tak, jakby jego niesforny kochanek potrzebował jeszcze tego zapewnienia.
Hannibal pamiętał o skurczonym chłopcu, którego ramię spoczywało bezwładnie niebezpiecznie blisko jego własnej dłoni - pamiętał o nim i doskonale zdawał sobie sprawę z tego, jak bardzo musiał go chwilę temu skrzywdzić, ale (uświadamiał to sobie po raz kolejny w życiu i zabawnym było, że znowu czuł się zaskoczony) przebywanie w towarzystwie Willa Graham'a zawsze kończyło się dla niego w jeden sposób - doktor Lecter stopniowo przestawał dostrzegać kogokolwiek poza niepozornym i roztrzepanym młodzieńcem, aż w końcu liczył się dla niego tylko on.
I gotów był pozbyć się ze świata każdego, kto w jakiś sposób zagrażał ich skomplikowanej relacji - w tym przypadku, tym jednym, konkretnym momencie, padło na (nie tak do końca) niewinnego Amaury'ego.
Nie potrafił niczego poradzić na wizję, które podsuwał mu zatopiony we mgle pożądania umysł - ciasny tunel zwartych mięśni niemalże pożerał jego rozpaloną erekcję, wciągając ją w siebie głębiej i głębiej, drobne dłonie błądziły po przepoconym materiale koszuli, spodnie uwierały w drżące mięśnie nóg, wszystkiego było za dużo i za mało - Hannibal pragnął przyciągnąć młodzieńca bliżej siebie tak samo mocno, jak pragnął go od siebie odepchnąć, ściągnąć z siebie niewygodne ubrania i dokończyć sprawę w sposób najbliższy jego zachciankom.
Długie ramię wysunęło się niedelikatnie spod potarganych, czarnych fal - jego dotyk zastąpiła dłoń o zwinnych palcach, która momentalnie, ciągnąc za delikatne pasma, odchyliła głowę chłopca - jej właściciel, poczyniwszy to samo, doprowadził świadomie do możliwości spotkania się ich oczu. Przenikliwa czerń wnikała bezlitośnie w jadowitą zieleń, mieszając się z nią, dominując ją swoim smolistym jestestwem.
Doktor Lecter patrzył w oczy swego młodego kochanka, sycąc się wyrazem jego kiepsko skrywanego bólu i przerażenia - Amaury nie mógł się łudzić, wyglądał wtedy idealnie, najlepiej - Hannibal sycił zmysły obrazem jego upadku, postanawiając zakorzenić je w sobie na zawsze, umieścić w pałacu swej pamięci dzień sądu tego małego diabelstwa, które ośmieliło się mieszać mu w głowie, które w swej próżności uważało, że będzie potrafiło poróżnić go z...
...Ze sobą?
Reszta myśli utonęła nagle w białym świetle - białe strumienie zalewały prędko ściany umysłu, wzburzając je, podbijając do skali prawdziwego sztormu - Hannibal był teraz białym światłem i niczym więcej, a białe światło, ono było przyjemnością, nieskończoną, niepomierną. Przyjemnością, którą dały mu zręczne dłonie, błękitne oczy, jędrne ciało, gładka skóra i władza. Poczucie niezaprzeczalnej władzy.
Nie wiedział, jak długo trwał w tym stanie - z twarzą ściągniętą wyrazem przyjemności, z palcami wbitymi w pościel, z mokrym odzieniem, przylegającym do drżącego w spazmach rozkoszy torsu, z...
Cisza, która przywitała go, gdy otworzył oczy, miała ze sobą wiele wspólnego z pustką, która wlewała się w ludzkie serca tuż po okropnym kataklizmie - cisza nie przed, ale po burzy, po czymś wielkim, czymś przełomowym.
Nie musiał używać wielkich słów, by rozumieć, co wydarzyło się w tej jednej chwili - był jednak świadom, że w całym tym zamieszaniu nie można było wyróżnić przegranego i zwycięzcy. Żaden z nich niczego nie wygrał, a jeśli miał przegrać, to stało się to już o wiele wcześniej. To, co stanowiło teraz "główną wygraną" w ich małej grze, miało znaczenie o wiele większe, niż sama wygrana.
Wyprostował się lekko, nie pozwalając młodzieńcowi na opuszczenie swych kolan - nie przejmował się mięknącą męskością, odcinającą się wyraźnie na tle ciemnego materiału spodni, nie myślał też jeszcze o czynieniu ze sobą porządku. Duża dłoń powróciła do czarnych włosów jednocześnie z chwilą, gdy okalana brązowymi lokami głowa, oparła się ufnie o jego tors.
Pozwolił, by mokre od łez policzki Amaury'ego przytuliły się do jego przedramienia, pogładził kciukiem jedną z opuchniętych od przygryzania warg.
  ― Il n'y point d'amour sans jalousie. ― wymruczał wolno, bardziej do siebie, niż do oplatających go swymi ramionami młodzieńców. Przesunął językiem po dziwnie wyschniętych wargach i wychylił się delikatnie, sięgając po kieliszek.
Wino dawno nie smakowało mu równie... słodko.


Koss Moss - 2018-03-27, 01:10

           Nie ma miłości bez zazdrości, ciężkich prób i wyrzeczeń.
Dwóch rozkochanych w tym mężczyźnie młodzieńców szukało teraz ciepła w jego objęciach. Rywalizowali między sobą o względy człowieka o wysublimowanym guście, człowieka, który nie zadowalał się byle czym. Oni, dwaj najpiękniejsi – szczególnie umysłem – młodzieńcy na tym świecie. Ziemscy bogowie, jedyni, którzy mogli mu dorównać.
We trójkę mogliby stać się niczym Święty Oddział. Ich umysły idealnie by się dopełniały: chaos Willa, wieczysta harmonia Hannibala i połączenie tych dwóch cech w przebiegłym Amaurym.
Amaury mógł być jak spoiwo dla ich miłości, a zarazem jak bariera wyznaczająca granice między ich jestestwami, powstrzymująca ich przed wzajemnym pochłonięciem się i staniem jednością.
Mógł ich dzielić, jednocześnie łącząc.
Ale nie było im to dane. Will nie zniósłby tego. I Hannibal też czuł, że Will jest zbyt daleko, kiedy Amaury stoi między nimi, nie pozwalając się rozpętać burzy destrukcyjnych uczuć.
Na wyciągnięcie ramion… to zbyt daleko.
Hannibal chciał Willa przy sobie, w sobie, i chciał być w Willu. A Will odwzajemniał te pragnienia w całej swej porywczości, w całym szaleństwie.
Ten wieczór wiele uświadomił każdemu z nich, i o poranku nic nie było już jak wcześniej.
           Amaury wcześnie rano przygotował śniadanie. Przyjemny zapach świeżego pieczywa roznosił się po kuchni, kiedy wkroczył do niej gospodarz.
Chłopiec jak gdyby wyczuł jego obecność i odwrócił się przez ramię.
  ― Wybacz. Postanowiłem, że zaskoczę was czymś przyjemnym, Apollinie. Pomyślałem, że nie będę was budził.
Amaury spędził noc w łożu razem z nimi, ale Will był tak zaborczy i absorbujący, że chłopiec ostatecznie mógł się tylko przytulić do pleców doktora Lectera.
Hannibal, kiedy spojrzał na talerze, mógł zobałczyć perfekcyjnie przygotowane i przyprawione jajka w koszulce. Chwilę później szczupłe ramię owinęło się wokół jego szyi i Amaury przytulił policzek do twardej piersi. Wykorzystał pierwszą z brzegu sposobność, by zbliżyć się do niego, jakby przeczuwał, że jego dni w tym domu są policzone.
Rozmowy nie biegły już tak gładko, jak zawsze dotąd. Nagle jak gdyby zabrakło tematów, a kiedy do kuchni wkroczył Will, okazało się, że Hannibal znów wpatruje się w niego jak w najciekawszy obiekt badań.
Zasadził ziarno i patrzył, co z niego wyrasta, dobrze wiedząc, że nie będzie miał nad tym żadnej kontroli.
Will zaczął poranek od kieliszka czerwonego wina. Zasiadł naprzeciw Lectera i uśmiechnął się blado, kiedy pod rękawem koszuli mężczyzny ujrzał świeże przetarcie. Wczorajsza noc była idealna.
Jego nadgarstek też nosił ślad poprzedniego wieczora. Teraz, w promieniach porannego słońca wpadających przez kuchenne okno, czuł się dziwnie z myślą, że wczoraj własnymi zębami wygryzł sobie kawałek skóry – jak pies.
Że chciał się zabić, bo myślał, że Hannibal przestał go kochać.
Cóż za dramatyczny, przesadzony powód. Miał wrażenie, że to wyśnił i może nawet by w to uwierzył, gdyby nie bolesny dowód prawdziwości tych makabrycznych wydarzeń.
Długo patrzył w oczy Lectera, zanim przeniósł spojrzenie na Amaury’ego, który dziwnie się w sobie zamknął. Patrząc na chłopca, zatopił nóż w jajku, z którego wypłynęło żółtko i rozlało się po talerzu na podobieństwo posoki. Will bezlitośnie rozpłatał jajko i oblizał powoli wargi z resztki wina. Amaury bez wątpienia zrozumiał tę mało subtelną sugestię, ponieważ w tej samej sekundzie przeprosił ich grzecznie, wstał od stołu i wyszedł ze swoją kawą na taras.
Will wrócił spojrzeniem do Hannibala. Uśmiechnął się kącikiem warg dość bezwzględnie. Tym razem to on wykazywał zaciekawienie sytuacją i jej możliwym rozwojem.
Był ciekaw, czy Hannibal będzie zdolny do tego czynu; czy naprawę zrobi wszystko, by odzyskać uczucie, które ich niszczyło, a zarazem budowało.
  ― Czuję głód, mój drogi ― przyznał. ― Głód, jakiego nie czułem, odkąd zabiłem Węża. I nie wiem, czy powstrzymam go długo.
           Wieczorem Amaury, nie wiedząc, co przez dzień zaszło między mężczyznami i o czym mogli rozmawiać, stanął w drzwiach gabinetu, w którym Hannibal pochylony był nad rysunkiem, a Will, na kanapie za jego plecami, pogrążony w lekturze. Przez chwilę ich obserwował, aż w końcu doktor Lecter podniósł głowę, z pewnością długo po tym, jak poczuł jego zapach.
Amaury poprosił go o rozmowę na osobności. Wyszli na zewnątrz i ruszyli spacerem przez wrzosowisko. Młodzieniec długo milczał, wpatrując się w zachodzące słońce, nim zdecydował się odezwać.
  ― Nadchodzi czas pożegnania, prawda? ― zagaił pogodnie.


H.K.M. - 2018-04-08, 23:11

             ― Nie możemy tego zrobić ― nie wypowiada tych słów na głos, ale jest świadom faktu, że od dłuższej chwili wiszą w powietrzu, zagęszczając je, sprawiając, że każdy oddech wiąże się z niepomiernym wręcz wysiłkiem.
Nie, to nie tak - wysiłek byłby niepomierny, gdyby Hannibal nie postanowił już dawno temu, jak zakończy się ta historia - gdyby nie postawił kropki na końcu ostatniego zdania, zanim jeszcze zostało ono napisane.
Nie mówi więc niczego, ale gdy pochyla się ponownie nad swym rysunkiem, czuje na sobie palące spojrzenie - jest pewien, że błękitne oczy prześlizgują się teraz po jego sylwetce, ignorując uparcie widniejący w stronicach równy szlak liter. Will przygląda mu się ukradkiem, a on, rzecz jasna, mu na to pozwala. To ich mały zwyczaj, nawyk, który wypracowali w sobie obaj, ucząc się ze sobą współpracować, żyć, ucząc się wzajemnie kochać.
Ołówek spotyka się z kartką, pozostawia na niej linię - parę szkiców, skrzypnięcie grafitu, ciche oddechy, zapach wody kolońskiej, tej dobrej, bo otrzymanej w prezencie właśnie od niego.
Hannibal otwiera wrota swego pałacu i spotyka w nich dwóch młodzieńców - jeden z nich uśmiecha się triumfalnie, pełen w swej krasie, mocny, emanujący radosnym wigorem.
Drugi... Drugi, drugi. Ten drugi. Niepotrzebny.
Ale znajdzie się dla niego miejsce, pan Lecter jest tego pewien - nie przyznaje się do tego nawet przed samym sobą, jeszcze nie, ale strata Amaury'ego...
Będzie dla niego bardzo bolesna.
Nie wie, jak to się stało - w jaki sposób temu niepozornemu chłopcu udało się zakorzenić w nim uczucie przywiązania. Obawia się (nikt nie musi o tym wiedzieć, nikt się tego nie dowie), że zaczyna mięknąć z wiekiem - jego psychika jest silna, ciało zahartowane, zdaje sobie z tego sprawę, tak. Ale czas, czas jest nieuchronny i z biegiem lat potrafi odebrać człowiekowi wszystko to, co najcenniejsze. Bezlitośnie, o nic nie pytając.
Jeśli ktoś kiedykolwiek zapytałby go, o trzy rzeczy, w których można ujrzeć boskie istnienie, Hannibal odpowiedziałby bez mrugnięcia okiem.
Krew - ta, którą widuje czasem na podłodze, w kieliszku, na swoich, lub cudzych dłoniach. Krew, którą ściera ze szczupłych nadgarstków Willa Grahama, którą scałowuje z jego warg, wysysa z jego serca.
Czas - ten, którego nie da się zatrzymać, przynajmniej nie na długo - czasami Hannibalowi udaje się go okiełznać, zastopować moment, jak klatkę w filmie - przygląda się sobie wtedy z wielu perspektyw i trzyma, trzyma wszystko w garści, dopóki nie może już dłużej walczyć i wymyka się z jego dłoni przykrą ulotnością. Czas, z którym walczy, odkąd tylko pamiętał, jego największy wróg, najzacieklejszy rywal, najwierniejszy kochanek. Rzecz, która swym ogromem przerasta wszelkie istnienie i jest w tym niezaprzeczalnie zatrważająca.
I wreszcie śmierć - śmierć, która niemalże dorównywała mu swoim tempem - zawsze gdzieś w pobliżu, gotowa owinąć swe chłodne dłonie wokół jego szyi. Na szczęście wciąż wiedział, jak jej unikać - czy to za sprawą jego niezaprzeczalnego sprytu, czy też zwykłego szczęścia - trzymał jej z dala i blisko, równocześnie. Obcowanie ze śmiercią było niezwykle ryzykowane, ale to chyba właśnie to go w niej tak pociągało. Przełamywanie granic i stereotypów, te dwie rzeczy kusiły pana Lectera odkąd tylko pamiętał.
Śmierć była również stratą - stratą, którą musiał wkrótce zadać samemu sobie, a której w tej chwili nie potrafił sobie wyobrazić. Wiele razy myślał o sposobie, w jaki pozbawi swego drogiego gościa życia. Czy zrobi to szybko, czy powoli? Pozwoli mu być przy tym świadomym? Czy zatopi się w nieskończonej zieleni, patrząc, jak pozostaje z niej z wolna tylko pusta, szklana powłoka?
Jak na zawołanie, jego pałac odwiedza jeszcze jedna istota - młoda dziewczyna o wyrazistych rysach uśmiecha się do niego promiennie - kiedy idzie w jego stronę, małe stopy stawia z gracją dorównującym mistrzyniom baletowym. Jest lekka i zwiewna i, ponad wszystko inne, niewypowiedzianie radosna, rześka. Szczęśliwa.
  ― Przecież jest na to wszystko tak prosty sposób, mój drogi ― odzywa się, jej słodki głos ocieka łagodnością. ― Zatrzymaj go przy sobie już na zawsze. Tak, jak zrobiłeś to ze mną, braciszku. Tak, jak zrobiłeś to z nimi wszystkimi.


           Wiatr dął nieustępliwie, ale na całe szczęście wciąż nie można było określić go lodowatym - Hannibal podejrzewał, że ciepłe kraje obdarzały ich łaskawie swym powietrzem, czyniąc wrzosowiska nie tylko malowniczymi, ale możliwymi do zamieszkania. Gałęzie drzew tańczyły w rytm zawodzących podmuchów, uginając się nieraz niemalże do samej ziemi.
A jednak, gdy wkroczyli wraz z Amaurym na jedną z różowych polan (wrzosy trzeszczały im pod stopami, pęknięcia gałązek łudząco przypominały te, które wydawały deptane kości), pan Lecter nie czuł na swym obliczu bezlitosnych podmuchów - jego młody towarzysz po raz kolejny zaskoczył go swą przezornością i niezwykle mocnym instynktem w odnajdywaniu sprzyjających miejsc i okoliczności w nawet najmniej sprzyjających warunkach.
  ― Nadchodzi czas pożegnania, prawda? ― Słodki głos zdawał się stwarzać dopełnienie krajobrazu, który mężczyzna chłonął niewzruszenie, omijając mądrymi oczami twarz kochanka. Nie trwało to jednak długo; hipnotyzująca czerń zderzyła się wreszcie z przygaszoną smutno zielenią, gotowe, zdawałoby się, wzajemnie się pochłonąć.
Nie mówił nic - zdołał jedynie wyciągnąć dłoń i ułożyć ją na szczupłym policzku - wszystko to jednak wydawało się dziwnie sztywne i naturalne; dotykał bladej skóry, gładził ją delikatnie, ale nie potrafił wyczuć jej faktury, nie umiał pomyśleć o niej w przepełniony ekscytacją sposób. Nie wiedział jej zmysłami, a jedynie oczami w najbardziej przykry, biologicznie odizolowany sposób.
  ― Śmierć Hiacynta ― powiedział wreszcie wolno, chrapliwie ― niektórzy twierdzili, że za wszystkim stało jedynie niefortunne zrządzenie losu, inni upierali się, że stał za tym najpierwotniejszy motyw każdej ze zbrodni - zazdrość. ― Umięśnione ramię przyciągnęło chłopca bliżej siebie, niemalże wciskając je w twardy tors. ― Dobrze znamy tę historię. Jej zakończenie.
Nie protestował, gdy poczuł na swej szyi jego mocny uścisk - pozwalał sobie wdychać cudowny zapach tak samo, jak czynił to Amaury.
― Mogę cię poprosić o jedną rzecz, Hannibalu? To... nie będzie nic sprzecznego z twoimi zamiarami.
Wiedział, że nie musiał odpowiadać, tak samo, jak wiedział, że chłopiec wcale nie musiał kończyć zdania - obaj wiedzieli, co za chwilę powie, ale... Hannibal rozumiał. Sprawę należało przypieczętować, mieć pewność. Powiedzieć to głośno i uroczyście, tak, jak zasługiwała na to sytuacja.
Drobne ramiona zniknęły, zieleń znowu stała się wyraźniejsza - pan Lecter wytrzymywał ją dzielnie, przemieniając swe oblicze w kamienną, nieprzeniknioną maskę.
― Obiecaj mi, że mnie zjesz - całego. Chcę już na zawsze żyć w tobie.
Hannibal patrzył, a krew, czas i śmierć patrzyły wraz z nim, owijając swe szponiaste dłonie wokół szczupłego torsu jego kochanka. Przechylił głowę, nie odnajdując słów, które mogłyby opisać jego uznanie dla tego niepozornego istnienia. Amaury zdecydowanie miał w sobie krew Bedeli - był nie tylko niezwykle piękny, ale i inteligentny. Sprytny, domyślny. Wszechmocny.
― Obiecuję ― odparł krótko, spoglądając na chowające się za horyzontem. ― Nie zmarnuję żadnej twej części.


Koss Moss - 2018-04-09, 00:07

           Wiatr szarpał czarne jak krucze pióra kosmyki.
Krew była w czerwonych jak wino ustach, przygryzanych białymi ząbkami, pieszczonych wilgotnym językiem: nabrzmiewały nią, ilekroć Hannibal wbijał w nie swój kieł, ilekroć gryzł je niepowstrzymanie, dziwiąc się samemu sobie, że ktoś jeszcze potrafił wzbudzić w nim taką namiętność.
Czas zaszyty był w gładkiej, połyskującej i pozbawionej pojedynczej zmarszczki skórze, na pozór posągowej, wiecznej – jak eteryczne płótno rozpostarte na sztaludze z kruchych kości.
A śmierć, śmierć była w jadowicie zielonym spojrzeniu, toksycznym jak jad najgroźniejszego węża z afrykańskich sawann, spojrzeniu mrocznym, mądrym i groźnym, ale nigdy dla niego, Amaury nigdy nie spojrzał na niego z intencją skrzywdzenia go.
Zawsze patrzył z nabożną czcią. Szanował go. Otaczał kultem. Wykazywał się niesamowitą wiedzą na temat aspektów jego życia, do których nie każdy mógł dotrzeć. I Hannibal wiedział, musiał to wiedzieć, że Amaury, mając do wyboru ocalenie siebie lub jego, zawsze poświęci swoje młode życie, swoje piękne ciało, błyskotliwy umysł, dzięki któremu być może, pewnego dnia, mógłby przecież stanąć na szczycie świata wraz z innymi… nadludźmi.
Ale ten chłopiec nie pragnął arogancko władzy, uznania, wiecznej chwały. Nie chciał, by świat pamiętał o nim przez wieki, jak o Kubie Rozpruwaczu. Nie chciał być ikoną, legendą, urosnąć do rangi bóstwa.
Miał nieco skromniejsze pragnienie, a może nie, może właśnie najbardziej zuchwałe.
Pragnął jego miłości. W każdej możliwej formie.
  ― Dziękuję, najdroższy ― powiedział ciepło i nie musiał spoglądać w dół, by od razu natrafić na jego ręce, kiedy zapragnął lekko zacisnąć na nich palce. Trzymając te ciepłe, szlachetne dłonie, zwrócił twarz ku słońcu i stali tak w milczeniu długo, prawie do końca świata, był to bowiem jeden z tych momentów, w których czas… ustępuje, i trzymają go w garści, trzymają przez wieki, dopóki w końcu pierwsze ziarenko piasku wiecznej klepsydry nie umknie ich palcom, dopóki nie posypią się za nim następne.
Po wszystkim Hannibal zawsze będzie miał takie miejsce – na jednym z pałacowych tarasów – gdzie znów spotka zielone spojrzenie i znów chwyci szczupłe dłonie w swoje. Na tarasie, gdzie pachnie wrzosami i zawsze zachodzi słońce.

           Will odwrócił się od lustra, z pewnym zawstydzeniem zdejmując z głowy kapelusz z szerokim rondem. Trzymał go skromnie przed sobą i zmierzył wyjątkowo trzeźwym spojrzeniem ciało mężczyzny stojącego w progu. Miał wrażenie, że nikt nie wygląda w garniturze tak dobrze, jak Hannibal Lecter. Przez lata nie śmiał ubierać się formalnie już nawet nie przez wzgląd na własną wygodę i kiepski gust – co Hannibal nieraz subtelnie podkreślał – lecz z myślą o tym, jak wyglądałby w garniturze przy człowieku takim jak on.
NTD. Nigdy. Tak. Doskonale.
Wziął głęboki wdech i w końcu rzucił kapelusz niedbale w stronę ich łóżka.
  ― Bedelia zostawiła ― wyjaśnił krótko. ― Będziesz musiał dać małemu, kiedy będzie stąd wyjeżdżał. O czym rozmawialiście?
Hannibal… został wprawdzie poważny, ale w jego spojrzeniu błysnęło zaintrygowanie, które wprawiło młodego mężczyznę w większe zażenowanie – odwrócił na chwilę wzrok i odchrząknął, wybitnie nie mając ochoty tłumaczyć się z czegoś tak dziwnego. Niemal czuł na swojej skórze bieg jego myśli. Bedelia, tak? Ile z tych rzeczy jest jej, a ile sprawiłeś sobie sam, obłudny chłopcze?
  ― O pożegnaniach. ― Wargi Lectera wygięły się nieznacznie w tym charakterystycznym uśmieszku, który zawsze wywoływał u Willa mrowienie w dole kręgosłupa. ― Zjemy dziś wieczór uroczystą kolację.
  ― W takim razie powinienem się przebrać. Pomożesz mi coś wybrać?
Will odwrócił się powoli do lustra i powoli rozpiął guziki flanelowej koszuli, ale w połowie drogi jego ręce zostały zastąpione przez większe, starsze, bardziej żylaste.
Młody mężczyzna westchnął cicho i wykonał ruch głową, jakby chciał ją odchylić i położyć na ramieniu Hannibala, ale w ostatniej chwili się rozmyślił.
Spod półprzymkniętych powiek patrzył na ich sylwetki w lustrze. Minęło tyle lat. I nadal czuł pewien wstyd w chwilach takich, jak ta.
Palce Lectera niemal czule przesunęły się po starej bliźnie na brzuchu.
Jego zabaweczka, pomyślał Will, lalka, którą sam tak pieczołowicie wystrugał w delikatnym drewnie, której sam nadał kształt. Zabaweczka, którą zostawił sobie najdłużej i… ta myśl nie była dla niego już nawet trochę niepokojąca.
Będą razem już na zawsze, do ostatnich chwil któregoś z nich na tym świecie, to fakt równie oczywisty, jak to, że Ziemia krąży wokół słońca, albo że podgrzewana woda wrze.
Kącik warg Willa uniósł się w niewielkim uśmiechu, łudząco podobnym do tego, w który tak często układały się usta Lectera. Wprawne dłonie z wolna zsunęły z niego nieładną koszulę. Gdy Hannibal ją składał i umieszczał w koszu na bieliznę, Will zsunął dżinsowe spodnie i kopnął je niedbale pod ścianę.
  ― Później je złożę. Możesz mi teraz pomóc?
Kobaltowy. Skąd wiedział, że właśnie taki mu wybierze. Przecież… sam mógłby się ubrać. Wiedziałby, w co, by był zadowolony.
Kobaltowy garnitur, który podkreśla błękit oczu, i błękitnoszara koszula odcinająca się od tego odcienia, i krawat do niego powracający. I już, już wyglądał jak milion dolarów, ale nie, dłonie Lectera musiały zawiązać ten krawat, wygładzić go, wyrównać, przesunąć się po piersi, likwidując najdrobniejszą fałdkę.
Potem Hannibal musiał wrócić po poszetkę. Poszetki powinny znajdować się w specjalnej szufladce, ale Will z lenistwa często mieszał je z bielizną. Hannibal nie przetrząsał mu rzeczy, był na to zbyt kulturalny, a wszystko składała gosposia. Teraz jednak zajrzał tam, gdy pożądanej chusty nie było we właściwym miejscu.
  ― Czego szukasz? Nie, n…
Will podszedł szybko do Hannibala i odsunął go od swojej cennej szuflady.
  ― Zostaw, sam znajdę. Szukasz tej śmiesznej chustki. Tej szarej? ― Zasłonił swoim ciałem zawartość szuflady, zaczerwieniony po czubki uszu. To, co ukrywał, schowane było na samym dnie szuflady, głęboko, by nikt nigdy tego nie znalazł, ale było tam, krępowało go i nie mógł pozwolić, by przypadkiem ujrzało światło dzienne.
Szara chusteczka. Podał ją mężczyźnie w dłoni, która naprawdę mu drżała. Lecter musiałby być kimś zupełnie innym, żeby nie nabrać podejrzeń. Ale Will zachował kamienną twarz. Zamknął na oślep szufladę, przytrzaskując przy tym materiał białych bokserek, i wrócił do lustra.
  ― Nigdy nie wiem, jak je włożyć. Te chustki. Jak one się nazywają?
  ― Poszetki.
  ― Poszetki. ― Odetchnął dopiero, gdy Hannibal znów stanął za nim i ostrożnie złożył poszetkę w bardzo skomplikowany według Willa sposób, by wsunąć ją płynnym ruchem do małej kieszonki na piersi. ― Dziękuję. Coś jeszcze?


H.K.M. - 2018-04-09, 01:22

           Nie byłby sobą, gdyby nie udało mu się zauważyć małego skarbu, którego tak pilnie strzegł jego onieśmielony chłopiec - czujne spojrzenie ciemnych oczu przemknęło się po skrawku czerwonego materiału tylko przez ułamek sekundy, a kamienna twarz nie zdradziła sobą absolutnie niczego, ale umysł pana Lectera pracował już na najwyższych obrotach, precyzując z wolna przepiękny i niezwykle przebiegły plan, który miał mu pozwolić ujrzeć gładkość czerwonego jedwabiu jeszcze raz, w nieco innych okolicznościach.
  ― Cóż ― wymruczał wolno, celowo przeciągając sylaby. Zajął swoje miejsce za młodzieńcem, spoglądając jeszcze raz na ich odbicie; kontrast, dzielący ich postacie, buzował w powietrzu, jak rój pszczół, gotowy w każdej chwili zaatakować obserwatora swoją mocą. Drobny, masywny, jasny, pociemniały, delikatny, wyrazisty - prawdziwa gama doznań, różnic, pieszczących zmysły. Wiedziony nagłym impulsem, wyciągnął swą dłoń, przesuwając palcami po idealnie gładkim materiale marynarki i koszuli, docierając do wiązania krawatu. Szarpnął nim delikatnie, zaciskając mocniej, niż wydawało się to przyzwoite; twarda klatka piersiowa przylgnęła do drobnych pleców, dominując przestrzeń swoją obecnością.
― Nie rób niczego ze swoimi włosami ― poprosił prawie szeptem, spoglądając nagle w błękitne oczy. Nie wprost, bo te, które patrzyły na niego z odbicia lustra, ale mógł z nich doskonale wyczytać wstyd i podniecenie swego małżonka. ― Przed oczami mam czystą perfekcję.
Skłamałby gdyby powiedział, że nie miał ochoty, by pozostać w sypialni o wiele dłużej, ale czekało go przygotowanie zaplanowanej kolacji; bez względu na to, jak bardzo jego ciało bliskie było idei zaatakowania drżącej pod jego dłonią grdyki, musiał mu odmówić i pokierować się rozsądkiem.
           ― Jagnięcina ― zawyrokował, wyciągając ze swego organizera kolejną wizytówkę; ułożył ją w nienagannej pozycji na blacie, by za chwilę pochylić się nad otworzoną lodówką. Kawałek czerwonego miejsca, pakowany w staranny sposób (próżniowo), wylądował na blacie, tuż obok kompletu błyszczących noży. Muzyka klasyczna sączyła się wolno z ukrytych głośników, wprowadzając go w znakomity nastrój - chęć tworzenia wrzała w okolicach skroni, wędrując przez całe ciało w rytm płynącej przez żyły krwi.
Dwóch młodzieńców, odzianych w drogie, nienaganne garnitury, siedziało po drugiej stronie blatów, obaj na wysokich stołkach, obaj z kieliszkiem wina w lewej, smukłej dłoni.
Pan Lecter podejrzewał, że jego towarzysze nie mieli pojęcia o podobieństwach, które łączyły ich teraz w o wiele liczniejszym szeregu, niż zdołał to wcześniej zauważyć - sposób, w jaki się na niego patrzyli, siedzieli, w jaki się poruszali i obdarzali go uśmiechami...
Było w tym wszystkim coś tak intrygującego, jak i niepokojącego.
Bez słowa sięgnął po wysoki stojak, oferując każdemu z nich po idealnie naostrzonym nożu - nie musiał o nic pytać, nie musiał niczego tłumaczyć - i Amaury i Will zasiadali nie raz w dokładnie tym samym miejscu, by pomagać mu w przygotowaniu jego wspaniałych uczt.
― Tymianek ― powiedział wolno, krojąc mięso na drobne kawałki ― w czasach starożytności wykorzystywano go do balsamowania zwłok. Wszystko to przez zawarty w nim tymol, uznawany przez wielu za jeden z najskuteczniejszych substancji przeciwzapalnych i niezwykle intensywny zapach ― ciemne oczy spotkały się na moment z jadowitą zielenią; żaden z nich nie nosił w sobie skrępowania tymi oczywistościami; już dawno przestali przed sobą ukrywać swe intencje, a teraz, gdy zdążyli się ze sobą pożegnać, wszystko to, co miało się stać potem, było już tylko kwestią umowną. Początek końca wydarzył się tam, na wrzosowisku i nic nie mogło tego zmienić.
― Czosnek ― kontynuował nieśpiesznie, przygotowując składniki do szybkiej marynaty ― od lat uznawany za najskuteczniej odstraszający przed złymi mocami. Znany ze swych właściwości leczniczych, które w samych założeniach nijak mają się z prawdą, ale nie można mu odmówić pozytywnego wpływu na ludzki organizm.
Drobna dłoń Amaury'ego wysunęła się do przodu, łapiąc za nieduży czajniczek - jego szklana powierzchnia ukazywała bladozieloną zawartość, którą zarówno on, jak i Will znali już chyba zbyt dobrze.
― A to? ― Zapytał jednak chłopiec, uśmiechając się do niego łagodnie. W takich chwilach Hannibal nie był pewien, czy odpowiadała mu ta łagodność, ta bierność. Nie potrzebował się nad tym jednak zastanawiać, nie w takiej chwili.
― To jest napar z wspomnianego wcześniej tymianku i pietruszki ― odparł dziwnie sucho. Wiedział, że jeśli chwilę wcześniej Will zastanawiał się nad, co planował, teraz miał już całkowitą klarowność sytuacji. ― Napar ten poprawia smak jedzonej potrawy.
Ostrze noża po raz ostatni musnęło, niby w pieszczocie, porcjowane mięso - Hannibal odłożył go na bok, przeglądając się w ostrzu swemu odbiciu.
― Chciałbym, abyś dzisiaj się go napił. Abyś od dziś pił go regularnie ― poinformował go grzecznie, pozwalając po raz kolejny dać się pochłonąć jadowitej toni zielonych jezior.


Koss Moss - 2018-04-09, 13:04

           Will patrzył na to z boku. Zbyt ciasno zawiązany krawat nieznacznie utrudniał mu oddychanie, zwłaszcza w chwili takiej jak ta, gdy potrzebował więcej powietrza. Zacisnął blade palce na nożu, przypominając sobie i uświadamiając po raz kolejny, z jak niebezpiecznym człowiekiem zdecydował się (czy sam?) żyć.
Hannibal Lecter był zimny i niedostępny, kiedy mówił Amaury’emu o naparze, kiedy polecał mu sucho i bezosobowo, by od dziś pił go regularnie. Amaury stał się w jego oczach mięsem.
Wkrótce zginie, dotarło do niego.
A on nadal będzie żył.
  ― Och. ― Żaden mięsień na twarzy Amaury’ego nie drgnął, ale mimo to Will wiedział, że to opanowanie jest w pełni pozorne.
Patrzył, jak śliczny młodzieniec zanurza łyżkę w nieszczęsnej „zupie”, smakuje jej i tym razem lekko się krzywi.
Will znał ten smak, pamiętał go do teraz. I pamiętał, jak się wtedy czuł. Zastanawiał się do dziś dnia, czy Hannibal naprawdę chciał go zjeść, czy tylko przestraszyć, odegrać się za ten niesprawiedliwy atak, zostawiając koleją bliznę. Zapewne już nigdy się nie dowie.
Amaury odsunął od siebie czajniczek i oblizał wargi, a napotkawszy uważny i nieco zatrwożony wzrok Willa, uśmiechnął się, wzruszając ramionami.
  ― Może być ― stwierdził pogodnie, jakby chciał dodać komuś otuchy; w tym przypadku pewnie sobie. Potem spojrzał na Hannibala, który wrócił do oporządzania mięsa. ― Zawsze trochę bałem się bólu ― przyznał. ― Znieczuli…
  ― Hannibalu, ja ― Will poderwał się dość gwałtownie ze stołka. ― Nie musisz. Możesz go po prostu wysłać do domu.
  ― Och, nie dałbym się wysłać do domu ― zapewnił Amaury. ― Mówiłem ci już. Mam zamiar na zawsze zostać z wami. ― Nawiązał do krótkiej wymiany zdań, która kiedyś tak wytrąciła Willa z równowagi; cichej obietnicy, która obudziła w nim strach, że może zostać zastąpiony, a zrodziła się z niecierpliwie zadanego pytania, jak długo Amaury zamierza z nimi zostać.
Hannibal popatrzył krótko, ukradkowo na Willa. W tym spojrzeniu było coś, co przytłoczyło młodzieńca, niemal odebrało mu tchnienie. Poczuł to w sercu: cały ten strach i ból. Hannibal Lecter, który nigdy nie bał się niczego i przed niczym nie wahał, teraz…
Will zacisnął wargi w wąską kreskę. Lecter znów pochylił się nad mięsem. Amaury nic nie zauważył, ale Will zrozumiał.
Hannibal nie zmienił w jednej chwili podejścia. On starał się uczynić to dla nich łatwiejszym. Przywiązali się do siebie, to było oczywiste. Tylko ten chłód mógł sprawić, że zapragną takiego zakończenia. Amaury zwątpił w swoje znaczenie i przestał walczyć o jego względy. A znaczył dla Hannibala tak wiele. Już pewnie nigdy się nie dowie, ile. Na sercu Lectera zostanie po tym ślad, który nigdy nie zniknie. Kolejna bruzda, kolejne brzemię do dźwigania, wyrzut z przeszłości zapytujący: może powinieneś był potraktować go inaczej? Może należała mu się szczerość? Przecież nigdy nie był kawałkiem mięsa, za jaki teraz Lecter usiłował go mieć.
W kuchni zapadło ciężkie milczenie, wypełnione, na szczęście, nastrojowymi dźwiękami muzyki.
           Amaury kosztował jagnięciny, ale nie podnosił znad niej wzroku. Co kilka kęsów posłusznie spijał z łyżeczki napar o zbyt intensywnym smaku. Robił z siebie świnię.
W przeciwieństwie do niego, Will bardzo uważnie obserwował każdy ruch Hannibala, każde drgnięcie mięśni jego twarzy. Byli połączeni, a łączące ich więzy sięgały głębiej niż, być może, którykolwiek z nich by tego chciał. Nie sposób było odseparować się od bólu, który poniewierał teraz tego mężczyznę. Will go współodczuwał – niemal fizycznie.
  ― Jest smakowite ― powiedział cicho, ściągając na siebie ten wzrok, znów nieprzenikniony. Czy on próbował się przed nim schować, czy sądził, że mógłby zataić wszystko to, co przeżywał, i zachować tylko dla siebie?
Ciemne i dziwnie puste spojrzenie wróciło do talerza – tym razem nawet pochwały nie mogły wywołać znajomego zuchwałego uśmieszku na napiętej twarzy.
Skończyli posiłek w ciszy. Will sam, bez słowa, zebrał talerze i wyniósł do kuchni. Wtedy Amaury podniósł głowę i popatrzył na oblicze Lectera, by upewnić się, że maluje się na nim tylko chłód i kompletny brak zainteresowania.
Zaśmiał się cicho i wstał od stołu, by odwrócić się od tego okropnego widoku beznamiętności. Dla niego maski doktora Lectera były nieczytelne. Nie był w stanie przebić się przez nie swoją percepcją i dlatego uwierzył nawet w coś tak absurdalnego jak to, że tak silne uczucia mogą nagle wyparować.
  ― Chodź, Hannibal ― padło od kuchni.
Will siedział na szafce, miał w dłoni paczkę belgijskich czekoladek. Wyciągnął mały trójkącik i po prostu wsunął między dojrzałe wargi, a potem westchnął i przytulił się do szerokiego torsu. Uniósł dłoń i delikatnie przyciągnął głowę Hannibala do swego ramienia, przez wzgląd na pozycję znajdującego się wyjątkowo wyżej.
Gładził go po karku i owiewał ciepłym oddechem muszelkę ucha długo, zanim odezwał się szeptem.
  ― Nie chcę w twoim życiu niczego, co nie jest mną. Hannibalu Lecterze.
Szczupłe palce owinęły się wokół krawatu i zacisnęły go odrobinę za mocno.
  ― Ale nie chcę patrzeć, jak sobie to robisz. Ja to zrobię. Zabiorę go stąd, daleko, byś pamiętał go tak, jak pragniesz, całym i żywym, i nigdy nie ujrzał w chwili upadku. Po kawałku przywiozę całe mięso, byś mógł je przyrządzić. Zostanie z tobą na zawsze, lecz nie będziesz musiał wspominać widoku więdnącego powoli piękna. Hannibalu.
Przesunął palcami po wydatnej kości policzkowej milczącego mężczyzny.
  ― Pozwól, że go zabiorę.


