Duma i wiele uprzedzeń





Yaoi - Duma i wiele uprzedzeń

Koss Moss - 2018-04-22, 18:17
Temat postu: Duma i wiele uprzedzeń

UWAGA! Kazirodztwo i przemoc.
Alexander + Louis = cholera, znów nie mogę przestać pisać.
Tym razem koniec pierwszej dekady XX wieku. Niżej fotografia z rodzinnego albumu. ;>



           Alexandrowi Bealfordowi trudno jest znaleźć powody, by narzekać na swego jedynego syna. Louis zawsze był wyjątkowo zdolnym chłopcem, szybko się uczył i od najmłodszych lat zachwycał cały świat niezwykłą dojrzałością, klasą i anielską urodą (kipiące sensacją gazety dla pospólstwa wróżyły mu światową sławę i okładki w magazynach o modzie dzielone z kobietami, o których pięknie krążą legendy). Zdaje się, że nie ma w tym chłopcu nic, co odbiegałoby od ideałów od lat pielęgnowanych w rodzie Bealfordów, którzy są predestynowani do rzeczy wielkich i dalekich od przeciętności. Z takiego dziecka jak Louis byłby dumny nawet najbardziej wymagający rodzic, a Alexander pod tym względem nie ma sobie równych. Przez ostatnie pół roku (gdy posiadłość wydawała się taka pusta, bo nie rozbrzmiewał w niej młodzieńczy śmiech ani wygrywane szczupłymi palcami pogodne fortepianowe utwory) dostawał od syna wiele listów z żartobliwymi przechwałkami. Pisali też zachwyceni mentorzy. Same gratulacje i ani jednej skargi; to przecież brzmi tak doskonale, że wydaje się nierealne. Louis Bealford zajął pierwsze miejsce w konkursie poetyckim. Louis został przewodniczącym rady uczniów – jako Brytyjczyk we francuskiej szkole! Louis jako licealista wygłosił fascynującą mowę na temat literatury brytyjskiej na konferencji na uniwersytecie w Bordeaux. Louis Bealford to. Louis Bealford tamto. Plebs go podziwia, inni arystokraci nienawidzą i szanują jednocześnie (wielu widzi w tym chłopcu zagrożenie dla swoich dzieci; któryż panicz mógłby konkurować z kimś takim), a Alexander Bealford… Alexander Bealford ma powód do dumy i puszenia się. Może zadzierać nos jeszcze wyżej niż zawsze, ponieważ jego syn jest niemniej doskonały niż on sam.
Pociąg wjeżdża na peron donośnego wycia i gęstych obłoków pary. Alexander Bealford, stojąc u boku doskonale wyglądającej, lecz śmiertelnie obrażonej żony, udaje przed całym światem, że między nim a tą kobietą wszystko układa się idealnie, bo nie ma prawa być inaczej. Razem czekają na syna, tego niewysokiego, ale niezwykle urokliwego chłopca o dziecinnej twarzy, który pewnie kurtuazyjnie przepuszcza w drzwiach wszystkie młodsze i starsze damy.
Nie widzieli się pół roku. Sześć miesięcy wcześniej, dzięki najlepszym wynikom w całej szkole, Louis wyjechał do Francji i kilka dni temu z wyróżnieniem ukończył semestr w elitarnym liceum. Była to dla młodzieńca doskonała okazja, by doszlifować perfekcyjny akcent, poszerzyć horyzonty i nawiązać dobrze rokujące na przyszłość znajomości.
Siedemnasta jeden. Większość podróżnych już wysiadła i przemierza peron w poszukiwaniu bliskich lub w drodze do wyjścia. Brew Alexandra unosi się minimalnie. Mężczyzna jest bliski sięgnięcia do kieszeni po złożony starannie list z datą i godziną przyjazdu.
„(…) sprawiłoby mi niezwykłą radość, ojcze, gdybyście mogli z matką odebrać mnie z dworca kolejowego w Londynie. Według planu mój pociąg z Brighton powinien przyjechać osiemnastego czerwca o szesnastej pięćdziesiąt siedem.”
Obsługa pociągu zamyka już wszystkie drzwi. Gdzie jest Louis Bealford? A jeżeli coś mu się przytrafiło, jeśli nieżyczliwa dłoń jakiegoś zawistnika ośmieliła się…
Nagle ktoś staje przed Alexandrem Bealfordem, przysłaniając mu widok. Mężczyzna ma ochotę zirytowanym tonem zbyć tę osobę, kimkolwiek by nie była, ponieważ jej impertynencja jest niedopuszczalna. To nie czas na błahe pogaduszki, kiedy…
Błękitne oczy.
Teraz znajdują się na poziomie jego własnych, a nie o kilkanaście cali niżej, a w nich tli się obca iskra, dla której w tym czystym, dziecięcym spojrzeniu nie było wcześniej miejsca. Bladoróżowe wargi wygięte są w oszczędnym, ale bardzo uprzejmym uśmiechu; nie wypada wszak prezentować uzębienia w miejscach publicznych. Skórzana walizka w kolorze brązu, której złotą rączkę trzyma dłoń nadal wprawdzie szczupła, ale większa, niż zapamiętał (na jednym z palców połyskuje bezcenny sygnet), ozdobiona jest rodowym herbem Bealfordów. A buty lśnią tak, że gdyby zechciał, mógłby się w nich przejrzeć.