H.K.M. - 2018-04-09, 17:16

           W całym swoim życiu Hannibal nie doświadczył tak wielkiego zniesmaczenia własną kuchnią, jak tego feralnego wieczoru - wiedział, że mięso zostało prawidłowo przyrządzone, że sos zdobyłby zapewne pięć gwiazdek na talerzu nawet najbardziej wymagających krytyków kulinarnych, ale... Prawdziwy kucharz powinien wiedzieć, kiedy należy sobie czegoś odmówić i pan Lecter dobrze o tym wiedział, a mimo to wciąż uparcie, nieznośnie...
Czekolada roztopiła mu się na języku i spłynęła wolno wzdłuż przełyku, sklejając struny głosowe - Hannibal oparł czoło o rozkosznie odstający obojczyk, odnajdując go wyjątkowo miękkim i ciepłym; w życiu nie pomyślałby, że kiedykolwiek mógłby w przypływach lęku, czyjakolwiek bliskość okaże się tak kojąca.
Inną sprawą było samo pojęcie lęku - było to bowiem uczucie, stan, który nie nawiedzał pana Lectera zbyt często. Właściwie mógł z całą pewnością przyznać, że doświadczył go jedynie parę razy w życiu i szczerze tego w sobie nienawidził - pragnął odrzucić to śmieszne uczucie, wyprać się z niego do tego stopnia, by pozostała w nim już tylko perfekcja i, na bogów, był pewien, że tak właśnie było, ale sytuacja, którą poddał go los, to jak sobie z niego zakpił...
  ― Nie chcę w twoim życiu niczego, co nie jest mną. Hannibalu Lecterze.
Słowa pieściły jego szyję, owiewały skórę gorącem, stawiając włoski na karku. Chrząknął, gdy wiązanie krawatu ścisnęło jego grdykę - przełknął ślinę, prostując się delikatnie, by popatrzeć kochankowi w oczy.
  ― Ale nie chcę patrzeć, jak sobie to robisz. Ja to zrobię. Zabiorę go stąd, daleko, byś pamiętał go tak, jak pragniesz, całym i żywym, i nigdy nie ujrzał w chwili upadku. Po kawałku przywiozę całe mięso, byś mógł je przyrządzić. Zostanie z tobą na zawsze, lecz nie będziesz musiał wspominać widoku więdnącego powoli piękna. Hannibalu.
Delikatna dłoń musnęła jego twarz w pieszczocie łudząco podobnej do motylich skrzydeł - tak subtelnej i ulotnej, a jednak pozostawiającej po sobie ślad.
  ― Pozwól, że go zabiorę.
Po raz pierwszy w życiu, nie znajdował w sobie odpowiednich słów, by wyrazić swoją opinię - odczucia mieszały się w umyśle, walcząc ze sobą, kłócąc się zaciekle. Rozsądek i duma nacierały na siebie, ale to lęk, właśnie on nie pozwalał im uparcie wspiąć się na podium, by przelać się przez wargi w postaci słów.
Szerokie ramiona owinęły się wokół pasa (przyjemnie wklęsłego i ciepłego) młodzieńca, przyciągając drobne ciało nieco bliżej siebie - Hannibal wyprostował się i uniósł nieco głowę, by powąchać miejsce zagłębienia szyi, tuż nad jedną z blizn, którą pozostawił na nim Dusiciel z Rise. Mężczyzna przymknął powieki i zaciągnął się tak mocno i bezwstydnie, pozwalając, by do umysłu wlały mu się odczucia obrazujące wykonywaną czynność.
I zobaczył wiele rzeczy; bladą skórę, buteleczkę z wodą kolońską, odległe echo krwi i potu, żel pod prysznic, wodę, materiał koszuli, szufladę i poszetkę, kręcone włosy, zarysowaną linię szczęk, zobaczył pełne wargi, a nawet samego siebie. Zatrzymał się tak, spoglądając na nienagannie dopasowany garnitur, gładko ulizane włosy. Popatrzył na poważne oblicze, poznaczone pojedynczymi bliznami i siateczką zmarszczek. Wysoka postać obróciła się w jego stronę i również na niego spojrzała. Gadzie wargi wygięły się w pojedynczym uśmiechu, w którym nie było sympatii.
Eleganckie obuwie uderzyło o niewidzialny parkiet, odsłaniając to, co skrywały za sobą szerokie plecy - Hannibal popatrzył na równy szereg, tworzony przez każdą istotę, która kiedykolwiek skończyła na jego talerzu - niektórych z nich zabijał jeszcze jako Rozpruwacz z Chesapeake, innych bez masek i pseudonimów, gołymi rękoma.
Nie czuł wyrzutów sumienia - byłby skończonym głupcem, gdyby teraz zaczął je nagle odczuwać - ruszył wolnym krokiem wzdłuż osobliwego szeregu, przyglądając się z zaciekawieniem każdej kolejnej twarzy. Był zaskoczony tym, jak dokładnie ja pamiętał - mężczyźni i kobiety, chłopcy i dziewczęta - wszyscy patrzyli na niego beznamiętnie, nieruchomi w swej pozie, z martwymi spojrzeniami utkwionymi tępo przed siebie.
To Abigail opuściła szereg, jako pierwsza - z początku bardzo nieśmiało, wykonała jedynie jeden drobny krok; ni to w przód, ni w bok. Hannibal obrócił się na ten dźwięk, zaciekawiony dalszym rozwojem wydarzeń - drobna dziewczyna popatrzyła na niego z właściwym sobie zagubieniem. Z jej wodnistych oczu biła nerwowość, wstyd. Pokonywała go jednak dzielnie, skracając ich dystans do zwyczajowego minimum - był pewien, że gdyby tylko wyciągnął ramiona, mógłby ją nimi objąć. Nie miał jednak na to ochoty, nawet w najmniejszym stopniu.
  ― Czy widzisz, jak bardzo stajesz się do niego podobny? ― Zapytała nagle, uśmiechając się lekko, z dziwnym rozczuleniem. ― Nie miałeś o tym pojęcia, prawda? To, co teraz robisz... Tata ucieka w to miejsce, gdy się czegoś boi. Gdy chce coś zrozumieć. A teraz ty ― urwała nagle, łapiąc się za szyję; spod szczupłych palców polała się ciemna, gęsta krew. ― Teraz ty przyszedłeś tutaj i szukasz odpowiedzi. Zgódź się, Hannibalu ― szepnęła słabo; z każdą chwilą jej oddech stawał się coraz cięższy, a spojrzenie traciło na swej ostrości. ― Pozwól mu zaopiekować się tym chłopakiem. Tak, jak ty... ― przełknęła ślinę, a kąciki sinych warg zadrgały nieznacznie. Hannibal przechylił głowę w tym samym momencie, kiedy uczynił to ten drugi - ich spojrzenia spotkały się na moment; pociemniałe tęczówki ziały swą pustką i zimnem, zatrważającym niewzruszeniem.
  ― Tak, jak ty zaopiekowałeś się mną.
           Nie jedli deseru - po kolacji udali się prosto do salonu, gdzie zasiedli w fotelach. Żaden z nich nie przerywał ciszy, wpatrując się w trzaskające płomienie (środek lata nigdy nie przeszkadzał im w rozpaleniu kominka) - trawieni przez własne rozmyślania, pozwalali, by czas omijał nieduży dom na wrzosowiskach, nie obciążając go swoim piętnem.
Amaury był tym, który jako pierwszy uległ zmęczeniu - idealnie ufryzowana głowa opadła na szczupłe ramię, powieki opadły ciężko, zakrywając jadowitą zieleń wachlarzem ciemnych, gęstych rzęs.
Hannibal odczekał chwilę, sięgając po kieliszek z winem - burgund zakołysał się groźnie w naczyniu, gdy mężczyzna odstawił je nieostrożnie z powrotem. Podniósł się z fotela, kierując zmęczone spojrzenie na nieskazitelnie gładkie oblicze swego towarzysza.
  ― Zabierz go stąd ― powiedział krótko i nie czekając na odpowiedź, opuścił salon.
Ciszę przerwało tylko kliknięcie zamka i ciche trzaski, dochodzące z kominka.


Koss Moss - 2018-04-10, 23:19

           Rzęsisty deszcz zacinał wściekle, był zimny i nieczuły jak kochanek, którego uczucia dawno już wygasły, gdy tłukł zarumienioną twarz Willa. U splotu z jesienią lato bywało kapryśne, przewrotne i niezdecydowane, zapierało się i wykłócało, by przedłużyć błogie chwile u szczytu władzy, w końcu jednak musiało pogodzić się z przegraną i ustąpić miejsca złotej królowej.
Will Graham zakasłał cicho i nacisnął klamkę, ale drzwi nie ustąpiły, więc niespokojnie przeszukał kieszenie burego płaszcza w poszukiwaniu kluczy i w końcu zapukał w jedno z rozległych okien; to, które nie tak dawno sam wybił.
Otworzył mu po niedługiej chwili. Musiał być nieopodal. Może znów kontemplował w ciszy koncepcje i zjawiska. Może szkicował w salonie, może komponował nowy utwór. Ostatnio sam Hannibal Lecter stracił apetyt, ale to, co miał dla niego Will w torbie izolacyjnej, powinno temu zaradzić.
Młody mężczyzna uśmiechnął się oszczędnie, przemoknięty do suchej nitki, i zbliżył się do Lectera, by po prostu chwycić go za kark i przyciągnąć tę poważną, pomarszczoną twarz do swojej. Skubnął te wydatne, niepowtarzalne wargi, częstując mężczyznę smakiem chłodnej ulewy, burzowego wiatru i jesiennego już powietrza.
Wszystko zmieniało się, przemijało. Pory roku odwiedzały ich, by po chwili wypaść z łask i zrzucić swe szaty. Tylko to miejsce, miejsce, w którym żyli, pozostawało zawsze niezmienne. Czas rzeczywiście je omijał.
Na nieskazitelnej koszuli Hannibala pojawiły się plamy. Wilgotna, zroszona kroplami dłoń sunęła po twardej piersi, gładziła ją, aby następnie zsunąć się na mięśnie brzucha, ciało tego mężczyzny zawsze było obłędne i wydawało się równie wieczne jak to miejsce.
I kto by pomyślał, że kiedyś… Alana? Że Margot? Że Molly?
  ― Mam coś na obiad.
Zostawił go w drzwiach i wszedł głębiej do ich cichego mieszkania. Położył torbę izolacyjną na kuchennym blacie, obok niej jeszcze drugą, ze świeżymi zakupami spożywczymi.
Poszedł na górę, by zdjąć przemoczone ubrania.
Hannibalowi wprawdzie nie zdarzyło się przyłapać Willa w jednoznacznej sytuacji, ale miał pewne podejrzenia, ostatnimi czasy graniczące już właściwie z pewnością. Widział w jego szufladzie koronkę, widział go przymierzającego kapelusz, a innym razem na podłodze w kącie łazienki leżała czarna zakrętka, prawdopodobnie od miękkiej kredki.
W tym domu nie nocowały kobiety. Jego Will… bawił się w coś, czegoś próbował. Ostatnio znikał na całe dnie i kto wie, gdzie wtedy przebywał i co robił – być może nie tylko z Amaurym.
Ale zawsze wracał, ten zbłąkany psiak. Zawsze znajdował drogę do domu, stawał w drzwiach, całowali się, a potem długo milczeli. Pijali wino, które pomagało rozluźnić się im obu. Czas mijał, choć wspomnienie czarnowłosego chłopca nie chciało się zatrzeć, nie chciało przeminąć wraz z nim. Obaj bardzo powoli się z tego leczyli i starali się odbudować wzajemne zaufanie. Zasypiali w jednym łożu, ale nie w swoich objęciach. Nie wszystko wróciło do normy, nie wszystko mogło.
Gdy zasiedli tego dnia przy stole, Will wyglądał trochę inaczej niż zwykle. Miał szare ślady pod oczami, jakby niedokładnie zmył kosmetyk. I nie był niczego świadom.
  ― Co? ― zapytał trochę zniecierpliwionym tonem, kiedy uważne spojrzenie Lectera stało się już nie do wytrzymania.
  ― Nie powiedziałeś jeszcze niczego o smaku potrawy. Chcę wiedzieć, co o niej myślisz .
  ― Przyznaj po prostu, że łakniesz świeżej porcji komplementów, zuchwalcze. ― Młody mężczyzna uśmiechnął się kącikiem warg i napił wina, przez chwilę wpatrując w pociemniałe oczy Hannibala, nim opuścił wzrok na talerz. Tak. Na powiekach też miał resztki czegoś ciemnego. Pod bacznym spojrzeniem nabrał na widelec niewielki kawałek soczystego mięsa, a potem powoli zanurzył je w ustach i nieśpiesznie przeżuł, odchylając lekko głowę. Po chwili mięśnie jego twarzy rozluźniły się błogo. ― Och, to smakuje jak… ― Zamilkł, nie mogąc znaleźć słów.
Uśmiechnął się leciutko i unurzał kolejny kawałek mięsa w żurawinie. Połączył go z papają i najlepszej jakości serem. Powąchał, nim wziął następny, bardziej świadomy kęs.
  ― Jak młodość, Hannibalu ― szepnął w końcu i westchnął cicho, oblizując wargi. ― Młodość, świeżość i ciepłe kraje. Myślę, że byłby tym zachwycony.
Przez chwilę jedli w milczeniu, spijając wino i wsłuchując się w dźwięki klasyki.
  ― Powinniśmy pojechać do miasta ― stwierdził nagle. ― Wyjść stąd. Za dużo tu wspomnień. Za dużo jego. Wybierzmy się do teatru.
Hannibal uśmiechnął się wreszcie w ten swój, absolutnie swój sposób, i Will nie potrafił nie odwzajemnić tego wyrazu. Ostatnio gnębiła go absurdalna obawa, że dzień, w którym znów zobaczy ten zuchwały, uwielbiony wyraz, nigdy już nie nastąpi.
  ― Znalazłem już następne miejsce ― odparł Hannibal. ― Wierzę, że nie masz nic przeciwko odrobinie ciepła. Przydałyby się nam porządne wakacje… nie uważasz?
Jakby czytał mu w myślach.
  ― Tak ― wydusił Will do tego stopnia gorliwie, że Hannibal przyjrzał mu się z niejakim zainteresowaniem. Jego drogi chłopiec zabrzmiał po prostu, jakby był właśnie w zupełnie innej sytuacji. ― Tak ― powtórzył, już bardziej panując nad emocjami. ― To właśnie miałem na myśli. Zabierz mnie daleko stąd i zamknijmy ten rozdział. I koniecznie wyjdźmy. Wyjdźmy dziś wieczorem. Moglibyśmy… wyjść?
Ta osobliwa propozycja randki nie pozostała długo bez odpowiedzi.
  ― Jeżeli byłbyś tak miły i uprzątnął stół, spakuję rzeczy. ― Hannibal powiedział to, jakby było najbardziej oczywistą rzeczą pod słońcem. Will zaśmiał się cicho.
  ― Nie boisz się, że naczynia będą niedomyte? ― zażartował.
Czuł się dużo lepiej. Atmosfera między nimi zrobiła się, po raz pierwszy od tak dawna, dużo lżejsza – na przekór pogodzie. Jakby wraz z parnym gorącem na zewnątrz, który utrudniał oddychanie, rozpłynął się wreszcie ciężar ich dusz.
           Will wszedł na górę i od razu skierował kroki do szafy. Otworzył swoją szufladę, by wybrać bieliznę, ale…
  ― Już cię spakowałem ― oznajmił Hannibal ochryple i nisko, na co wzdłuż kręgosłupa Willa przebiegł znajomy dreszcz. Młody mężczyzna panicznie przerzucił rzeczy w poszukiwaniu skrawka czerwonego materiału, ale… nie znalazł. Za to sam zrobił się czerwony.
Tym razem nie miał się co łudzić, że Hannibal coś przeoczył. Spakował je z pełną świadomością tego, czym są, i do kogo należą.


H.K.M. - 2018-04-11, 23:03

           Nie pytał o to, w jaki sposób Will Graham postanowił pozbawić życia jego młodego kochanka - ta prawda zawisła pomiędzy nimi, gładka i lekka, choć niewypowiedziana.
Wszystko chyliło się z wolna ku zapomnieniu (nigdy nie całkowitemu, rzecz jasna) - idealnemu wobec przykrego ciężaru i dziwnej duszności ostatnich dni. Hannibal nie był przyzwyczajony do dźwigania własnych rozmyślań - w jego perfekcyjnym świecie nie było miejsca na brzydzenie się własną osobą, na niezgodę wobec swych postępowań. Właśnie dlatego pewnego poranka, gdy zastał przed drzwiami pachnącego jesienią młodzieńca, pan Lecter już wiedział - wiedział, że nadeszła najwyższa pora na zmiany, ponieważ obecność Amaury'ego, tak jak otworzyła w ich życiu pewien rozdział, tak jej brak ostatecznie go zamknął.
Jego apetyt także ostatecznie powrócił w nieocenionym towarzystwie niekończącej się inspiracji - pomysły na nowe dania, jeden po drugim, wlewały się w jego chłonny umysł - wena łaskotała przyjemnie zakątki duszy, pobudzając go do tworzenia.
           Nic nie wydawało się być równie dobrym pożegnaniem, jak wspólnie spędzony wieczór (poza domem, rzecz jasna - niewielki konstrukt, ukryty pośród wrzosowisk, choć niezwykle urokliwy, nosił sobą ciężar poprzednich wydarzeń, a tych, rzecz jasna, chcieli absolutnie uniknąć).
Czujnemu spojrzeniu pana Lectera nie umknął powrót kociego uśmieszku - tego, który tak uwielbiał oglądać na pełnych wargach swego towarzysza; nieco psotnego, absolutnie chłopięcego i rozkosznego uśmiechu, który kojarzył mu się nieodzownie z dwiema rzeczami. Pierwszą z nich były dawne czasy, (czy ty właśnie mnie powąchałeś?) gdy żaden z nich nie miał jeszcze pojęcia, jak wiele będą dla siebie znaczyć.
Drugą ciężko było określić zwykłymi słowami - było to bardziej przeczucie, odebranie znaku, zwiastuna nadchodzącej perspektywy dobrej zabawy - nie w sposób było o tym nie pomyśleć, gdy cień tej właśnie miny pojawił się na gładkim obliczu Willa Grahama w chwili, gdy zdał sobie sprawę, że tajemnicza szuflada była pusta. Pan Lecter poznał jego sekret i nic już nie mogło tego zmienić: nie było mowy o jego grzecznym przemilczeniu, o odłożeniu tej sprawy w zapomnienie, tak jak zwykli to czynić z tematami, na których konfrontację Will nie był jeszcze gotowy.
Tym razem Hannibal nie zamierzał odpuścić swemu mężowi nawet w najmniejszym stopniu, ponieważ to, co odkrył na dnie szuflady niezwykle go... zaintrygowało.
  ― Muszę przyznać, że zaczynałem się o ciebie martwić ― powiedział tonem naszpikowanym lekkością i swobodą, zupełnie tak, jakby rozmawiali właśnie o pogodzie, lub ulubionych utworach muzycznych. ― Twoje długie zniknięcia i... ― jego ramię wysunęło się do przodu, by dojrzała, poznaczona szlakiem żył i blizn dłoń dotknęła jednego z policzków młodzieńca. Mężczyzna uśmiechnął się dziwnie, a wtedy jego kciuk dotknął miejsca z niedokładnie zmytym cieniem.
  ― Nie lubię, kiedy masz przede mną tajemnice.
Will dzielnie znosił jego spojrzenie - błękit nie chował się pod gęstą kurtyną rzęs, błądząc po dojrzałym obliczu. Wreszcie wyszarpnął się i pośpiesznie podszedł do szafy, by zajrzeć do przymocowanego w jej wnętrzu lustra - smukłe palce roztarły resztki cienia, pozbywając się go ostatecznie.
  ― To nie to, co myślisz. I możesz tego nie lubić, ale to właśnie tajemnice nadają naszej znajomości smaku, który tak sobie upodobałeś.
Hannibal nie mógł się z tym nie zgodzić - słowa ciemnowłosego diabła, choć nieco zaczepne i bezczelne, były absolutnie zgodne z prawdą - nie było więc sensu czynić w stosunku do nich komentarza.
  ― Przygotowałem ci już odpowiednie przebranie ― zmienił temat (jak zwykle robiąc to z lekkością właściwą tylko i wyłącznie świetnym aktorom i, rzecz jasna, kłamcom), otwierając drugie skrzydło szafy - na wieszakach znajdowały się tylko dwa stroje; jeden należący do Hannibala, drugi do Willa.  ― Za godzinę przyjedzie po nas taksówka.
           Poprawiając ułożenie kołnierzyka, Hannibal pomyślał o tym, jak bardzo zdążył się stęsknić za odcieniami brązu - ich barwa komponowała się dobrze z jego cerą i oczami, a w połączeniu z odważnym bordo i bardziej stonowanym ecrue, dawały elegancki i apetyczny wyraz. Pan Lecter lubił przedstawiać się ludziom jako smakowita osoba - wierzył, że tworzyło to jeden z kluczowych elementów dobrego wrażenia.
Kiedy kwadrans przed siódmą spotkali się w salonie, Will nie mógł mieć wątpliwości co do efektu, który chciał osiągnąć jego mąż, gdy wybierał im stroje - dopasowywali się nimi bezbłędnie.
Hannibal nie mógł się jednak powstrzymać od lekkiego uśmiechu, widząc jak dobrze prezentowały się wąskie, eleganckie spodnie na długich nogach jego towarzysza. Nareszcie krój ubrań wydawał się być idealny w stosunku do tej niewypowiedzianie zgrabnej sylwetki.
  ― Szampana? ― Uśmiechnął się krótko, pozwalając, by ciemne oczy zdradziły częściowo jego figlarny nastrój. Wyprostował się, by sięgnąć po dwa, identyczne kieliszki i nie czekając na odpowiedź, nalał w nie przepisową ilość alkoholu.
  ― Wznoszę toast za udany wieczór ― wymruczał, podając kochankowi naczynie wypełnione różowym płynem; obserwował wędrówkę smukłych palców, ujmujących szklaną nóżkę z niezaprzeczalnym wyczuciem i gracją.
  ― Za udany wieczór ― powtórzył jego uroczy towarzysz, a na jego gładką twarz znowu wkradł się koci uśmiech; słodki i ulotny, jak zapach kwiatów. ― Za nas.
Pociągnęli z kieliszków (pan Lecter nieco oszczędniej), rozkoszując się bogatym aromatem Boërl & Kroff Brut; błękitne tęczówki nawet przez chwilę nie przestawały błądzić po jego twarzy, Hannibal czuł to nawet wtedy, gdy sam nie spoglądał w ich stronę.
  ― Wyglądasz dziś obłędnie ― powiedział wreszcie Will, a Hannibal ze zdziwieniem odkrył, że tylko na to czekał. Zamiast jednak odpowiadać, mężczyzna popatrzył na swego kochanka i włożył w tę czynność wszystko to, czego wcale nie trzeba było wypowiadać na głos.
  ― Nasza taksówka ― powiedział, zanim za oknem dało się usłyszeć lub zobaczyć zwiastuny przybyłego auta. Po chwili rozległ się jednak chrzęst żwirowanego podjazdu, a ciemniejący krajobraz rozświetliło światło reflektorów.
Pan Lecter chwycił za swój płaszcz i dopił resztkę szampana, odstawiając kieliszek na komodę. Wreszcie przeszedł do drzwi, otwierając je teatralnie szarmanckim gestem.
  ― Zapraszam ― wyprostował się z dumą, przepuszczając młodzieńca przodem; nie odmówił sobie przyjemności wychwycenia jego świeżego zapachu, gdy jego dłoń została muśnięta przez sam róg marynarki.
Ileż gracji jest w tym chodzie - pomyślał, gdy zasiadając na tylnym siedzeniu, podawał kierowcy adres teatru - dawniej Hannibal nigdy by nie przypuszczał, że ten sam chłopiec, który powłóczył nogami po korytarzu siedziby FBI, będzie któregoś dnia stawiał na ziemi swe kroki z lekkością i zmysłowością prawdziwej bogini. To było dość niespotykane.
Jazda upływała im w pewnym... napięciu - było ono o tyle osobliwe, że żaden z nich (nawet strapiony kierowca) nie odzywał się nawet słowem, ale powietrze, nasycone i gęste od wszystkich niewypowiedzianych myśli, to ono sprawiało chyba, że mimo dość chłodnego wieczoru, Hannibal odczuwał prawdziwe gorąco - zwłaszcza w okolicach szyi i klatki piersiowej.
Poprawił wciąż nienagannie wyprasowany materiał koszuli (kołnierzyk uwierał lekko, ale byłoby niegrzecznym go teraz luzować) spoglądając ukradkiem na obróconego w kierunku okna młodzieńca - podziwiał gładkość jego szyi, mocny zarys szczęk i pełne, różowe wargi, rysujące się wyraźnie na tle bladej twarzy. Miło było mieć tak oszałamiające piękno na wyciągnięcie dłoni... Było w tym jednak coś niepokojąco pobudzającego. Coś, co kazało mu robić rzeczy, których absolutnie nie powinien robić w takim miejscu, jak to. Teraz pan Lecter nie myślał już tylko o rzeczach niegrzecznych, ale i wulgarnych, a nawet wyuzdanych do tego stopnia, że...
  ― Zaparkować tutaj? ― Znajdował się o krok od pomysłu wyciągnięcia dłoni i zatopienia jej w gęstych włosach (już to robił, był tam), gdy przerwał mu miękki głos kierowcy. Hannibal oderwał spojrzenie od swego chłopca i przeniósł je na szeroką twarz mężczyzny. Skinął głową i dyskretnie wypuścił powietrze, nie mogąc uwierzyć w swoją własną przewrotność.
Z radością przywitał na swej twarzy podmuch chłodnego wiatru - przymknął powieki, rozkoszując się osobliwą pieszczotą, by wreszcie ruszyć w kierunku gmachu teatru, ramię w ramię ze swym uroczym towarzyszem.
  ― Merope ― odczytał niemalże kokieteryjnie wielki napis, a na jego dojrzale oblicze znów wkradł się oszczędny uśmiech. ― Wierzę, że jesteś gotów na popis prawdziwej gwiazdy. Jego sopran jest niemalże legendarny. Zawsze chciałem usłyszeć ten głos na żywo ― wymruczał, wkraczając żwawo na długie, marmurowe schody. Perspektywa obejrzenia dobrej sztuki napawała go zawsze niezbitym optymizmem.


Koss Moss - 2018-04-15, 12:00

           Zasiedli na balkonie, skąd był doskonały widok na scenę, a jednocześnie dostatecznie intymne warunki, by mogli zapomnieć o odgłosach wydawanych przez innych obserwatorów sztuki – zbyt głośnym oddychaniu, chrząkaniu, kaszlu czy szeptach – i skupić się na kontemplacji.
Hannibal kontemplował scenę. Will kontemplował Hannibala i scenę. Stopnia, w jakim zakochał się w tym mężczyźnie, nie potrafiłby określić słowami. Nie znał osoby, która by imponowała mu, zaskakiwała go i pociągała bardziej niż on. A przecież Hannibal lata młodości miał już dawno za sobą. Ta twarz była już zmęczona. Tak zmęczona, że nie mógł na niej zagościć już nawet uśmiech. Tak doskonała i szlachetna w swym braku ekspresji.
Na pierwszy rzut oka mogli być zupełnie inni. Na obliczu Willa malowało się tak wiele emocji. Uśmiechy były duże, a każde słowo wywoływało żywą reakcję mięśni twarzy.
Dopóki nie poznał Hannibala, który nauczył go przybierania masek. Obudził w nim potwora i nakarmił najlepszą kuchnią, najwyborniejszymi daniami, by osiągnął monstrualne rozmiary. A na końcu usidlił i oswoił. Przez te wszystkie lata był Willowi mentorem, a teraz siedział obok i płakał, ponieważ wzruszyła go sztuka, jaką był śpiew zawodzącej Merope.
Zawodzącego Merope.
Ponieważ zdruzgotany Will w pewnym momencie połączył fakty.
Główna aktorka nie była wcale aktorką. Ten głos należał do mężczyzny przebranego za kobietę i nagle stało się jasnym, dlaczego Hannibal powiedział wcześniej o „jego sopranie”.
Prawda uderzyła młodzieńca jak otwarta dłoń w policzek. I wiedział, że to nie jest przypadek, że Hannibal „wymanipulował” im bilety na tę akurat sztukę, chociaż nie do końca chciał przyjąć to do wiadomości.
Bo to nadal mógł być przypadek. Bielizna. Zabrał ją przez przypadek. Albo w ogóle nie przywiązuje do tego wagi.
Albo przywiązuje. I drwi z niego w swój wysublimowany sposób. Wypomina.
Poczuł, że się napić, właśnie teraz, w tym momencie.
Wyszli, gdy tylko akt pierwszy dobiegł końca.
  ― Chcę wina ― powiedział Will i Hannibal po prostu objął go w pasie, a następnie poprowadził do holu, gdzie w przerwie sprzedawano wino. Szybko okazało się, że opera nie ma na wyposażeniu dostatecznie wyrafinowanego trunku dla Hannibala, ale Will nalegał i dostał swój kieliszek wytrawnej tanizny, której połowę wypił zanim jeszcze doszli do stolika.
Zasiedli naprzeciwko siebie, a pozycje ich ciał były jak lustrzane odbicie. Nawet w identyczny sposób ułożyli nogi.
  ― Pierwszy raz widzę, żeby w roli kobiety obsadzono aktora.
Gdy podniósł wzrok, zobaczył na twarzy Lectera dość niepozorny uśmiech i tym razem naprawdę nie był pewien, czy to znów gra.
  ― To zabieg stosowany od czasów starożytności. Greckie tragedie, z których dziś wywodzi się wszystko to, co znamy jako teatr, opowiadane były przez długi czas jedynie przez mężczyzn i zdolniejszych ― Hannibal przez chwilę brzmiał, jakby chciał użyć innego słowa ― młodzieńców.
Will zanurzył wargi w winie i rozejrzał się niespokojnie dokoła, jakby sprawdzał, czy ktoś ich nie słucha. Zauważył skupione na Lecterze spojrzenie jednej z przepięknych, eleganckich kobiet przy stoliku za ich plecami.
Takich w jego stylu.
Wrócił spojrzeniem do twarzy mężczyzny, którego oczy błyszczały, dziwnie rozognione.
  ― Czasy starożytne słyną z wielu dziwactw, które dziś gorszą ludzi lub wręcz napawają odrazą. ― Wydatne wargi Willa wygięły się w nikłym, sztywnym uśmiechu. ― Ale ciebie pewnie bardziej fascynują niż odpychają.
  ― Nic, co ludzkie, nie jest mi obce.
Zapadła między nimi pełna erotycznego napięcia cisza. Will, nie przejmując się zasadami dobrego wychowania, poluzował kołnierzyk, czując na policzkach gorąc.
Ta kobieta. Jakimś cudem wiedział, że Hannibal właśnie o niej myśli. Czeka na jego ruch.
Tak dawno tego nie robili. Ale to przypadkowa kobieta. Niewinna osoba. Nie Alana, która próbowała ich rozdzielić. Nie Freddie, która uporczywie ich obrażała i prowokowała, która pluła Hannibalowi w twarz, gdy ten był w więzieniu. Nie Smok, który im zagrażał. Nie Dusiciel.
Niewinna kobieta.
Bardzo, bardzo powoli, ledwie zauważalnie skinął głową i odstawił pusty kieliszek na stół.


H.K.M. - 2018-04-15, 21:21

           Akt trzeci dobiega końca - Adelaide podnosi się ze swego miejsca wraz ze wszystkimi eleganckimi panami i ich wytwornymi towarzyszkami (samotność nigdy nie przeszkadzała w odwiedzaniu teatrów i spełnianiu swych pasji, prawie jej nie dostrzega), by obdarować czarującego młodzieńca falą gorących oklasków. Jej drobna twarzyczka pokryta jest wyraźnym rumieńcem, świeżym zwiastunem rozkoszy, którą zafundował jej niespotykany wręcz w tych czasach męski sopran.
Bogowie, była pewna, że nigdy nie doświadczy czegoś podobnego na żywo, tymczasem Riccardo Zeno pochylał się z gracją, by zgarnąć ze sceny rzucane w jego kierunku kwiaty - żywa legenda, był chyba jeszcze nieświadomy tego, z jaką łatwością zdobędzie w przyszłości każdą scenę, każde miasto i każde oczy, które musną jego androgyniczną twarz.
A jednak, choć uroda głównego sopranu, była absolutnie niezaprzeczalna, to nie jemu swą uwagę poświęcała Adelaide - próbowała, naprawdę próbowała nie spoglądać już więcej w tym zgubnym kierunku , ale poważna twarz, poznaczona szlachetnym szlakiem zmarszczek i ciemne oczy, wilgotne od łez najprawdziwszego poruszenia - one wciąż nie dawały jej spokoju, wołały ją, kusiły, zwodziły.*
W tej chwili też odwraca swą kunsztownie ufryzowaną głowę i spogląda w górę, natychmiast tego żałując - kapelusz zsuwa się jej na bok, spódnica odsłania kawałek zgrabnego uda - nie dba o to, choć, przecież powinna. Nie, zamiast tego spogląda znów na dojrzałe oblicze egzotycznego, całkiem jej obcego mężczyzny, zatapiając się w dziwnym uczuciu podniecenia, ekscytacji i świeżego, młodzieńczego zakłopotania. Uśmiecha się, a wargi mężczyzny robią to samo.
Wie, dobrze wie, że to, co robi jest absolutnie szalone i niepoważne - człowiek, któremu się tak uparcie przygląda, nie jest tu sam - Adelaide widziała przy jego boku niewysokiego młodzieńca z ciemnymi lokami, zaczesanymi do tyłu w niemalże identyczny sposób, co jego towarzysz. Musi przyznać, że ta dwójka od początku wydawała się jej dość... specyficzna - widząc ich przy jednym ze stolików, raczących się rozmową w przerwie pomiędzy aktami, odnosiła silne wrażenie, że przyglądała się braciom - mężczyźni ci siadali, mówili i uśmiechali się do siebie w niemalże identyczny sposób. Potem zobaczyła jednak, jak na siebie patrzyli i wszystko stało się jasno - tak spoglądali na siebie tylko kochankowie.
Ale nawet ta wiedza nie jest dla niej wystarczającą przeszkodą do przystanięcia w holu i oczekiwania tajemniczego dostojnika przy samym wyjściu, zupełnie tak, jakby byli tam umówieni.
Jest szczerze przekonana o swojej lekkomyślności i zgodnie odmawia sobie rozsądku, ale wie, że nie umiałaby sobie już nigdy spojrzeć w oczy, gdyby nie udało się jej z nim porozmawiać. Choć ten raz, jeden, jedyny.
  ― Tu pani jest ― młody brunet pojawia się jej nagle przed twarzą z szerokim uśmiechem; brzmi tak, jakby naprawdę jej wyczekiwał, jakby ich spotkanie zostało zaplanowane już dawno temu. Adelaide cofa się odrobinę, niepewna jego serdeczności. Ma wrażenie, że partner tajemniczego mężczyzny pojawia się tu tylko po to, by szepnąć jej parę słów na temat dobrego wychowania. Przecież nie godzi się, by tak... Tak nagle...
  ― Wszędzie pani szukałem. Adelaide, prawda? Dyrektor Martphins wiele nam o pani wspominał. Podobno zna się pani na tych młodych talentach, jak nikt inny. Och, proszę wybaczyć ― kiedy młodzieniec przystaje na moment z absolutnym roztargnieniem w oczach, Adelaide nie umie odmówić mu uroku; zaczyna rozumieć, co takiego widzi w nim jej obiekt ukradkowych westchnień. ― Nie przedstawiłem się, prawda? Thomas Jones, mąż tego Jonesa. Słyszała pewnie pani o moim mężu, tak? Kto by nie słyszał o najsłynniejszym krytyku sztuki ― Thomas chichocze miękko i uroczo, a Adelaide, naturalnie, odpowiada tym samym.
Nie słyszała o żadnym Jonesie, ale jeśli jest to rzeczywiście słynny krytyk, to może parę ciepłych zdań pomogłoby w jej karierze? Kto wie, nie może zmarnować takiej szansy.
  ― Miło mi pana poznać. Gdzie zmierzamy? ― Pyta nieco zmieszana, rozglądając się po pustej już sali; czerwone siedzenia wyglądają nieco niepokojąco, gdy nie zajmuje je żaden z uroczyście wyprostowanych gości.
  ― Na zaplecze ― pada po chwili odpowiedź. ― Domyśla się pani, że spotyka się tam śmietanka towarzyska. Nie będziemy chyba tkwić na środku sceny. ― Śmieją się krótko z żartu i wreszcie smukła dłoń Thomasa naciska klamkę do niepozornie wyglądających drzwi.
Przepuszcza ją przodem, Adelaide nie protestuje; jej blade palce zaciskają się mocno na rondzie eleganckiego kapelusza, a serce przyśpiesza lekko na myśl o wszystkich osobistościach, które za chwilę pozna pana Jones'a i, być może, samego Riccardo Zeno. Och, będzie miała o czym opowiadać wnu...
  ― Dobry... wieczór? ― Nie potrafi powstrzymać nuty zwątpienia, gdy w wyjątkowo ciasnym i ciemnym wnętrzu dostrzega tylko wysoką sylwetkę pana Jones'a. Nie wie, co się dzieje, nie ma pojęcia, dlaczego ją tu zawołano, a po głowie chodzą jej niestworzenie niestosowne myśli i...
  ― Przepraszam ― wyjaśnia pośpiesznie, płonąc rumieńcem, gdy Thomas zamyka za sobą drzwi i nagle robi się jej wyjątkowo ciasno i... duszno. ― Ja... nie chciałam panów zwieść. Nie jestem tego typu osobą. Przepraszam ― powtarza jeszcze raz, próbując wyminąć młodzieńca, by jak najszybciej wydostać się z tego miejsca. To nie w porządku, przecież nie miała ochoty na.. Nie myślała, że...
  ― Przeprosiny przyjęte ― głęboki, nieco mrukliwy głos przesyca ciężki, nieznany jej akcent. Adelaide czuje gorący oddech na swojej szyi - poczucie duszności potęguje się w jednej chwili. Odwraca się, by w przypływie paniki zaatakować swego napastnika, ale do ust zostaje jej przyciśnięte coś... Co za okropny zapach.
W następnej chwili świat przykrywa gęsta i nieprzenikniona ciemność.

*...i obce, co mnie zwiozły na manowce


Koss Moss - 2018-04-15, 22:46

           Co jakiś czas Will wychyla się za kurtynę i omiata wzrokiem całkiem pustą, mroczną salę. Jest coś przytłaczającego i strasznego w pustocie tego zwykle tętniącego życiem miejsca. A jednak czuje fascynację i ekscytację. Cały wieczór zwierał ciasno uda. Już tak dawno nie doznawał tego uczucia. Ostatnimi czasy on i Hannibal zasypiali wprawdzie w jednym łożu, ale o lata świetlne oddaleni od siebie. Kładli się o różnych porach. Różnie wstawali. Łączyły ich zawsze tylko posiłki, w czasie których kosztowali młodzieńczego mięsa i popijali najlepsze wina.
Willowi brakowało spędzania czasu razem. Intelektualnych pojedynków, utarczek, patrzenia sobie w oczy i wymiany uśmiechów, za którymi kryło się znacznie więcej niż ktokolwiek inny mógłby przypuszczać.
Dziś on i Hannibal uprawiają seks oczami. Cały wieczór. I Will wie, że to koniec tego jałowego okresu rekonwalescencji. Koniec dochodzenia do siebie po całym zamęcie, który wywołało pojawienie się i zniknięcie Amaury’ego. Ostatni kawałek mięsa został wydany. Nastał koniec. Koniec jednego etapu i początek nowego. Muszą znów się dotrzeć: ich nowe wersje. Odmieniony Amaurym Will i odmieniony Amaurym Hannibal.
Dziś wieczór – Will wie – znów to zrobią. Zjednoczą się i poczują jak kiedyś, jakby wszystkich tych lat po prostu nie było. Pragnął tego. Lęgnąca się w nim tęsknota zaczęła wylewać się na zewnątrz, nie dziś, lecz już wcześniej, kiedy prosił swego drogiego partnera o ten wyjazd.
Odwraca się od kurtyny i przygląda się pracy Hannibala. Wszystko zawsze jest perfekcyjnie zorganizowane wokół tego człowieka. Może on sięgać na oślep po swoje narzędzia, gdyż nigdy nie trafiają w przypadkowe miejsca. To zawsze ich różniło. Will notorycznie wszystko rozrzuca. Ileż razy szukał okularów i znajdował je w najdziwniejszych miejscach – lub korzystał z pomocy Hannibala, który z miernym zainteresowaniem zawsze potrafił przywołać w umyśle widok niedoskonałości i wskazać, gdzie znajduje się poszukiwany obiekt.
Uśmiecha się leciutko, kiedy widzi, jak dłoń Hannibala nagle zamiera. Zniknął skalpel.
Błysk przyciąga spojrzenie Lectera. Will zgrabnie obraca skalpel w palcach i zbliża się do mężczyzny powoli, krzyżując nogi i stawiając stopę bezpośrednio przed stopą. Kołysze biodrami. Spojrzenie doktora wspina się po nich powoli, zatrzymuje na rozpiętym niedbale kołnierzyku. Potem na wargach, bo Will jest już tuż obok.
  ― Na co masz dzisiaj ochotę? ― zapytuje młody mężczyzna, a wygląda tak, jakby za chwilę miał wbić ten skalpel w pierś doktora Lectera, nie zaś zatopić go w ciele nieprzytomnej kobiety.
  ― Na nowy początek ― odpowiada Hannibal i obaj spoglądają na delikatnie zaokrąglony brzuch kobiety.
           Gdy opuszczają operę i idą powoli szerokim bulwarem, wdychając zapach wody i jesiennego powietrza, i niosą torby ku malującemu się w dali, pięknie rozświetlonemu hotelowi (Will już nie może się doczekać, choć życie z Hannibalem i tak było jak mieszkanie w pięciogwiazdkowym hotelu), młodzieniec po prostu wsuwa palce w dłoń mężczyzny. Spoglądają na siebie i idą dalej, patrząc sobie w oczy. Hannibal wygląda doskonale w tym garniturze, w tej fryzurze, a jego oblicze jest dziś jakby mniej zmęczone niż zawsze. On promienieje w ten swój mało ekspresyjny, seksowny sposób.
Will zaciska dłoń nieco mocniej, a następnie uśmiecha się delikatnie i rozsuwa palce. Hannibal po niedługiej chwili wsuwa kciuk między nie. Will je zaciska, zagryzając wargę. Wydaje z siebie ciche westchnienie, gdy Hannibal minimalnie porusza palcem, gładząc delikatną, wystającą błonę skóry.
Nagle nie wytrzymuje, upuszcza torbę na wilgotny bruk, chwyta Lectera za koszulę na piersi i ciągnie mocno do siebie, do spragnionych ust, do głębokiego pocałunku, który niestety nie zostaje odwzajemniony.
Podniecenie pali go w kroczu. Próbuje się otrzeć o udo doktora. Chce poczuć jego dłonie na swoich pośladkach, chce, żeby Hannibal był wulgarny i bezpośredni. Decyduje się sięgnąć między nogi mężczyzny, chce przesunąć dłonią po twardym zapewne, łukowatym wybrzuszeniu w materiale spodni.
  ― Ależ miałem na ciebie dzisiaj ochotę ― wydusza i czuje, że nie dojdzie do tego hotelu, nie jest w stanie. Musi z nim to zrobić teraz, nieważne, że wokół są spacerowicze. Musi się z nim kochać. Muska spodnie Hannibala, ale zanim może go chwycić, Hannibal łapie go za kołnierzyk koszuli i ściska mocno. Powoli, ale stanowczo odsuwa rozpalone ciało. Will cały drży.
  ― Proszę cię, błagam, nikt nic nie… Aach…
Uderza plecami o drzewo i patrzy na Hannibala oczami o tak rozszerzonych źrenicach, że wydają się całkiem czarne. Przełyka z trudem ślinę i patrzy na twarz, która wydaje się beznamiętna.
  ― Byłoby to bardzo niegrzeczne, gdybyśmy oddali się uniesieniu w tej chwili i w takim miejscu ― mówi Lecter i wygładza mu sfatygowany kołnierzyk, uśmiechając się pod nosem. Dyszy. Will niemal spija te ciężkie oddechy z jego ust. ― Do hotelu już niedaleko. Zameldowałem nas w niezwykle urokliwym miejscu, Will.
Wargi Willa drżą lekko. Hannibal go puszcza, odsuwa się. Podnosi rzuconą przez Willa torbę i teraz niesie obie.
  ― Hannibalu, czy ― odzywa się po dłuższej chwili, uspokoiwszy odrobinę ciało, doprowadziwszy do porządku głębokim oddychaniem. W głowie jednak wciąż szumi mu od emocji, które przytępiają umiejętność widzenia przez maski. Zaczyna się gubić. Jest mu nawet wstyd. ― Cóż, wybacz mi.
Wchodzą do hotelu. Kobieta w recepcji od razu zawiesza na Lecterze maślany wzrok, uświadamiając Willowi po raz kolejny, że nawet wiek nie może odebrać atrakcyjności i charyzmy temu człowiekowi.
  ― Rezerwowałem pokój na nazwisko Mikkelsen.
  ― Witamy serdecznie, drodzy panowie. Mikkelsen. Tutaj. Pokój z podwójnym łóżkiem.
  ― Zgadza się.
  ― Pokój trzydzieści pięć. Proszę, oto karta. A pan ma rezerwację? ― zwraca się do Willa.
  ― Tak ― odpowiedział ten, popatrzył jej wyzywająco w oczy, a potem ruszył tuż za Hannibalem w stronę windy.
Jadąc na górę, nic nie mówią. Will patrzy pod nogi, wciąż zażenowany tym, jak się zachował. Hannibal na chwilę przekłada obie torby do jednej ręki. Młodzieniec nie podnosi wzroku, nie przeczuwa niczego i nagle czuje, jak dwa palce mężczyzny wsuwają się między jego wskazujący i środkowy. Natychmiast podrywa głowę i spogląda na oblicze Lectera, który wygląda wyjątkowo pogodnie.
Bawi się.
Oczy Willa błyskają wściekle. Młodzieniec wyszarpuje dłoń, chwyta nadgarstek Lectera i ciągnie go do ust. Bierze do buzi te dwa długie palce i zaczyna ssać tak agresywnie, jakby chciał zrobić mu krzywdę. Ma błogą minę.
Ale Hannibal zabiera rękę.
  ― Nie. Muszę umyć ręce.
Will dyszy z frustracji. Drzwi windy otwierają się z cichym dzwoneczkiem, a wtedy prawie z niej wybiega. Staje pod pokojem trzydzieści pięć i niecierpliwie szarpie klamkę, ale drzwi są zamknięte. Jest zdenerwowany. Wytrącony z równowagi. Wściekły.
Hannibal przykłada białą kartę do czytnika. Drzwi w końcu ustępują. Wpuszczony przodem, Will wchodzi do środka żwawym krokiem. To apartament małżeński. Wielkie, białe łoże stoi w centrum, ale Will nie przygląda się mu w tej chwili. Nie może.
Tym razem Hannibal go całuje. Wreszcie. Wreszcie wsuwa swój długi, gorący język do jego ust, penetruje go, liże. Och, jak wulgarnie, jak nieelegancko.
  ― Prysznic. Teraz ― dyszy młodzieniec w minimalnej przerwie na zaczerpnięciie wdechu. Zaciska palce na krawacie mężczyzny i szarpie w stronę jedynych poza wejściowymi drzwi. Po drodze zzuwają buty.
Wanna i prysznic. Prysznic i wanna. Oba te obiekty wielkie. Na wannie stoją świece i zapachowe kule, na dnie leżą płatki róż, ale nie mają czasu napuszczać wody, och, nie mają.
Obijając się o ściany i wzajemnie do nich przyciskając – raz dociska Will, innym razem Lecter – przemierzają pomieszczenie w stronę kabiny, zrzucając po drodze mnóstwo rzeczy i część ubrań. Will wpycha pozbawionego marynarki Hannibala pod prysznic i gwałtownie odkręca wodę. Zimny strumień powoduje duży szok, ale nie jest w stanie zgasić płomienia, który znów trawi ich od środka.
Koszula na ciele Hannibala robi się półprzezroczysta, przylega do jego ciała, do owłosionej klatki piersiowej i Will już nie może, nie może na samo wyobrażenie tego. Odrywa usta od warg Lectera, przyciska jego ramiona do bordowo-złotych kafelków, to przepiękna łazienka.
I przywiera wargami do mokrego materiału w miejscu, gdzie odznacza się sutek, wypinając się przy tym jak kurwa.


H.K.M. - 2018-04-15, 23:47

          Zimna woda nie jest w stanie ostudzić zapału pana Lectera - kiedy jego sutek zostaje zaatakowany przez żarłoczne wargi, odchyla głowę, wystawiając rozpaloną twarz na spotkanie lodowatego strumienia. Trwa tak przez chwilę z zamkniętymi powiekami (rozchyla za to napęczniałe od pocałunków wargi), aż wreszcie nie wytrzymuje i spogląda w dół, na pokryte wciąż przemoczonymi ubraniami smukłe ciało, które wygina się w sposób tak nieprzyzwoity i wymowny, że...
Zapomina - w jednej chwili jego umysł zostaje przyćmiony kolejną falą rozkoszy, tym razem w chwili, gdy niecierpliwa dłoń sięga do zapięcia eleganckich spodni, radząc sobie z nim - pomimo wilgoci - z największym profesjonalizmem. Potem następują dwa kolejne pociągnięcie i dowód jego pożądania wyskakuje spod ciemnego materiału, kontrastując na jego tle w krzykliwy, wyuzdany sposób.
Will przygląda mu się chwilę; nie Hannibalowi, lecz temu, co trzyma w dłoniach - z chorą fascynacją wpatruje się w nabiegły żyłami trzon, waży w dłoni ciężkie jądra, oblizuje się na widok zaczerwienionego czubka. A potem przysuwa do niego wargi, spomiędzy których wysuwa się gadzio długi, różowy język i atakuje go wściekle, wsuwając go pod napletek z taką wprawą, jakby robił to już setki razy.
Pan Lecter obserwuje go z wilgocią ściekającą po wygiętym karku - jego pierś unosi się i opada w coraz prędszym tempie, zaciśnięte palce błądzą po kafelkach. Materiał koszuli uwiera nieprzyjemnie, ale nie potrafiłby go teraz ściągnąć, nie umiałby tego zrobić.
Połowa męskości wsuwa się w gorące wnętrze rozwartych szeroko ust - Hannibal wypuszcza z siebie z powietrze, a potem znów go gwałtownie nabiera - po głowie chodzą mu bardzo nieprzyzwoite słowa, które w ogóle nie powinny się tam znajdować, ale ciężko jest po nie nie sięgać, kiedy przyjemność kazała wciąż wypinać mu lędźwie, by eksponować w ten sposób wszystko, co miał, by dawać w ten sposób wszystko, co posiadał.
Ale na tym jego przyjemność się nie kończy, o nie - coś w błękitnych oczach zmienia się diametralnie, gładka tafla wzburza się wyraźnie, przepuszczając przez siebie małą apokalipsę. Rozepchane pulsującą erekcją wargi, wyginają się w szerokim uśmiechu, a potem Will dociska się mocniej, wpychając sobie - cal po calu, bogowie, bogowie! - resztę trzonu.
Na ułamek sekundy przed tym, jak gładka broda dotyka jego jąder, Hannibal wydaje z siebie dziwny dźwięk - ni to jęk, ni okrzyk - sam właściwie nie wie. Wie za to, że nie potrafi go powstrzymać, nie w tej ciasnocie, nie w tym gorącu, to jest... Nigdy nie było...
Wreszcie młodzieniec chrząka (choć dźwięk ten w jego przypadku absolutnie nie jest pozbawiony urokliwości) i wysuwa go ze swoich ust - pan Lecter odprowadza spojrzeniem nitki śliny - odnotowuje, że widok ten wywołuje w nim niezdrową fascynację. Powinien być tym faktem zawstydzony, tak.
Sytuacja przedstawia się jednak zgoła odwrotnie.
Will spogląda na niego spod rzęs - uśmiecha się i jest w tym uśmiechu coś takiego, że Hannibal na krótką chwilę zapomina, jak się oddycha - zamiera tak, pokonany przez piękno, zszokowany wulgarnością, grubiaństwem, wyuzdaniem małego diabła, który jak gdyby nigdy nic przytula się do jego członka, a potem ociera się o niego, jak kot, jak demon, jak ostatnia szmata...
Czerwony czubek zostawia na gładkim policzku kleiste ślady, które mieszają się z wszechobecną wodą - woda wsiąka również w cudowne loki, które Hannibal chce chwycić w garść, ale jego dłoń zostaje odtrącona ze zwinnością i siłą, o której w życiu by nie posądził tak drobnej w przeciwieństwie do niego istoty.
Teraz jego członek jest skierowany ku górze - może poczuć rozbijające się o niego krople, które uderzając w ten jeden, specyficzny punkt na główce, wywołuje u niego nagłe pomruki - to nie jest dobre uczucie, zimno i intensywne uderzenia sprawiają, że kręci mu się już w głowie i nie ma pojęcia, gdzie może podziać swój wzrok, ręce, oddech!
A złośliwy demon uśmiecha się znowu, przesuwając swoim zdolnym językiem po kolejnym miejscu. Gorący mięsień naciera na spód erekcji, nie darując sobie przy tym wędrówki przez jądra - pan Lecter ledwo powstrzymuje się od tego, by nie docisnąć się do tych zdolnych warg, by nie ocierać się o ruchliwy język, jak zwykły, niedoświadczony młodzik.
Na szczęście jego kochanek postanawia uratować go od tych zawstydzających rozważań - wsuwa go znów w siebie i robi to tak szybko, bezlitośnie i dobrze, dobrze, dobrze , że Hannibalowi natychmiast miękną kolana; przytrzymuje się wystającej ze ścian półeczki, przewraca się drogi płyn, wyciekając szmaragdową strugą pod ich stopy i (w przypadku Willa) kolana. Chłopiec unosi głowę, atakuje mężczyznę swoim błękitnym szaleństwem. Rozchyla wargi, ale nie wsuwa w nie znów pulsującej erekcji - zamiast tego uśmiecha się bezwstydnie i chwyta jej trzon, składając na główce długi pocałunek, którego każdy szczegół uderza wprost... w jego...
  ― Will ― warczy nisko, ciężko. Akcent znowu zniekształca jego słowa, ledwo da się go zrozumieć. ― Przestań się bawić.
Co takiego powiedział? Czy to na pewno był angielski? Któż mógł to wiedzieć.
Sądząc po tym, co następuje za chwilę, na pewno nie Will - gdyby zrozumiał, nie rozpocząłby przecież tego szaleństwa, na pewno nie.
Hannibal nie wie, ile z tego, co doświadczył, widział na własne oczy, a ile dorobiła sobie jego wyobraźnia, pobudzana skutecznie najbardziej wyuzdanymi i niestworzonymi pieszczotami, jakich w życiu kiedykolwiek doświadczył.
Nigdy nie widział, by ktoś bawił się w taki sposób czyimś penisem - by całował go i kąsał, by uderzał nim o swoje policzki i wargi, by przyduszał się nim do bólu, do granic wytrzymałości, tylko po to żeby za chwilę (po odzyskaniu oddechu?) przypaść do niego znowu i znowu i...
Zimna woda ratuje mu życie - tylko dzięki niej jest w stanie utrzymać się na nogach, kiedy falę rwącej rozkoszy, nagłej i niespodziewanej, choć oczywistej, uderzają jego wszystkie zakończenia nerwowe - orgazm jest tak silny, że czuje go nawet w zębach i kiedy wreszcie, wreszcie otwiera wargi, dostrzega, że nie tylko on ma problemy z oddychaniem.
Czuje się wypłukany z wszelkich sił - woda uderza swymi strumieniami w jego ramiona i plecy, kiedy pochyla się, by pomóc Willowi stanąć na nogi. Prostują się obaj, spoglądając sobie w oczy. Hannibal uśmiecha się znacząco, a Will...
Wciąż jest sztywny - jego wzwiedziony członek przytula się do brzucha doktora Lectera - różowy, smukły i twardy, jak skała, ociera się o wąski pas owłosienia łonowego, a potem robi to po raz kolejny i jeszcze raz.
Spuchnięte wargi chłopca rozwierają się w niemym krzyku, kiedy silna dłoń owija się wokół trzonu, naciągając z wprawą jego delikatną skórę.
Zaraz jednak Hannibal puszcza pieszczoną erekcję, odsuwając się tak nagle, jak nagle się przysunął - spogląda na kochanka i powoli zakręca wodę, zbierając oddech, by to, co za chwilę powie brzmiało bardzo kategorycznie i wyraźnie.
  ― Dam ci pięć minut na odświeżenie się ― chrypi ciężko, ściągając z siebie mokre ubrania. Całkiem nagi i rozgrzany opłukuje się dokładnie, sięgając po jeden z puchatych hotelowych ręczników.  ― Za pięć minut wyjdziesz z łazienki i wejdziesz do sypialni, Will. Powiem ci dokładnie, co będziesz później robił.
Kończy tajemniczo, pozostawiając swego chłopca sam na sam z głodem, pragnieniem i myślami. Drzwi zamykają się jeszcze zanim może do niego to dotrzeć.


Koss Moss - 2018-04-16, 00:49

           Chce za nim krzyknąć; zemsta za zabawę jest bezlitosna, stanowcza i prawie bolesna. Podniecenie jest bolesne. Napęczniały penis pulsuje mocno z każdym kolejnym przepływem wrzącej krwi. Nie dostaje zaspokojenia, choć jego obietnica jest zawarta w tonie Hannibala. W sposobie, w jaki patrzy na jego ciało, na najintymniejsze jego części. W seksownej chrypie i przyspieszonym oddechu.
Will patrzy tęsknie. Potem w końcu zsuwa z siebie resztę ubrań. Wyciera się w puchaty ręcznik. Każdy przypadkowy dotyk na uwrażliwionym penisie jest torturą. Najchętniej padłby na kolana i zwalił sobie teraz. Lub w pokoju, klęcząc przed Hannibalem, masturbowałby się ordynarnie pod jego bacznym spojrzeniem.
Zrobi to, jeśli będzie musiał. Przecież nie wytrzyma jeszcze dłużej. Potrzebuje spełnienia, pragnie go desperacko, choćby miało nastąpić poprzez ocieranie się jak pies o nogi Hannibala. Will nie ma już godności, na refleksje o niej przyjdzie czas dużo później.
Staje przed lustrem i patrzy przez chwilę na własną zaczerwienioną twarz, opuchnięte usta, ociekające wodą włosy. Wyciera je, odsącza wodę. Cała łazienka jest zachlapana. Kręci mu się w głowie. To boli.
Nie wytrzymuje pięciu minut. Wychodzi z łazienki okryty hotelowym białym szlafrokiem. Chce podejść prosto do Hannibala, klęknąć przed nim i błagać o to rżnięcie, choćby palcami. Chce, ale na drodze między nim a Lecterem, który znów ma na sobie ubranie i rozpostarty jest w fotelu, stoi łóżko, a na białej pościeli odcina się czerwienią… odcina się…
  ― N-nie ― udaje mu się wydusić. Policzki pieką ze wstydu, bogowie, nigdy nie czuł się tak zawstydzony, nigdy nie chciał tak bardzo zapaść się pod ziemię.
Leżą tam nie tylko nieszczęsne majtki, które kupił raz, z czystej ciekawości, i powinien był wyrzucić. Leżą zupełnie nowe pończochy. I pas. I para rękawiczek. I kapelusz dziewczyny z teatru. A tuż przed łóżkiem stoją buciki. Wszystko czerwone jak krew.
  ― Tak, Will ― odzywa się ochryple Hannibal. ― Nie będzie przed nami żadnych tajemnic. Ukrywałeś przede mnie skrzętnie część siebie, którą obiecałeś mi ofiarować. Chcę cię poznać. Całego.
  ― Uch… ee… ― Will odwrócił głowę, jakby upewniał się, że w pokoju nie ma nikogo poza nimi. ― To jej kapelusz?
  ― Pomyślałem, że będzie to urocza pamiątka. Musisz przyznać, że do twarzy ci w czerwieni, prawda?
  ― Ja nie… nie wiem. ― Powoli podchodzi do łóżka, owijając się szczelniej szlafrokiem. Jeszcze przed chwilą był tak pewny siebie, a teraz jakby przygasł, choć twardy wzwód wciąż nie pozwala mu o sobie zapomnieć. Wciąż pamięta, jak dziwnie zareagowała Molly, gdy złapała go na przymierzaniu swoich rzeczy. Nie czuł się z tym dobrze. To było żenujące. Nigdy później do tego nie wracali. ― To nie do końca tak, że ja… mam taką część. Naprawdę, byłem tylko ciekaw, jak bym wyglądał.
Hannibal nurza wargi w winie, które przygotowano na ich przybycie. Upaja się wstydem swojego chłopca, kontrastem, jaki występuje między tymi dwiema wersjami Willa, które miał okazję w tak niewielkich odstępach czasu podziwiać. Bez skrępowania przygląda się ciału młodzieńca, zwłaszcza długim nogom, które doskonale widać, bo szlafrok jest krótki.
Zbyt krótki. Gdyby Will się pochylił, pokazałyby się jego pośladki. To kobiecy szlafrok. Ten drugi zabrał Hannibal, który teraz zatrzymuje spojrzenie na wysokości kroku, gdzie przez szlafrok odznacza się sztywność.
I Will wie, że nie dostanie tego, o co ma ochotę błagać, dopóki nie zrobi tego, czego on wymaga.
  ― Ja też ― chrypi Hannibal ― jestem tego ciekaw.
Młodzieniec bierze głęboki wdech.
  ― Dobrze.
Przemaga się i bierze to wszystko. Zostawia tylko buty. Wraca do łazienki. Nie wychodzi przez kilka niemożliwie długich minut. Hannibal popija wino i obserwuje klamkę; ta w końcu porusza się nieśmiało.
Drzwi otwierają się. Jego doskonały chłopiec wychodzi ze środka. Stawia kroki w ten sensualny sposób. Stopa za stopą. Powoli. Różowe sutki sterczą mocno. Męskość moczy czerwoną koronkę i usiłuje się przez nią przebić; wypycha ją, naciąga do granic możliwości. Mały bonus u tej ślicznej, wyuzdanej elegantki.
Will trąca lekko kapelusz. Na dłoniach ma rękawiczki idealnie dopasowane do pończoch. Leżą pięknie na tych szczupłych dłoniach, Hannibal dobrał rozmiar perfekcyjnie.
  ― Nie mogę ich… z-zapiąć, z tyłu.
Podchodzi z wyraźnym wahaniem do Lectera. Odwraca się tyłem. Paski od pasa zwisają luźno, wymagają dopięcia do pończoch. Pośladki Willa wyglądają obłędnie, kiedy opina je taki materiał. Nogi wydają się jeszcze dłuższe, a cała figura jakby drobniejsza. Pas eksponuje talię. Will nie wiedział, że ma taką talię. Widzi się w dużym lustrze, kiedy Hannibal starannie podpina pończochy. Prawdę mówiąc, podoba się sobie. Widzi, że to mu służy. Lubi to. Naprawdę lubi. Hannibal ma rację, czerwień nadaje mu drapieżnego charakteru. Kapelusz wygląda cudownie, choć jest trochę za mały i ciągle się zsuwa. Jest seksowny. Nigdy w życiu nie czuł się tak seksownie.
  ― O-och ― wydusza, gdy Lecter, podpiąwszy pończochy, chwyta niespodziewanie mocno jego biodra i powoli go odwraca. Wącha. Głęboko zaciąga się zapachem skrytego pod koronką drobnego przyrodzenia. Przysuwa nos tak blisko.
Will wypuszcza drżący oddech i w końcu zdobywa się na pewniejszy uśmiech. Widzi, że nie jest oceniany, tylko podziwiany. Hannibal sam kupił mu te ubrania. Podobają mu się. Uważa je za ładne. Uważa Willa za ładnego w nich. I znów. Jest. Podniecony. Tak głośno oddycha, tak błyszczą mu oczy.
  ― Nie dręcz mnie już ― szepcze młodzieniec. ― Po prostu zsuń je ze mnie i sprawdź, jak pojemna jest moja szparka.
Płonie nowym rumieńcem, gdy orientuje się, co powiedział. Mimo to odważnie znosi spojrzenie, które podnosi na jego twarz Lecter. I może nawet kącik jego warg wygina się oszczędnie w wyzywającym uśmieszku.


H.K.M. - 2018-04-16, 16:32

           Jest pewien, że minęły wieki, odkąd czegoś równie mocno wyczekiwał - być może temu napięciu może równać się pewien środowy wieczór, gdy jeden z jego pacjentów nie pojawił się na umówionej przez nich wizycie. Cóż, gdyby to był zwykły pacjent, Hannibal nie zerkał by wciąż na tarczę zegara, nie trzymałby w swej dłoni słuchawki telefonu, oczekując w każdej chwili usłyszeć dźwięk dzwonka.
Ale tamten dzień, tamto napięcie, ono nie nosiło w sobie tej erotycznej nuty, ekscytacji, która niemalże nie pozwala mu pozostać na swym miejscu, na cholernym fotelu, gdzie przebiera nogami, gdzie zaciska swe palce na poręczach, zbyt twardych i szorstkich, poręczach, które nie są i nigdy nie będą kształtnymi pośladkami, odzianymi we wściekle czerwoną koronkę.
Wreszcie drzwi otwierają się i wychodzi zza nich ktoś niezwykły. Nieskazitelny chłopiec, o długich nogach - nogach, które nie noszą na sobie ani jednego włoska (tak samo, jak reszta tego apetycznego ciała, myśli mimowolnie), długich lokach, częściowo skrytych pod czerwonym kapeluszem i...
Zmysłowa kokietka, która stawia swe stopy, jedna za drugą, w sposób przesączony gracją, w sposób, który stawia w ogniu każdy nerw pana Lectera, który...
  ― Nie mogę ich… z-zapiąć, z tyłu.
Jeszcze parę kroków, a potem drobny obrót i Hannibal drętwieje, dostrzegając przed sobą ten zgrabny tyłek, ósmy cud świata, dzieło samych bogów.
Nie wytrzymuje - zapina pas, jest w tym naprawdę staranny i uczynny, ale nie może się powstrzymać od odwrócenia sobie tego drobnego ciała przodem. Nurkuje nosem w koronki, przyciska go do pulsującej pod materiałem główki, wącha. Wącha tak długo, aż wreszcie nie jest przesączony tym cudownym zapachem - chce być nim naznaczony od stóp do głów, chce być niewolnikiem tej ostrej, słodkiej woni - woni podniecenia, koronek i tajemnicy, którą od tak dawna pragnął poznać.
  ― Nie dręcz mnie już ― szepcze młodzieniec, drżąc niespokojnie pod jego coraz śmielszym dotykiem. Błękitne oczy rozszerza podniecenie tak wielkie, że niewiele je dzieli od całkowitego zatracenia. ― Po prostu zsuń je ze mnie i sprawdź, jak pojemna jest moja...
Hannibal jęczy urywanie; chwyta swoją małą kokietkę za nadgarstki i unosi je wysoko, popychając drobne ciało na łóżko - prostuje się tak u wezgłowia ze swym gadzim uśmieszkiem, sycąc oczy widokiem przepięknej talii, pełnych warg, smukłych dłoni, odzianych w krzykliwie nieprzyzwoite, kurewskie rękawiczki. Te rękawiczki, które doktor Lecter ma ochotę poczuć na swym pulsującym potrzebą, napierającym na materiał spodni...
  ― Na plecy ― warczy krótko, nie odnajdując w sobie siły i ochoty na układanie swych żądań w bardziej rozbudowane zdania. Nie musi też być miły, przecież żaden z nich tego w tej chwili nie wymaga. Jedyne, czego wymagają, to ostre, zwierzęce pieprzenie.
Jego śliczny chłopiec obraca się posłusznie na brzuch (koronka napina się na jego niedużych, okrągłych jądrach, Hannibal może je dokładnie zobaczyć i gdyby tylko chciał, pochylić się i ścisnąć je tak mocno, żeby leżące pod nim stworzenie wyło z bólu i rozkoszy) i posyła mu spojrzenie.
Nie ma w nim strachu, o nie - ta mała, wyuzdana szmata oblizuje swoje usteczka, nawilżając je dodatkową warstwą wilgoci (jeszcze nie tak dawno szminkował je sobie cieknącym fiutem swojego męża i ta myśl poszerza odrobinę jego uśmieszek), a potem wypina się, rozszerzając posłusznie swoje pośladki, by wyeksponować tę malutką, szczelnie ściśniętą dziurkę i...
Wyciąga ramię, zanim o tym w ogóle myśli - zwinne palce wsuwają się pod koronkę i szarpią nią wściekle - szwy trzeszczą, a potem puszczają posłusznie; czerwone strzępy powiewają w jego dłoni, jak cholerna chorągiew. Dyszy ciężko i chce już się tam znaleźć, ale nie może nie uszanować tego małego cudu - na oczach swojej dyszącej małżonki składa majtki trzy razy, a potem wkłada je sobie w miejsce, w którym powinna znajdować się poszetka, ale wcale się tam nie znajduje, już nie, bo wyrzucił ją gdzieś za siebie.
Czerwień o wiele bardziej pasowała do tego garnituru, Hannibal nie ma co do tego żadnych wątpliwości.
Jedno spojrzenie rzucone wciąż wypiętym wdziękom, sprawia, że Will rumieni się wściekle i spuszcza spojrzenie na jego tors, a potem jeszcze niżej, na szeroki, skórzany pas, który - obaj o tym dobrze wiedzą - nie znalazł się tam przypadkowo.
Chłopiec nie mówi absolutnie nic, ale (mała dziwka) potrząsa prowokująco pośladkami.
Nie potrzebował jego zgody, ale dobrze się z nią czuje - dobrze czuje się z tym, że jego laleczka ma ochotę na to samo, co on. Na krótką chwilę przed sięgnięciem do sprzączki, Hannibal pochyla się i zanurza dłoń w gęstwinie ciemnych loków, gładząc je pieszczotliwie.
Później nie ma już czasu na inne pieszczoty - pas zostaje odpięty i mężczyzna składa go na pół, łapiąc szybko za oba końce - trzaśnięcie skóry brzmi perfekcyjnie, a w akompaniamencie jego psotnego uśmiechu, musi robić na chłopcu wyjątkowo pobudzające wrażenie, jest tego pewien.
Napina ramiona i pozwala, by pierwsze uderzenie, skośne i niezbyt mocne, uderzyło w prawy pośladek - młodzieniec cofa się odrobinę, ale tylko na chwilę, w pierwszym szoku. Później wypina się na nowo, gotowy i chętny do dalszych razów.
Następnie celuje w drugi pośladek i nie, wcale nie jest już delikatny. Ale to trzecie uderzenie, wymierzone prosto między pośladki, w kurczącą się pulsacyjnie dziurkę, dopiero ono uświadamia jego słodkiej zabaweczce, że dla pana Lectera zaczyna się prawdziwa zabawa.
Unosi więc ramię jeszcze raz, a szeroki pas skóry smaga czerwony już tyłeczek, pogłębiając jego barwę do tego stopnia, że całkiem nieźle komponuje się już z zsuwającym się kapeluszem.
Za kolejnym razem Will krzyczy piskliwie i ochryple, a jego cieknąca ptaszyna, jakby na złość, roni parę ciężkich kropli, brudząc w ten sposób cudownie drogą pościel.
Powstrzymuje w sobie odruch zlizania tej wilgoci, nie ma na to czasu (choć mógłby ją nawet wysysać przez materiał prześcieradeł, jest tego pewien).
Uderza jeszcze raz i następny, tym razem długą serią - wysiłek znamionuje się na jego ciele - dojrzałe oblicze pokryte jest potem i czerwienią, żyły na skroniach uwydatniają się bezczelnie.
Nie dba o to - dłoń po raz kolejny ląduje w górze, nad jego głową, by opuściła się w akompaniamencie kolejnego okrzyku, graniczącego już ze szlochem.
  ― Możesz krzyczeć głośniej ― informuje go łaskawie, głosem zniekształconym przez zdradliwe podniecenie ― zapłaciłem im mnóstwo pieniędzy żebyś mógł to robić.
Kolejne uderzenie trafia w napięte jądra, krzyk młodzieńca wibruje mu w głowie.
  ― Więc krzycz ― kontynuuje, chwytając za brzeg jednego z paseczka, trzymającego na miejscu gustowne pończochy. Hannibal napina go do granic wytrzymałości i strzela materiałem w czerwoną od uderzeń skórę ud.  ― Drzyj się, ile tylko chcesz.
Ale w końcu okazuje się, że Will nie ma zbyt dużego wyboru - chce tego, czy nie chce, uderzenia wyrywają z niego kolejne okrzyki, i wydawać by się mogło, ze już dawno powinien się poddać, wycofać, ale jego mały, słodki skarb mu na to nie pozwala. Biedny chłopiec nie ma nawet szans, by spróbować wyperswadować swemu małżonkowi kolejne razy - sztywny, zaczerwieniony organ kołysze się między jego udami, przypominając o niezałatwionej sprawie, o jego wstydliwym problemie, o konieczności, potrzebie ulgi, która jest już tak silna, tak paląca...
Hannibal o nim nie zapomina, o nie - uznaje wreszcie, że nadeszła pora, by dać swemu towarzyszowi nagrodę za jego wzorowe zachowanie. Grzeczne zwierzątko, jego mała bestia spisała się naprawdę wzorowo.
Ta drobna twarzyczka wygląda zbyt dobrze, pokryta potem i łzami - myśli, wsuwając dwa palce, pokryte śliską substancją (skąd on ją w ogóle wziął) w ciasny tunel mięśni. Jest usatysfakcjonowany, gdy ciało kochanka ustępuje mu niemalże natychmiastowo - ta dziwka jest tak bardzo spragniona dotyku tatusia, że zrobi wszystko, by otrzymać marne cokolwiek, nawet najgorsze ochłapy.
  ― Grzeczny piesek ― nawet nie wie o tym, że powiedział to na głos. Przyciska swoje pulsujące monstrum do rozszerzonego wulgarnie otworu (może dostrzec jego różowy środek, to okropne, cudowne) i wciska się w jego środek w jednym, bezczelnie agresywnym ruchu.
   ― Pieprz się na mnie  ― syczy, nie poruszając biodrami.  ― Szybko. Zwolnisz i możesz zapomnieć o czymkolwiek więcej.
Ostrzega go jeszcze litościwie i sięga w górę, ponad baldachim, po ostatnią rzecz, którą pozostawił tam na wszelki wypadek. Z czystej ciekawości.
Obroża z łańcuszka o szerokich, mocnych ogniwach, wbrew jego obawom, wpasowuje się w kurewsko-elegancki styl jego pojękującej suki. Dopina do niej skórzaną smycz, owijając sobie jej koniec wokół nadgarstka, aż do bólu.
Will zaczyna się na niego posłusznie nadziewać i, och, pracuje swoim tyłkiem, jak cholerna maszyna, a pan Lecter naciąga smycz mocniej i mocniej, zadzierając jego śliczną główkę do niemalże nienaturalnej pozycji.
Patrzy mu w oczy i znowu się uśmiecha. Podoba mu się to, co widzi.