To jego syn, ale, bogowie, już nie ten sam. Francja go zmieniła. Cóż za krzykliwa apaszka; wygląda na nim doskonale i czyni z niego nie dziecko, lecz młodzieńca, który jest świadom konwenansów, ale przy tym obyty z modą i potrafi wzbogacić monotonny strój o zgodne z własnymi upodobaniami dodatki. I cóż za… zapach. Louis używa perfum, które doskonale do niego pasują. I Louis zrezygnował z ugładzania włosów, gdyż urosły mu na tyle, że może nosić je związane z tyłu błękitną wstążką, zadbane i lśniące. Louis. Alexander patrzy na własne dziecko i nie potrafi go rozpoznać.
  ― Louie! ― Elise uśmiecha się za mało wstrzemięźliwie.
  ― Ojcze. ― Louis zdejmuje z głowy cylinder; choć niewiele widać na tej nadzwyczajnie odmienionej twarzy, z pewnością bardzo się cieszy. ― Matko. ― Kobietę zgodnie z zasadami wolno mu krótko uściskać i chłopiec robi to, przy okazji ubierając swoją radość ze spotkania w stosowne słowa i komplementując zieloną kreację.
  ― Mój słodki Louie. Moje maleństwo. Nie poznaję cię. Wysłałam do Francji chłopca, a wraca do mnie mężczyzna… Jesteś już tak wysoki, jak… ― nie kończy zdania, zajęta poprawianiem jego doskonale przecież leżącej koszuli i odgarnianiem złotych loków z promiennego oblicza. ― Jak ten czas szybko płynie. Przed chwilą trzymałam cię maleńkiego w ramionach…
Louis śmieje się krótko. Wchodzi między rodziców i ruszają do przejścia; przed dworcem czeka na nich dorożka. We włosach całej trójki odbija się niemal oślepiającym blaskiem wczesnoletnie słońce.
  ― Wy za to wyglądacie dokładnie tak, jak was zapamiętałem ― odpowiada matce, ale patrzy na Alexandra. ― Dziękuję, ojcze ― zwraca się pierwszy dziś raz bezpośrednio do niego ― że znalazłeś czas, żeby po mnie przyjechać. Czytałem o nowej inwestycji. Zapewne masz teraz bardzo dużo pracy.
Alexander spogląda na syna i nie może się nadziwić wizualnej i psychicznej przemianie, jaka w nim zaszła. Gdzie się podziało dziecko, które było tak nieśmiałe, że nie miało odwagi patrzeć mu w oczy, gdy się do niego po cichu zwracało? Trudno jest przejść nad tym do porządku dziennego, trudno jest ukryć głęboki szok, zwłaszcza gdy młodzieniec z uśmiechem i tak naturalnie, jakby robił to z własnymi, odgarnia mu z ramienia zawiewane przez nachalny wiatr pasmo – a w dodatku czyni to dokładnie w momencie, kiedy dłoń Alexandra drga i zaczyna unosić się w tym samym celu.
  ― Zawsze znajdę czas dla syna.
  ― A ja zawsze znajdę czas dla mojego drogiego ojca. ― Kąciki warg Louisa unoszą się figlarnie. Dorożkarz widzi ich już z daleka i podchodzi do powozu, by otworzyć drzwiczki. Odbiera od panicza walizkę i odsuwa się stosownie.
Louis i Alexander stają po obu stronach wejścia, by przepuścić przodem Elise w obszernej sukni. Potem obaj kulturalnie stoją i mierzą się spojrzeniami.
  ― Proszę, ojcze.
  ― Proszę, synu.
Mówią to dokładnie w tej samej chwili. Louis parska cichym śmiechem, po czym szybko poważnieje, oblizując kształtne wargi.
  ― Dziękuję.
Kiwa głową i zgrabnie, z gracją, której może pozazdrościć mu własna matka (choć nikt go jej przecież nie uczył), wskakuje do dorożki.
To nie są pośladki dziecka.


H.K.M. - 2018-04-22, 20:52

           Jest absolutnie niesamowity. Popatrzcie tylko, jak wyrósł. Przepiękny, wygląda jak namalowany! Te usta, Bogowie, spójrzcie na jego usta. Wziął od swoich rodziców wszystko, co najlepsze. Taki dystyngowany. A jaki żartobliwy, słyszałam, jak Polly chichotała z jego opowiastek cały ranek!
Alexander wyciąga dłoń i chwyta za żeliwny uchwyt pogrzebacza, przegarniając od niechcenia żarzące się węgle. Plotki rozochoconej służby nigdy nie uchodzą jego uwadze - czuły słuch wychwytuje wszystkie te bezczelne uwagi, podawane z ust do ust najdelikatniejszym nawet szeptem. W tym przypadku nie musi się nawet jednak starać, ponieważ młode sprzątaczki i kucharki (a nawet i te starsze, o, zgrozo) wnet zapominają o dobrych manierach, gdy przychodzi im obcować z jego drogim synem.
Louis Abelard Bealford - nowa obsesja wszystkich mieszkańców Londynu i jego przedmieść. Mówiono o nim wśród pospólstwa i arystokracji. Pisano o nim w listach i gazetach. Wzdychały do niego najpiękniejsze dziewczęta, wymuszając na swych rodzicach choćby i jedno spotkanie, które mogłoby je przychylić do zawrócenia temu cud chłopięciu w głowie.
To, że pewnego dnia pan Bealfrod odkryje, jak wiele młodych dam poczuje w sobie potrzebę do wkupienia się w ich rodzinę, było oczywiste, ale...
Na Bogów, nie spodziewał się, że ten dzień nadejdzie tak prędko.
Sam wciąż nie może uwierzyć, że wysoki młodzieniec, którego spotkał na peronie, okazał się być jego synem. To samo piękno, te same szlachetne rysy, ale... Te oczy, błękit pozostał w nich niezmienny, ale ich wyraz, ta głębia, wszystko to całkiem uległo zmianie.
Nie jest pewien, czy stoi za tym przemiana, dojrzałość emocjonalna (fizyczna?), czy też zwykły wpływ francuskiej edukacji, która - przecież wszyscy wciąż o tym mówili - budziła w wyobcowanych anglikach niezgłębioną wcześniej chęć do psot i życia, którego nie znali.
Życie takie ma w sobie wiele aspektów, które oni, powściągliwi mieszkańcy wysp, nigdy nie wywlekają na wierzch, zatrzymując w swoich głowach, pamiętnikach i za drzwiami sypialni.
Francuzi, znani ze swojej pobudliwej natury, o swoim człowieczeństwie mówią wprost - ich kuchnia zawiera w sobie wyraziste smaki, ich sztuka jest niewypowiedzianie wręcz obrazoburcza, moda krzykliwa, muzyka głośna, dowcipy sprośne, a herbata przesłodzona.
Wszystko jest w nich "prze" i kiedy Alexander dłużej się nad tym zastanawia, dochodzi do wniosku, że - na całe szczęście - jego drogi potomek zdołał zachować w sobie resztki zimnej wyniosłości.
Nie oznacza to, że nie udało mu się odkryć wielu nowych... "cech" drogiego Louisa. Dostrzega je w sposobie, w który młodzieniec bierze w dłoń sztućce - nadgarstek lekko odgięty, nogi skrzyżowane, długa szyja naprężona w eleganckiej pozie. Jest w tej jego elegancji coś niesamowicie zniewieściałego, ale gdyby ktoś kazał mu przytoczyć na głos choć jedną taką rzecz, Alexander nie umiałby tego wyjaśnić.
Widzi je też podczas popołudni, które chłopiec przeznacza na jazdę konną - niegdyś spłoszony, rozglądający się wciąż na boki, teraz zajeżdżał Hadesa z dumnie uniesioną głową, uśmiechając się do każdej mijanej po drodze osoby (a było ich całkiem sporo, zwłaszcza przedstawicielek płci żeńskiej).
Czuł je także wieczorami, gdy jeden z wielu salonów, zapełnia się uprzejmą młodzieżą, która umila sobie czas piciem soku, czytaniem poezji i grą na fortepianie. Nie ma jednego takiego spotkania, na którym głównej atrakcji nie stanowiłby młody panicz. To on raczy swych przyjaciół długimi opowieściami, to on zbiera po swej grze najdłuższe oklaski, to on wzbudza opowieściami najgłośniejsze chichoty.
Tak, francuski ogień zmieszał się w młodej duszy z angielskim chłodem i stworzył w ten sposób człowieka idealnego - nieodzowną kopię swego ojca, młodego boga. Louisa Bealforda.
A Alexander, dziwnie bezradny, może się temu tylko przyglądać.
I to chyba to, ta bezradność przeraża go teraz najbardziej.
           Kiedy otwiera drzwi, szykując już w głowie odpowiedź dla Carola (ich stary służący wiecznie witał go w drzwiach ze swoim zwyczajowym "dobry wieczór", nie spodziewa się w nich ujrzeć swojego syna.
Na krótką chwilę przystaje w miejscu, mierząc spojrzeniem jego wysoką sylwetkę - jasne loki, pociągłą twarz, proporcjonalne ramiona, wąskie dłonie i wreszcie błękitne oczy.
  ― Dobry wieczór ― to on wita się pierwszy; zasada o jego pierwszeństwie do głosu była jedną z tych, które wpajał młodemu paniczowi już od najwcześniejszych lat jego życia.
  ― Dobry wieczór ― pada przewidywana odpowiedź, podczas której służba zajmuje się wreszcie jego płaszczem i neseserem. ― Ciężki dzień?
Pytanie znów wybija go delikatnie z rytmu, choć przecież nie powinno - jest najzwyklejszym pod słońcem sposobem na rozpoczęcie rozmowy, nieprawdaż?