Koss Moss - 2018-04-17, 01:08

           Will jest na skraju załamania. Ból go pokonał, obdarł ze wszystkich masek, zmusił do obnażenia się przed tym mężczyzną w całym swym człowieczeństwie, ze wszystkimi słabościami.
Lecter się zapomniał, przesadził, ale Will ma wrażenie, że sprawia mu przyjemność oglądanie go w takim stanie; że nie napawa go to wstrętem jak w przypadku słabości innych. Zgnieść robaka a powalić bestię – to nigdy nie będzie tożsame. On też pokazał mu dziś inne oblicze. Coś, czego nie okazał względem niego nigdy wcześniej. Jest agresywny, zimny i bezwzględny. Jest sadystą, ma ochotę upokorzyć i zdeptać swój najcenniejszy skarb.
Paradoksalnie w serwowanym przez niego upodleniu jest coś oczyszczającego. Łzy płynące po policzkach przynoszą ulgę, a ból pośladków i intymności nie powoduje, że Will przestaje być podniecony, choć ma ochotę błagać o litość.
Ale to trwa już tak długo. Tak długo, że boli jeszcze bardziej. Chce tylko spełnienia i oszaleje, jeżeli go nie dostanie. Dlatego kiedy tylko ból ustaje, kiedy tylko dane jest mu wydusić coś z siebie pomiędzy uderzeniami, odzywa się, czy może bardziej szlocha.
  ― Błagam. Błagam…
Tak, przyjąłby ochłapy. Ale dostaje jego palce. Nie ma na nic siły, wszystko tak boli. Chciałby zostać teraz przerżnięty i wykorzystany, modli się o to.
  ― Grzeczny piesek.
Jęczy, kiedy czuje jego kutasa. Krzyczy bardzo głośno, gdy ten wrzyna się w jego ciasną dziurkę jednym, agresywnym ruchem.
Znów szlocha, gdy ciało Lectera uderza obolałą skórę.
  ― Pieprz się na mnie. Szybko. Zwolnisz i możesz zapomnieć o czymkolwiek więcej.
Serce Willa łomocze jak oszalałe. Z piersi po raz kolejny wyrywa się szloch, a może przez cały czas młodzieniec nie przestaje cicho zawodzić.
Musi się wysilić. Inaczej zostanie z niczym. Nie ma siły. Nie ma na to siły, ale musi, inaczej umrze, och, zwariuje i umrze. Bierze głęboki wdech i czuje coś zimnego na swej szyi. Odwraca się niespokojnie przez ramię.
Obroża wrzyna się boleśnie w szyję, odrobinę dusi. Kiedy Hannibal ciągnie za smycz, wtedy dusi mniej niż odrobinę.
Z jękiem cofa biodra i wypycha je ku kutasowi, który wydaje się znacznie większy niż zapamiętał. Musi się postarać, albo on zmieni zdanie. Musi szybciej, albo sam oszaleje. Może gdyby myślał trzeźwiej, wiedziałby, że Hannibal nie mógł zmienić teraz zdania; że sam oszalałby, gdyby teraz, właśnie teraz, pozbawiono go tej obłędnej ciasnoty.
Trzask, trzask i trzask. Pośladki uderzają w biodra. Obolałe jądra zderzają się z jądrami.
  ― Khhh…
Will musi się odgiąć, wyprostować i przywrzeć do ciała stojącego przed łożem Hannibala. Odchyla głowę i patrzy na zimne, napięte i gadzie oblicze z twarzą mokrą od łez. Półprzytomnie, gdyż brakuje tchu. Nie przestaje ruszać biodrami, nawet jeżeli w tej pozycji jest trudniej. Stara się. Robi wszystko. Boi się. Łaknie aprobaty, najdrobniejszej pochwały. Czegokolwiek, co pozwoli mu się nie rozpaść i nie obnażyć do reszty.
Hannibal przysuwa usta do szyi młodzieńca i wgryza się w nią mocno, wywołując zbolały jęk graniczący z piskiem. Will mamrocze niezrozumiale jakieś błaganie i na chwilę wypada z rytmu. Nagle obroża zaciska się mocniej.
  ― Hhh… ahhkhh…
Trzask.
Dostaje z otwartej dłoni w twarz, aż mu dzwoni w uszach – już nie tylko z braku powietrza. W następnej chwili zostaje pchnięty na łóżko, odwrócony brutalnie na plecy, jak w gwałcie. Rozszerzonymi z nieskrywanego przerażenia i szoku oczami patrzy na twarz znajomą, ale tak obcą. Widzi grymas niezadowolenia i brakuje mu powietrza już nie z powodu obroży..
  ― Miałeś się na mnie pieprzyć. ― Lecter przybiera litościwie uprzejmy ton. Jego słowa są zniekształcone przez akcent, ledwie zrozumiałe. ― Dostałeś jedno, proste zadanie, ty zepsuta zdziro. I nawet to okazało się dla ciebie za trudne?
Will drży pod nim. Błękit na chwilę całkowicie chowa się za łzami. Młodzieniec unosi spocone uda.
  ― Nie mam siły, nie mogę, ja…
Trzask. Zostaje uderzony po raz kolejny. Ciemnieje mu przed oczami. Niespokojnie owija nogi wokół bioder Lectera.
  ― Daj mi jeszcze jedną szansę, proszę… ― duka błagalnie i nadstawia się do pierdolenia, tak, do pierdolenia, bo tego nie można nazwać kochaniem.


H.K.M. - 2018-04-17, 01:37

             ― Powinieneś się wstydzić  ― Hannibal nie poznaje swojego głosu, ale to musi być on, bo zaraz po tych słowach przysuwa się do chłopca tylko po to, by chwycić jego twarz w swoją dużą dłoń. Zaciska palce na wilgotnych policzkach, zaciska je tak mocno, że szczęki rozwierają się posłusznie. Wie, gdzie nacisnąć, zna ludzką anatomię lepiej, niż ktokolwiek inny na całym świecie. Miał ją w sobie na wszystkie sposoby, dotykał i poznawał ludzkie ciało każdym swym zmysłem.
Ma teraz doskonały widok na równe zęby, ruchliwy język, nawet na przełyk tej pojękującej rozpustnicy, która zrobi dla niego wszystko, bo nie wytrzymałaby, gdyby teraz postanowił przestać.
  ― Nie spodziewałem się, że zostanę do tego zmuszony ― wyznaje z teatralną poufnością, otwierając szufladę jednej z uroczo zdobionych szafek nocnych. Ręcznie rzeźbione drewno nie wydaje z siebie żadnego dźwięku, gdy mężczyzna wyciąga ze środka niepozorne pudełko. Jest tak łatwe i przyjemnie w obsłudze, że udaje mu się je otworzyć jedną dłonią. Napotyka chłodną i gładką taflę okrągłego przedmiotu i chwyta go chciwie, podtykając znalezisko pod sam nos swego kochanka.
Nie musi nim machać, nie musi opowiadać o tym, co to jest, bo obaj wiedzą to świetnie, co jest właściwie paradoksalnie, ponieważ żaden z nich nie korzystał wcześniej z podobnego urządzenia.
  ― Sądziłem, że jesteś posłuszny, ale zrobiłeś wszystko, bym przekonał się, że jest odwrotnie  ― chrypi z wysiłkiem, wciskając knebel pomiędzy rozchylone wciąż szczęki. Jego uwadze nie uchodzi fakt, że czerwona piłeczka wpasowuje się elegancko w resztę kreacji pojękującej niewyraźnie kokietki. Zapina sprzączkę tak ciasno, by mieć pewność, że nie usłyszy z wyszczekanych usteczek już ani jednego słowa. Że zamiast szczekania będzie słyszał już tylko jazgot, pisk krzywdzonego zwierzęcia, które tak ciężko było okiełznać, którego nigdy w pełni nie...
  ― Przyda ci się dobra tresura ― dodaje z przekonaniem, chwytając znów pewniej za koniec smyczy. Nie spuszczając spojrzenia z błękitnych oczu, Hannibal wsuwa się do gorącego wnętrza w jednym pchnięciu, dociskając się natychmiast do niebotycznego oporu. I nie daje mu chwili wytchnienia, nie ma przecież takiej potrzeby - rżnie ciasny tunel mięśni, czując jak każdy centymetr dygoczącego pod nim ciała, próbuje go powstrzymać i zachęcić jednocześnie. I na tym wcale się nie kończy - smycz znowu się napręża, zmuszając chłopca do wyprostowania się do niemalże bezlitosnego siadu. Ich twarze znajdują się od siebie w minimalnym oddaleniu i gdyby nie krzykliwy, wściekle czerwony knebel, być może mogliby się teraz pocałować.
Ale nie robią tego, Hannibal ma zupełnie inny plan.
Wciska się głębiej, a Will, zgodnie z jego oczekiwaniami, krzyczy ochryple, pomimo zatykającego mu usta przedmiotu. Wtedy pan Lecter zatrzymuje się na chwilę i ignorując owinięty wokół nadgarstka koniec smyczy, sięga tą samą dłonią po leżący przy porzuconym po drodze kapeluszu pas.
  ― Nie wydasz z siebie ani jednego odgłosu  ― to nawet zabawne, że przez to, jak bardzo jego głos jest już zniekształcony, biedny Will może nie zrozumieć polecenia. To wcale by go nie usprawiedliwiło i obaj o tym wiedzą, ale w tej chwili ta myśl wydaje mu się zabawna.  ― Jeśli usłyszę z twych ust choćby jeden jęk, będę cię tym tłukł tak długo, aż nie wyrżnę do czerwoności, skóry w każdym miejscu twojego ciała.
Nie żartował i chyba właśnie to było w tym wszystkim najbardziej przerażające  ― z początku niewinna zabawa przerodziła się w prawdziwy test silnej woli, którą Hannibal, wbrew pozorom, miał wielką ochotę złamać. Ten płacz i błagania, to wszystko było dla niego za mało. Chciał widzieć prawdziwe szaleństwo, histerię, chciał usłyszeć o wszystkich fantazjach i widzieć, widzieć w tych oczach swoją boskość. Czuć swoją władzę, móc jej dotknąć, posmakować, móc ją zerżnąć i przekonać się o tym, że nic nie było w stanie tego zmienić.
Jego potęgi.


Koss Moss - 2018-04-17, 21:01

           Knebel – który jest druzgocącym zaskoczeniem tak samo jak smycz – szybko pokrywa się wilgocią. Blokuje słowa, ale nie jest w stanie całkowicie zablokować jęków i krzyków. Twarz młodzieńca jest mokra od łez i śliny spływającej stróżką po podbródku. Nie spodziewał się po Hannibalu tego. Nigdy nie poznał go od takiej strony. Nigdy by nawet nie pomyślał, że ten elegancki i wysublimowany mężczyzna może ją mieć.
To tak osobliwe uczucie, kiedy strach przeplata się z pragnieniem. Kiedy kutas pieprzący go głęboko, kiedy jądra uderzające w pośladki są źródłem przyjemności, a słowa i mimika Lectera budzą przerażenie. Kazano mu milczeć. Jakoś nie wątpi w powagę groźby swego kochanka, widzi jej potwierdzenie w zimnych i skupionych oczach. Problem w tym, że nie potrafi. Nie potrafi być cicho, gdy jest rżnięty tak brutalnie, tak mocno, że każde uderzenie wyciska całe powietrze z jego płuc i uderza w zgięcie jelita. To boli. Tak bardzo. Boli go brzuch i bolą nogi ślizgające się w niewygodnej pozycji. Boli go, że jego kochanek mówi do niego tymi słowami. Jak do psa. Może zachował się dziś jak pies, będąc tak prostackim i ordynarnym w swej seksualnej gorączce. Ale przecież… przecież nie mógł być w jego oczach aż tak żałosny, to niemożliwe…
Zaciska zęby na kneblu i wstrzymuje oddech. Patrzy na Lectera z błaganiem w oczach. „Już dość. Za dużo. Proszę. Proszę, już nie”. Skupia każdą cząsteczkę woli na tym, by nie wydać z siebie chociaż piśnięcia. Ani jednego. I kiedy już myśli, że może to w sobie zdusić, Hannibal raptownie zmienia kąt.
  ― Mmmmmhh-nnh! Mmhhh! ― próbuje coś wykrzyczeć, może nawet, gdyby wyjąć ten knebel, z kształtnych ust wydobyłyby się jakieś słowa. Zapiera się dłońmi o okrytą koszulą pierś Lectera. Błaga go bez użycia słów. Uderza pięściami o twarde ciało, kiedy twarz Lectera tężeje, a ten przestaje się poruszać. Will czuje zimną trwogę – może właśnie tak czuli się wszyscy ci, którzy zobaczyli go w pełnej krasie i wiedzieli, że już nie wyjdą żywi – i potrząsa błagalnie głową, ale to na nic.
Hannibal wysuwa się z niego powoli (na penisie jest trochę krwi), prostuje się i wstaje. Dyszy ciężko. Składa w dłoniach pas. Will kuli się z przerażenia, ale mężczyzna nie zważa na mowę ciała, szloch i błagania. Stoi i okłada go raz po razie, tak jak obiecał, a Will nie może przestać szarpać się i krzyczeć. Próbuje bezskutecznie zasłaniać się przed ciosami, ale pas po prostu spada na skórę przegubów i ramion i ból sprawia, że je odsuwa.
Nie trwa to długo, nim w końcu coś jeszcze w nim pęka. Już nie tylko szlocha, już nie może dzielnie znosić swej kary: nagle podrywa się gwałtownie i zanim spada na niego kolejne uderzenie, stacza się z łóżka. Na kolanach korzy się przed Lecterem; chwyta go desperacko za materiał spodni na łydkach i coś mamrocze.
  ― Nnn… nngmghhh…
Szczupłe dłonie zaciskają się rozpaczliwie na eleganckiej tkaninie. Młodzieniec podkula pośladki, stara się zasłonić jak najwięcej. Ciągnie materiał, szarpie go, nie panując nad chaotycznymi wdechami i spazmami. W którymś momencie czuje na policzku gorącą wilgoć. Podnosi załzawiony wzrok (nawet nie zastanawia się, jak żałośnie musi wyglądać) i widzi wydzielinę, która cienką nitką zwiesiła się z końca męskości Lectera i zakończyła swoją wędrówkę w dół właśnie na jego twarzy.
Pociąga cicho nosem i przesuwa minimalnie tak, by wydzielina trafiła mu w okolice ust. Spija ją pomimo knebla, drżący i złamany. Niemal natychmiast czuje we włosach palce. Zaciska powieki, ale ból nie przychodzi, nie spada na niego żadne uderzenie. Czuje na twarzy – i nie musi otwierać oczu, by to wiedzieć – gorącego penisa, którym Hannibal przesuwa po jego policzkach, rozmazując łzy i własną spermę; którym napiera na knebel, przyduszając młodzieńca.
I nagle słychać ciche kliknięcie, po którym knebel odpada. Will wciąż nie może się uspokoić. Wciąż drży i zaciska powieki. Teraz boi się tego, co mógłby zobaczyć. Może znów lód. Może znów arktyczny mróz.
Coś znów dotyka jego warg. Tym razem nie jest gorące. Zdziwiony uchyla powieki, mruga nimi, oddychając bardzo płytko i w końcu przez usta. W każdym z tych oddechów pobrzmiewa ni to zbolały jęk, ni westchnienie.
Hannibal spogląda na niego z góry, jego pała jest tuż obok, na poziomie nosa Willa, a w dłoni mężczyzny znajduje się… znajduje się złota szminka w odcieniu Devil Red, z subtelnie wygrawerowanym na sztyfcie logo; musiał ją kupić już dawno; musiał wydać na nią fortunę.
Lecter spokojnie nakłada kosmetyk na drżące wargi i zrobiłby to idealnie, gdyby tak się nie trzęsły. Potem przytrzymuje zaczerwienioną twarz swego chłopca i chyba już… chyba już nie zamierza go bić.
Will pozwala się podciągnąć za obrożę, a następnie i popchnąć lekko na niską szafę na ubrania. Opiera się o nią posłusznie i spogląda przez ramię w pociemniałe z satysfakcji oczy Lectera. Wypina obolałe, poprzecinane pręgami pośladki i stęka słabo, zapierając się o blat. Hannibal przywiera do jego spoconego ciała. Owiewa gorącym oddechem wrażliwe ucho.
  ― Ach… ― szepcze słabo Will, czując, jak duża dłoń owija się wokół jego męskości, która w odpowiedzi na ten niedbały dotyk szybko wypełnia się krwią do granic możliwości. ― A-ach… Nn…
Tak długo na to czekał, tak długo tego pragnął, że teraz, gdy wreszcie dostaje, nie może w to uwierzyć, ale też… nie może nic poradzić na to, jak szybko i żywo reaguje na ten dotyk. Hannibal z mlaśnięciem zatapia się w rozepchanej dziurce i przeciąga dłonią po członku Willa zaledwie kilka razy, nim czuje, jak niewielka ptaszyna szarpie się w jego ręce i wypluwa z siebie gorącą maź w akompaniamencie rozkosznego, wysokiego jęku. Will wygląda pięknie, gdy odrzuca głowę do tyłu (musi, pociągnięty za obrożę) i z szeroko rozwartymi ustami przeżywa ekstazę. Jakby był w innym świecie. I niczego się już nie wstydzi. Niczego nie zakrywa. Dziś Hannibal zobaczył go całego, w momencie największego upadku i największego szczytu.
Mężczyzna dochodzi, wpatrując się w cudowną, rozkosznie zarumienioną twarz i warcząc nisko wprost do niewielkiego ucha. W ostatniej chwili wgryza się w szyję kochanka, w pulsującą żywo arterię. Szczytując, rozlewa się obficie, aż nasienie strzela bokami, brudząc jego spodnie i pośladki oraz uda młodzieńca.
Przez chwilę trwają tak, jeden za drugim. Lecter ciężarem ciała niemal wgniata młodzieńca w szafkę. Will jest zbyt wyczerpany, by zareagować.
Wysuwa się z niego po długiej chwili i patrzy, jak nasienie wypływa z pulsującej bez kontroli dziurki. Całe ciało Willa unosi się i opada w chaotycznym tempie, ale powoli dochodzi do siebie.
  ― Hnn…
Szminka w okrągłym opakowaniu napiera na sfatygowany otwór, który po krótkiej walce ustępuje. Will odwraca się przez ramię z rozszerzonymi oczami, jednak Hannibal nie musi mu się z niczego tłumaczyć.
Szminka jest w nim. Nie pozwala, by sperma wypłynęła całkiem. To takie dziwne, takie dziwne, ale dziś wydarzyło się tyle dziwnych rzeczy między nimi, że młodzieniec będzie musiał przedefiniować znaczenie tego słowa.
Wreszcie jest w stanie wyprostować się, stanąć na drżących nogach i odwrócić do Lectera. Zagryza umalowaną wargę. Szminka uwiera nieprzyjemnie. Wygląda, jakby chciał, ale bał się odezwać.
Mężczyzna wyciąga dłoń i gładzi go po brudnym policzku. Burzy tym gestem złudzenie ograniczeń i Will, po chwili badawczego wpatrywania się w jego oczy, obejmuje go za szyję i opiera twarz o twardą pierś.
  ― Co w ciebie wstąpiło? ― pyta sennie. Czuje na skroni, jak wargi jego kochanka wyginają się w śladowym uśmiechu. Umyka spomiędzy nich ukradkowe westchnienie, aż wreszcie padają słowa.
  ― To bardzo proste, Will. Ty miałeś swoje tajemnice, a ja swoje. ― Odsuwa się od młodzieńca i idzie po wino. Napełnia dwa kieliszki. Jeden podaje małżonkowi, a drugi, odsunąwszy się na bardziej niż stosowny dystans, unosi do nosa i zaciąga się wonią trunku, ważąc następne słowa. ― Ale teraz to już przeszłość ― dodaje, unosząc kieliszek w parodii toastu.
Kącik pokrytych czerwienią warg drga nieznacznie, błękitne spojrzenie skrywa się pod rzęsami. Policzki Willa wciąż są sklejone spermą i zaschniętymi łzami.
  ― W-wystraszyłeś mnie.
Przestępuje z nogi na nogę, dyskomfort narasta. Staje się wręcz nie do wytrzymania. Ma ochotę się schować ze wstydu i zostać jednocześnie. To nie strach, lecz głębokie zakłopotanie sprawia teraz, że nie może podnieść wzroku. Powinien iść do toalety, ale nie wypada mu przerwać rozmowy. Stoi więc, coraz bardziej zażenowany, a jednocześnie dziwnie podekscytowany – i zupełnie nagi przed całkowicie ubranym Lecterem, który ze spokojem upija łyk wina i złośliwie przedłuża wymianę zdań.
  ― Silne emocje ― podejmuje ― nierzadko stanowią bodziec do przeżywania stanu graniczącego z euforią. Niewiele istnieje rzeczy, które są zdolne ten stan wywołać.
Will szybko spogląda na jego oblicze, kiedy Lecter powoli rusza w jego stronę z niepokojącym wyrazem twarzy.
  ― Strach. ― Hannibal postępuje krok do przodu. ― Seks. ― Kolejny krok i ledwo dostrzegalne spojrzenie w kierunku bladych ud. ― I śmierć. ― Ostatni krok i byłby już przy Willu, gdyby ten nie cofnął się w stronę komody i nie przylgnął do niej pośladkami, słysząc w głowie tylko szum. Szczupłe ramiona unoszą się i opadają tak szybko i wyraźnie, jak pośpieszne i głębokie są zaczerpywane nerwowo wdechy. Kieliszek z winem drży w pięknej dłoni o przegubie poznaczonym pręgami.
  ― Chcesz mnie zabić? Teraz? ― wydusza z niedowierzaniem młody mężczyzna, na chwilę zapominając o nieszczęsnej szmince, spermie na całym ciele i własnej nagości.
Nie potrafi go zrozumieć. Patrzy na niego i… nie poznaje.


H.K.M. - 2018-04-17, 23:41

           Jego garnitur znajduje się w opłakanym stanie - marynarkę zdobią plamy śliny i nasienia, na niegdyś białym materiale koszuli tkwią niewyraźne odciski czerwonych warg, w okolicach rozporka można dopatrzeć się gęstych, półprzezroczystych kropli - to nie zmienia jednak faktu, że doktor Lecter wciąż pozostaje elegancki; nawet w tak niedoskonałej kreacji, on sam pozostaje doskonały.
Nic nie jest w stanie przydusić jego perfekcjonizmu, żadna siła nie mogła mierzyć się z potęgą jego nieomylności. Bóg, los, czy też inna energia - oni wszyscy mogli się przy nim schować. Hannibal pieprzył siłę sprawczą, to on był siłą sprawczą, to on...
  ― Chcesz mnie zabić? Teraz? ― Słyszy pytanie, a kiedy pochyla głowę, może je też zobaczy, czające się w wąskiej obręczy ukrytych za rozszerzonymi źrenicami błękitnych tęczówek. Uśmiecha się, z początku oszczędnie, później nieco wyraźniej - wyciąga w kierunku chłopca dłoń, przykładając palce do miejsca, gdzie przesuwa się pośpiesznie niewielkie jabłko adama. Gładzi je czule, pieszcząc delikatną skórę. Zna na pamięć każdy jej centymetr i nie potrafi wyrazić tego, jak bardzo ją uwielbia.
  ― Skłamałbym, gdybym powiedział, że nie myślałem o tym dniu  ― wyznał, czując, jak na samą myśl o możliwości ściśnięcia tego gardła mocniej (potłuczenia kieliszka i zarysowania go szkłem, uderzenia piękną głową o ścianę, zaciśnięcie smyczy, wepchnięcia knebla w gardło i pulsujący przełyk, a potem jeszcze głębiej) ogarnia go niemożliwe do powstrzymania podniecenie.
  ― Od dawna zastanawiałem się, które drzwi twojego umysłu pozostawały dla mnie wciąż zamknięte ― dodaje cicho, napierając na drobne ciało tak mocno, dopóki nie zostaje ono wgniecione w wysoką komodę. Komodę, na której jeszcze parę chwil temu działo się tyle nieprzyzwoitych rzeczy. A teraz wydarzy się kolejna.  ― Teraz, gdy otworzyłeś je przede mną otworem, straciłeś ostatnią rzecz, która oddzielała nas od siebie, jako byty. Pokazałeś mi siebie  ― przyciska szorstkie wargi do gładkiej skóry tuż poza małym, lekko zaczerwienionym uchem.  ― Ja pokazałem ci mnie.  ― Duża dłoń sunie teraz w dół, przez rozkoszny łuk bioder, dociera między uda i pośladki, a także skryty pomiędzy nimi skarb. Hannibal wciska tam swój palec i dociska przedmiot głębiej, wsłuchując się z rozkoszą w urywany oddech kochanka.
  ― Zamknij oczy, Will ― nakazuje mu spokojnie, gdy w drugiej ręce pojawia się nagle bardzo znajomy nóż. Jego zakrzywione ostrze przyciska się do pieszczonej przed chwilą grdyki, przesuwa się po niej zupełnie tak, jakby Hannibal, zdolny balwierz, doszukiwał się na bladej skórze niedogolonego włoska, który gotów jest usunąć jednym przesunięciem swej brzytwy.
  ― Gdzie jesteś?  ― Pyta po prostu, wgniatając bezsilne ciało mocniej i mocniej. Kieliszek wysuwa się ze smukłych palców, a jego kruche odłamki rozsypują się brzękliwie po pięknym parkiecie. Ciemne oczy zmuszają błękit do wiernego znoszenia gwałcącego intymność spojrzenia. Hannibal jest Bogiem i katem, jest strachem, namiętnością i umykającym z rozwartych szeroko warg oddechem.
  ― Kim jesteś?


Koss Moss - 2018-04-18, 00:34

           Will zaciska powieki. Wstrzymuje oddech pod naciskiem ostrza. Zamiera, sparaliżowany uczuciami, dla których nie potrafi dłużej znajdować nazw. Odpływa. Są wśród drzew, w powietrzu unosi się zapach lasu.
Podchodzi bliżej, żeby przytrzymać listwę. Z początku jest przekrzywiona, ale dłoń Hannibala szybko ją naprostowuje. Will nie pozwala fragmentowi ramy się osunąć, kiedy mężczyzna go przytwierdza za pomocą wiertła.
W końcu zapada cisza.
  ― Czy nadal, po tych wszystkich latach ― pyta wtedy Will, wpatrując się błyszczącymi oczami w nieskazitelny profil mężczyzny, nie wiedząc jeszcze, że będzie to jego kochanek i coś znacznie ponad to ― chcesz mnie zjeść?
  ― Nie. ― Hannibal spogląda na niego, omiata przeciągłym spojrzeniem jego twarz. ― Już nie.
Will spogląda na nich z niewielkiej odległości. Widzi samego siebie. Widzi tę naiwną ulgę na swojej twarzy.
Powiedział, że nie chce cię już zjeść, a nie że nie chce zabić, idioto. Dlaczego to zapewnienie sprawiło, że poczułeś się tak bezpiecznie i właściwie zapomniałeś, z kim masz do czynienia?
Spojrzenia jego i Lectera z pałacu spotykają się nagle. Will trzymający ramę nie widzi specyficznego uśmieszku, który kwitnie na wargach mężczyzny, i nie czuje niepokoju.

Will otrząsa się.
Nawet nie chce myśleć, jak by to teraz wyglądało. Policjanci znaleźliby go gdzieś w tych porwanych w namiętności pończochach, ze zmaltretowanym ciałem i w obroży. Przypatrywaliby mu się z mieszaniną niedowierzania i pogardy. A w nim… znaleźliby…
I cały świat śmiałby się z Willa Grahama, tego naiwnego idioty, który pomyślał, że może żyć z Hannibalem Lecterem tak spokojnie, jak… żył z Molly.
Najwyraźniej przez cały czas był wodzony za nos, choć to straszne, ponieważ – jest o tym przekonany jak o niczym na świecie – kocha Hannibala, kocha tamtego Hannibala, uwierzył w jego szczerość, głębokie wyznania, spojrzenia na pozór pełne uznania i podziwu. Łyknął to wszystko jak… jak łykał kiedyś wszelkie mylne tropy, które Lecter mu podsuwał. Do czasu aż go poznał. Lub nie poznał.
Ale może to nie tak, łudzi się. Może rozmawia teraz z kimś innym, a on nadal tam jest, skryty gdzieś za tym Hannibalem. On, jego namiętny kochanek, ten, który zawsze był taki… Który nigdy go nie poniżał, lecz wynosił na piedestał, i zawsze pragnął widzieć jako partnera u swego boku, swoje dopełnienie.
  ― …kim jesteś? ― pytanie zawisa w powietrzu.
  ― A ty? ― pyta młodzieniec w grobowej ciszy, starając się brzmieć po prostu zimno, ale coś niepożądanego dzieje się z jego głosem i jąka się.
  ― Jestem tobą ― odpowiada mu Lecter, lecz nie odsuwa noża, nie zwiększa dystansu między nimi ani o milimetr. ― Jestem w tobie. Jestem wszystkim, co posiadasz. Wszystkim, co sprawia, że istniejesz.
Will przełyka z trudem ślinę. Toczy ze sobą wewnętrzny pojedynek. Stara się nie być jeszcze bardziej żałosny niż był wcześniej i jest w tej chwili, ale myśl o tym, jak będzie wyglądał (czy naprawdę bardziej martwi się tym, w jakim stanie go znajdą niż potencjalną śmiercią), przyprawia go o poczucie wstydu i beznadziei.
To był jego największy, najpilniej strzeżony i najbardziej wstydliwy sekret, coś, o czym nikt nigdy nie powinien był się dowiedzieć.
Ale miej godność, Will. Miej godność.
Bierze głębszy wdech, choć utrudnia mu to obecność ostrza tuż przy grdyce. Potem odzywa się, ale niepewnie.
  ― Czy w takim razie zabijając mnie, nie zabiłbyś siebie?


H.K.M. - 2018-04-18, 01:18

  ― Czy w takim razie zabijając mnie, nie zabiłbyś siebie?
Hannibal zamyka oczy - w głowie słyszy przepiękną melodię - delikatne dzwonki i potrząsane nieśmiało struny, tworzą sobą kompozycję tak lekką i zwiewną... I ulotną, jak powietrze.
Coś mu się wymyka, ale wcale nie próbuje tego złapać. Spryt Willa Grahama jeszcze raz udowadnia mu, jak bardzo się co do niego mylił, nawet teraz, gdy jeszcze przed chwilą był absolutnie przekonany o tym, że poznał już jego każdą część.
Czy wtapiając ostrze w jego miękką skórę, zastanawia się pan Lecter, czy obserwując, jak z otwartej rany tryska krew (arteria wypuszcza z siebie fontanny lepkiej cieczy, która osiada strugami na jego twarzy, na wargach, na kołnierzyku koszuli, gdzie miesza się z czerwienią krzykliwej szminki) poczułby ból? Czy poczułby cokolwiek? Czy był jeszcze w stanie czuć. Cokolwiek.
Zatraciłby się w ciemności razem ze swoim kochankiem? A może odsunąłby się od niego z beznamiętną maską, przyklejoną do twarzy i opuściłby hotel, nie zwracając uwagi na puste miejsce w samolocie?
Puste miejsce w łóżku, przy stole, na stole, w jego umyśle, w pałacu, w...
  ― Nie ― chrypi wreszcie, ale Will wcale go nie słyszy; młodzieniec nie ma już czym oddychać, jego twarz z czerwonej, robi się niezdrowo blada, a wreszcie sina.
Hannibal odsuwa się od niego pośpiesznie; ledwie jest w stanie pochwycić omdlałe ciało w swoje ramiona. Kładzie go ostrożnie na łóżku, przyciskając ucho do posiniaczonej klatki piersiowej. Słyszy puls, nie słyszy jednak oddechu.
  ― Tak ― odzywa się znowu, ciągnąc za pozostałości materiału, obleczonego wokół smukłych ud, klatki piersiowej. Rozrywa skórzaną obrożę, odrzucając ją niedbale na jeden z foteli.
Jego dłonie drżą, gdy przysuwa je do bladej twarzy, uderzając ją parę razy - bezskutecznie. Potrząsa nim, a potem rozpoczyna masaż. Uciska, napiera, sprawdza puls, szuka oddechu.
Oddech się nie pojawia.
I nagle to czuje - pojedynczy skurcz, który ściska najpierw jego lewą dłoń, potem przedramię i obojczyk, szyję i szczęki. Ból targa jego ciałem, sprawia, że musi się na chwilę zatrzymać. Musi się zatrzymać i pomyśleć, bo ma niewiele czasu.
Wyciąga telefon, ale nie dzwoni po karetkę - jeśli umrą, to właśnie w ten sposób, przyciśnięci do siebie, targani bólem i wątpliwościami.
Jego prawa dłoń wybiera numer, choć palce ślizgają się po gładkiej powierzchni wyświetlacza. Dyszy ciężko, przyciskając sobie słuchawkę do policzka. Musi odebrać, to wystarczy, znajdzie ich, musi ich znaleźć. Zawsze wiedziała, gdzie go szukać. Może nawet jest tutaj i zaraz...
Krzyczy urywanie, a dłoń z telefonu przesuwa się do piersi, jakby w ten sposób mogła uspokoić serce. Leżąc na ziemi, spogląda znów na Willa - nie może go dosięgnąć, ale może na niego popatrzeć i to go trochę uspokaja. Sina twarz przechodzi powoli w barwę błękitu, tak jak błękitne jest niebo, tak jak błękitna jest woda, tak jak błękitne są oczy Willa Grahama.
I wreszcie Hannibal zanurza się w błękitnej toni, pozwalając się do niej wciągnąć; nieświadomy tego, że zezwolił na to, przecież, już o wiele, wiele wcześniej.
Dzwonki i struny płyną przez falę swymi dźwiękami. I nastaje spokój. Cisza. I spokój.


Koss Moss - 2018-04-19, 03:52

           Chiyoh nacisnęła klamkę drzwi pokoju, gdzie spoczywał pogrążony w śpiączce Will, który od wielu dni nie wykazywał żadnych oznak świadomości. Obecnie podłączony był do maszyn podtrzymujących go przy życiu. Kiedy przybiegła do pokoju hotelowego, najpierw przypadła do Hannibala: wykonała resuscytację, podała mu nitroglicerynę i dopiero, kiedy odzyskał przytomność na tyle, by wskazać nieruchome ciało i chrapliwie wydać polecenie, zajęła się nieoddychającym, trupio bladym młodzieńcem.
Udało się jej przywrócić u niego oddech, ale nic więcej. I tak już zostało; obecnie trwali we troje w pięknym, drewnianym domu u brzegu oceanu, wśród błękitu fal i zielonych liści palm, i Hannnibal wciąż nie chciał zamknąć sprawy ze swym wybrankiem, a Chiyoh przestała już kwestionować w myślach jego decyzje. Po prostu przemywała chudnące ciało chłodną wodą, czesała kasztanowe loki i dbała o to, by kroplówki były pełne, a skóra zawsze nawilżona. Jakby była jeszcze nadzieja, że lada dzień Will Graham się obudzi. Jeżeli Hannibal życzył sobie trzymać w domu wegetującego kochanka, musiał mieć ku temu swoje powody. Jak zwykle o nie pytała o nie, ani też nie wywierała presji.
Dziś jednak, otworzywszy drzwi sypialni, bardzo się zdziwiła. Zamiast spoczywającego nieruchomo w łożu młodzieńca, zobaczyła skotłowaną pościel i szminkę w złotym opakowaniu, która stała na szafce od samego początku, ale którą dziś ktoś zmiażdżył ze wściekłością o blat.
Musiało się to wydarzyć w ciągu minionych dwóch godzin, które spędziła na wieszaniu prześcieradeł. Być może Hannibal zdecydował się go gdzieś przenieść, coś z nim zrobić. Może właśnie ćwiartował go gdzieś poza domem.
Przeszukała skrupulatnie i dość pośpiesznie wszystkie pomieszczenia, a potem wybrała jego numer telefonu. Powinna się upewnić. Jeżeli nie on zabrał Willa, musi wiedzieć jak najszybciej.
  ― Zniknął.
  ― Kiedy?
  ― Nie zaglądałam do niego od dwóch godzin. Rzeczy w szafie są skotłowane. A szminka z szafki zgnieciona o blat.
Oddech Lectera zmienił się odrobinę, ale gdy ten znów przemówił, głos nadal miał spokojny, jakby ta wieść go nie wzruszyła.
  ― Za chwile tam będę ― poinformował ją. I rzeczywiście, był.
Patrzyła, jak wchodzi do sypialni, zatrzymuje się przy łóżku i patrzy: na pozostawioną w nieładzie pościel, jeszcze pachnącą znajomym ciałem; na szminkę ze złością wgniecioną w powierzchnię szafki. I na szafę, z której ktoś zabrał jedną koszulę, spodnie i buty.
Will musiał wyjść bez pieniędzy i żadnych środków na przetrwanie. Nie zabrał kosmetyków, szczoteczki do zębów. Chiyoh mogłaby go zauważyć, gdyby zaczął zbierać rzeczy, i najwyraźniej z tego powodu opuścił dom w pośpiechu, nie pożegnawszy się słowem.
  ― Wiesz, gdzie go szukać?
  ― Podejrzewam.

           Nie wiedział, gdzie jest, nie wiedział, jaki jest dzień, ale wiedział, że Hannibal będzie tuż za nim. Choć wspomnienia miał rozmyte, pamiętał dostatecznie wyraźnie, co się stało w hotelu, w którym razem byli, kiedy zdecydował się ostatecznie mu zaufać.
Udał zagubionego autostopowicza i musiał wyglądać bardzo niegroźnie, ponieważ szybko udało mu się złapać transport.
Był już bardzo daleko i nie potrafiłby wrócić, kiedy zaczął się zastanawiać, co właściwie chce zrobić, dokąd pójść.
  ― Dokąd miałbym pójść?
Zamarł na tylnym siedzeniu auta obcej kobiety, nerwowo okręcając loki wokół palców.
Dokąd miałby pójść?
  ― Wszystko w porządku? ― Dziewczyna za kierownicą musiała zwrócić uwagę na jego zaszklone oczy. Pokiwał krótko głową i zamknął powieki. Czuł się koszmarnie i był zagubiony. Zostawił dla Lectera wszystko, co miał, jak nastolatek dając się uwieść gadkom o uczuciach. Powinien był wiedzieć, powinien był pamiętać. Wszystkie ofiary Rozpruwacz zamordował z zimną krwią, nie lękał się nikogo i nie uznawał niczyjego autorytetu, z jakiej więc racji miałby czuć coś do niego, podziwiać, wynosić na piedestał.
Potrafił udawać i wodzić za nos. Dlaczego pod jedną maską nie miałaby się skrywać druga. Dlaczego nie, skoro Hannibal Lecter był królem masek.
Spaceruje korytarzami pałacu. Zagląda do pomieszczeń i przypatruje się scenom.
  ― Nie dam ci niczego więcej, dopóki ty nie dasz mi siebie ― mówi spokojnie Hannibal, a Will patrzy na niego, poruszony, przypierany za nadgarstki do ściany, trzymany za biodro. ― Nie mogę dać ci więcej, otrzymując w zamian kolejne blokady. Widziałeś mnie. Pozwól mi zobaczyć siebie.
  ― Hannibal ― dyszy. Obaj patrzą na fragment jego odsłoniętego brzucha. Hannibal go dotyka. Will jest zaczerwieniony na policzkach, żywo reaguje na sytuację, jest nią wręcz wstrząśnięty. A Lecter… niezmiennie spokojny, i tylko jego oczy są pociemniałe, ale czy jest w nich coś oprócz pożądania?
Will staje blisko, wpatruje się w nie.
Twarz Willa z pałacu napina się nagle.
  ― Puść mnie ― rozkazuje i Hannibal cofa dłonie. Pozwala mu myśleć, że się wycofał, ale przecież za chwilę dopnie swego.
Will z pałacu popycha go gwałtownie. Mężczyzna wpada na biurko. Młodzieniec na niego wskakuje.
Całują się. Szczupłe dłonie zaciskają się na szyi Lectera, ale ten nie czuje się zagrożony. Jego twarz – teraz Will to widzi – nie traci tego zuchwałego wyrazu. Gdy odchyla głowę, niby to na skraju omdlenia, wygląda wręcz, jakby miał ochotę wybuchnąć śmiechem.
Will odwraca się gwałtownie i wychodzi.
Nie musisz się mnie obawiać, Will. Nie musisz się mnie obawiać. Słowa rozbrzmiewają w jego umyśle, gdy przemierza korytarz w drodze do następnych drzwi, i brzmią dziś wprost szyderczo.
Podłoga kolejnej komnaty kołysze się subtelnie. On i Lecter leżą na łóżku w kajucie, twarz przy twarzy.
  ― Jesteś cały lodowaty.
  ― Ty jesteś za to gorący.

Will jęknął i zacisnął dłoń w pięść. Nie wiedział, co zrobić. Hannibal był wszędzie. Spenetrował go całego. Pochłonął wszystkie jego sekrety i kiedy poznał ostatni, wówczas – jak na to wyglądało – ujawnił swój: nigdy nie miał uczuć. Wszystko składało się powoli w spójną całość, ale myśl o tym sprawiała młodzieńcowi fizyczny, rozdzierający ból. Zanim się zorientował, łzy popłynęły obficie po jego policzkach.
A więc to naprawdę się tak kończy.

           Jack Crawford zerknął na wyświetlacz rozdzwonionego telefonu i uniósł brew na widok zupełnie nieznanego numeru, w dodatku najwyraźniej zagranicznego.
  ― Słucham.
  ― Jack?
Na dźwięk tego głosu serce mężczyzny przyspieszyło gwałtownie, a on sam zaniemówił.
  ― Jack, słyszysz mnie?
  ― Will? To ty?
  ― Tak się cieszę, że odebrałeś. ― Głos młodego mężczyzny drży. ― Naprawdę nie wiesz, jak bardzo.
  ― Co się dzieje? Gdzie jesteś?
  ― Nie wiem. Udało mi się uwolnić spod wpływu środków, którymi mnie odurzał, Jack, i potrzebuję pomocy.


H.K.M. - 2018-04-22, 19:13

             ― Sygnał. Połączenia. Wskazuje. Na wyspy! ― Ryknął Jack Crawford, uderzając swoją ogromną pięścią w ścianę. Zgromadzeni agenci cofnęli się odrobinę i tylko przerażony Robins był w stanie chrząknąć, dając wszystkim do zrozumienia, że miał zamiar się wypowiedzieć.
  ― Mów ― wszystkie spojrzenia skierowały się zgodnie w stronę niewysokiego blondyna, pesząc go w ten sposób jeszcze bardziej. Chrząknął po raz kolejny, chwyciwszy za sfatygowany kołnierzyk koszuli, poprawił zsuwające się ze spoconego nosa okulary.
  ― Uważam, że ma pan rację  ― zaczął cicho, przymykając powieki; wszyscy wciąż na niego patrzyli i to było coraz gorsze do zniesienia. Larry nienawidził wystąpień publicznych, okropnie się nimi stresował i nagle zupełnie tracił głos w gardle, ale wiedział, że żeby utrzymać tę posadę, MUSIAŁ zacząć mówić. Tylko to wszystko było tak nieznośnie trudne pod czujnym spojrzeniem pana Crawforda... Gdyby tylko ktoś inny wyręczył go w przelewaniu myśli na słowa.
  ― Tak? Cudownie. Coś jeszcze?  ― W głosie mężczyzny zadudniło wyraźnie zniecierpliwienie.   ― Możesz mi coś powiedzieć o tej sprawie, czy chciałeś tylko wyrazić swoją sympatię, Robins?
  ― T-to jakaś mała wioska  ― powiedział bardzo, bardzo cicho.  ― Nie przedmieścia, coś znajdującego się w głuszy. Być może nie ma jej nawet na mapie, to jest c-coś... Tamtejszego. Tylko lokalni mogą wiedzieć, co to za m-miejsce.
  ― Co kazało ci tak myśleć?   ― Z głosu Jacka zniknęła już tnąca surowość. Zbliżył się do Larry'ego, spoglądając mu z bliska w oczy. Oczywistym stało się, że Robinsowi udało się go zainteresować.
  ― T-to oczywiste  ― wymruczał, prostując się nieco. Przy Crowfordzie czuł się taki mały, bezsilny.   ― Kończą się mu pomysły.

           Wiedział, że poruszanie się po piaszczystych brzegach starym autem, było po prostu niemożliwe, ale nie mógł sobie darować swojej ulubionej marki - Bentley Bentayaga w eleganckim odcieniu lakierowanego mahoniu sunął przez plaże, odbijając od lakieru ostatnie promienie zachodzącego słońca. Hannibal mijał kolejny przydrożny sklepik, wypytując po drodze każdą napotkaną osobę, o ciemnowłosego młodzieńca.
Szybko udało mu się wymyślić kłamstwo o jego chorobie - niestabilny chłopiec, jego drogi bratanek. Zapomniał wziąć leków, oczywiście z jego (jego jedynego opiekuna) winy. Przepraszał, prosił i zostawiał wszędzie swój numer, tłumacząc się ogromem pracy i ogromną miłością, oczywiście.
Nie musiał się nawet wyjątkowo starać, by już wkrótce otrzymać o Willu pierwsze informacje - wsiadł do auta zupełnie obcej kobiety, widziano ich, jak oddalali się w kierunku miasta.
Miasta. Sama ta nazwa wprawiała go teraz w poirytowanie, bo ile łatwo byłoby znaleźć Willa w małej wiosce, o tyle w miejscu, liczącym sobie więcej mieszkańców, stawało się to coraz trudniejsze.
Nie zamierzał jednak tracić czasu - ruszył główną (i jedyną) drogą do Hualuu - miejsca, które, według informacji, które odnalazł w internecie, słynęło z masowej produkcji mleka kokosowego. Największym punktem, była więc ogromna przetwórnia, w której pracowała zdecydowana większość mieszkańców. Samo to wydawało się odrobinę pocieszające.
Wkrótce okazało się również, że to, co miejscowi, których Hannibal wypytywał o Hualuu, nazywali miastem, dla samego Lectera było jedynie miasteczkiem. Jedenaście tysięcy mieszkańców, było wręcz banalną ilością - w obliczu tego, na co się przygotował, czuł przysłowiową lekkość w sercu.
Był pewien, że przeszukałby każde miejsce na świecie, by odnaleźć tego nieposłusznego chłopaka, ale perspektywa przeszukania paru tysięcy domów, wydawała się zwyczajnie o wiele wygodniejsza.
Chiyoh poruszyła się gwałtownie na swoim siedzeniu, posyłając mu długie, przenikliwe spojrzenie.
  ― Dlaczego go szukasz? ― Zapytała wreszcie, opierając się szczupłym ramieniem o brzeg drogiego fotela. ― Po co?
Długo nie odpowiadał. Wiatr, wpadający do środka przez otwarte okna, pachniał słońcem i oceanem, gdzieś nad ich głowami skrzeczały nieustająco mewy.
  ― Dwoistość ciała i duszy, potwierdzono już wieki temu, zaprzeczając czasem samemu istnieniu tego drugiego ― zaczął wolno, nie przestając się wciąż rozglądać za błękitnym vanem, o którym opowiadali mu wcześniej mieszkańcy wioski. ― Przez wieki odmawiano nam uparcie duchowości, wzniosłości i upojenia, zmieniając nas w marionetki, niewolników systemu. Przez lata nie spotkałem na swojej drodze kogoś, w kim tak mocno tętniłoby życie.
  ― Nie pytam o to, co do niego czujesz ― przerwała mu, zniecierpliwiona. ― Pytam, dlaczego mu to ciągle robisz. Dlaczego nie puścisz go wolno, nie ułożysz sobie życia poza tym wszystkim. Nie możesz zacząć od nowa? Wyjedź stąd i...
  ― Nie ― tym razem to on jej przerwał, skręcając w jedną z bocznych uliczek (rzekomego skrótu). ― Kończą mi się pomysły.


Koss Moss - 2018-04-26, 22:15

           Idzie po niego – Will to czuje. Czasem ma wrażenie, że ich umysły łączy nierozerwalna więź. Myślą to samo, robią te same rzeczy w jednej chwili. Może nawet się porozumiewają. Ileż to razy Hannibal Lecter powtórzył na głos to, co Will właśnie pomyślał. Ileż razy Willowi zdawało się, że dostrzegł błysk zdziwienia w ciemnym spojrzeniu, kiedy wyszeptał coś, co Lecter zdawał się akurat klarować w głowie.
Problem w tym, że teraz świadomość tej więzi znów jest dla Willa bolesna. Przypomina mu, że nie potrafi bez tego człowieka funkcjonować. Tak mocno w to uwierzył, że stało się prawdą, choć być może tylko mu to wmówiono.
  ― Och ― wzdycha ciężko i wiedzie wzrokiem za uprzejmą gospodynią, która nie tylko zgodziła się go podwieźć, ale też zaproponowała nocleg w swoim domu, kiedy okazało się, że Will w żaden sposób nie może opuścić wyspy w najbliższym czasie. Pozostaje mu liczyć na to, że Jack dotrze tu w porę. Kiedy tylko dowiedział się, gdzie zostanie na noc, zadzwonił do niego i podał mu adres łącznie z nazwą wyspy i miasteczka, ale agent Crawford sam powiedział mu, że dotarcie na wyspę, na której nie ma lotniska, nie będzie proste.
Skłamałbym, gdybym powiedział, że nie myślałem o tym dniu.
Czy zabijając mnie, nie zabiłbyś siebie?
„Nie”, mówią oczy Lectera.
  ― W porządku? ― upewnia się gospodyni łamaną angielszczyzną. ― Nie smakuje?
  ― Smakuje. Naprawdę. ― Will pochyla się nad talerzem i bierze w dłoń podsmażoną papaję. Uśmiecha się smętnie do śniadej kobiety, która chyba go podrywa.
Jednym uchem wysłuchuje jej opowieści o życiu w tej zacofanej mieścinie. Dobrze, że mają tu chociaż telefony, ale Will ma wrażenie, że wszystkie nowinki docierają tutaj z wieloletnim opóźnieniem. Mało kto ma tu pralkę, a telewizor czy samochód znajdzie się w co piątym domu. Akurat ta piękna kobieta ma wszystko.
  ― A jak ty się tu znalazłeś?
Will przeżuwa papaję i niespokojnie zerka w stronę okna.
  ― Przypłynąłem na wakacje i miałem nieprzyjemną przygodę. Okradziono mnie ze wszystkiego ― kłamie bez wysiłku. ― Będę musiał się stąd jakoś wydostać.
  ― Dzwoniłeś do kogoś?
  ― Do przyjaciela, tak. Pomoże mi. Zapłacę ci za twoją gościnność, kiedy tylko będę w stanie.
Kobieta uśmiecha się ciepło.
  ― To nic. Jak masz na imię?
  ― Ja… ― po raz pierwszy się waha. Tak dawno nie używał tego imienia. ― Will.
  ― Ja jestem Mea. Miło mi cię poznać.
  ― Wzajemnie.

           W nocy jest gorąco. Will obraca się niespokojnie z boku na bok na dość twardej kanapie. Kolorowy koc, który podarowała mu Mea, okazuje się zupełnie zbędny. W dodatku mimo moskitier pełno tu robactwa; Will ma wrażenie, że gdyby zasnął, muszyska zjadłyby go żywcem.
Ale tak naprawdę to nie owady przeszkadzają mu w spaniu. Wie, że każda chwila bezczynności zmniejsza dystans między nim a Hannibalem. Jeśli tu zostanie, on go znajdzie. Na pewno już złapał trop, na pewno już zmierza we właściwym kierunku. Może już dotarł do tego miasta. Może już jest w środku, zakradłszy się bezszelestnie, i czai się w ciemności, z drapieżnym i pozbawionym uczuć uśmiechem obserwując jego półnagie, spocone ciało.
Nie spocznie, dopóki go nie schwyta.
To cud, że Will w ogóle miał okazję uciec. Te kroplówki miały zapewne utrzymywać go w stanie uśpienia, żeby Lecter mógł zjadać go po kawałku, zachowując świeżość mięsa – jak to robił w przypadku tylu innych ofiar. Jak długo pod leżał w uśpieniu, nie miał pojęcia, ale najwyraźniej nie było to dość długo, by Lecter zdążył czegokolwiek go pozbawić.
Czy na pewno?
Tknięty złym przeczuciem, zaczyna na oślep poszukiwać na swoim ciele świeżych szwów lub blizn, których nie było tam wcześniej. Nie znajduje.
Wciąż podrywa się na każdy szelest i stukot. Kilka razy w ciągu nocy siada na łóżku i rozgląda się dokoła przerażonym wzrokiem.
Nie chce umierać, nawet jeżeli nie wie, jak żyć dalej.
Wiem, kim jestem. Ale nie jestem pewien, czy wiem, kim ty jesteś.
Przyciska pięść do ust i szczypie ją zębami, zaciskając powieki, pod którymi czuje szczypanie. Jest zdruzgotany, wstrząśnięty, nie potrafi przejść do porządku dziennego nad tym, jak go potraktowano, gdy odkrył swe najintymniejsze sekrety.
Czuje do siebie żal, ale wydaje mu się, że wreszcie rozumie, czym był w oczach Hannibala Lectera.
Od dawna zastanawiałem się, które drzwi twojego umysłu pozostawały dla mnie wciąż zamknięte. Teraz, gdy je przede mną otworzyłeś, straciłeś ostatnią rzecz, która oddzielała nas od siebie jako byty.
Zagadka została rozwiązana, ciekawość zaspokojona.
Teraz mogą stać się jednością – teraz Hannibal może go zjeść z pełną świadomością tego, co spożywa. Czyż nie o to zawsze dbał? By odżywiać się świadomie?
Traktuje je jak świnie.
By wiedzieć wszystko o świni, którą zjada?
Will wzdryga się i podnosi do siadu. Ostatni raz omiata półprzytomnym, zmęczonym spojrzeniem ciemny, pusty pokój.
Nie może tu zostać, inaczej go dopadnie. Musi iść dalej, przemieszczać się, chować i nie pozostawiać śladów.
Wstaje i rusza do łazienki, by krótko się odświeżyć. Gdy gospodyni śpi snem twardym jak skała, bezszelestnie przeszukuje i kradnie jej rzeczy. Jak w amoku przywdziewa na siebie kobiece ubrania.
Hannibal będzie pytał o mężczyznę o bujnych lokach i europejskim typie urody, ale nikt mu takiego nie wskaże. Och, nie.
Zanim jeszcze słońce ma okazję wzejść, Will Graham wychodzi na ulicę z dużą torbą z podstawowymi przedmiotami i pieniędzmi. Jest mu wstyd, że okradł kobietę, która była wobec niego tak życzliwa, ale przecież nie miał wyboru.
Nigdy mnie nie znajdziesz, moje okrutne kochanie.


H.K.M. - 2018-06-07, 23:39

           Z jakiegoś powodu wiedział, że gdy dojedzie pod wskazany przez jednego z miejscowych adres (pod którym znajdować się miało mieszkanie pewnej kobiety, która tej nocy wracała do swego domu w towarzystwie tajemniczego młodzieńca), Willa tam już nie będzie. Nie był więc zaskoczony, pukając do drzwi, za którymi nie dostrzegł twarzy, której tak szukał.
  ― Nie mam pojęcia, co się z nim stało  ― Mea wygięła wargi w zakłopotanym uśmiechu, okrywając się szczelniej prześwitującym materiałem szlafroka. Ciemnym oczom nie umknął fakt, że ów materiał był nieco za cienki i wystawny, jak na odzienie, którym winno się okrywać, gdy gościło się w domu całkiem sobie obcych mężczyzn.  ― Kiedy pan zapukał, już go tu nie było... musiał wyjść, kiedy spałam, ja... Obawiam się, że nie mogę panu wiele pomóc.
  ― Czy wspominał cokolwiek o miejscu, do którego chce się później udać ― zapytał spokojniej, czując budzącą się w ciele adrenalinę. Obawiał się, że rozwiązania, które kalkulowały się z wolna w jego umyśle, odpowiadały rzeczywistości. Mógł jednak dać losowi szansę, pozwolić mu podsunąć sobie pomyślne rozwiązanie. Nie mógł tego nazwać nadzieją - w obliczu powściągliwego nastawienia, było to stanowczo zbyt duże słowo. A jednak, uczucie, które zakiełkowało na moment w jego sercu, wyrwało się z niego wraz z następnymi słowami kobiety.
  ― Mówił tylko o przyjacielu  ― wyznała po chwili zamyślenia  ― o tym, że już do niego dzwonił i mu pomoże.
Jack.
  ― Nic więcej? ― dopytał mimo to, starając się przemierzyć torami myślenia czarnoskórego agenta. Nie mógł ich namierzyć od razu, to nie było takie proste. Połączenie nie mogło trwać zbyt długo - chłopak na pewno chciał jak najprędzej wydostać się poza wyspę. Nie zmieniało to jednak faktu, że Crawford posiadał odpowiednie środki i ludzi, którzy mogli mu ułatwić to zadanie.
Wyspa Bunga nie posiadała lotniska, ale znajdował się na niej malutki port, z którego raz dziennie odpływała łódź, płynąca na drugą, większą wyspę. Ta posiadała już nie tylko lotnisko, ale i wiele turystycznych punktów, które reklamowało się żywo w każdym możliwym miejscu. To nie sprzyjało żadnej z rzeczy, które tkwiły w jego myślach, jako plan awaryjny.
Miał zdecydowanie za mało czasu, za mało możliwości, które roztaczały przed nim perspektywę uchwycenia Willa Graham'a i przekonania go, że...
Że wciąż mogli jeszcze od tego wszystkiego uciec. Filiżanka stała na swym miejscu, jeszcze nie tknięta przez źle podjętą decyzję. Porcelana była jednak zbyt krucha i delikatna, by poskładać ją jeszcze raz - niczym kot, zapierała się przy swym ostatnim życiu, a teraz, teraz nagle krawędź stołu, przybliżała się do niej nieuchronnie, zmuszając do podjęcia tej samej decyzji.
Tej samej, która, z jakiegoś powodu, także kończyła się (prędzej, czy później) w taki sam sposób.
  ― Dziękuję  ― nigdy nie tracił swych manier, nawet w obliczu katastrofy, która już teraz sypała mu się na głowę, pokrywając starannie ułożone włosy swoim trującym popiołem. ― Dziękuję, że zajęła się nim pani, gdy potrzebował pomocy.
  ― Nie ma problemu  ― odparła Mea z tym samym zakłopotanym uśmiechem  ― przykro mi, że nie mogłam panu bardziej pomóc. To musi być okropne, stra... och  ― wysapała, dopiero teraz uświadamiając sobie, że tym, przez co nie mogła oddychać, było wystające z jej brzucha ostrze noże. Skąd się tam nagle wziął? Przez cały czas patrzyła na dłonie dziwnego przybysza, nie miał w nich niczego do ostatniej chwili...
  ― Dobranoc ― Hannibal pochylił się ostrożnie, łapiąc bezwładne ciało, zanim uderzyło ono głucho o podłogę.
Nie potrzebowali zbędnych hałasów.
Jeszcze nie teraz.


Koss Moss - 2018-06-08, 00:45

           Will mógł się tylko domyślać, że zaborczy Hannibal podąża jego tropem – lub usiłuje. Jednak od tej chwili pytanie o młodego, podróżującego samotnie Amerykanina powinno być już bezowocne. Ukradziona sukienka była na niego wręcz za luźna w niektórych miejscach, gdyż tutejsze kobiety charakteryzowały pełne kształty, ale przynajmniej nie przylgnęła do jego ciała, by podkreślić jego niekobiecość. Odpowiednio przewiązana wraz z kapeluszem odebrała mu płeć, a po całym dniu przebywania na słońcu jego wrażliwa skóra spiekła się na tyle, że właściwie przestała przyciągać spojrzenia nietypową bladością.
  ― To potrwa ― usłyszał od Crawforda, gdy zatelefonował do niego ze stacji benzynowej.
  ― Jak to: potrwa? Jack. Wiem, że czeka mnie już tylko śmierć za to, co przez niego zrobiłem. Ale proszę, nie pozwól mu mnie dopaść. Chcę trafić przed sąd. Chcę procesu. Chcę opuścić tę przeklętą wyspę, nie mogę tu zginąć. Czuję na karku jego oddech, Jack. Nie rób mi tego.
  ― Uspokój się, Will. Robię, co w mojej mocy, by cię stamtąd wyciągnąć, ale to niemożliwe. Na Bungę można dostać się tylko z Kauai. Tam jest lotnisko. Najwcześniej, Will, dotrzemy do ciebie pojutrze, i to tylko, jeśli wylecimy dziś, wypraszając z samolotu kilku bogu ducha winnych turystów. Najlepiej byłoby, gdybyś sam dotarł na Kauai, stamtąd możemy cię…
  ― To niemożliwe ― syknął młodzieniec. ― Niemożliwe, Jack. On właśnie na to liczy, na pewno czyha na mnie w porcie. Zauważy mnie od razu. Musicie po mnie przyjechać, odebrać mnie, ochronić.
  ― Will. Opuścisz tę wyspę. Musisz tylko poczekać jeszcze dwa dni.
  ― Nie mam gdzie spać. Chowam się, żeby nikt nie zwracał na mnie uwagi. Wiem, że o mnie pyta. Już nie wiem, co mam robić.
  ― Dwa dni. Kończę, Will. Jeżeli mamy cię wydostać, muszę powiadomić ludzi.
  ― Dobrze… Jack.
  ― Przy odrobinie szczęścia i on wpadnie w nasze ręce.
  ― Akurat na to bym nie liczył.

           Gdy udało mu się dodzwonić do Jacka następnego dnia, mężczyzna był już na Kauai, czekając na poranny rejs. Umówili się w porcie. Jeżeli uda mu się tam dotrzeć, Hannibal nie zaatakuje go w tłumie ludzi na pobliskim rynku, nawet jeżeli rzeczywiście tam na niego czyha. Będzie chciał dostać się na ten sam statek, by wymierzyć sprawiedliwość, ale nie będzie mógł tego zrobić, jeżeli na pokładzie będzie Jack i oddział SWAT.
Odziany w te same ubrania, w których uciekł z kryjówki Rozpruwacza, Will zjawił się tam właściwie spóźniony, wiedząc, że Jack, jeśli przypłynął (musiał, obiecał), nie pozwoli kapitanowi odpłynąć, dopóki on nie znajdzie się na pokładzie. Powietrze pachniało rybami i solą, gdy przedzierał się przez targowisko z duszą na ramieniu, kryjąc głowę pod słomianym kapeluszem, by zanadto się nie wyróżniać, a jednocześnie rozglądając niespokojnie na wypadek, gdyby miał tam być.
Statek naprawdę już czekał, wystarczy tylko do niego dotrzeć, nie wpadając w ramiona tego, przed którym uciekał. Jeszcze raptem sto metrów. To żaden problem pokonać taką odległość. Już niedaleko. Już tylko pięćdziesiąt. Gdzie schowałby się, gdyby był Hannibalem i chciał go upolować?
Zaczął się przeciskać między ludźmi opuszczającymi pokład i nagle – och, kurwa – nagle go zobaczył. Ta zmęczona, poważna i niedogolona twarz mignęła mu tylko przez chwilę, sekundę, może nawet nie, a jednak zobaczył ją tak wyraźnie, jakby oglądał codziennie przez całe życie. Minęli się właściwie ramię w ramię, zmierzając w przeciwne strony, ale przeciągle spoglądając sobie w oczy.
Serce Willa szarpnęło się wściekle. Nie czekał na żadne działanie ze strony Lectera. Rzucił się ku pomostowi prowadzącemu na pokład straceńczym biegiem, tratując wzbudzonych ludzi. Przy barierce zobaczył patrzącego na rynek z góry człowieka, który był zbyt muskularny na zwykłego turystę – i wiedział, że to wypatrujący go człowiek Jacka.
Był uratowany. Uratowany… i całkiem pusty w środku.


H.K.M. - 2018-07-25, 01:51

           Dopiero później nadeszły takie dni, które pozwoliły mu wreszcie zrozumieć, co oznaczało znajdowanie się w prawdziwym ukryciu - takim, przy którym nie mógł sobie pozwolić na kolejne nowe życie i fałszywe nazwisko, w którym nic nie było oczywiste i wygodne. Takim, które obejmowało jedynie ciemność, chłód i samotność.
Nie było takiego miejsca, w którym nie znaliby jego imienia, czy twarzy - Hannibal Lecter był najbardziej poszukiwanym człowiekiem na świecie i musiał się z tym pogodzić (przynajmniej jeśli wciąż chciał, by jego pozycja pozostawała niewiadoma dla agentów wydziału specjalnego).
Przychodziły takie wieczory, podczas których nabierał pewności, że jednak nie chciał. Feralna ucieczka Willa Graham'a zabrała mu coś więcej, niż ostatnią szansę na nowe, normalne życie - widok błękitnego spojrzenia (prześladującego go tak często w jego snach), które za chwilę zniknęło w gęstym tłumie innych oczu, uświadomiło mu, że bez niego stał się znów niekompletny.
Filiżanka pękła, a z pyłu nie dało się zlepić choćby i dna - wszystko leżało na ziemi, w rozsypce, porywane przez mocniejsze powiewy wiatru.
Ich jestestwa także zatarły się, mieszając ze sobą, jak ten pył - granice przestały być nawet umownością, słowa pobrzmiewały nieskończonym echem w czeluściach umysłu, obijając się boleśnie o ściany czaszki.
Wszystko, co kiedykolwiek uważał za święte, wszystko to, co trzymało go niegdyś przy życiu, teraz przyczyniało się do jego upadku, do powolnego znikania, rozpływania się w nicości.
Hannibal zamykał oczy i czuł, że tonął, ale wokół nie znajdowała się ani jedna deska.
Brzytwa? Ona, natomiast, czekała cierpliwie, tuż przy jego gardle.
I nocami odbijała się w niej wciąż twarz Willa Graham'a.

           Dyszy ciężko, pot ścieka wąskim strumieniem po pulsującej skroni - lawiruje zgrabnie w tłumie ludzi, bojąc się (naprawdę się boi), że już teraz jest za późno, że nie uda mu się go zobaczyć, dotknąć.
Jest przekonany o tym, że rozumie, co się właśnie dzieje - Will ucieka, próbuje uciec i za chwilę mu się to uda, ponieważ Hannibal zawiódł. Nie odnalazł go w porę, nie powiedział, nie pozwolił mu zrozumieć, że...
  ― To niebezpieczne  ― słyszy za sobą stłumiony pomruk  ― zaraz będą się tu kręcili, o ile już teraz nie ma ich z nami. Nie wystawiaj się na ich widok, będziesz...
Nie słucha jej. Will gdzieś tutaj jest, Hannibal wyczuwa go swoimi wszystkimi zmysłami. Jest tutaj, chowa się przed nim, ale on go znajdzie, tak jak znajdował go przez całe życie. Zdąży przed Jackiem i wrócą do... pojadą gdzieś, gdzieś daleko przed siebie. Chiyoh, ona powinna pamiętać, jak dostać się do starej posiadłości w Rumunii, był tam całkiem przyzwoity dom, który...
Hałas potęguje odgłos wypływającego statku. Wypływającego? Nie, pozostawała wciąż jeszcze chwila. Ale niedługa.
Czuje na sobie odrażające łokcie i ramiona - ludzie atakują go ze wszystkich stron, ale brnie przez to morze, mając nadzieję, że tak jak ten statek i jemu uda się bezpiecznie dobić do portu.
W jednej chwili jego nadzieje stają się jedynie dowodem na to, jak bezcelowo jest wierzyć, że ów niepozorna myśl może przerodzić się w coś potężnego. To nie nadzieje doprowadziły ich, przecież, do tego miejsca. To nie one sprawiły, że stał się tym, kim się stał. Nie one zapewniały mu bogactwo i siłę. Nie one kładły swe dłonie na wszystkich tych osobach, które dziś urzędowały już tylko jako wspomnienie po wyśmienitej kolacji.
Odwraca się gwałtownie, imitując bezbłędnie sytuację, w której zapomina wziąć czegoś z samochodu. Za chwilę wróci w to miejsce, on, zupełnie niepozorny człowiek niemający czegokolwiek do ukrycia.
Musi szybko opuścić to miejsce, agenci w każdej chwili mogą zdać sobie sprawę z tego jak znajomo wygląda jego twarz.
I wtedy go zauważa - a raczej zauważa błękitne spojrzenie. I świat przestaje na chwilę istnieć, a czas płynąć, hałasy dobiegają do niego jak zza tafli szkła. Ma ochotę wyciągnąć swą dłoń, ale nie zrobi tego, ponieważ nie może. Jeśli wykona jakikolwiek nieostrożny ruch, wszystko to, o co tak długo walczył, obróci się w proch.
Chwila mija jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki - czas rusza ponownie, tak samo jak ruszają długie nogi Willa Graham'a. Ten pędzi przed siebie ile sił w nogach i znika na statku, a Hannibal...
Hannibal zostaje sam.


           Nie był pewien co go zbudziło - czy był to odgłos wznoszonego szlabanu, wysokiego gwizdu, czy zgrzyt starych cegieł i kiepsko zbitych desek, poruszających się nad jego głową ilekroć w okolicy przejeżdżał pociąg?
A może to kolejny sen? Pod powiekami wciąż tańczyły mu wymowne obrazy (błękit, nieskończone morze błękitu), w umyśle pobrzmiewało echo odległych słów, coś jak...
Wyciągnął dłoń po pilota, wciskając uparcie jeden z paru startych guzików - telewizor udało mu się uruchomić dopiero za czwartym podejściem, ale to wcale nie psuło mu jeszcze humoru.
Była godzina ósma piętnaście i już za chwilę w każdej stacji nadawane miało być sprawozdanie z procesu Willa Graham'a.
Procesu, który ciągnął się już od wielu nieznośnych tygodni i przechodził przez media w towarzystwie szumu tak wielkiego, że z całą pewnością można go było nazwać największym i najgłośniejszym wydarzeniem roku.
Hannibal był za to wdzięczny losowi - codziennie wysłuchiwał na swój temat najróżniejszych opinii (w której dominowały, rzecz jasna, paskudne kłamstwa) i dowiadywał się o coraz nowszych zbrodniach, których nigdy nie popełnił, ale rozumiał gdzie miało to swoje podłoże. Najważniejsze było jednak to, że w ten sposób mógł jakkolwiek kontrolować to, co działo się z Willem.
Choć "kontrola" była tu może zbyt mocnym słowem - doktor Lecter łudził się jedynie czasem, że wszystkie te strzępki informacji dawały mu wciąż czas do podjęcia ostatecznej decyzji.
Wcześniej myślał, że to będzie znacznie łatwiejsze - że uda mu się obmyślić plan działania w ciągu paru chwil, wprowadzając go w życie wraz z kolejnym zawieszonym procesem, ale...
Gdy nie miał do dyspozycji wszystkich środków i kontaktów, którymi dysponował zazwyczaj, wszystko stawało się o wiele trudniejsze, niż mógł się tego spodziewać.
W ten sposób utknął w miejscu, o którego istnieniu wolał nawet nie myśleć, nienawidząc swojego życia coraz bardziej i bardziej z każdym mijanym dniem.
Ale coś trzymało go jeszcze przy woli życia, przy postanowieniu walki.
Nie od razu zrozumiał powody, dla których Will Graham zezwolił na to, by podczas udostępniania fragmentu procesów nie cenzurowano jego twarzy. Spoglądał na pełne wargi i wyraźnie zarysowaną linię szczęk, wsłuchiwał się w tak dobrze sobie znany ton głosu, wyłapywał najmniejsze nerwowe tiki i mikro-drżenia powiek.
I któregoś razu błękitne tęczówki zwróciły się wprost w kamerę, spoglądając prosto na niego, poczuł to bardzo dokładnie.
I już wiedział. Wiedział, co miał robić.


Koss Moss - 2018-07-25, 02:36

           Tak właściwie to nie zależy mu już… na niczym.
Trwa w jakiejś apatii, w stanie zawieszenia między życiem, o które tak desperacko walczył, uciekając ze szponów kanibala, a śmiercią, która tak go przerażała, wcześniej, gdy biegł jak najszybciej, byleby tylko nie mógł go już dosięgnąć.
Patrzy w ciemność pod powiekami i widzi jego twarz, za każdym razem, codziennie, dziesiątki razy w każdej minucie, tysiące w ciągu godziny.
Tę zmęczoną, zniszczoną twarz, te zapadnięte, poważne oczy, które spojrzały na niego wtedy, w tłumie, gdy jego jedynym celem było znalezienie się już na statku.
Ten widok zniszczył wszystko. Wyrył się w jego pamięci i nie chciał odejść. Nic nie mogło pomóc.
Dlaczego przyspieszył, zamiast cofnąć się, chwycić go za koszulę na szerokiej piersi, zamknąć oczy i pozwolić, by działo się cokolwiek…
Niechby go rozpłatał, niechby zabił, czyż nie wywalczył sobie tego prawa przez te wszystkie lata; prawa, które Will złośliwie zapragnął mu odebrać, ponieważ inaczej to sobie wyobrażał.
  ― …a więc Hannibal Lecter odurzył pana i nakłonił do popełnienia wszystkich tych czynów. Czy oskarżony zgadza się z tym? Proszę oskarżonego. Potwierdza pan?
  ― Tak… ― mówią jego usta, a on otrząsa się, mrugając i rozglądając się ospale dokoła. To sala sądowa, przed sobą widzi obiektyw kamery, po lewej stronie podstarzały sędzia usiłuje przebić się przez zamgloną, szarą barierę myśli.
  ― Jeśli tak, jak wyjaśni pan incydent ze szpitala w Baltimore? Nie był pan pod wpływem środków odurzających, a jednak przywitał pan Rozpruwacza, można by rzec, z otwartymi ramionami.
  ― Mm. ― Will przymyka oczy, jakby go zemdliło. Zaciska wychudłe, skute kajdankami dłonie. Potem bierze głęboki wdech i spogląda na Jacka Crawforda, który siedzi tam, wśród widzów, patrzy, czeka, wspiera, nawet pomimo tego, czego się dopuścił. ― To… nie tak.
  ― Nie tak? ― Sędzia marszczy krzaczaste brwi.
  ― Nie. Ja ― zaczyna i czuje, jak drżą mu wargi ― kocha…łem tego człowieka.

           WILL GRAHAM: MIŁOŚĆ KANIBALA, krzyczą nagłówki. GRAHAM POTWIERDZA: MIAŁ ROMANS Z LECTEREM!
Wielkie, czerwone litery biją Willa po oczach, choć już dawno zabrano sprzed nich gazety. Jack Crawford siedzi naprzeciwko niego ze zmartwionym wyrazem twarzy.
  ― Nie wiem, czy to było konieczne, Will. Mówić coś takiego. Nie pomogło ci.
  ― Dość kłamstw ― wzdycha młodzieniec. ― Dość tego.
  ― Powoli kończą się nam możliwości. Nie powinieneś był komplikować sprawy. Trzeba było trzymać się pierwszej wersji, którą ustaliliśmy, Will. Do czego ty dążysz? Myślałem, że chcesz przeżyć, zacząć…
Will parska niewesołym śmiechem.
  ― Jestem zmęczony ― mówi cicho. ― Zmęczony, Jack. Nie daję rady.
  ― Zorganizujemy ci pomoc psychiatryczną. Zorganizowalibyśmy, gdybyś tylko się postarał, gdybyś… Will, gdybyś nie negował…
  ― Nie mogę wyjść na wolność. Wtedy mnie zabije ― przerywa młodzieniec. ― Nie ukryję się przed nim, Jack. Nie, dopóki wie, że żyję. Muszę umrzeć.
  ― Will.
  ― Chcę umrzeć.
Jack przymyka oczy, na chwilę chowając twarz za splecionymi dłońmi. Trwa tak, w głębokiej zadumie, wsłuchując się w tykanie zegara w pokoju spotkań, i cichy szczęk łańcucha towarzyszący każdemu oddechowi Grahama.
  ― Zobaczę, co zdołamy zrobić ― orzeka w końcu. ― Niewiele innego nam teraz pozostaje. Chciałbym wiedzieć tylko jedną rzecz, Will. ― Spogląda w błękitne, przyćmione dziwnie oczy. ― Co cię skłoniło, żeby… na litość boską… ― Kręci głową.
  ― Żeby sypiać z Lecterem? ― młodzieniec spogląda w bok, zagryzając drżącą wargę. ― Żałosne pytanie, Jack. To piękny mężczyzna. Najpiękniejszy.
Jack wygląda, jakby został uderzony w twarz. Ledwo do niego dociera absurd tego wyznania. Miał Willa za zupełnie, zupełnie inną osobę. Wiedział, że jego relacja z Lecterem jest specyficzna – ale nie przewidział, że poszła w takim kierunku. Wypierał to z siebie mimo oczywistych sygnałów ze wszystkich stron, jak ojciec, który za wszelką cenę chce uważać swoje dziecko za normalne. Mimo to nie potrafi go odtrącić. Nie w takiej chwili. W jakiś sposób kocha Willa Grahama. Nie może znieść myśli, że mogłoby go zabraknąć.