  ― Dzień, jak co dzień ― żartując, wygina wargi w cieniu uśmiechu, którego nawet w tej formie nie można ujrzeć na jego obliczu zbyt często. Louis podchwytuje go jednak urokliwie; jego blada twarz rozjaśnia się na moment w przepięknym wyrazie, nie znikając z niej przez dłuższą chwilę.
  ― Pomyślałem, że będzie ci miło, jeśli na ciebie poczekam i zjem razem z tobą ― młodzieniec wyciąga przed siebie ramię, wygładzając starannie materiał jego kamizelki. Alexander sztywnieje na moment, ale natychmiast się opanowuje. Zapomniał już o tym, jak to jest być dotykanym przez syna - ich kontakt ograniczył się znacząco, odkąd młody panicz stał się za duży na ojcowskie przytulanie. Szczupłe palce przesuwają się przez moment po wyraźnie zarysowanym kształcie zegarka i wreszcie cofają się zgrabnie, powracając do tułowia.
  ― To rzeczywiście miłe ― odpowiada wreszcie, odrywając spojrzenie od młodych dłoni. Pozwala się zaprowadzić do salonu, gdzie nalewa sobie szklaneczkę szkockiej. Później wymawia się odświeżeniem i udaje się do łazienki. Czesze włosy, myje dłonie (Vincent ciągle powtarza, jakie to ważne. Alexander z reguły za nim nie tęskni, ale często przypomina sobie o jego radach, gdy zajmuje się nieszczęsnym myciem dłoni. Całe szczęście, że egzotyczne wakacje jego drogiego kuzyna już niedługo się kończą), a po chwili wahania opłukuje też dziwnie rozgrzaną twarz.
Gdy powraca do jadalni, wszystko jest już podane do stołu - od razu jednak zwraca uwagę, że brakuje jednego nakrycia. Jest o krok od zadania tego pytania, gdy oczywista prawda uderza go prosto w twarz. Elise jest na jednym ze swoich "wyjazdów", prawie o tym zapomniał - skłamałby, gdyby powiedział, ze nie lubi momentów, w których jego żona opuszcza Bealford Manor - jej towarzystwo naprzykrza mu się ostatnio okropnie, ta kobieta staje się niemalże nie do zniesienia.
Nie chce o niej jednak rozmyślać, nie teraz, gdy siadają z Louisem do stołu, sięgając w tym samym momencie po sztućce.
  ― Ten pan od fortepianu, którego zatrudniła matka, zrezygnował dziś z pracy ― mówi nagle młody panicz, skupiając na sobie uwagę rozmówcy. Alexander zdaje sobie sprawę z tego, że nic nie wie o żadnym "panu od fortepianu", ale daruje sobie tę uwagę. Louis uśmiecha się z rozbawieniem, kontynuując swą opowieść. ― Zawstydziłem go Eroicą Liszta.
Tym razem pan Bealford także nie wytrzymuje i śmieje się cicho pod nosem. Jest to dźwięk o tyle niespodziewany, że zadziwia nawet jego samego. Maskuje go szybko łykiem wina, ale z biegiem czasu okazuje się, że jest to bezcelowe, ponieważ Louis rozśmiesza go wciąż i wciąż od nowa, aż w końcu znajdują się w salonie, bawiąc się nawzajem opowieściami, którymi w życiu nie powinien dzielić się ojciec ze swym synem. Plotkują, narzekają, skarżą się i czynią nieprzyzwoite żarty do nieprzyzwoicie późnej godziny, a potem, gdy Alexander ląduje wreszcie w łóżku z głową pełną wina i echa głosu młodego Louisa, odkrywa, że po raz pierwszy od dawna, jest dziwnie...
Szczęśliwy.


Koss Moss - 2018-04-22, 22:29

           Powrót Louisa Bealforda zmienia wszystko. Posiadłość znów zaczyna żyć. Panicz dba o to, na co Alexander zwykle nie ma czasu: organizuje przyjęcia i promuje ich towarzysko w całej okolicy. Wszyscy mówią o przyjęciach u Bealfordów, każdy chciałby na nich być. Młode damy marzą o listownym zaproszeniu, ale to są wieczorki wyłącznie dla panów. Cóż kobiety mogą wiedzieć o prawdziwie istotnych sprawach – dopiero od niedawna panuje ta dziwna moda, by kształcić je na uniwersytetach tak samo jak mężczyzn.
Kto by pomyślał, że ten chłopiec tak się zmieni. Kiedyś Louis rumienił się przed każdym wystąpieniem publicznym i, choć bardzo starał się nie zawieść, w sytuacjach społecznych okazywał się po prostu zbyt nieśmiały. Teraz po nieśmiałości nie ma nawet śladu. Nie istnieje coś takiego jak skrępowanie w słowniku prawdziwego Bealforda. Widać, że młodzieniec czuje się doskonale w swoim idealnym ciele, a wykształcenie wreszcie dało mu pewność siebie i swojego zdania, z którą wygłasza nawet najbardziej kontrowersyjne opinie. Mało kto waży się je zakwestionować, skoro wypowiadane są z takim zapałem i przekonaniem.