           To, o jakie nazwisko prosi go jego przyjaciel, jest kolejnym szokiem.
  ― Ava Barlow? ― Jack marszczy brwi, na początku biorąc to za żart. Ale Will nie wygląda, jakby żartował. Will od dawna nie wygląda na osobę, która mogłaby powiedzieć coś wesołego. ― Nie wiem, czy to dość niepozorne nazwisko dla mężczyzny.
  ― Nie mogę być mężczyzną ― pada natychmiast odpowiedź, która zupełnie zbija z tropu Jacka Crawforda. ― On będzie szukał mężczyzny, Jack. Myślisz, że w jaki sposób udało mi się przed nim ukryć na tak małej wyspie?


H.K.M. - 2018-07-25, 03:37

zdublowało, to wkleję rogacza może


H.K.M. - 2018-07-25, 03:39

             ― To będzie kosztowało  ― mężczyzna zamyślił się na chwilę, zacierając zziębnięte dłonie  ― czterysta pięćdziesiąt dolarów.
Hannibal pochylił się delikatnie i odliczył starannie banknoty, rozdzielając je w skórzanym portfelu na równą sumę. Ich zawartość kurczyła się powoli, lecz bezlitośnie i wiedział, że już niedługo będzie musiał pomyśleć o użyciu środków drastycznych, zwierzęcych i napawających go obrazą, by w dalszym ciągu mógł realizować swój plan.
Poprawił kołnierz płaszcza tak, by śnieg nie osiadał mu już na nagiej szyi - to zabawne, ale takie wędrówki bez szalika przywodziły mu mimowolnie na myśl pewną deszczową noc w Baltimore, gdy wydawało mu się (jakiż był głupi), że po raz ostatni w życiu oglądał twarz Willa Graham'a.
Teraz, gdy o tym rozmyślał, wydawało mu się to zabawne - jego własna bezmyślność, coś, co niegdyś wydawało mu się absolutnie niemożliwe do pojęcia.
Minąwszy wielobarwne stoiska i wystawy sklepowe, zadbał o to, by zachować odpowiednią postawę - zgarbiony i z pochyloną głową wychodził naprzeciw śnieżycy, wyławiając kątem oka to dobrze znane, niezbicie przepiękne oblicze. Tego ranka w wiadomościach huczało od plotek na temat zbliżającego się wielkimi krokami wyroku. Wyroku, który miał brzmieć w niemożliwy do zaakceptowania sposób i który Hannibal miał zamiar udaremnić.
Najpierw musiał jednak przyjrzeć się znacznie uważniej całej tej sprawie - wiedział bowiem, że Jack nie potrafiłby dopuścić tak łatwo do tego, by wyrządzono krzywdę jego jedynemu prawie-synowi - ten wielki mężczyzna był w stanie zrobić dla Willa o wiele więcej, niż ktokolwiek mógłby się tego spodziewać. Zwłaszcza w takiej chwili, gdy po śmierci swej drogiej małżonki chcąc - nie chcąc, został całkiem sam.
Nie pozwoli na to, by uśmiercili jego drogiego złotego chłopca. We wszystkim tym musiał być jakiś podstęp, coś co miało odwieść od Willa samego Hanibala i och, dobrze o tym wiedział.
Nie umiał tylko jeszcze zrozumieć co miało się wydarzyć "po"jego domniemanej śmierci i to to męczyło go najbardziej.
           Nie jadł wiele - odkąd jego budżet został żałośnie ograniczony, starał się zadowalać tym, co otrzymywał, ale nie potrafił - jego zmysły odrzucały z obrzydzeniem wszystkie te wstrętne pomyje bez smaku, które niektóre zgubione istoty ośmielały się nazywać jedzeniem. Nie wiedział, nie potrafił zrozumieć jakim cudem mogło się im wydawać, że jakakolwiek istota zasłużyła sobie na takie traktowanie.
I schudł, oczywiście, że schudł - zniknęły jego imponujące mięśnie, a przynajmniej ich część, ale trzymał się jeszcze. I potrafił być nieznośnie szybki i nieprzewidywalny, zdecydowanie. Pozwolił sobie się o tym przekonać parę dni później, gdy późnym wieczorem opuścił swoje zatęchłe mieszkanie w poszukiwaniu szansy na zdobycie odrobinę gotówki i... czegoś smacznego do jedzenia.
Idealnym kąskiem okazała się niewysoka kobieta przed trzydziestką - zadbana spacerowiczka, wędrująca przez śniegi ze swoim ogromnym syberyjskim psem, cieszącym się zapewne pogodą jak niczym innym na świecie.
Wystarczyło jedno cięcie, by zaskoczona dama upadła u jego stóp, kierując nierozumiejące spojrzenie na jego twarz. Jak wielkie musiało być jej zaskoczenie, gdy zrozumiała kto taki pozbawił ją życia. Musiała widzieć ów twarz setki razy jeszcze tego samego dnia - były teraz przecież w każdym miejscu.
Potwór, który rozkochał w sobie agenta FBI. Zimnokrwisty morderca, demoniczny kochanek - tyle przydomków zyskał w ciągu ostatnich dni od prasy, że ciężko było mu je już naliczyć.
I nienawidził ich, gardził nimi. Nigdy nie pragnął, by jego wielkość definiowana była przez typowo zezwierzęcone instynkty. Nigdy nie chciał też trafić na łamy typowo plotkarskich magazynów.
Jakiż to był odrażający, pozbawiony kultury światek - jeśli Hannibal rozmyślał o osobach, które z jakiegoś powodu nie zasługiwały na miejsce na ziemi, od razu na myśl przychodzili mu nieznośni reporterzy (czerwone ciało panny Lounds i kształtne pośladki, odznaczające się przez skórzane spodnie).
Pies za późno zwrócił uwagę na to, że tajemniczy mężczyzna podnoszący jego właścicielkę z ziemi nie był dobrym człowiekiem - kiedy czworonóg powrócił na miejsce, w którym rozciągała się kałuża krwi, Hannibal znajdował się już daleko stamtąd, ciągnąc ciało w kierunku dziwnie uchylonego okienka piwnicznego.
I tej jednej nocy na jego stole gościła prawdziwa uczta - wśród blasku paru tanich świec i na talerzu, któremu daleko było od porcelany, po całym mieszkaniu roztaczał się zapach przypiekanego mięsa, słodkich ziemniaków i żurawiny, a na zmęczonym obliczu na krótką chwilę zagościł znów uśmiech.

             ― Musi mi pan wybaczyć, ale nie mam pojęcia  ― Amelie westchnęła smutno, spoglądając na niego z wyraźnym zakłopotaniem  ― wiem jedynie, że wyjeżdża z miasta i, że Jack Crawford wręczał mu jakieś dokumenty. W jego domu nie ma psów, nie ściągał ich też wcześniej. Nie wiem jakim porusza się samochodem. Nie wziął z szafek swych ubrań, nie...
  ― Nie będzie ich teraz nosił  ― wymruczał spokojnie, uśmiechając się tak, jakby rzeczy, o których opowiadała mu agentka wcale nie wprawiały go w dyskomfort. Ale ona dobrze wiedziała, że prawda przedstawiała się zupełnie inaczej; odkąd widzieli się ostatnim razem Hannibal znowu schudł, a na jego twarzy pojawiły się kolejne zmarszczki. Skóra twarzy była niezdrowo blada, a pełne wargi niemalże sine. Gęste włosy poprzeplatały gęsto wstęgi siwizny, oczy były dziwnie wygasłe, jakby przysłaniała je ściana mgły.
I za każdym razem gdy się widzieli, nie otrzymywał dobrych wiadomości, a jednak przychodził tu za każdym razem, stawiał się, pytał i prosił o kolejne przysługi.
Nie miała w sobie śmiałości, by odmówić mu pomocy - właściwie (ryzykując swoją karierę zawodową i wszelką wolność) proponowała mu ją sama z siebie, gotowa zrobić wszystko, by tylko jakoś ulżyć temu zmartwionemu człowiekowi.
Kiedy z nim rozmawiała, nie potrafiła uwierzyć w to, że naprawdę uczynił te wszystkie krzywdy, o której mówiono w telewizji. Człowiek tak kulturalny, tak... czarujący, miałby zabijać z zimną krwią niewinnych ludzi? Może to wszystko było jedynie nieporozumieniem, jakimś paskudnym zbiegiem okoliczności albo intrygą? Tyle się o tym mówiło w wiadomościach, może stali za tym politycy?
  ― Tak myślę  ― przyznała, przestępując z nogi na nogę, gdy mróz stawał się powoli nieznośnie dotkliwy  ― jest jeszcze coś, o czym powinien pan wiedzieć.
Na zmęczone oblicze wstąpił wyraz zainteresowania, ale Amelie wiedziała, że w rzeczywistości jest to zręcznie skrywana ekscytacja i... nadzieja. To właśnie ona najbardziej chwytała ją za serce - fakt, że pan Lecter wciąż wierzył, że uda mu się odzyskać Willa Graham'a i...
To było tak niedzisiejsze. Kochać kogoś do takiego stopnia, do szaleństwa.
  ― Will Graham przyznał się do popełnianych przez państwa morderstw. Media zręcznie to zatuszowały, ale dokumenty mówią same za siebie. Każde jedne morderstwo, panie Lecter. Czy to oznacza, że...  ― urwała, chrząkając z wysiłkiem. Nagle pytanie cisnące się jej na usta, wydało się zupełnie nieważne. Ciekawość stanowiła pierwszy krok do piekła, prawda?  ― Do widzenia  ― dodała więc pośpiesznie, kierując się do opuszczonego przed chwilą samochodu  ― wszystkie dobrego.
Nie wiedziała co w nią wstąpiło, gdy w przypływie głupiego impulsu objęła go krótko ramionami, przyciskając wargi do szorstkiego policzka. Odchodząc w stronę parkingu, czuła się dziwnie pusta w środku. A więc to naprawdę był ostatni raz kiedy go widziała - to było wręcz nieprawdopodobne.
Wsiadła za kierownicę, od razu włączając silnik i ogrzewanie. Tegoroczna zima była potwornie sroga i nie chciała im odpuścić, mimo środka marca. Obawiała się, że musiała odłożyć plany co do wymiany opon.
Bardzo powoli uniosła głowę i przesunęła spojrzeniem po wstecznym lusterku - kiedy dotarła nim do miejsca, w którym jeszcze przed chwilą rozmawiała z Hannibalem, mężczyzny już tam nie było.
Czasami przerażał ją swoją umiejętnością do rozpływania się w powietrzu. Gdyby nie doświadczyła jego obecności na własne oczy, nigdy w życiu nie powiedziałaby, że miała z nim do czynienia zaledwie przed paroma minutami.
Wzdychając pod nosem uruchomiła radio i zanuciła popową piosenkę, wykręcając w główną ulicę, prowadzącą do autostrady.
I nie mając pojęcia o tym, że na tylnym siedzeniu podróżował z nią pasażer.


Koss Moss - 2018-07-25, 22:06

           Wyrok śmierci dla Willa Grahama, partnera Rozpruwacza z Chesapeake. Tylko o tym słyszy się w mediach ostatnimi czasy. Will Graham, znany również jako jeden z Krwawych Małżonków, ma zostać uśmiercony poprzez wstrzyknięcie trucizny. Wyrok ma się odbyć z samego rana w połowie marca. Tego dnia przed Zakładem Karnym w Baltimore gromadzą się setki złaknionych sensacji fotoreporterów.
  ― Panie Crawford. Panie Crawford! Will Graham był od wielu lat pana bliskim współpracownikiem, jak pan to skomentuje?
  ― Czy FBI wiedziało, z kim ma do czynienia?
  ― Co z Hannibalem-Kanibalem? Czy znane jest miejsce jego pobytu?
  ― Jak doszło do zatrzymania Willa Grahama?
  ― Czy Hannibal Lecter porzucił Willa Grahama na widok policji?
  ― Agencie Crawford!
Jack strzepuje z ramienia płatki śniegu, mijając bez słowa wyciągnięte w jego stronę mikrofony. Pusty wzrok utkwiony ma w drzwiach gmachu.
  ― Will Graham był pańskim przyjacielem. Czy uważa pan, że…
To tylko złudzenie – to musi być złudzenie – ale przez chwilę w tłumie widzi twarz wścibskiej Freddie Lounds. Martwej od tak dawna. Martwej, bo nie zapewnił jej bezpieczeństwa. Jack ma wiele osób na sumieniu. Jego sumienie dźwiga ciężar, którego nie jest i nigdy nie będzie w stanie się pozbyć. Ciężar wspomnień, niedotrzymanych obietnic, wykrzyczanych i przemilczanych zarzutów. Ciężar wyrzutów sumienia.
To przez niego Will Graham stał się mordercą. Bo nie chciał go wysłuchać, gdy był na to czas. Bo nie zabił Hannibala Lectera, kiedy miał okazję. Bo niczego się nie nauczył. Bo wciąż śledztwa były ważniejsze niż zdrowie jego drogiego chłopca.
Dziś jest mu winien tę ostatnią przysługę, jakakolwiek by nie była i jakiekolwiek konsekwencje nie byłyby z nią związane. Jest mu winien wolność, nowe życie, ostatnią szansę, ostatni raz.
Wchodzi do zakładu, wielkie drzwi zamykają się za jego plecami i wrzaski reporterów wreszcie cichną. Cichnie wszystko. Jack Crawford zostaje sam na sam z brzmiącym w uszach spokojnym rytmem serca.
Will czeka na górze, przypięty do krzesła. Dochodzi ósma – za chwilę wszystko się skończy i zacznie od nowa.

           Cały świat będzie miał okazję patrzeć, jak Will Graham żegna się z życiem, ponieważ na salę w takich przypadkach mają wstęp wybrani dziennikarze. Wyrok jest publiczny, a Amerykanie mogą z ulgą przyglądać się, jak ich kraj staje się bezpieczniejszym miejscem dla nich i ich bliskich.
Podczas podłączania wenflonu do przegubu przypiętego do fotela młodzieńca na okrągłej, przypominającą arenę sali panuje całkowita cisza. Will opiera się i oddycha głęboko i coraz szybciej, nie otwierając oczu.
Nie ma pewności, czy Jack kontroluje sytuację – nie widzi go ani wśród ubranych na biało pracowników, ani na balkonach, wśród dziennikarzy i innych obserwatorów. Nie wie, jaki środek znajdzie się za chwilę w jego żyłach, dlatego to wszystko wygląda tak wiarygodnie.
  ― Mmh… mm… ― mamrocze, krzywiąc się, kiedy wenflon zostaje przyklejony do jego skóry. Wciąż nie lubi igieł. Wciąż tak bardzo się boi. Jest mu słabo, zanim jeszcze jakikolwiek przewód zostaje podłączony do wenflonu. Potem, gdy do żył dostają się środki znieczulające, robi się jeszcze gorzej, jeszcze bardziej mgliście. Drobne zamieszanie słyszy jak spod wody.
  ― …problem, doktorze. Proszę, musi pan… podejść.
Doktor wykonujący wyrok prostuje się znad przegubu Willa Grahama i spogląda w stronę podwójnych drzwi, przy których stoi wyraźnie przestraszony pracownik zakładu.
Po chwili wahania opuszcza salę, zostawiając Willa Grahama samego, obserwowanego przez dziesiątki par oczu z otaczających go oszklonych balkonów.
Siedzi nieruchomo, a świat wiruje, choć nie podano mu zupełnie nic, i twarze w oknach wydają się upiorne: Alana? Freddie Lounds? Molly…
Zapłakana kobieta przyciska dłonie do szyby.
Biedna Molly. Nigdy nie zasłużyła na to wszystko. Nigdy nie powinien był…
Słyszy jakieś krzyki. Czy to Jack? Czy to głos Jacka?
  ― Mmm… ― mamrocze słabo, czując szarpnięcie w piersi, które towarzyszy nagłemu zrozumieniu.
Hannibal.
To Hannibal jest przyczyną zamieszania.
Hannibal Lecter.
Mruga ospale i porusza się niespokojnie w fotelu.
Hannibal jest tutaj, tuż obok. Nie pozwoli im zrobić mu krzywdy. Tylko on ma prawo odebrać mu życie. Tylko on, i to wydaje się takie właściwe.
Ale w jaki sposób ten człowiek wdarł się tu, do najpilniej w tej chwili strzeżonego zakładu… Ileż zaryzykował – z głupoty, z głupiej dumy, z głupiego postanowienia, że to on, i nikt inny, będzie jego katem.
Kończą ci się pomysły. Twoje przedstawienie dobiega końca. Jesteś gotów zniszczyć siebie, niszcząc mnie. Szukasz dla nas zakończenia. Odkąd pochowałeś myślami Amaury’ego… Nie zależy ci już, by to ciągnąć. Chcesz tylko własnoręcznie poodcinać sznureczki swoich marionetek. Robiłeś to konsekwentnie od lat. Wszystkie kukiełki są już martwe. I został tylko Jack. I ja.
  ― Mmm.
Czas tak bardzo się dłuży. Gdzie oni są? Gdzie są wszyscy?

           ― To… ślady walki?
  ― Nie ― odpowiada szorstko Jack Crawford, który zamiast na salę egzekucyjną, trafił do chłodni – na miejsce niedawno popełnionej zbrodni. Ściska w rękach pistolet, uważnie lustrując niewielkie pomieszczenie, a w końcu przyglądając się zwłokom. ― To nie są ślady walki. Wlazł tutaj i celowo zniszczył zbiorniki z trucizną ― wyrokuje z przekonaniem, patrząc na szczątki fiolek i mocząc podeszwy ciężkich butów w płytkiej kałuży toksycznej substancji. ― Kiedy to odkryliście?
  ― Przed chwilą ― mówi roztrzęsiony pracownik zakładu. ― Kiedy pan przyszedł, dopiero mówiłem o tym doktorowi.
  ― To pan go znalazł?
  ― Tak. Chwilę temu…
  ― Nie widział pan nic podejrzanego? Żadnej osoby?
  ― N-nie. Nikogo tu nie było. Powinien być tylko Marcus, ale on… Kiedy wszedłem…
  ― Przyślijcie natychmiast wsparcie na trzecie piętro do chłodni ― mówi Jack Crawford do mikrofonu krótkofalówki. ― Ale nie ruszajcie nikogo spod sali egzekucyjnej! On będzie chciał się tam teraz dostać!

           Gdyby w żyły Willa Grahama miała zostać wstrzyknięta trucizna, do egzekucji by nie doszło: cały jej zapas został zniszczony. Hannibal Lecter dopiąłby swego – wykonanie wyroku zostałoby odroczone, a on miałby czas, by ratować swojego chłopca. Dla młodzieńca przygotowano jednak inną mieszankę, a na tej Lecter nie miał możliwości położyć rąk, gdyż nie było jej w chłodni. Przywieziono ją z zewnątrz i przemycono na salę pod fałszywą etykietą.
Egzekucja nie zostaje zatem wstrzymana. Siły specjalne obstawiają salę, odcinając do niej dostęp każdej osobie, która mogłaby spróbować teraz tam wejść, a zarazem chroniąc obserwatorów i pracowników zamkniętych w jej obrębie przed poszukiwanym intruzem.
Do przewodów podłączona zostaje kroplówka i Will patrzy na skraju przytomności, jak żółta substancja płynie powoli ku jego dłoni.
Jest przygaszony, ma problemy ze skupieniem myśli i z odczuwaniem czegokolwiek, ale czuje coś dziwnego w powietrzu. Wie, że coś się dzieje, i nagle wzdryga się, zaskakująco świadomy, ogarnięty czystym przerażeniem.
  ― H-Hannibal. Hannibal. HANNIBAL! ― zaczyna wrzeszczeć na całe gardło, napinając się w sztywno trzymających go pasach. Wszystko się nagrywa. ― HANNIBAL! N-nie chcę umierać, HANNIBAL! HANNIBAL, GDZIE JESTEŚ?! GDZIE JESTEŚ?! Gdzie…

           OSTATNIE SŁOWA WILLA GRAHAMA: HANNIBAL, GDZIE JESTEŚ? Czy liczył na pomoc, zapytuje jeden z nagłówków już następnego ranka. Tajemniczy zgon przed egzekucją GRAHAMA. Świadek: LECTER był w środku, informuje inny.
Jest o czym pisać. Zginął niewinny człowiek, choć opinia publiczna ma na ten temat wiele sprzecznych informacji; nikt nie potwierdza ich oficjalnie. Oficjalnie potwierdzona jest natomiast śmierć Willa Grahama. Prawie wszędzie można zobaczyć ostatnie chwile jego życia; i prawie w każdej gazecie są jakieś zdjęcia.
Czasy są bezlitosne. Sensacyjne wieści obiegają świat w okamgnieniu, a śmierć jednego z Krwawych Kochanków jest największą sensacją ostatnich czasów. Żyje nią cały świat. Cały świat żyje śmiercią.
A Ava, Ava przegląda prasę z dala od epicentrum wydarzeń, z pewnym wstydem wracając myślami do swego panicznego nawoływania w chwili, gdy była pewna, że zaglądająca jej w oczy śmierć nie ma zmęczonej twarzy Hannibala Lectera.

           Czy to wszystko ma w ogóle jakiś sens?
Jest w Paryżu i jest zupełnie sam. Przedłuża swoją agonię – może trzeba mu było skonać, kiedy był na to czas, zamiast prosić Jacka o nowe imię.
Trudno jest przyzwyczaić się do funkcjonowania jak kobieta, trudno jest przeżyć w obcym kraju, trudno znaleźć sobie zajęcie, trudno odważyć się wyjść na zewnątrz z twarzą, którą zna cały świat, nawet jeśli ukrytą pod makijażem.
A Hannibal Lecter? Gdzie jest Hannibal Lecter? Jak zareagował? Co zrobił? Co teraz robi?
Will wzdryga się lekko i ogląda za siebie na dźwięk uderzających o siebie, wiszących w przejściu koralików.
  ― Mimo wszystko nie spodziewałem się ― mruczy Amaury, zaczepiając je niedbale o wystający ze ściany hak ― że spotkamy się w zaświatach.
  ― Tylko na chwilę ― odpowiada Will, marszcząc brwi pod jego spojrzeniem. ― Co?!
  ― Spodobałbyś mu się ― odpowiada chłopak, uśmiechając się pod nosem. ― Pięknie wyglądasz w tym wydaniu. Teraz już wiem, dlaczego wybrał ciebie.
  ― Nic nie wiesz. Nic, Amaury. U know nothing Jon Snow.
  ― Podobno dziś w nocy ktoś rozkopał grób Willa Grahama i zbezcześcił jego zwłoki. ― Amaury wsuwa do ust cygaretkę, opierając się z gracją o ścianę, i wyciąga z kieszeni białego szlafroczka zapalniczkę. ― Zastanawiam się, kto mógł to zrobić?


H.K.M. - 2018-07-26, 01:41

           Postać obraca się niespokojnie w prześcieradłach, wystawiając spod nich jedno z szerokich ramion. Ciszę przerywa jedynie odgłos śnieżycy, szalejącej za małym oknem - białe, grube płatki uderzają o nie zaciekle, zupełnie jakby chciały przebić się na drugą stronę.
Oddech śniącego jest tak spokojny, że z łatwością można by pomyśleć, że nie męczyły go żadne koszmary. Prawda leży jednak po przeciwnej stronie; Hannibal śni sen tak okropny, że gdyby tylko miał możliwość, zapłaciłby każde pieniądze, by się z niego uwolnić.
Ale nie może, oczywiście - minuty włóczą się niemiłosiernie, wysysając z niego resztki energii niczym ogromne pijawki, a on pozwala im na to, nie mając już innego wyjścia.
I każda z pijawek ma inną twarz, choć łączy je właściwie coś wspólnego - wiszą nad nim, szczerząc swoje ostre zębiska, a on powtarza ich straszliwe imiona, starając się zagłuszyć rozpaczliwe wołanie, wołanie o pomoc, którego (jest tego pewien) miał już nie zapomnieć do końca życia.
Tiopental. Pankuronium. Chlorek potasu. Tiopental. Pankuronim. Chlorek potasu.
Will Graham nie żyje.

           Przyzwyczaja się z wolna do swojego trybu życia - w skórzanym pasku dorabia dziurkę pomiędzy ostatnią, a przedostatnią (zabieg ten zostaje przez niego starannie zaaranżowany podczas jednego z majowych poranków), używa brzytwy do golenia dwa razy w tygodniu, pija kawę parzoną z ziaren ponadprzeciętnej jakości i...
Rutyna pozwala mu nie myśleć o rzeczach, które przypominają mu o bezcelowości jego istnienia. Nocami leży jednak w pustym i zimnym łóżku i stara się to wszystko poskładać w taki sposób, aby ów cel pojawił się nagle w jego głowie, niczym jedno ze spektakularnych objawień, które zwykły gościć w zdolnym umyśle jeszcze nie tak dawno temu.
Długo pozostaje jedynie skorupą, swoim własnym cieniem - nie spotyka się z ludźmi, nie ogląda telewizji, nie czytuje gazet. Zadowala się jedynie starymi książkami i artykułami ulubionych autorów. Filozofia prowadzi go swoimi prawdami przez nieistniejące wymiary, jaśminowa herbata pozwala wyciszyć umysł.
Dryfuje - utrzymuje się na powierzchni przez krótką chwilę tylko po to, by móc znów opaść na samo dno. Czasami osuwa się tam z zamkniętymi oczami, zamknięty na wszystko to, co go otacza. Innym razem otwiera je szeroko i zatapia się w błękicie, pozwalając sobie wierzyć, że...
Nigdy nie sądził, że przyjdzie taki dzień, kiedy jego życie stanie się jedynie egzystencją - pustą i smutną. Przesyconą samotnością tak wielką, że w końcu mit legendarnej duszy towarzystwa przemienia się dla niego w jakiś okrutny żart.
Szóstego czerwca powraca do swego mieszkania (unikania słów "obskurna nora" zaskakująco dobrze mu idzie) z papierową torbą z najznamienitszymi składnikami.
Przyrządza całe mnóstwo smakowitych potraw, układając je specjalnie na stole wraz z dwoma nakryciami. Otwiera butelkę wina i nalewa je pieczołowicie do dwóch kieliszków. Zakłada swój najlepszy garnitur i przewiesza przez puste krzesło granatowy krawat ("lubisz mnie ubierać, prawda?"), siadając do posiłku.
To zadziwiające, jak cicho potrafi pozostać głodny człowiek - żaden z nich nie wymawia choćby słowa, zaaferowany cudowną ucztą. Popijają wina, oblizują wargi z sosu winogronowego.
I Hannibal wie już, że nie trzeba mu niczego więcej - prawdziwie wyszukane potrawy są bowiem sto, tysiąc razy lepsze niż zwykłe "wszystkiego najlepszego".
A jednak męczy go przeczucie, że czegoś nie wykonał, że coś pominął i z jakiegoś powodu Will jest z niego niezadowolony.
Nawet kolacja nie smakuje już tak samo - przerywa ją gwałtownie i kładzie się do łóżka z uczuciem niestrawności.
Rozmyśla nad tym całą noc, nie potrafi zasnąć, gdy męczy go to dziwne uczucie.
I objawienie wreszcie przybywa. O szóstej nad ranem, targane letnim wiatrem i zapachem świeżego pieczywa, podsuwa mu w umysł pewien obraz.
Szara płyta, imię, nazwisko data.
Tiopental. Pankuronium. Chlorek potasu.
Grób. Jego grób.

           O rozkopaniu i zbezczeszczeniu grobu Willa Graham'a huczy głośno każda stacja telewizyjna i radiowa. Krzyczy o tym każdy nagłówek magazynów plotkarskich, dzienników informacyjnych i kieszonkowego wydania krzyżówkowego.
DZIEWIĄTEGO CZERWCA WŁAŚCICIELE CMENTARZA ODNAJDUJĄ ROZKOPANY GRÓB, NALEŻĄCY DO MAŁŻONKA ROZPRUWACZA Z CHESAPEAK! SPRAWCĄ MÓGŁ BYĆ SAM ROZPRUWACZ!
I mieli rację, oczywiście. To właśnie on rozłupał kamienny pomnik, on przepiłował drewnianą trumnę. I także on nie odnalazł w niej Willa Graham'a, zastawszy absolutną pustkę. Zadziwiającym było to, że dla samego spokoju nie włożyli tam jednego z ciał niezidentyfikowanych. Co jeśli to nie on zająłby się tym grobem, a uczyniłby to ktoś inny?
To jednak nie to zatruwało umysł doktora Lectera - fakt, że nie zastał w trumnie Willa Graham'a oznaczał jedno.
To, że wciąż miał szansę na wykonanie wszystkiego tak, jak należało. Życie tej niepozornej istoty spoczywało w jego rękach i musiał zadbać o to, by tam właśnie się znalazło.
Wszystko to brzmiałoby jednak znacznie lepiej, gdyby istniał choćby cień szansy, że jakimś sposobem uda mu się dowiedzieć, gdzie znajdowała się osoba, która przestała nosić nazwisko Graham.
Jak wiele ludzi mogło o tym wiedzieć? Jak wielu z nich mogło tę wiedzę mu w jakikolwiek sposób przekazać?
Hannibal wiedział, że wszystko to będzie musiało skończyć się w jeden sposób i (ku jego największemu zdziwieniu) napawało go to niepowstrzymaną ekscytacją.
Ponieważ mężczyzna, do którego musiał się udać, pozostawał jednym z jego niezałatwionych rachunków.
Ponieważ pozbawiając go życia, zamykał w swym życiu kolejny rozdział.
Odsunął się ostrożnie od białej ściany, poprawiając wysoki kołnierz tak, by zakrył wyraziste kości policzkowe. Całe szczęście, że jego drogi znajomy postanowił przenieść się na spokojne przedmieścia. Zupełnie tak, jakby zaplanował to właśnie dla niego.
Długi palec zmiażdżył guzik domofonu, wprawiając urządzenie w urywany pisk. Odgłos połączenia uzyskał dopiero za trzecim razem, ale to nie zrażało go wcale. Wiedział, że gotów był tak sterczeć do samego rana, ponieważ ów miejsce stawało się jego jedyną, ostatnią nadzieją.
Bez Jacka Crawforda Hannibal stawał się absolutnie zgubiony.


Koss Moss - 2018-07-26, 02:55

           Wieść o zaginięciu Jacka Crawforda rozniosła się bardzo szybko i pokryła się w czasie z zaginięciem Molly Graham.
  ― Wiąże luźne końce ― szepcze z fascynacją Amaury, wpatrując się w drżące ciało pobladłego, skulonego w fotelu Willa – w bardzo długich już włosach, z podkrążonymi oczami.
  ― Wiąże luźne końce ― powtarza za nim półprzytomnie młodzieniec.
  ― Zrobi ci prezent. Willy. Piękny prezent na do widzenia.
  ― Pojedź tam ze mną.
Amaury mruga, zbity z tropu.
  ― Wiesz, gdzie to zrobi?
  ― W… w naszym pierwszym domu. W miejscu, w którym zabiliśmy pierwszy raz.
Czarnowłosy chłopak uśmiecha się do Willa leciutko, z nutą podziwu, a zarazem żalu; zapewne wciąż ubolewa nad tym, że nigdy, nigdy nie połączy go z Lecterem taka więź, nigdy nie dozna z nim połączenia bez słów.
  ― Skąd to wiesz? Jest tyle miejsc, w których mógłby zrobić coś symbolicznego. A jednak…
Will potrząsa głową.
  ― To będzie tam. Tam będzie chciał się ze mną pożegnać.

           Jest bardzo zimno. Wiatr zacina bezlitośnie, kołysząc czarnymi koronami drzew. Ziemia jest w wielu miejscach skuta lodem – to lodowaty marzec. W pewnym miejscu skradziony samochód nie chce już jechać wyżej, ale to dobrze, ponieważ Will nie zamierzał podjeżdżać na samą górę.
Nie śpieszy się, by ratować Jacka czy Molly, nie śpieszy się, by przerwać jego spektakl.
To nie ma sensu. Rozumie tę wizję. Wizję, w której mistrz lalek płonie z całym teatrem.
Wysoki but z chrzęstem rozgniata bryłki lodu. Minimalna warstwa śniegu skrzypi cicho pod jego naporem. Will podtrzymuje się otwartych drzwi wozu i spogląda na Amaury’ego, który – owinięty białym, grubym futrem – szczęka zębami.
  ― Idź przodem ― szepcze słabo Will, owijając się szczelniej płaszczem. Wichura rozwiewa jego włosy, zagarnia je na twarz, gdzie przyklejają się do umalowanych czerwienią ust.
  ― A ty? ― Amaury przechyla głowę.
  ― Przyjdę. We właściwym czasie. ― Wymusza uśmiech i zamyka oczy. Pod powiekami czuje nieprzyjemny piasek, zwiastun łez.
Nie powinien był uciekać, nigdy. Może lepiej byłoby zostać w łóżku, dać mu się poćwiartować, zjeść – zapewniał go tyle razy i tak żarliwie o swej miłości, a nie potrafił dać jej ostatecznego dowodu.
Jak Amaury. Amaury, który sam nalegał, by Hannibal Lecter zrobił z niego posiłek.
Kochać – to znaczy wyrzec się siebie. Kochać – to znaczy dać się wchłonąć.
Kochać Hannibala Lectera, to znaczy…

           Amaury wspina się z trudem po śliskiej nawierzchni. Potyka się i przewraca, wspierając na okrytych grubymi rękawicami dłoniach. Podejście jest tak strome, a on nie ma nawet latarki. Idzie w niemal całkowitą ciemność, oświetlaną tylko blaskiem księżyca, ślepo ufając Willowi Grahamowi, że właśnie tam, na górze, jest jego ukochany.
Myśl o zobaczeniu go znów, po raz ostatni, uskrzydla go, wywołuje uśmiech na spierzchniętych, bladych wargach.
Czekał na tę chwilę tak długo. Tak trudno było mu udawać martwego, wyobrażać sobie jego cierpienie, zgrozę i smutek. Ale jakąż sprawi mu teraz radość – ileż doda mu otuchy, kiedy ujrzy go w mroku, biorąc pewnie najpierw za marę…
Przewraca się i leży płasko na oblodzonej, twardej jak lustro ziemi, ale widzi już swój cel. Widzi dom, o którym mówił mu Will. Widzi z daleka w jednym z dużych okien przyćmione światło.
Podrywa się i rusza zdecydowanie szybciej, z bijącym sercem i nierównym oddechem. Potyka znowu się, ale zbliża nieuchronnie, i kiedy jest już prawie u celu…
  ― Ach…
Pada na ziemię, po raz kolejny boleśnie zderzając z nią kolanami i łokciami. Zamiera, dysząc ciężko, a biały kaptur nasuwa mu się na głowę. I zanim może spróbować się podnieść – słyszy to. Wie, że jego obecność została wykryta. Nic dziwnego. Był tak rozemocjonowany. Nie dbał o dyskrecję, nie dbał o zachowanie ciszy.
Oddycha płytko i zapiera się dłonią o ziemię. Wie – co zdradza mu bardzo ciche skrzypnięcie śniegu – że ktoś stoi kilka metrów za nim.
Bierze głęboki wdech i wstaje, mocno się chwiejąc. Prostuje się i wtedy Hannibal Lecter widzi, że postać, którą pierwotnie wziął za… jest po prostu za niska, żeby mogła nim być.
Amaury zaciska drżące wargi – nie może zapanować nad cisnącym się na nie uśmiechem – i odwraca się powoli przez ramię, a kaptur zsuwa mu się z głowy.
Will miał rację. Miał rację.

           Hannibal Lecter wpatruje się w młodzieńca i na jego wargi bardzo powoli wpływa ślad dawnego uśmiechu.
Bardzo się zmienił. Policzki ma zapadnięte, oczy podkrążone, a twarz śmiertelnie bladą. Zmarszczki wydają się – może tylko w tym świetle – znacznie liczniejsze i głębsze niż zazwyczaj, podbródek skrywa cień zarostu, a włosy, o ile to nie księżycowe światło igra na nich w ten sposób, w dużej części zmieniły barwę na siwą.
Hannibal wygląda, jakby postarzał się o dwadzieścia lat – w kilka miesięcy.
Amaury cierpi, kiedy na niego patrzy. Uśmiech na młodej, zarumienionej buzi blednie, nim staje się zaledwie wspomnieniem. Chłopiec z powagą czyni kilka kroków w stronę kiedyś tak potężnej sylwetki, ślizgając się na lodzie, i wreszcie bez słowa zarzuca szczupłe ramiona na jego szyję.
  ― Och, skarbie ― szepcze. ― Co ci się stało…
Hannibal obejmuje go ostrożnie, jak gdyby obawiał się, że przy mocniejszym ściśnięciu Amaury rozpryśnie się jak mydlana bańka. Przez chwilę patrzy na młodzieńca w trudny do określenia sposób, po czym nieznacznie się pochyla i bierze głęboki wdech; wdycha zapach młodego ciała, hawajskich olejków, kokosa, palm, morza, egzotycznych potraw. Zaraz jednak prostuje się, dystansuje (Amaury natychmiast stosownie cofa swe dłonie) i rozchyla usta, by odpowiedzieć.
  ― Powinienem zapewne o to samo zapytać ciebie. Cóż za niespodziewane spotkanie. ― Ręka Lectera delikatnie wygładza kołnierz białego, miękkiego futra. ― Co cię tu sprowadza, mój chłopcze?
  ― Po co pytasz? Dobrze wiesz ― odpowiada łagodnie Amaury. ― Pomogę ci zapakować prezent, zanim on… do ciebie przyjdzie. Zobaczysz. ― Wargi chłopca wyginają się w uśmiechu zwiastującym coś szczególnego. ― Zobaczysz, kim się stał.