Oprócz niezwykłego zaangażowania w sprawy towarzyskie, Louis zaczął też przejawiać wyjątkowe zainteresowanie życiem swojego ojca. Nie pyta go natrętnie o pracę, ale z wielkim zainteresowaniem wysłuchuje wszystkiego, co Alexaner chce mu o niej powiedzieć. Nie ucieka już spojrzeniem w inną stronę, nie widać po nim znudzenia: interesuje się rodzinną firmą i pragnie się uczyć wszystkiego, co niezbędne, aby mógł w przyszłości zastąpić w niej Alexandra, ale na to przecież jest jeszcze za wcześnie. W tak młodym wieku istnieją znacznie pilniejsze kwestie, o które trzeba zadbać. Jeżeli trzy języki obce to za mało dla tak lotnego umysłu, dlaczego by nie nauczyć władać Louisa jeszcze czwartym. Niech będzie to dystyngowany włoski.
Ale nie tylko praca interesuje Louisa. Chce znać jego znajomych, omawiać niedawno przeczytane książki, godzinami dowcipkować, jest… bardzo inwazyjny, choć zarazem stosowny. Wystarczy drobny gest świadczący o zmęczeniu lub zniecierpliwieniu i chłopak natychmiast kończy wątek, z uśmiechem znajduje sobie powód, by zakończyć rozmowę („ale cóż, utwór sam się nie napisze; lepiej zabiorę się za to, dopóki rozpiera mnie wena!” lub „och, znów zrobiłem się gadatliwy, a tymczasem Hermes pewnie już się niecierpliwi”) i oddala się, zanim Alexander ma czas pomyśleć, że jego syn jest męczący czy, nie daj Boże, natrętny.
Oddala się, ale pozostaje obok. Widują się bardzo często, częściej niż Alexander spotyka kogokolwiek innego w tym domu. Jakby chłopak tylko czekał, żeby powiedzieć mu z uśmiechem „dzień dobry!”. I zawsze dostrzega zmiany: nowy cylinder, ojcze? Czy to ten frak od pana Mossé’a? Jak zwykle spisał się wybitnie!
To musi być dla mężczyzny drastyczną zmianą, ale Louis nie potrafiłby teraz inaczej. To taki wiek, kiedy młodzieńcy potrzebują swych ojców. Zaczynają widzieć w nich partnerów do rozmów, a nie tylko mentorów. A kiedy twoim ojcem jest Alexander Bealford, wtedy oprócz zwykłych synowskich uczuć czujesz do niego dokładnie to samo, co wszyscy, bo taki jest urok tego człowieka: darzysz go bezwzględnym podziwem i pragniesz być bliżej, wysłuchiwać spostrzeżeń i przemyśleń tej fascynującej osoby, poznać ją, czerpać inspirację.
Puk, puk.
  ― Proszę.
Drzwi gabinetu otwierają się i siedzący za biurkiem Alexander widzi przepięknie wyglądającego syna; siada stosowniej, zginając wyciągnięte wcześniej pod biurkiem nogi. Chłopak jest gotowy na wieczorny bankiet, ale została jeszcze godzina do wyjazdu. Jadą dziś do Bealfordów z Jaśminowego Dworu, wuja Vincenta i jego egzotycznej (i, jak mówią plotki, bezpłodnej) żony.
Louis uśmiecha się ciepło i przystaje przed biurkiem.
  ― Przepraszam, że niepokoję. Chciałem tylko upewnić się, że nasze fraki będą do siebie pasowały. Skąd wiedziałem, że wybierzesz dziś błękit. ― Śmieje się, mówiąc o kamizelce i czując przyjemne ciepło, ponieważ widok ojca zawsze napełnia go nieopisaną radością. Pomyśleć, że kiedyś tak bardzo się go obawiał. Alexander ma ciężką rękę, ale czas, gdy musiał jej używać wobec swego syna, już dawno mają za sobą. ― Matka odpowiedziała ci, czy będzie?
Mężczyzna wzrusza niedbale ramionami, po czym wstaje od biurka i nalewa sobie szkockiej. Kiedy się odwraca, na jego szlachetne oblicze wpływa naprawdę nieprzyjemny uśmieszek, którego adresatem nie jest jednak przepiękny młodzieniec, a Elise. Louis dobrze wie, że relacje jego rodziców nie są najlepsze. Zauważył to już dawno, choć tak długo starali się przed nim ukrywać swoje niedogranie. Zawsze milkli, gdy wchodził do pokoju podczas awantury. Czasem odgrywali przedstawienia specjalnie dla niego, ale przecież nie mogli tego robić w każdej chwili. Skoro jednak woleli udawać, to i Louis udawał, że niczego nie dostrzega. Nie dostrzega, że charakter matki męczy ojca i że to Alexander zawsze jest górą; i że jej wyjazdy to manifestacja niezadowolenia, a nie żadna potrzeba spędzenia czasu u siostry.
  ― Twoja matka chce dziś odpocząć ― pada w końcu werbalna odpowiedź. Louis zaśmiewa się cicho.
  ― Po prostu boi się, że od razu ci wszystko wybaczy, kiedy ujrzy, jak doskonale się prezentujesz ― żartuje swobodnie, w zaciekawieniu dyskretnie rozglądając się po pokoju, w którym nieczęsto ma okazję przebywać. To naprawdę piękne miejsce, pełne książek i antyków; a tym zabytkowym, złotym globusem Louis lubił się bawić w dzieciństwie, kulając go po podłodze.
Alexander w milczeniu upija łyk ze szklanki, z nonszalancją stojąc przy masywnym barku.
  ― Kiedyś nie znosiłeś tego miejsca, prawda? ― zapytuje dość dla młodzieńca niespodziewanie. Chłopak unosi lekko swoje jasne brwi i wygładza w zamyśleniu frak, na chwilę zatrzymując wzrok na dębowym blacie biurka.
  ― Był taki czas, kiedy nie lubiłem tu przychodzić ― przyznaje w końcu i wraca spojrzeniem do doskonałego oblicza swego ojca. Ten mężczyzna jest równie ponadczasowy jak to wnętrze. ― Ale dzisiaj miło mi tu z tobą być. ― Obdarza go przepięknym, całkowicie szczerym uśmiechem (jakże odmienny jest to wyraz od tego, którym częstuje tak często swoich gości). ― Jestem już trochę za duży na klapsy… ― mruczy i śmieje się, nadając dziwnie zaakcentowanej wypowiedzi zupełnie żartobliwego wydźwięku. ― Och, pamiętasz, jak porwałem ci dokumenty? Widząc twoją minę, byłem pewien, że wyrzucisz mnie przez okno.
  ― Wyrzucanie dzieci przez okno mogłoby się skończyć jeszcze większym skandalem niż moje późniejsze fałszowanie podpisów ― rzuca dowcipnie Alexander, a następnie odrobinę poważnieje. ― Nie byłeś niegrzecznym dzieckiem.
Louis wyciąga dłoń i przesuwa nią po zdobionym oparciu stojącego przed biurkiem krzesła, zawieszając spojrzenie na zdobnym żyrandolu.
  ― Przyznaj, że zrozumiałeś to dopiero, gdy poznałeś bachory ciotki Leokadii ― mówi wesoło. ― Ja miałem ― z dziwną, bo nagłą powagą ponownie spogląda ojcu wprost w oczy ― dobry wzór. A ty? Jakim ty byłeś dzieckiem?
Alexander kręci leciutko głową, jakby nie dowierzał, że jego drogi syn właśnie wyraził się tak niegrzecznie o swoich kuzynach, ale przecież go to bawi. Rozmawiają tu sobie jak starzy przyjaciele, a nie jak ojciec z synem.
  ― Zdecydowanie mniej pyskatym, mój drogi.
Obaj się śmieją; Louis trochę głośniej, dłużej. Cały wręcz kipi od tej młodzieńczej energii, od francuskiej werwy.
Gawędzą jeszcze przez „chwilę”, nim orientują się z jednakowym zdziwieniem, że grozi im spóźnienie. Muszą gnać przez miasto bardzo szybko, wielokrotnie prawie tratując nieostrożnych pieszych i świetnie się przy tym bawiąc.
Louis często zagląda ojcu w oczy i nawet kiedy nic nie mówi, jego spojrzenie ma do przekazania bardzo wiele. Alexander zauważa, że wzrok chłopca często osuwa się na jego usta, ale z pewnością znajduje sobie dla tego jakieś normalne wyjaśnienie; lub może postanawia w ogóle się nad tym nie zastanawiać.
Dojeżdżają do Jaśminowego Dworu znacznie spóźnieni – w połowie drogi zatrzymali się, by zakupić cylinder, bo okazało się, że zajęty rozmową panicz zapomniał swojego. Trzeba było odwiedzić właściciela sklepu w prywatnym mieszkaniu na górze, ale kto nie otworzyłby lokalu po godzinach dla samych Bealfordów? Tak też Alexander i Louis, obaj w cylindrach, obaj doskonali, stają w holu posiadłości tych innych Bealfordów i od razu okazuje się, że ze wszystkim na nich czekano. Wuj Vincent niemal od razu zjawia się, by ich przywitać. Louis niedbałym gestem podaje służącej swój płaszcz i uśmiecha się bez cienia dawnych obaw przed kulejącym, nieco posępnym mężczyzną. Za nim też bardzo tęsknił.


H.K.M. - 2018-04-22, 23:52

           Tego dnia Vincent Thobias Bealford powraca do swego domu, jako zwycięzca - ma za sobą długą podróż, ale nic nie jest w stanie powstrzymać go od świętowania dnia, w którym stał się oficjalnie jednym z najzdolniejszych lekarzy całej Anglii. Dwa nowe dyplomy zajmują zaszczytne miejsce w jednym z salonów - oprawione w ramy z białego złota, idealnie komponują się z ciemną zielenią ścian.
Dumny doktor chodzi po domu (nawet ból nogi nie jest w stanie zepsuć mu humoru, nie dziś) od samego rana, pilnując porządku. Każda sypialnia ma posiadać zaścielone łoże. Stoły mają pękać od nadmiaru potraw, a wina, wino ma się lać strumieniami do kielichów, by każdy z gości wyszedł z jego domu ze szczęśliwym uśmiechem i pięknymi wspomnieniami.