H.K.M. - 2018-07-26, 20:12

           Drzwi otwierają się gwałtownie i staje w nich mężczyzna, którego Hannibal spodziewa się w nich ujrzeć. Zanim jego dawny przyjaciel zdąży się w tym jednak zorientować, w jego szyję wbija się wielobarwna strzałka, wpuszczająca w rosłe ciało końską dawką propofolu. Skłamałby, gdyby powiedział, że oglądanie Crawforda, osuwającego się natychmiast na ziemię nie sprawiło mu satysfakcji. Przepycha go do środka niedbałym kopnięciem i przechodząc nad nim jak nad elementem umeblowania, zamyka za sobą elegancko drzwi.
Nie zdarzyło mu się jeszcze, by podczas polowania żałował, że nie ma przy sobie partnera (poza momentami, w których odkrył, że na świecie znajdowała się osoba godna dochowania mu towarzystwa w każdej chwili) - przynajmniej do tej pory.
Tak, dźwiganie ogromnego ciała byłego agenta FBI i ciągnięcie go przez metrów do tyłu furgonetki okazało się to tak męczące, że gdy wsiada z powrotem za kierownicę, drżą mu dłonie.
Więc żałuje, żałuje że nie pomyślał w odpowiednim czasie o kimkolwiek, kto okazałby się choć w połowie tak interesujący, jak Will Graham. Ktoś, kto pozostałby u jego boku bez względu na okoliczności. Ktoś, kto widziałby w nim swoje światło, choćby stąpał w niewiadomo jak gęstym mroku.
I kiedy o tym myśli, uświadamia sobie, że to on, on we własnej osobie pozbył się każdej takiej jednostki, pozostawiając w ten sposób miejsce dla tylko swego chłopca. Ponieważ nakazując mu uczynić to samo, wiedział, że postąpienie w ten sposób okaże się słuszne.
W założeniu mieli być, przecież, tylko oni. Ich dwójka. Hannibal dobrze pamiętał moment, w którym postanowił, że udowodni Willowi, że nie mogło być inaczej.

           ― Jestem potworem  ― blade wargi Abigail ledwo się poruszają, gdy wypowiada te okropne słowa, wpadając w jego ramiona z zaskakująco żałosnym szlochem.
Przytula ją ciaśniej do swojej piersi, ogarnia szerokim ramieniem, odgradzając od złego świata. Wargi, które przyciskają się do jej ciemnych włosów, mruczą cicho;
  ― Nie. Wiem, czym są prawdziwe potwory ― i naprawdę tak myśli. Jedynym błędem tej zagubionej dziewczyny była tylko nieuwaga. Nauki, które wpajał jej ojciec, postrzegane przez wielu jako skrajnie szalone, doktorowi Lecterowi wydawały się niezwykle słuszne, przydatne.
Czy udałoby się jej dojść tu, gdzie stała, gdyby nie te wszystkie młode kobiety? Czy potrafiłaby tulić się do jego piersi, dając szansę na wykiełkowanie dawnych uczuć, czy dałaby radę spojrzeć mu w oczy (te oczy), wiedząc ile osób pozbawił życia gdyby sama w jakiś sposób nie uczyniła tego samego?
Okropne tajemnice - oto pierwszy z aspektów, których połączył ich ze sobą, skrzyżował ich ścieżki.
Drugim aspektem jest Will Graham.
Szczupłe dłonie zaciskają się kurczowo na materiale jego nienagannie wyprasowanej koszuli, mnąc ją kurczowo. Delikatny zapach miodowego szamponu owiewa go coraz ściślej, wdziera się w nozdrza, otwierając w bramach umysłu widok pastwisk, kwiatów, niewielkiej pszczoły, roju pszczół.
Wszystko to jest okropnie oszukane - Hannibal zdaje sobie sprawę z tego, że w ów szamponie nie znajdowała się choćby i kropla prawdziwego miodu. A jednak może wyczuć jego woń; nieco zbyt drażniącą i sztuczną, ale...
Czy da się być i nie być jednocześnie? Czy da się komuś coś zabrać, w rzeczywistości nie wyciągając nawet po coś dłoni?
Czy właściwym jest przedstawiać komuś błędną rzeczywistość, mamić go nieprawdziwymi sygnałami, mylnym przekonaniem, że coś działo się naprawdę, podczas gdy jedyną prawdą było to, że nie działo się absolutnie nic?
Ramiona wypuszczają wreszcie drżącą postać - pociemniałe spojrzenie kieruje się na bladą twarz, zawieszając się na niej przez dłuższą chwilę.
  ― Zabiorę cię z powrotem  ― proponuje wreszcie, ofiarując jej swą dłoń. Dłoń, która natychmiast zostaje pochwycona przez szczupłe palce z ufnością i nadzieją niewinnego dziecka.
Nie. To nie Abigail jest tutaj potworem.

          Słaby pomruk odbija się echem od ścian piwnicy - to właśnie ten dźwięk sprawia, że Hannibal wyrywa się ze specyficznego letargu, wypuszczając z umysłu wspomnienie dziewczęcej twarzy.
Podnosi się ze swego miejsca i pociąga za sznurek, odpowiadający za włączenie starej żarówki - ta, kołysząc się ospale na pojedynczym kablu, wydziela z siebie wąski strumień żółtawego światła, padającego wprost na zmęczoną twarz detektywa.
Wie, że Crawford już teraz domyśla się z kim ma do czynienia, ale i tak odczuwa miły dreszcz, gdy może uroczyście zaprezentować mu swą obecność, wyłaniając się z ciemności z typowym dla siebie uśmiechem.
  ― Dobry wieczór, Jack  ― wita się z nim uprzejmie, wiedząc, że z oczywistych przyczyn jego towarzysz nie może mu się odpłacić tym samym.
Hannibal nigdy nie lubił zbyt wiele mówić - uważa, że słowa niekiedy są właściwe, a nawet wymagane, by przedstawić sens sytuacji, ale w tym wypadku... oczywistościom stało się chyba za dość, prawda?
Jack, naturalnie, próbuje go rozproszyć - pomrukuje coś zza knebla, wierząc, że w jakiś sposób ów bełkot zdoła nakłonić Hannibala do (choćby i chwilowej) zmiany planów.
Ale Hannibal nie znosi zmian.
A każdy plan lubi doprowadzać do samego końca.

           Atlantyk wita go swoim zimnem i wspomnieniami. To zadziwiające, że po tym wszystkim urzędnicy nie sprzedali tego wspaniałego domu jakiejś zafascynowanej zbrodniami parze, lub dziennikarzowi, chcącemu czerpać z tego miejsca natchnienie - ten spokój i cisza, przerywana jedynie szumem oceanu, wydawały się do tego wprost stworzone.
Nie może sprawdzić, czy na drewnianej podłodze tarasu wciąż widnieją plamy krwi, ponieważ wszystko pokrywa gruba warstwa lodu. Zadziwiające, o tej porze.
Pęk kluczy przewraca się w długich palcach, podzwaniając delikatnie na wietrze - już po chwili znajduje się w środku, choć i tam nie jest wcale przyjemniej - dom pozostawiony przez tyle dni (lat?) bez ogrzewania, przesiąka szybko mrozem i wilgocią, zmieniając się w trumnę.
Ale może to i lepiej - to takie... właściwe - złożyć Jacka w jego trumnie, z dumnie rozłożonymi rękoma, z ciemnymi oczami wpatrzonymi w nicość.
Z głową lżejszą od zmartwień. Z sercem pozbawionym swego ciężaru. Z prawdziwie ojcowskim uśmiechem. Witający swe dziecko w domu.
Wciąż nie jest przekonany do tego, czy informacje, które udało mu się zdobyć o Avie Barlow są wystarczające do tego, by mógł ją odnaleźć. Nie wie, czy pani Barlow będzie gotowa odpowiedzieć na jego zaproszenie. Jest za to pewien, że Will Graham przyjdzie odebrać jego prezent i uszanuje go tak, jak zawsze potrafił uszanować każdy dar, którym doktor Lecter zwykł go obdarowywać, niczym kochanek swą najdroższą oblubienicę.
Żaden prezent nie był równie wyjątkowy, jak ten jeden - Hannibal czuje to, rozpakowując czarny worek ze specjalnie spreparowanymi zwłokami.
Tym razem jego dłonie pozostają profesjonalnie nieruchome, pewne, wyćwiczone - sunie nimi po ścięgnach i mięśniach, naprostowuje nagie kości. Za chwilę przejdzie do najważniejszej części swej pracy.
A raczej przeszedłby... gdyby nie rozlegający się na dole hałas.
Prostuje się w ułamku sekundy - ciemne oczy zwężają się czujnie, gdy meżczyzna wytęża zmysł słuchu i węchu, starając się zlokalizować intruza.
I lokalizuje go, rzecz jasna.
Ale ów przybysz nie wydaje się być intruzem. W żadnym wypadku.

           Powinien być zdziwiony, wie o tym. Ale nie jest. Nic nie mogłoby wydać się w tej jednej chwili odpowiedniejsze od pojawienia się Amaury'ego.
Ja chciałem zaskoczyć ciebie. Ty chciałeś zaskoczyć mnie.
Spogląda w jego przepiękną twarz i nagle uderza go przerażające uczucie cofnięcia się w czasie. Znów stoi na wrzosowiskach, tuląc do siebie drobne ciało, szepcząc swoje obietnice.
Nie zmarnuję ani jednej twej części.
Śmierć Hiacynta - jak przekłamana wydaje się teraz ta straszliwa odpowiedź. Jak dziwnie jest myślec o tym, że kiedykolwiek porównywał to wszystko do filiżanki - kruchej porcelany, gotowej rozłupać się na części od gwałtowniejszego podmuchu wiatru.
Któż z nich mógł porównać się z tym urokliwym, lecz zatrważająco delikatnym tworzywem?
Teraz, gdy o tym rozmyślał, gotów był przyznać się do własnej nieuwagi.
Nie, nie porcelana, lecz diament- szlifowany wiele lat przez bezlitosne krawędzi życia, przez okrutne koleje losu i niezwykłe okoliczności.
Diament, który choć sprawia wrażenie szklistego i niematerialnego, stanowi ze sobą jeden z najtwardszych materiałów świata. Niezastąpiony, ostry, nieskończenie piękny ze swą zdolnością odbijania świata.
Widzi spojrzenie, którym chłopiec obrzuca jego zmęczoną twarz. Nie może się dziwić jego trosce i poruszeniu - pozwala mu wpaść w swe ramiona, gładząc przez chwilę (wciąż, wciąż) doskonałe ciało.
Zadziwiające, że przez chwilę wierzył, że to... przecież nie byli nawet podobni.
  ― Och, skarbie ― szepcze słodki Hiacynt, poruszając z trudem swymi pełnymi wargami ― Co ci się stało…
Kilka ostrych krawędzi, myśli Hannibal. Kilka niezwykłych okoliczności.
  ― Powinienem zapewne o to samo zapytać ciebie ― odpowiada jednak, nie odrywając spojrzenia od cudownie gładkiej twarzy. ― Cóż za niespodziewane spotkanie.
  ― Po co pytasz? Dobrze wiesz ― odpowiada łagodnie Amaury. ― Pomogę ci zapakować prezent, zanim on… do ciebie przyjdzie. Zobaczysz. ― Wargi chłopca wyginają się w uśmiechu zwiastującym coś szczególnego i przez chwilę Hannibal obawia się, że nie zdoła powstrzymać przepełnionego ulgą westchnienia. ― Zobaczysz, kim się stał.

          Zawieszają go w progu - pozbawiony skóry ( i paru narządów) Jack sprawia wrażenie znacznie lżejszego i swobodniejszego. W jednej z dłoni wystaje przepiękny bukiet, przeplatany (to takie odpowiednie, zupełnie jakby Hannibal wszystkiego się spodziwał, jakby był w stanie przewidzieć wszystko to, co rzeczywiście się wydarzyło) spękanymi wrzosami i długimi kłosami żyta. Druga dłoń trzyma w sobie jedno z odciętych uszu - oto dwie zmarnowane szanse, oto dwie szanse na odkupienie - powinen mówić Jack, ale tak naprawdę nieruchome zwłoki mówią coś znacznie więcej.
Nie odzywają się do siebie wiele podczas pracy - doktor Lecter emanuje spokojem i niezwykłym skupieniem, a Amaury w swej niezwykle wysokiej potrzebie zachowania zasad dobrego wychowania, nie ośmiela mu się wadzić.
Nie zmienia to faktu, ze ciemne spojrzenie od czasu do czasu wędruje do szczupłych dłoni, zarumienionej twarzy i błyszczących, zielonych oczu. Chłopiec wciąż prezentuje mu się jak najdoskonalsze młode wino - pełne aromatu, smaku i cierpkiego upojenia, ulotnego, lecz dającego tyle radości.
Zobaczysz, kim się stał - słowa pobrzmiewają wciąz w jego głowie, odbijając się w niej echem niczym najdoskonalsza muzyka. Żadna pieśń i precyzyjnie skomponowany utwór nie mógłby mu jednak dać tyle satysfakcji, tyle...
Nadzieji.
Po raz pierwszy od bardzo długiego czasu, dostrzegam perspektywę zawarcia prawdziwej przyjaźni.
Folie à deux.
W pewnej chwili muszą zgodnie przyznać, że nic więcej nie pozostało im już do zrobienia - odsuwają się od swego dzieła, obaj zakrwawieni, spoceni i drżący - jest coś nieodzownie pierwotnego i sensualnego w sposobie, w jaki zadzierają głowy, by móc podziwiać wyniki swej pracy.
Hannibal nie odzywa się choćby i jednym słowem, ale jego spojrzenie mówi dokładnie, czego teraz oczekuje. Czy powinien się przebrać? Wziąć prysznic, oczyścić z czerwonych plam?
Nie. Pewnej nocy obiecał Willowi Graham'owi, że wyzbędzie się swych masek i obejdzie obyczaje, by pokazać mu prawdziwego siebie.
Ava Barlow musiała o tym dobrze wiedzieć... byli sobie przecież tak bliscy.
  ― Naleję nam wina  ― zaproponował uprzejmie, udając się do przeszklonej kuchni. Wyciągnął z szafki trzy kieliszki i korkociąg, który wciąż nosił na sobie ślady od ostatniej butelki, roztrzaskanej przez Czerwonego Smoka.
Tyle niezakończonych rozdziałów w jednym miejscu.. jakie to szczęście, że mieli wreszcie okazję, by je pozamykać.
I otworzyć coś nowego. Coś, czego - po raz pierwszy w życiu - Hannibal nie planował przez choćby i sekundę swego życia.


Koss Moss - 2018-07-26, 21:45

           Jest już jasno. Marcowe słońce niechętnie obrzuca bladymi promieniami skutą lodem ziemię, a mężczyzna i chłopak, którzy zajmują szezlong naprzeciwko spektakularnie rozdartego ciała Jacka Crawforda, przez długą chwilę bez słowa siedzą obok siebie; ten pierwszy popija wino.
  ― Przykro mi ― chrypi Amaury, cały blady i zziębnięty od siedzenia w bezruchu w białym, wilgotnym futrze. Przez całą noc wilgotny i zimny morski wiatr wdzierał się przez rozbite przed laty okno (nadal jest oklejone policyjną taśmą), kpiąc sobie z płonącego w kominku ognia, będącego przez całą noc jedynym źródłem światła. ― Byłem pewien, że przyjdzie.
Hannibal wydaje się dziwnie rozluźniony. Chyba niedługo będzie chciał stąd iść, myśli Amaury, i nie myli się, bo za chwilę Lecter podnosi się, odstawia pusty kieliszek i wygładza materiał koszuli.
  ― Przygotuję się do dalszej drogi ― oznajmia.
  ― Mógłbym ci pomóc ― mówi natychmiast chłopiec. ― Gdybyś tylko zgodził się, abym ci towarzyszył, Apollinie.
Hannibal odrywa dłonie od zapięcia koszuli i spogląda na Amaury’ego, zatrzymując się w pół kroku. Patrzą na siebie bardzo długo, nim w końcu Lecter ledwie dostrzegalnym skinieniem głowy wyraża zgodę, by jego drogi chłopiec stał się jego towarzyszem w najbliższym czasie.

           Szkło chrzęści pod wysokimi butami, gdy okryta płaszczem, zakapturzona osoba staje w rozbitym oknie, spoglądając na nieruchomy obraz, który został tu pozostawiony dla pewnej osoby.
Spójrz, co dla ciebie zrobiłem, Will. Spójrz, kogo powaliłem, by urosnąć w twych oczach. Śmiesz jeszcze wątpić w moje uczucia?
Wszystko to przypomina końskie zaloty, choć forma, jaką przybrało, jest dalece bardziej wyrafinowana i zmysłowa. Erotyczna, bowiem śmierć, krew i przemoc w umyśle Willa scalają się z seksualnością, są częścią jego erotycznego ego.
Hannibal jest pawiem, który prezentuje najbardziej rozłożysty i najpotężniejszy ogon. Jest samcem, który cały we krwi z dumą przynosi wybrance serca największe trofeum. Jest wojownikiem, który powala najpotężniejszego przeciwnika, walcząc o względy miłości. Jest Parysem – lecz w tej wersji historii to Parys pokonuje potężnego Achillesa.
Dla ciebie, Will. Dla ciebie, Heleno.

          Amaury ma pieniądze i nieznaną mediom twarz, dzięki którym mogą zatrzymywać się w miejscach znacznie wygodniejszych niż te, do których ostatnimi czasy przywykł Hannibal. Chłopiec siedzi na hotelowym łożu, na którym zaraz, wreszcie, po kilkudziesięciu godzinach bez snu, będą mogli spocząć i odpłynąć choć na krótką chwilę. W telewizji jest bardzo głośno o Lecterze i Crawfordzie. Nie znaleziono zwłok czarnoskórego agenta i pewnie minie wiele czasu, nim ktoś zawędruje na szczyt pewnego klifu nad Atlantykiem, wedrze się do opuszczonego, popadającego w ruinę domu i odkryje makabryczny, nadżarty przez czas, wiatr i robaki obraz, jednak wszyscy wiążą to zniknięcie ze słynnym kanibalem, który w rzekomej furii po śmierci ukochanego zarżnie teraz każdą powiązaną z nią jednostką.
Słusznie.
Tego dnia do obiegu trafia jednak jeszcze inna wiadomość.
  ― Bedelia Du Maurier to kolejna osoba, która w przeszłości związana była z Krwawymi Małżonkami. Dziś w nocy, dwudziestego pierwszego marca, została prawdopodobnie uprowadzona ze swego apartamentu w Paryżu. Odkrycia dokonała pokojówka, która…
Drzwi łazienki otwierają się, ale Amaury nie porusza się ani o cal, blady i wpatrzony w zdjęcie ciotki.
Już rozumie, dlaczego Will nie przyszedł.
Hannibal Lecter w spodniach i niedopiętej koszuli zbliża się z wolna do telewizora, wycierając ręcznikiem mokre włosy. Potem, bez mrugnięcia okiem, zaczyna bardzo starannie składać ten ręcznik, by w końcu odłożyć go na krzesło.
  ― Wygląda na to ― mówi, gdy z telewizora pada już wszystko, czego udało się dowiedzieć dziennikarzom ― że nie pozostaniemy tu długo.

          Gdy niebo jest błękitne i odbija się granatem w zatoce, tworząc kontrast dla złotych budowli i intensywnie zielonej roślinności, Palermo odbiera odwiedzającym słowa, stając się inspiracją dla ruchów pędzla, skreśleń pióra, szarpnięć strun i wszelkich innych form sztuki.
Jest w tej urokliwej miejscowości pewna owiana złą sławą kaplica, spektakularna i zdobna, gdzie na posadzce płyty układają się w obraz kościotrupa, budząc uczucie zgrozy i konsternacji w turystach podziwiających sklepienia z zachwycającymi wizerunkami wiecznie pięknych i żywych świętych.
Miejsce to ma szczególne znaczenie w historii Krwawych Małżonków i choć z biegiem lat coraz mniej się o nim słyszy, dziś ma znów stać się najbardziej znanym obiektem sakralnym na świecie. Oto diabeł po raz kolejny zatryumfuje przed obliczem Boga. Oto piorun uderzy drugi raz w to samo miejsce.
Młody kapłan podejrzliwie przygląda się kobiecie, która stoi przed wrotami kaplicy, jakby zastanawiała się, czy wejść do środka. Jest trochę dziwna, ale tak już bywa z turystami, bywają dziwni, bywają oderwani od rzeczywistości i zdarza się, że mylą się im godziny.
  ― Już zamknięte! ― skrzeczy do niej, a ta drga i odwraca się przez ramię. Jest osobą ładną, lecz umalowaną wulgarnie i pretensjonalnie, a jej spódnica jest stanowczo zbyt krótka, i ojciec Alberto odkrywa, że wcale nie ma ochoty wpuszczać tej ladacznicy do środka. Ma złe przeczucia, które prowokują w nim nieopisaną falę złości. Nagle ma ochotę uderzyć tę dziewczynę, chwycić za ciemne włosy i wepchnąć jej twarz do misy z wodą święconą, a potem patrzeć, jak ta barwi się na krwawą czerwień. Co za okropne myśli, niegodne i przerażające. Skąd wzięły się w jego głowie? ― Idź precz! ― krzyknął na wiedźmę, żegnając się pośpiesznie. ― Nie masz tu wstępu!
Kobieta patrzy na niego, spłoszona, a potem pośpiesznie odchodzi, odprowadzana rozognionym spojrzeniem księdza. Gdy znika za rogiem, ojciec Alberto bierze głęboki oddech i kładzie dłoń na swym sercu.
Na Boga. Co w niego wstąpiło?
Ma nadzieję, że nigdy więcej jej nie zobaczy.

          Późną nocą kaplica jest cicha, ale nie pusta.
Smukła, zakapturzona sylwetka stoi przed czymś, co wygląda jak nabity na metalowy stojak, niekompletny manekin.
Ojciec Alberto i Bedelia pod wpływem szczupłych, wprawnych dłoni, powoli stają się jednością.


H.K.M. - 2018-07-26, 23:22

           Mogli lecieć samolotem - w taki sposób byłoby o wiele szybciej i wygodniej, to prawda, ale lotniska nieodzownie wiążą się ze ścisłą kontrolą, a tej chcieli uniknąć jak tylko się dało.
Jadą więc pociągiem - to zabawne, cały ten zgiełk i szum przypomina mu o swojej pierwszej podróży do Włoch, gdy jako niepozorny, szczupły młodzieniec oddawał się uciechom życia z lżejszym sercem i głową pełną pomysłów.
Dziś nie jest już tak zapalony do tworzenia sztuki, ale wciąż czuje w sobie pewną chęć do działania - to właśnie ona popycha go skrupulatnie do podążania szlakiem swego ukochanego, zupełnie tak jak niegdyś on sam był przez niego poszukiwany.
Pamięta jeszcze uczucie chorej ekscytacji, gdy po tylu miesiącach, spędzonych jedynie w towarzystwie obcych ludzi i Bedeli, (która... prawdopodobnie już teraz nie żyła) usłyszał tak dobrze sobie znany głos. Echo tych kroków, przysięgę o przebaczeniu.
Ciężko było mu o tym myśleć - zadziwiające, że nawet dla niego (człowieka, który nie tylko przeżył, ale i przyniósł śmierć tylu bliskim sobie ludziom) fenomen martwej przyjaciółki wydaje się w tej chwili czymś nie do pojęcia. Wie, że aby to zaakceptować, musi udać się do świątyni i tam, tam zobaczyć na własne oczy to, do czego sam doprowadził. Do czego doprowadzał przez wiele długich lat, trzymając nasiąkającego spaczeniem Willa Graham'a.
Wierzył tylko, że okropna myśl, która pojawiła się w jego głowie, gdy usłyszał o zaginięciu du Maurier. Myśl, która udowadniała mu, że mógł jeszcze raz dokonać straszliwej pomyłki, pozwalając sobie uwierzyć, że ich historia dobiegała powoli upragnionego końca
To byłoby takie... logiczne - oddając mu Amaury'ego, Will zabiera Bedelię i nagle uważa, że rachunki między nimi są równane, a on staje się wolny, uciekając daleko, daleko poza ich zasięg, zaczynając nowe życie pod kolejnym imieniem i... Jest jeszcze taki młody, w tym wieku wszystko ma sens.
To Hannibal nie może już uciekać.
To jemu skończyły się pomysły.
Amaury rusza się niespokojnie przez sen - Hannibal wpatruje się w niego chwilę, zanim unosi się ostrożnie ze swego miejsca, by okryć chłopca puszystym szalem - wciąż nie potrafi uwierzyć w jego nieporuszone piękno; z przymkniętymi powiekami i wargami uchylonymi w subtelnym kółeczku, wygląda jak porcelanowa lalka. Alabastrowa cera, okraszona delikatnym rumieńcem, pukle ciemnych, gęstych i zdrowych włosów...
I po tym wszystkim ta piękna istota, ten mały cud gotów był towarzyszyć mu w jego podróży, ryzykując przy tym wszystkim, co miał...
Czy łudził się, że jakimś cudem uda mu się uratować swą ciotkę przed nieobliczalną Avą Barlow?
Duża dłoń wysuwa się wolno i dotyka z wahaniem jednej ze szczupłych dłoni - kciuk gładzi jedwabistą skórę w paru pojedynczych przesunięciach i odsuwa się z powrotem.
Nie, chłopiec nie jest na tyle głupi - wie, co czeka jego jedyną żyjącą krewną i jest gotów ją poświęcić, ponieważ dostąpił łaski wczesnego poznania swego miejsca na tym świecie.
Ponieważ już dawno pogodził się, że w jego życiu nie będzie nikogo, oprócz dwóch nieprzewidywalnych, zimnokrwistych morderców. Jego kochanków.

           Na miejsce docierają dwa dni później, tuż przed pierwszą. Ich kroki niosą się echem po opustoszałym placu, przerywając ciszę tak głęboką i nasyconą, że niemalże świętą.
Są zmęczeni i obolali, ale udało im się w sobie znaleźć tyle pokory i zaparcia, by przybyć w mury świątyni w odświętnych strojach - świeżo wykąpani i uczesani, sprawiają wrażenie dwóch gentlemanów, gotowych do poprowadzenia bardzo ważnego wykładu.
Noc jest ciepła, lecz wietrzna - gwałtowne podmuchy porywają w górę poły marynarek, ale to nie przeszkadza im w pokonaniu ostatniego odcinka dystansu w przyśpieszonym tempie.
Hannibal przystaje przed masywnym wrotami i chwyta za jedną z klamek, obracając się na moment, by posłać Amaury'emu ostatnie spojrzenie.
Obaj wiedzieli, że to, co zastaną w środku, wywrze na nich wrażenie. Nie wiedzieli jednak (choć nigdy by się do tego przed sobą nie przyznali) czy ów wrażenia oscylowały będą wokół tych pozytywnych, czy też tych... mniej.
I rzeczywiście, smukła dłoń przytrzymuje delikatnie jego ramię, a potem jego drogi chłopiec poprawia mu ułożenie płaszcza i ugładza włosy. Dotyka świeżo ogolonej twarzy, zupełnie tak, jakby chciał mu przekazać, że wcale nie wygląda jeszcze tak okropnie. Że wciąż jest w stanie wywołać na Willu Graham'ie dobre wrażenie.
Nie musiał niczego mówić, wiedział, że Amaury przejrzał wszystkie te myśli w jego oczach.
Bierze głęboki wdech, przygotowując się do pchnięcia wrót. Już za chwilę, udaje mu się tylko pomyśleć i gdzieś w tle słyszy dźwięki Struss'a, to niesamowite.
A potem wchodzą do środka.
           Zakapturzona postać odwraca się wolno od swego widowiskowego posągu - aksamitny materiał peleryny muska przy tym obrocie posadzkę w najdelikatniejszej pieszczocie, zupełnie jak kochanek, witający się ze swą lubą czułym pocałunkiem. W półmroku Hannibal ledwo jest w stanie dostrzec choćby i zarys jej twarzy, ale dostrzega za to bardzo wyraźnie długie ostrze rzeźnickiego noża, utkwione zawadiacko w urękawiczonej dłoni.
Zatrzymuje się parę kroków dalej, tak, by mieć doskonały widok na kwitnące dzieło, zaprezentowane przed nimi w swej najpiękniejszej krasie. Unosi głowę i spogląda w dwie twarze, złączone w jedną. Spogląda na piękne ciało, zszyte w taki sposób, by miało w sobie wszystko to, co łączyło obie płci.
Obraz tak samo estetyczny, jak i targający ich zmysłami w skrajnym obrzydzeniem i niedowierzaniem. Doprawdy, spoglądając na to dzieło trudno było nie zastanawiać się cóż takiego chodziło po głowie jego autorowi... ale Hannibal wiedział.
On nie szargał pięknego ciała Bedeli, nie upokarzał jej. Dał jej nowe życie, piękne, wzniosłe i... kompletne.
  ― Metamorfoza  ― podejmuje wolno, ruszając elganckim krokiem wzdłuż zdobnych wzniesień i monumentów; teraz może oglądać dzieło Avy Barlow pod każdym z możliwych kątów.
Chcę dotknąć każdego skrawka twego ciała.
  ― Dafne, jedna z nimf Artemidy, a właściwie jej sama ulubienica ― ciągnie, omiatając spojrzeniem ostatnią z części. Teraz przenosi je już tylko i wyłącznie na zakapturzoną postać.  ― Uchodziła za córkę jednego z bogów, Penejosa. Próbując uciec od zakochanego w niej Apollina, poprosiła swego ojca o przemienienie ją w drzewo wawrzynu, które później stało się symbolem miłości niedostępnej i dziewictwa  ― mruczy, przybliżając się nieco. Kroki stawia ostrożnie, z rozwagą, oczy wpatrzone są wprost w skryte pod kapturem oblicze.  ― Nie przewidziała jednak, że Apollin odnajdzie w jej nowej formie coś jeszcze piękniejszego  ― teraz od milczącej istoty dzieliły go już tylko dwa kroki. Pokonał je stanowczo, i ignorując wyciągnięte w jego stronę ostrze noża, sięgnął do długiego kaptura, ściągając go z pięknie ufryzowanej głowy w jednym, niezwykle precyzyjnym ruchu.
Piękno na chwilę odbiera mu oddech, ale szybko zmusza się do odzyskania go z powrotem. Nie potrafi powstrzymać błysku, który pojawia się w jego oczach. Nie umie zapanować nad mieszanką pożądania, tęsknoty i satysfakcji, targającymi jego strunami głosowymi.
  ― Jej metamorfoza, choć miała okazać się wybawieniem i sposobem na ucieczki, sprawiła jedynie, że Apollin zrozumiał, że od tej pory Wawrzyn będzie na niego czekała w jednym i tym samym miejscu. Gdzie wszystko się zaczęło i kończy.


Koss Moss - 2018-07-27, 01:05

           Wreszcie patrzą na siebie i potrafią się w pełni zrozumieć.
Nie ma już żadnych niedopowiedzeń i tajemnic.
Il Mostro, Rozpruwacz z Chesapeake, doktor Lecter, pan Fell, Nikander Floris… i wiele, wiele innych masek, wszystkie należą teraz do przeszłości, podobnie jak maski i przebrania Willa Grahama.
Maskarada dobiegła końca, wreszcie mogą spojrzeć na siebie takimi, jakimi są, i nigdy, nigdy dotąd nie widzieli się wzajemnie tak wyraźnie.
Patrzą sobie w oczy. Stoją przed sobą, jakby byli zupełnie sami, i tylko ostrze noża wyznacza granicę między nimi.
Will mógłby gwałtownym gestem unieść teraz rękę i zatopić je w dziwnie wychudłym ciele swego dawnego kochanka, przyjaciela, lekarza, męża, wroga, rywala, och, kim on dla niego nie był. Mógłby zabić go i byłby wolny, ale dla żadnego z nich nie jest zaskoczeniem, że tego nie robi.
Hannibal ani trochę nie obawia się tego noża. Postępuje powoli o krok bliżej, pozwalając, by ostrze naparło lekko na jego brzuch.
A potem zbliża się bardziej, a wówczas na białej koszuli pojawia się czerwona plama.
Will nie opuszcza ręki, nie rozluźnia chwytu. I Hannibal przysuwa się jeszcze bardziej w jego stronę i… nóż upada na posadzkę w tej samej chwili, w której chude ręce gwałtownie napierają na twardą pierś.
Will – Ava – rozchyla usta jak wyrzucona na brzeg ryba i bierze głęboki, drżący wdech.
Czy potrzebują słów?
Czy potrzebują czegoś tak prymitywnego?
Dłonie młodzieńca unoszą się i ujmują wychudzone, zapadnięte policzki. Kciuki przesuwają się po gładkiej skórze, odgarniają i mierzwią uczesane kosmyki. Błękitne, mocno kontrastujące z okalającą je czernią oczy rozszerzają się i mrużą, badając oblicze, które tak bardzo się zmieniło.
Miłość to siła, która buduje i niszczy, daje życie i uśmierca, a przede wszystkim siła, która łączy, scala i pożera, nie pozostawiając miejsca na coś takiego jak osobność.
Taka jest ich miłość.
Czy Hannibal Lecter spodziewał się, że Will przyjmie tę niemo złożoną ofertę, ofertę zakończenia tego tutaj, przecięcia w całkowitej ciszy łączącej ich więzi – nie.
Czerwone, drżące usta, nieco lepkie od szminki, zaciskają się wreszcie, w odróżnieniu od ciemnych powiek, a dłonie przyciągają zmęczoną, dojrzałą twarz bliżej, niwelując ostatnie dzielące ich milimetry.
Amaury wycofuje się cicho, patrząc, jak ich drżące wargi łączą się w końcu w pocałunku, który jest jak dziewiczy. Oni odkrywają się na nowo, przeżywają pierwszy romans, pierwsze uniesienia jak para podlotków, a on – on pozwoli im na to, czekając w cieniu, aż nadejdzie czas.
Prawie anorektyczne, bardzo blade ręce Willa Grahama oplatają się z utęsknieniem wokół karku Lectera, a chude palce, które wyglądają, jakby najmniejszy nacisk mógł je połamać, przeczesują dalej posiwiałe włosy z czułością i uwielbieniem, z podziwem, który nigdy nie zniknie, ponieważ Hannibal Lecter, choćby czas usiłował z niego zadrwić, choćby śmiertelna choroba, boska zemsta usiłowała odebrać mu sprawność i godność, a na samym końcu życie, zawsze, zawsze będzie… najpiękniejszy.
  ― Ach ― wzdycha słabo Will w jego spierzchnięte wargi. Zaciska powieki, pod którymi czuje pieczenie – a potem je otwiera, nie ukrywa łez. ― Mm.
Słone krople spływają po jego policzkach i nikną za linią żuchwy.
Ale to nie jest czas na smutek. To szczęśliwa chwila. Najszczęśliwsza i całkowicie ich.
Tym razem to Hannibal pochyla się, by sięgnąć do umalowanych warg. Spija z nich całą czerwień, pochłania czule ich górny i dolny płatek. Will wysuwa język, przytulając się mocniej. W cichej kaplicy słychać jedynie mlaśnięcia, gdy ich pocałunek pogłębia się, a oni zaczynają w pełni pojmować swoją tęsknotę i zdawać sobie sprawę z tego, jakiego rodzaju pragnienia wzbudziła w nich ta rozłąka. Przyciskają się do siebie coraz mocniej, coraz bardziej zapalczywie, i liżą do utraty tchu, choć przecież ich pierwszy dotyk był tak nieśmiały.
Nigdy nie mógłbym żyć bez ciebie. Nigdy nie byłbym w stanie pogodzić się ze stratą ciebie. Odejdę razem z tobą, dokądkolwiek prowadzi ta droga. Sami wybierzemy sobie zakończenie, wyprzedzając boską rękę: zadrwimy z niej po raz ostatni.
Pocałunek urywa się w chwili, gdy ich oddechy są przyspieszone, a szminka rozmyta po całych ich twarzach. Zamierają w zbliżeniu, dzieląc się oddechem. Will przymglonym wzrokiem spogląda w okolice policzka Lectera, a Lecter pochłania zachwyconym spojrzeniem jego twarz.
Ten zapach, tak znajomy i dobry. Ta twarz – szminka, rozmazana po niej w wybuchu namiętności, wygląda jak krew, jak krew w blasku księżyca. I jego skóra jest tak gładka, łzy tak błyszczące. Ich smak na ustach, ich słono-słodka gorycz. Nic się nie zmienił, wciąż jest przepiękny, błękit jego…
Will wypuszcza drżąco powietrze, mrugając ospale i powoli przesuwając spojrzenie wyżej, do pociemniałych z podniecenia oczu.
Ty też jesteś przepiękny.
Jego drogi kochanek podrywa nagle głowę. Obserwowane przez Willa źrenice rozszerzają się gwałtownie, chociaż na zmęczonej, wyniszczonej twarzy nie drga ani jeden mięsień.
Młodzieniec mruga powoli i przechyla głowę, muskając wargami krawędź żuchwy swego najdroższego kata. Absurd, oczywiście, że to absurd. Oczywiście, że to nierealne. Oczywiście, że zaprzecza wszelkim ustaleniom nauki.
Ale właśnie w tej chwili ich zrozumienie i wzajemne zatarcie osiąga apogeum, o jakim nigdy nie śnili.
Najpiękniejszy.
Rozchyla usta i zsuwa je niżej, całując spód podbródka Lectera i jego szyję, każdy skrawek szyi.
Nigdy nie myślałem, że możesz być jeszcze seksowniejszy.
Jest to po prostu oczywiste, że Will myśli właśnie o tym, że w jego umyśle klaruje się właśnie to spostrzeżenie.
Może to coś w mowie ciała zdradza tok myśli. Może zmysły pod wpływem tak silnych impulsów, po tak długiej rozłące, wyostrzyły się do tego stopnia, że wychwytują mikroekspresje, które wcześniej były nieuchwytne.
Bez względu na to, w jaki sposób się dzieje, to, czego doświadczają, jest niezaprzeczalnym faktem.
Słowa nie są im już do niczego potrzebne.