Na co dzień ponury i zamknięty w sobie, tego wieczora Vincent absolutnie kwitnie - można to zobaczyć w jego uśmiechu, w błyszczących oczach o barwie bezchmurnego nieba, w sposobie, w jaki się porusza. Kiedy ostatnio można było zobaczyć go, przechadzającego się holem z taką lekkością i gracją? Od czasu wypadku, w którym jego kolano doznało przykrego urazu (to przez ów nieszczęśliwy wypadek doktor Bealford do dziś kuleje na lewą nogę, a przykre bóle nie dają mu spać po nocach) krząta się tylko po kątach, postukując laską, ale dziś? Dziś płynie przez parkiet, wzbudzając zdziwienie służby, gości, a nawet swej drogiej żony, która wydaje się na niego spoglądać o wiele łaskawszym okiem.
Droga Vivienne, jego zbyt młoda i zbyt opalona żona (jej włoskie korzenie narobiły niemałego zamieszania, w wśród wielu arystokratów ich małżeństwo określane było jako skandal roku), opiera się dumnie o jego bok (leciutko, tak, by nie obciążać swego drogiego, kalekiego męża swym nie tak znowu strasznym ciężarem) witając z nim gości - jest pełna gracji i wdzięku, których samemu gospodarzowi nieraz brakuje, ale dziś wyśmienicie się uzupełniają - Vincent nie musi nadstawiać uszu i wytrzeszczać oczu, by wiedzieć, ze ludzie doskonale to czują.
I, och, jest pewien, ze niejedna z zaproszonych par zazdrości mu teraz odwagi, że wziął sobie za żonę kobietę, którą po prostu chciał sobie wziąć - nie kierując się konwenansami i zdaniem innych osób - co wyszło mu, w gruncie rzeczy, na zdrowie.
Wreszcie, tłumy nieco się przerzedzają, a wtedy na miejsce dociera (dlaczego nie dziwi go, że spóźniony?) Alexander i... wysoki młodzieniec o twarzy cholernego (Vincencie, język!) anioła.
Parę dobrych chwil zajmuje mu odkrycie, że owym aniołem, jest jego bratanek. To te błękitne oczy, dopiero one utwierdzają go w przekonaniu, że zna tę twarz. Nie potrafi jednak nie zauważyć w niej nowych zmian - tak dziwnie jest widzieć te usta, bez wykrzywiającego ich grymasu strachu. Tak zabawnie jest obserwować te policzki bez wściekłego rumieńca nieśmiałości, te tęczówki bez dawnego zamglenia, spowodowanego przez wstyd. I ten wzrost, bogowie, być może Louis Bealford nie dorównuje wzrostem swemu wujowi, ale na pewno jest niemalże tak samo wysoki, jak jego ojciec, a to już niemałe dokonanie.
Witają się w sposób krótki i uprzejmy (niestety, za nimi ustawiając się już następni, ostatni i równie spóźnieni gości, a Vincent, jako dobry gospodarz, musi ich powitać w swym domu), ale wiedzą o tym, że prędzej, czy później złapią się w wolnej chwili.
Jego spojrzenie wędruje wciąż uparcie do smukłego młodzieńca - jego jasne loki i wydatne wargi kontrastują z bladą twarzą, tworząc obraz na miarę dzieła sztuki, a ten śmiech, młodzieńczy, perlisty, radosny, jak promyki słońca. Frak uwydatnia wszystkie jego atuty, które, o zgrozo, momentami są bardziej niewieście, niż Vincent śmiałby przypuszczać i, och, łapie się na tym, że przestaje myśleć o tej istocie jako o członku rodziny, a zaczyna coraz śmielej myśleć o nim, jak o potencjalnym...
             ― Kochanku? ― Jasna brew wędruje w górę czoła, ale Alxander powstrzymuje ją w samą porę od utworzenia na swym czole zmarszczek. Popatruje na Charlotte z figlarnym uśmiechem, posyłając Louisowi to spojrzenie. Zamierza zabawić się kosztem panny Fellon, by sprawić im obu odrobinę uciechy. Głupia trzpiotka, nie zdaje sobie sprawy z tego, jak mężczyzna owija ją sobie stopniowo wokół palca, zbyt pochłonięta wyrazem jego dostojnego oblicza, zbyt oczarowana pięknem jego włosów i ust. ― Nie, moja droga, absolutnie nie słyszałem. To wielce niestosowne, poddawać się zdradzie. Pani Begeuot musiała naprawdę mieć dość swego męża.
 ― Mężczyźni nie doceniają nigdy swych żon ― odzywa się lekko Louis, wykrzywiając swoje wargi w przepięknym uśmiechu. Alexander upija jeszcze łyk wina, wiedząc, co za chwilę nastąpi. ― Pozostawiają to zwykle innym.
Nie może na niego spojrzeć, nie teraz - jedno drobne spojrzenie i perspektywa wybuchu śmiechem przybliża się do niego znowu, sięga swymi szponami do drapiącego potrzebą gardła. Ledwo się jej opiera, pozwalając, by Charlotte myślała, że absolutnie rozumie, co dzieje się tuż przed jej nosem.