           Spoglądając na swoją utraconą i odzyskaną miłość, Hannibal Lecter czuje się przygwożdżony przez pożądanie. Po tak długiej przerwie od jakichkolwiek pieszczot… Will wie, że jest spragniony jak nigdy przedtem. I wie, że widząc jego podziw, że znajdując potwierdzenie tego bezgranicznego uwielbienia i zachwytu w każdej emocji przemykającej przez jego umalowaną twarz, Hannibal znów staje się bogiem, który ma cały świat u swych stóp.
I ponieważ Lecter ma ochotę wgryźć się w łabędzią szyję, Will odrzuca głowę na bok, zarzucając długimi, pofalowanymi kosmykami. I ponieważ Lecter ma ochotę chwycić jego tyłek i sprawdzić, czy wciąż będzie leżał tak idealnie w jego dłoniach, w tym samym ułamku sekundy, w którym zaczyna zsuwać palce niżej, Will Graham wygina ciało w łuk, nadstawiając się dla ich dotyku. Pragną tego samego, dążą do jednego celu.
I ponieważ Hannibal myśli o urywanych oddechach, w tej samej chwili, gdy zatapia kły w delikatnej skórze, urywane oddechy atakują jego policzek, przeradzając się w jęki bólu, tęsknoty i niezliczenie wielu innych nienazwanych odczuć.
A młodzieniec, gdy tylko myśli, że chciałby…, dostaje to. Hannibal niecierpliwym gestem zrywa z niego pelerynę, odsłaniając białą, odświętną koszulę i ciemne spodnie, i szelki, w których Will – Ava – wygląda, jakby za chwilę miał przeprowadzić bardzo ważny wykład. Sekundę później okryta rękawiczką dłoń ląduje na sztywnym wybrzuszeniu w spodniach Lectera i młodzieniec zaciska palce na utęsknionym organie, na tym długim fiucie, który poci się, ślini i klei pod niepozornym materiałem, i lgnie do jego dłoni, bo właśnie do niej należy.
Krew spływa po mlecznobiałej skórze i bruka nieskazitelną koszulę, a im mocniej zaciskają się zęby Lectera na ranie, tym mocniej palce Willa ściskają nabite jądra, podczas gdy druga ręka naprawdę niecierpliwie walczy z guzikami, które dzielą go od owłosionej piersi.
Na tę miłosną scenę spogląda pastor i spogląda Bedelia, i teraz, z odbiciem splecionych w namiętnym uścisku ciał w dwóch różnych oczach, dzieło nabiera nowego znaczenia, o którym żaden z nich nie pomyślał.
Staje się metaforą ich stanu: permanentnego połączenia dwóch skrajnych żywiołów w jedną spójną całość, której już żadna siła nie będzie zdolna rozdzielić.


H.K.M. - 2018-07-28, 23:43

           Dlaczego jest zdziwiony?
Dlaczego ośmiela dziwić się temu, co jest w rzeczywistości całkiem oczywiste? Spogląda w błękitne oczy, w bladą twarz i na rozmazaną po niej szminkę. Wyciąga dłonie i przeciąga nimi delikatnie po szczupłych bokach, och, jak bardzo są teraz wątłe, jak kruche.
I wszystko dzieje się tak szybko - w jednej chwili udaje mu się zaakceptować ogrom wiedzy, która wlewa się do jego duszy (ta dziwaczna prawda, tak niepomierna i niemożliwe do pojęcia dla zwyczajnego człowieka zagnieżdża się w jego umyśle, uskrzydla go i wzmacnia do rozmiarów przekraczających wszelkie pałace) i posyła ją pod sam sufit, popychając do o wiele śmielszych czynów.
Są razem nieskończoną jednością - jak mechanizm, oddziałują na siebie wzajemnie, popychając do działania, wprawiając maszynę w ruch.
Duże dłonie błądzą po szczupłym ciele, odgarniając kolejne warstwy ubrań, podczas gdy te mniejsze układają się bezczelnie w samym centrum jego pożądania, które już od paru dobrych chwil napręża się buńczucznie, zupełnie jakby zaraz miało rozerwać przyciasny materiał spodni.
Przez chwilę w umyśle doktora pojawia się niechciana myśl, myśl o tym, że nie udało mu się jeszcze powiedzieć o kolejnej rzeczy, która przybliża ich do końca, ale nie musi, naprawdę, bo Will już o tym wszystkim wie. Może to wyczytać w jego spojrzeniu, w urywanych oddechach, w poruszających się w skupieniu wargach, wyduszających z siebie słodkie pojękiwania, gdy Hannibal nie wytrzymuje i wgryza się w bladą, łabędzią szyję, kosztując z niej tego, czego odmawiał sobie przez tyle długich miesięcy. Uczucie gorącej krwi, zalewającej mu usta i gardło, jest tak dobre, że mężczyzna szarpie się jak dzikie zwierzę, jak bestia gotowa w każdej chwili do przystąpienia do swego zabójczego ataku.
Z transu wyrywają go delikatne dłonie, przesuwające się czule po piersi, by odpiąć guziki koszuli. Pozwala im na to, choć przez krótką chwilę obawia się tego, co poczują - a raczej czego odczuć nie będą już mogły.
To, że stracił sporo na wadze, widoczne jest gołym okiem, ale (jest tego niemal pewien) Will nie może podejrzewać w swych najśmielszych przypuszczenia, jak wychudłe jest ciało jego męża w rzeczywistości.
Przez przepiękną twarz nie przemyka nawet jeden grymas - zero wątpliwości, bo (Hannibalu, jak możesz o tym zapominać) chłopiec wyczytał już każdą jedną myśl z oczu swego ukochanego. Wyczytał ją i przyjął do wiadomości ze swym zwyczajowym spokojem i zrozumieniem i pożądaniem, bo nadal uważał pana Lectera za najbardziej pociągającego mężczyznę na świecie.
I wtedy nie mają już przed sobą żadnych tajemnic, znowu. I mogą na powrót zająć się swoim słodkim przywitaniem.
Ale już nie tak delikatnie, nie tak nieśmiało.
Hannibal dobrze wie, czego pragnie, gdy popycha swojego chłopca na jedną z ław i przypada do niego w nowym, jeszcze żarłoczniejszym pocałunku. Pozwala małym ząbkom na przegryzienie opuchniętych warg, pozwala ruchliwemu językowi na zlizywanie każdej kropli krwi, tak jak on czynił to sam zaledwie chwilę wcześniej z długą szyją.
Nie odsuwa bioder, gdy szczupłe palce sięgają do ostatniej nieodpiętej części jego garderoby - rozporek wydaje z siebie charakterystyczny odgłos, uwalniając natychmiast rozpychający się pod materiałem bielizny napuchnięty organ.
W tej samej chwili sprawne dłonie sięgają do szelek, zsuwając je bez trudu ze szczupłych ramion - wystarczy, by odpiął trzy górne guziki, a śnieżnobiała koszula schodzi z nich przez głowę i (niczego nie potrafi na to poradzić) w takiej chwili czuje się tak, jakby znów robili to pierwszy raz, bo Will jest tak delikatny, bo Ava jest tak piękna, bo trzymane przez niego nadgarstki są tak delikatne, gdy wyślizgują mu się z dłoni, a szczupła istota osuwa się na kolana, oddając mu niemy hołd i bez skrępowania, bez cienia wstydu rozchyla mu uda, szarpie za materiał bielizny i wyciąga cieknącą erekcję na wierzch, oglądając ją z tym samym dziecinnym, nieskłamanym zafascynowaniem, z nieposkromionym, zwierzęcym głodem.
Spogląda na niego z góry, ale z jakiegoś powodu nie czuje się przy tym jak pan sytuacji, jest zdany na łaskę posągowo bladej piękności, która spogląda na niego spod długich, tuszowanych rzęs i trzepocząc nimi zalotnie wsuwa czubek męskości do wnętrza warg, wydając z siebie przy tym zalotne westchnienie.
Hannibal także wzdycha, napinając mimowolnie uda i patrzy, zdając sobie ze zdumieniem sprawę, że widok ruchliwego języka, odsuwającego napletek, by móc dokładnie wylizać cieknącą główkę, że widok czerwonych warg, obcałowujących zachłannie całą długość trzonu, że wklęsłe policzki, ssące go z całej siły... że wszystko nie umywa się do tego, jak to wyglądało w jego pałacowych komnatach, gdy powracał myślami do słodkich chwil uniesień w czasie najgorszej samotności. To wszystko jest znacznie lepsze, znacznie przyjemniejsze i już po chwili doktor Lecter musi złapać się drewnianej ławy, zalewając się gęsto potem - drży wyraźnie, a jego wargi co chwila układają się tak, jakby spomiędzy nich miał dobiec najprymitywniejszy dowód odczuwanej przyjemności, ale walczy z tym jeszcze, kontroluje się.
Wie, że nie ma w tym ani krzty rozsądku, ale pewne rzeczy nigdy się nie zmieniają, a jego obsesja samokontroli na pewno stanowi jedną z nich.
Jesteś tak smaczny.
Mówią błękitne oczy, gdy różowy język naciska wymownie na pulsującą cewkę, a sprawne dłonie przesuwają się na nabite jadra, ważąc w sobie ich ciężar.
Uwielbiam ci to robić.
I to takie niesamowite - niesamowite, że istota, ta nieskończenie piękna kokietka nawet w obliczu wulgarnego, wyuzdanego ssania przedstawiał je tak, jakby tworzył u jego stóp najprawdziwszą sztukę. Ileż gracji i wyrafinowania było w sposobie, w jaki smukłe dłonie obciągały go bezlitośnie, ileż stylu miały w sobie opuchnięte wargi, z którymi łączyły go nitki śliny, prowadzące, niczym pajęcze sieci wprost do zaczerwienionej erekcji.
I nagle jego członek zagłębia się w pulsującym przełyku, a oczy mówią "uwielbiam to robić, doktorze, uwielbiam kiedy pierdolisz mnie w samo gardło".
Więc pierdoli - jego biodra podrygują w rytm stanowczych pchnięć, duże dłonie ślizgają się po gładkiej powierzchni drewna, rozchylone wargi ledwo są w stanie łapać powietrze.
Hannibal dobrze wie, że Will nie wypowiedziałby tych słów na głos za nic w świecie, ale może je przecież pomyśleć, może przekazać mu je mową swego ciała, wyrazem tych przepięknych oczu.
I Will unosi głowę, więc duża dłoń bierze w garść długie, wyprostowane włosy, owijając je sobie okół palców, jak lejce, jak koniec smyczy. Pociąga gwałtownie i przyciska mocniej, a wijąca się pod nim piękność jęczy ochryple, bo tak, właśnie dostaje to, czego tak bardzo pragnęła.
Przyśpiesza, wyrzucając teraz lędźwie według potrzeb własnego, spragnionego ciała. Pociemniałe oczy mrużą się delikatnie, pogryzione wargi rozchylają w nieregularnych wdechach i...
Odpycha go od siebie gwałtownie, obserwując, jak drobne ciało uderza o zdobną posadzkę. Ale w przepięknej twarzy nie odnajduje już ani cienia strachu, o nie. Ava bardzo dobrze wie, czego pragnie jej drogi przyjaciel. Wie, dlaczego ten zbliża się do niej eleganckim krokiem, dumnie wyprostowany, ze sterczącą erekcją, obijającą się o materiał drogich spodni.
Hannibal nigdy nie przystaje na półśrodkach. Jeśli za coś się bierze, robi to do samego końca. I tak stanie się także w tej chwili, oboje są o tym całkowicie przekonani. Po to tu przybyli, po to znowu się odnaleźli.


Koss Moss - 2018-07-29, 02:37

           Nawet nowotwór, który tak spektakularnie wyniszczył to silne niegdyś, zahartowane, wysportowane ciało, nie jest w stanie wymazać zachwytu z błękitnych oczu. To dziwne i może nienormalne ze strony Willa, myśleć w ten sposób, lecz temu człowiekowi z wyniszczeniem, chorobą i śladami niedawnego cierpienia i smutku jest wybitnie do twarzy, gdyż kontrast, jaki tworzą te znaki z jego wciąż potężną postawą i dowodem żaru uczuć w błyszczących oczach, tylko uwypukla zjawiskowość tego człowieka, jego niesamowitą siłę i piękno płynące nie tylko z fizyczności, lecz z niezniszczalnego umysłu. Jego siwizna, liczne zmarszczki, zapadnięty brzuch, wystające żebra i resztki wspaniałych mięśni, powaga w spojrzeniu, której nie było nigdy wcześniej, ale i potęga większa niż kiedykolwiek przedtem, wszystko to czyni go prawdziwym, zachwycająco ludzkim, ale i boskim w tym samym momencie, i składa się na obraz Hannibala Lectera, który nigdy nie był tak wielki i zjawiskowy, jak właśnie dziś. Półleżąc na posadzce kaplicy, która stanowi pierwszą komnatę pałacu myśli Lectera, Will patrzy na niego z dołu, oddychając ciężko, drżąco, głośno.
Wie, jak bardzo Hannibal lubi słuchać tych wszystkich nieprzyzwoitych słów, wie o tym, a ponieważ to prawdopodobnie ostatni raz, ponieważ to ostatni raz – robi to, zaczyna mówić.
  ― Och, mój… Proszę… Nie odtrącaj mnie.
Podnosi się na kolana, zadziera głowę, z bijącym sercem usiłuje przypaść do sterczącego fiuta. Chwyta go i bije się go nim w policzek, lekko, potem mocniej, a nabrzmiała męskość pozostawia na jego policzku mokry ślad.
  ― Pozwól mi błagać o przebaczenie, mój… piękny… przystojny… panie.
Hannibal z zaskakującą brutalnością chwyta go za włosy i odsuwa biodra. Fiut wyślizguje się z dłoni Willa, która unosi się szybko do włosów w próbie załagodzenia bólu, a z noszących resztkę szminki ust wydobywa się żałosny, pełen głodu i rozczarowania jęk.
Nie waż się. Ręce. Przy. Sobie, mówi spojrzenie Lectera i Will opuszcza drżące dłonie na dół, na swoje uda, gdzie spoczywają nieruchomo, grzecznie. I wtedy Hannibal zbliża się, by wykorzystać jego twarz jak jakąś zabawkę. Ociera się główką kutasa o rozwarte błagalnie i chętnie wargi, lecz w nich nie zagłębia; ignoruje wysuwający się żywo język i przesuwa po nosie i policzku, gniotąc jasną skórę i zostawiając na niej ślady perlistej cieczy.
Will wciąż patrzy błagalnie, błaga go, by nie przestawał, i żeby nie poprzestawał na tym. Błaga, by Lecter, w swej łaskawości, pamiętał też o innych otworach jego ciała, które tak samo łaknęły jego kutasa, jak wulgarne usta.
  ― Jestem pańską kurwą, doktorze Lecter ― mamrocze, nie spuszczając wzroku. ― Klęczę przed panem i błagam, żeby… w swej… wspaniałomyślności ― przerywa, kiedy fiut ociera się o jego wargi ― jak kurwę mnie pan zerżnął, wprost w moją… ciasną…
Urywa, zamyka oczy i powoli unosi dłonie wysoko nad głowę, krzyżując je w nadgarstkach, jakby wisiał na niewidzialnych kajdanach.
  ― …przed… obliczem… Boga.
Nie potrafi nie unieść kącików ust w wyrazie tysiąca skrajnych uczuć, kiedy na wargi Lectera wpływa znajomy uśmieszek. I już wie, że zostanie wysłuchany; że tej nocy zjednoczą się w największym możliwym stopniu, nie tylko jaźnią, ale i fizycznością.
Tak dawno nie czuł go w sobie. Tak bardzo teraz tego pragnie. Obaj doskonale o tym wiedzą. Wiedzą, że oszaleje, jeśli nie poczuje. Chce go wszędzie. Chce topić się w jego nasieniu, chce czuć się nim wypełniony do granic.
Rozbieraj się, mówi spojrzenie Lectera, choć nie padają żadne słowa.
Nie muszą.
Will powoli podnosi się z kolan, zzuwa buty i rozpina spodnie, które zsuwają się z jego szczupłych nóg (są jak patyki, ale to jeszcze nie to, to jeszcze nie moment, w którym chudość zaczyna budzić niechęć), ukazując komplet czarnej, zmysłowej bielizny, która nie skrywa przed oczami Hannibala prawie niczego: to majteczki, pas i kabaretkowe pończochy podkreślające łagodne zaokrąglenia ud i łydek. Will chwyta zębami rękawiczkę, zdejmuje ją sobie z ręki i trzyma w ustach nadal, a gołą dłoń wsuwa pod siatkę, delikatnie obniżając ciemne zakończenie pończochy.
Cofa się o krok, a potem o drugi; w końcu się odwraca i kocim krokiem przemierza salę, kierując się do ołtarza. Kołysząc biodrami, wspina się po schodach, a głowę ma zadartą i patrzy na bogato zdobiony sufit. Nagi staje przed obliczem boga, unosi wysoko ręce, jakby znów niewidzialny łańcuch ciągnął je do góry, i zamyka oczy, a rękawiczka upada na ziemię.
Czeka, zdany na łaskę i niełaskę swej miłości. Czeka na nią przed ołtarzem i – tak bardzo o tym marzył – czy to ten dzień?
Odwraca lekko głowę, nadstawiając ucho, ale nie otwiera oczu. Chociaż nie słyszał, że Hannibal się zbliżył, po prostu wie, że ma go już za sobą, tuż za plecami.
  ― Czy wyjdziesz za mnie ― sapie na bezdechu.
Hannibal zbliża się jeszcze o krok i ociera się fiutem o okryte koronką pośladki. Dłonią nieśpiesznie odchyla materiał, a palce drugiej zatapia w otwartych ustach Willa, który bez chwili ociągania zaczyna sunąć po nich językiem, obficie nawilżając śliną. Liże jego palce, jakby go całował, i nadstawia pośladki, by samemu otrzeć się o ociekającego wilgocią kutasa. Oddycha płytko i chrapliwie, i jęczy zdławienie, gdy pulsujący organ układa się wygodnie między jego pośladkami. Jego własny jest tak nabrzmiały, że to boli. Will marzy o najmniejszym choćby dotyku na wypychającej koronkę ptaszynie, ale wie, że będzie musiał na to… mile… zasłużyć.
Z mlaśnięciem długie palce wysuwają się z ciasnego gardła i Will kaszle cicho, odzyskując oddech. Opuszcza dłonie i wyciąga je przed siebie, by oprzeć się o ołtarz, a zarazem wypiąć.
  ― Aa-aach! ― wykrzykuje, gdy z zaskoczenia te palce gwałtownie, od razu oba, wbijają się w jego ciasno zwarte mięśnie. Nie ma czasu zastanawiać się, czy to boli, ponieważ w następnej sekundzie zaczynają jebać go z nadludzką prędkościa, uderzając TAK CELNIE, tak precyzyjnie, jak potrafią tylko palce Hannibala Lectera, bo któż zna ludzką anatomię lepiej niż on?
  ― ACH! Nnnn! ― zapomina o wszystkim, zapomina o swoim pytaniu. Pokłada się na ołtarzu i już tylko drży, i szarpie się konwulsyjnie; po tak długim czasie braku pieszczot, to wszystko jest tak intensywne, że niemal go zabija.
Palce wysuwają się z niego – jęczy z rozczarowaniem, odwraca się przez ramię, przerażony, że Hannibal będzie zwlekał, karał go teraz za ucieczkę, za wszystkie zdrady, ale natychmiast po tym wie, że nie, nie, nie. Wszystko to jest już za nimi, Lecter jest zwierzęco podniecony, z jego głowy sterczy para ogromnych rogów, jego sylwetka urasta do gigantycznych rozmiarów, i jego kutas… jego kutas… wdziera się do środka, pokierowany stanowczą dłonią. Napiera na ciasny, podrażniony pierścień i wciska się w niego, i ulga, ulga, która ogarnia ich obu, nie znalazłaby odbicia w żadnych słowach. Powietrze, które owiewa teraz chude ramiona Willa, wydychane przez jego kochanka, drży od niej, jest nią przepełnione. Jest tak, jakby Hannibal, po całym tym czasie, po wszystkich męczarniach, dopiero teraz wynurzył się z ich toni i mógł znów oddychać.
I Will też się tak czuje.
  ― Aaa-ach ― jęczy słabo, mnąc stronice Pisma Świętego.
To takie oczyszczające. Czuje każdy cal powoli zagłębiającej się w nim męskości – czuje się tak bezpiecznie, gdy pomimo nieludzkiej żądzy Hannibal jest delikatny, robi to powoli, i niby szorstki, ale tak naprawdę… najczulszy. I nawet jeśli tylko przez chwilę, nawet jeżeli już zaraz biodra Lectera ruszają gwałtownie i ostro, to tak wiele znaczy; mówi wszystko o ich relacji i naturze brutalności, która jest w nim pisana.
Will zachłystuje się powietrzem, jęcząc przez zęby z bólu, bo on jest wielki, bo penetruje go do samego końca, wbijając się za każdym razem w zgięcie jelita. Lecz nagle Hannibal się odzywa, i słowo, które wypowiada, odsyła ból w zapomnienie.
  ― Tak.
Jego głos jest ochrypły, twardy, toporny. Pojedyncze słowo tnie powietrze z zaskakującą agresją.
  ― Taak ― teraz to już warkot, i Will szlocha cicho, i prostuje się nagle na rękach, wykręca głowę do tyłu i…
Tak.
Ich usta spotykają się natychmiast, instynktownie. Wśród trzasku spoconych, zderzających się ze sobą ciał, splatają znów języki, i każdy z nich sięga wulgarnie głęboko. Will z trudem wygina się i sięga ręką do wychudłej twarzy Lectera, by zacisnąć na niej boleśnie palce. Miażdży podbródek i policzki mężczyzny, jakby chciał go zmusić do otwarcia ust jeszcze bardziej, szerzej.
I odpływa. Przestaje nadążać. Zatapia się we mgle. Nagle orientuje się, że wie, dlaczego. Wie. To dłoń Lectera na jego szyi. Wszystko… robi się takie… Taaak, wycedzone agresywnie słowo odbija się echem w ospałym umyśle, a na dole… on… już…
  ― Aaak-hh-khhh! ― krztusi się i krzyczy i szlocha jednocześnie. Szarpie się konwulsyjnie. To zbyt dobre. Zbyt dobre, gdy Lecter bierze go od tyłu, z przodu trąc agresywnie wyprężoną ptaszynę. I napięcie rozsadza młodzieńca od środka. Will wybucha, rozlewa się, pęka jak przepełniony balon, a biel oblewa ołtarz, i miękkie obrusy, i pożółkłe stronice.
Tak.
Teraz jest gotów.


H.K.M. - 2018-07-29, 03:36

           W zdrowiu i chorobie.
Myśli Hannibal i spogląda na Boga, zastanawiając się, czy i on obserwuje teraz jego. Być może odwraca się właśnie z zawstydzeniem, bo przecież niczego mu nie zabrał, absolutnie niczego. Bo być może ujrzy w nim swoje własne odbicie, wszechpotężną istotę, przeżywającą najwyższy wymiar rozkoszy, gdy zagłębia się swoim twardym fiutem wprost w między wypięte dla niego pośladki. Młode i jędrne pośladki najpiękniejszej, najurokliwszej istoty na tym (stworzonym przez kogo?) świecie.
Przyśpiesza, wciskając się teraz w ciasny otwór tak dziko i pośpiesznie, że nawet dźwięk marszu weselnego zaczyna do niego docierać, jak przez taflę grubego szkła - miesza się z odgłosem uderzających od siebie ciał, organów i wiwatu gości, wtórujących im w tym najpiękniejszym dniu.
I wszyscy tam są - Alana Bloom, Freddie Lounds, Abigail, Bedelia, Jack i Molly i mały Walter, wszyscy tam siedzą i uśmiechają się, spoglądając z uwielbieniem na żywy dowód ich nieśmiertelnej miłości.
I że cię nie opuszczę aż do śmierci
Duża dłoń zsuwa się przez płaski brzuch, pociągając za koronkę, by wydobyć z niej wzwiedzioną ptaszynę - zarumienioną niemalże w równym stopniu, co pogrążona w wyrazie przyjemności młodzieńcza twarz. Wciąż tak samo rozkoszna, tak samo poruszająca swym wdziękiem.
Przesuwa palcami po rozedrganym członku, ugniata go w swej dłoni, jak cholerne berło, obciągając je pośpiesznie w rytm własnych uderzeń. Jeszcze chwila i drobniejszym ciałem wstrząsają pierwsze dreszcze orgazmu, a on sam... jemu też ciężko jest już się powstrzymać.
Ogłaszam nas morderczymi małżonkami.
Zwłaszcza w chwili, gdy ciasny tunel zaciska się na nim mocno, a on odchyla głowę, biorąc przez usta gwałtowny oddech i... dochodzi, zalewając miażdżone wnętrze swoim gęstym, lepkim nasieniem.
Och, ile czasu marzył o tej chwili, ile razy obawiał się, że umrze, nie będąc w stanie zaznać znów tej niemożliwie obezwładniającej rozkoszy.
Długo nie potrafią przełamać ciszy czymś więcej, niż swoimi oddechami - Will opiera się o ołtarz, Hannibal o niego. Wokół porozrzucane są części odzieży, strony pisma świętego, wsiąkające z wolna lejącą się z posągu krwi.
Wszystko to jest tak piękne, że momentalnie ogarnia go wzruszenie - jest ono tak silne, że musi przymknąć powieki, by nie poleciały spod nich łzy. Potem uchyla je znowu i patrzy, wsiąkając tę chwilę do swego pałacu.
W życiu nie zaplanowałby tej chwili tak, by stała się dla niego szczęśliwsza. Pochyla się i składa na czole swego męża najczulszym pocałunku.
Nie musi się odzywać, by przekazać swe poruszenie wtulonej w niego istocie. Nie musi też nic mówić, kiedy staje się oczywistym, że ceremonia, jakkolwiek piękna, dobiegła końca.
Że przyszedł czas na wesele, a na tym nie może przecież zabraknąć Amaury'ego.

           Jakiś czas później wrota świątyni rozwierają się i stają w nich obaj, morderczy małżonkowie. Wyglądają na szczęśliwych i bardzo zakochanych, ich ramiona nawet przez chwilę nie tracą ze sobą kontaktu.
  ― Amaury. Jest coś, o czym powinieneś wiedzieć  ―zaczyna Will łagodnie i nagle Hannibal wie, co chwilę powinien zrobić, co powiedzieć, ale... nie może. Nie potrafi, nie wobec tego wszystkiego, co przeżył, co zrobił. Jeśli jest jedna rzecz, nad którą nie potrafi przejść w spokoju, jest nią przyznanie się do swojej słabości.
Na całe szczęście, Will znajduje się tuż obok i wie. Po prostu wie, bo są ze sobą jednym. Bo uzupełniają się i wspierają, jak dobre, zgrane małżeństwo, prawda?
Chłopiec przypatruje się im na zmianę i uśmiecha się łagodnie. Serce doktora Lectera jest ciężkie, jak ołów i ciąży na żołądku (cóż za ironia losu), bo ich słoneczko niczego jeszcze nie wie, niczego nie podejrzewa.
  ― Tak? Chcecie mnie razem zabić?
Świeżo upieczony pan Lecter opuszcza głowę i śmieje się nieco histerycznie (musisz dać radę, proszę), podejmując z trudem;
  ― To nie tak. Chodź do nas  ― mruczy miękko jego wybawiciel, łącząc ich dłonie w swym uścisku. Błękitne oczy spoglądają na niego przez chwilę z wyraźnym bólem i Hannibal orientuje się nagle, że wstrzymuje powietrze, że nie może wytrzymać tego napięcia.
  ― Hannibal... jest chory. Bardzo chory.
Co za okropne słowa. Nawet on sam nie chce ich słyszeć, mimo, że zdaje sobie sprawę z własnej, żałosnej ułomności już od ponad pół roku. Od razu ją wyczuł, zawsze miał do tego zdolności.
Pamiętał dokładnie dzień, w którym to wszystko się wydarzyło. Jego poranna kawa zakończona okropnymi mdłościami i zapach, odór śmierci, bijący od jego wymiocin.
Skrajne obrzydzenie do jedzenia. Niemożność utrzymania go w żołądku.
Żołądku.
Amaury blednie i spogląda na niego pośpiesznie, licząc zapewne, że bierze właśnie udział w okropnym żarcie.
  ― Nie  ― mówi szybko i ostro, czekając na zwrot akcji, na zaprzeczenie, na cokolwiek, co nie będzie potwierdzeniem tych okropnych słów. ― Nie  ― powtarza już o wiele żałośniej, więc Hannibal zgarnia go pośpiesznie w swoje ramiona, wtulając prześliczną buzię w swoją szeroką, wychudłą pierś. Nie może na niego patrzeć, nie może słuchać jego szlochu, bo coś dziwnego budzi się w nim i drga i ma ochotę wyjść, wypełznąć na wierzch, ale on nie może na to pozwolić, bo w jego życiu nie ma miejsca na cholerne słabości, nawet jeśli te obejmują samą śmierć.
Zaciska powieki, walcząc ze sobą jeszcze. Jego całe ciało błaga o ulgę, ale dobrze wie, że jedyną ulgą, którą może sobie zapewnić, jest śmierć. Śmierć w ramionach swoich ukochanych chłopców, swojej rodziny. Jedynej, najdroższej.
Razem. Tak, jak to wcześniej planowali.
Razem.


Koss Moss - 2018-07-29, 16:04

           Will przytula się do nich i wplata palce w miękkie włosy Amaury’ego. Gładzi je zupełnie czułym, ojcowskim gestem. Teraz, kiedy już wszyscy są ze sobą pogodzeni, kiedy każdy z nich zna swoje miejsce w ich trudnej relacji, agresja jest przeszłością.
  ― Od jak dawna… ― szepcze słabo Amaury, unosząc głowę, by spojrzeć Lecterowi w oczy.
  ― To nieistotne, Amaury ― mówi Will i odwraca jego delikatną buźkę ku sobie. ― Najważniejsze, że jesteśmy teraz wszyscy razem.
  ― Nie chcę, żeby umierał ― jęczy chłopiec. ― Można to wyleczyć? Można, prawda?
Will uśmiecha się blado na te naiwne, pełne dziecinnej nadziei pytania. Zamiast odpowiedzieć, nachyla się lekko i w promieniach porannego słońca całuje chłopca w rozchylone usta.
  ― Wszystko będzie dobrze ― szepcze mu, bo wie, że będzie. ― Tatuś potrzebuje teraz, żebyśmy wszyscy byli razem. Pójdziemy wszyscy razem.
Amaury mruga szybko, a słone łzy spływają po jego policzkach. Obaj – Hannibal i Will – sięgają, by je otrzeć. Są jak jeden spójny organizm. I kiedy jeden choruje, drugi ponosi wszystkie tego konsekwencje, jak ma to teraz miejsce w przypadku każdego organu w ciele Lectera.
  ― Chodźmy ― mruczy łagodnie Will i odsuwa się, żeby Amaury mógł wejść między nich; i tak, trzymając się za ręce, wszyscy trzej przemierzają wąskie uliczki Palermo w drodze do portu.

           Złote kopuły Florencji, miasta, w którym Hannibal zaczął dorosłe życie, odbijają promienie piekącego słońca, kiedy mordercza rodzina spokojnie przemierza Ponte Vecchio. Podróż zdążyła ukoić część bólu i zbliżyć ich do siebie bardziej. Spędzili ją, delektując się swoim towarzystwem, czytając poezję i spożywając wykwintne włoskie dania na pokładzie luksusowego statku (tylko Hannibal skosztował tak niewiele).
Przystają przy barierce, mężczyzna, kobieta i młodzieniec, i nikt nie zwraca na nich uwagi, jakby nikt nie przeglądał wiadomości, jakby nikt nie pamiętał z plakatów twarzy Hannibala Lectera.
Może nikt postronny nie jest już w stanie rozpoznać mordercy z gazet w tym zapadniętym obliczu. Może nikt nie spodziewa się dostrzec go w towarzystwie przepięknej kobiety i chłopca, który musi być synem.
Są rodziną i oddychają wilgotnym powietrzem nad Arno, nie rozdzielając się nawet na krok. Will wpatruje się w lśniącą na jego palcu obrączkę – taką samą ma Hannibal, naprawdę są teraz małżeństwem i będą już do końca świata, ich świata.
W ten ostatni dzień cieszą się wszystkimi urokami Florencji. Podziwiają architekturę, odwiedzają kaplice, galerie i place. Przechodzą po Galerii Uffizi, podziwiają Palazzo Vecchio i Palazzo Pitti. Przed uśmiechniętym Amaurym tańczą walca w kościele Santa Croce i okazują sobie miłość w ogrodzie Boboli.
Na samym końcu, nad ranem, trafiają do katedry Santa Maria del Fiore i Amaury, zainspirowany tym niesamowitym miastem, miastem artystów, miastem uniesień i marzeń, podchodzi do swych ojców z wymalowanym na twarzy zachwytem.
  ― Dziękuję ― szepcze. ― Nigdy nie byłem w równie pięknym mieście. Jeden dzień to tak mało, by się nim nacieszyć.
Will uśmiecha się do Hannibala, a Hannibal do Willa. Stoją, objęci, tuż pod kopułą malowaną tysiącami barw, i kołyszą się do muzyki, którą słyszą tylko oni.
  ― Będziesz cieszyć się nim znacznie dłużej ― mówi ciepło Will i spogląda na Amaury’ego, który potrząsa głową.
  ― Nie chcę bez was.
Hannibal unosi dłoń, by dotknąć nią delikatnie policzka młodzieńca.
  ― Zostaniemy z tobą ― chrypi bardzo zmęczonym głosem, ale z łagodnością, i mimo całego tego wyczerpania (jakby właśnie teraz rzucił się na niego ciężar wszystkich przebytych lat) bije od niego absolutny spokój, całkowite pogodzenie z tym, co ma nastąpić. ― Z radością zajmiemy pierwszą komnatę pałacu twego umysłu, mój chłopcze.
  ― Chcę odejść z wami.
  ― Dla ciebie jest zbyt wcześnie. Masz przed sobą całe życie i tak wiele talentów, które powinieneś pokazać światu. Będziemy żyli w tobie, będziesz teraz naszymi rękami. Poprowadzimy cię. ― W głosie Willa jest ciepło, gdy spogląda na piękną, zmartwioną twarzyczkę. ― Jesteś predestynowany do rzeczy wielkich…
Amaury wznosi wzrok ku górze i spogląda na ciemne sklepienie, gryząc wargę. Przeżywa dylemat, jest taki zagubiony. To tylko dzieciak, myśli Will. Tylko dzieciak, któremu wydaje się, że nie ma już nic na tym świecie, podczas gdy może mieć wszystko, czego zapragnie: z tą twarzą, z tym ciałem, z tym umysłem.
Jest taki dumny.
Hannibal odwraca głowę i spogląda przez wąskie okna na niebo, które zaczyna z wolna jaśnieć. Wie, że nie zostało im wiele czasu.
  ― Jest tu jeszcze wiele do zrobienia ― zauważa pogodnie, przenosząc spojrzenie na zielone oczy. Potem odsuwa się delikatnie i sięga do kieszeni marynarki, by wyciągnąć z niej przetarty portfel. W środku nie ma pieniędzy. Są tylko fałszywe dokumenty, lokalizacje starych i nowych domów, i kluczyk do kasetki z przepisami. Reszta jest przecież nieważna. ― Pamiętaj, żeby w wolnym czasie wziąć lekcje rysunku ― upomina chłopca, unosząc ledwie widoczną brew.
Will śmieje się cicho.
  ― Musisz otworzyć się trochę na świat i ludzi, Amaury. Znaleźć sobie przyjaciół. To nie takie trudne, jak ci się wydaje.
Chłopiec spogląda na nich znad portfela, a w jego oczach zaczyna połyskiwać jakaś determinacja.
  ― Czas ucieka. ― Will spogląda na powrót na swego męża. ― My musimy już iść.
  ― Pozwólcie mi to zrobić.
Krwawi małżonkowie spoglądają na Amaury’ego z takim samym zainteresowaniem.
  ― Pozwólcie mi was wkomponować.

           Will wypija truciznę pierwszy – niczym Julia – i przełyka część gorzkiego płynu, by następnie nachylić się do ukochanych warg i pozwolić, by Hannibal spił z jego ust całą resztę. Dzielą się nią, czule obejmując, oparci o zdobny ołtarz. Will układa głowę na jego ramieniu i przygląda się przez chwilę buteleczce z zabójczym płynem.
Pije więcej – i znów dzielą się toksyną, splatając ręce, oddychając na swoje twarze i muskając się wargami w najlżejszych, najbardziej zmysłowych pocałunkach.
  ― Nigdy nie byłem szczęśliwszy ― szepcze słodko Will w rozchylone usta oddychającego coraz ciężej kochanka, kiedy już twarze zaczynają im drętwieć, a mięśnie robić się strasznie ciężkie.
Pokłada się, osłabiony, na mężu, i splata ich dłonie. Obraz delikatnie się kołysze, a krew w żyłach przyspiesza swój bieg. Jakby byli na statku. Jakby cała katedra Santa Maria del Fiore stała się arką kołyszącą spokojnie na rozległych wodach, z dala od cywilizacji.
Jaki tu spokój, jaka cisza.
  ― Tak pięknie pachniesz. ― Chowa nos w spoconej szyi mężczyzny i mruga ospale.
Nie musi mówić, ale z jakiegoś powodu czuje taką potrzebę.
Powiedzieć mu, jak bardzo się cieszy i go kocha.
Hannibal za to nie wypowiada już ani słowa. Mówi umysłem, i Will widzi. Wychwytuje ten obraz, gładząc delikatnie miękki materiał koszuli na tym ciepłym ciele. Zanurzają się w ciszy strumienia, i Hannibal zbliża się powoli w nieskazitelnym garniturze, silny, piękny i potężny jak nigdy wcześniej. I Will tam jest, w tych brzydkich spodniach, słomianym kapeluszu i z wędką, gotowy do dalszych łowów.

           Gdyby ktoś oglądał obrazy w Galerii Uffizi tak dokładnie, jak czynił to Amaury, być może w dwóch splecionych ze sobą pod kopułą katedry, lodowatych ciałach kochanków odkryłby łudzące podobieństwo do fragmentu jednego z dzieł w złotej ramie zdobiących jej zaokrąglone ściany. Minie jednak zapewne dużo czasu, zanim ktoś się go dopatrzy i dostrzeże w czymś, co wygląda na makabryczny akt dokonany przed obliczem Boga, nową formę wyrażania dawno zapomnianej sztuki.
Amaury uszanował ciała swych ojców tak, jak nie uczyniłby tego nikt inny, i wie, że są z niego dumni. Ilekroć zagląda od pałacu, widzi ich, leżących tak, jakby położyli się na trawie pod starym dębem, by chwilę odpocząć. Will opiera się policzkiem o pierś męża i kreśli na niej bezmyślne wzory, walcząc z nadchodzącym snem, a Hannibal otula delikatne ciało ramionami i patrzy ponad kasztanowymi lokami właśnie na niego; i jest poważny, ale po chwili jego wargi zawsze wykrzywiają się w specyficznym uśmieszku.
Oni tam są, i kiedyś Amaury do nich dołączy, ale najpierw dopisze własny rozdział do tej historii.