Mały skandalista - myśli, gdy co jakiś czas zerka w kierunku swego pierworodnego. Młody panicz wciąż trwa przy nich ze swym uśmieszkiem, jowialny i niezmiennie uprzejmie zainteresowany.
Pozwalają dziewczynie jeszcze przez chwilę błyszczeć w swoim towarzystwie, ale w końcu (ileż można) żegnają się z nią uprzejmie (zielone oczy patrzą na nich z żalem i ewidentnym rozczarowaniem, ale zupełnie się tym nie przejmują) i wędrują dalej, do następnej.
Ta, w przeciwieństwie do drogiej Charlotte, jest nieco bystrzejsza, ale zdecydowanie nie tak ładna. Alexander zbliża się do niej z miną drapieżnika, polującego na swą ofiarę. Zaczyna rozmowę z lekkością i wprawą, świadczącą o tym, jak wiele razy znajdował się już w takiej sytuacji, a potem w parę minut sprawia, że staje się całym światem nieszczęsnego dziewczęcia. Nie pyta nawet o jej imię, absolutnie o nie nie dba; wystarczy mu fakt, że mała kusicielka wypina w jego kierunku upchniętą za gorsetem pierś i och, chętnie nachyliłby się do niej, by posmakować tej jasnej skóry, ale przecież mu nie wypada, nie tutaj.
Zadowala się za to wymianą komplementów; pieszczą się nimi wzajemnie przez dłuższy czas, gdy do rozmowy nie włącza się znów Louis - Mały Manipulator - Bealford, którzy krzyżuje mu plany swoją własną, niewątpliwie czarującą osobowością.
Sytuacja powtarza się jeszcze parę razy, aż nagle Alexander odkrywa, że sprawia mu to przyjemność - uwodzenie tych biednych dziewcząt wespół ze swoim synem. Czarują je paroma komplementami, opowiadają historie o egzotycznych krajach, posyłają spojrzenia, dotykają - niby niechcący - obramówek pięknych sukni, a potem rozpływają się w powietrzu, by znaleźć następne ofiary.
Wkrótce ich zabawę przerywa im Vincent - podchodzi do nich niespodziewanie z nieco skwaśniałą miną (oczarowane dziewczątko pała rumieńcem, mrucząc coś o potrzebie zwilżenia gardła), zapytując o przyjęcie.
 ― Wspaniałe, oczywiście  ― Alexander wyciąga swą wypielęgnowaną dłoń, by poklepać kuzyna go szerokich plecach.  ― Spisaliście się z Vivienne na medal. Te potrawy są absolutnie przepyszne, a wina? Vincencie, czuć, że to same najlepsze roczniki. Nie będę cię jednak zanudzał komplementami. Opowiedz nam, jak minęły ci podróże!
Słuchają więc uważnie, a Vincent opowiada i robi to niezaprzeczalnie ciekawie - słuchają o wielkich pałacach, amarantowych kwiatach, słoniach i cynamonowej herbacie.
A potem przestają słuchać, ponieważ przerywa im muzyka i nadchodzi moment na tańce. Wystarczy jedno spojrzenie stalowych oczu, by Alexander ustalił z młodym paniczem niepisane zasady ich małej rywalizacji. Tyle tańców, ile tylko się da z jak największą ilością pięknych kobiet.
 ― Czas, start  ― mruczy wprost do małego ucha, czując jak jeden z jasnych loków łaskocze go w policzek. Kwiatowy zapach otumania na moment zmysły, ale pan Bealford nie ma czasu się nad tym zastanawiać, bo na jego drodze stoi już pierwsza z wykwintnie ubranych zdobyczy.


Koss Moss - 2018-04-23, 11:41

           Młode damy same lgną do Louisa Bealforda, a to z prostego powodu: na jego palcu nie ma ślubnej obrączki, widnieje za to sygnet, który świadczy o niewyobrażalnie wielkiej fortunie, jaka w ciągu kilkunastu lat spocznie na rękach tego niesamowicie przystojnego młodzieńca. Wystarczy drobny uśmiech, krótkie spojrzenie i już widzi aprobatę, i wie, że wystarczy podejść i ująć młodą dłoń, spojrzeć głęboko w oczy, a następnie za całkowitym przyzwoleniem pociągnąć do tańca.
Wirując zgrabnie z kolejnymi zachwyconymi dziewczętami, ponad ich ramionami napotyka co jakiś czas spojrzenie ojca. Posyłają sobie ledwie dostrzegalne uśmiechy. Dziś oni, nie Vincent, królują na tym przyjęciu, ale przecież to nieuniknione, gdy zaprasza się gdziekolwiek tych Bealfordów.
Orkiestra płynnie przechodzi z jednego utworu do drugiego. Louis już na początku nawiązał kontakt wzrokowy z kolejną potencjalną partnerką; pod koniec poprowadził w tańcu niczego nieświadomą panienkę Blackwood w stronę jej rywalki i w chwili przejścia wymienił je, zanim zorientowały się, co się dzieje. Blackwoodówna w okamgnieniu została bez partnera, ośmieszona i zdruzgotana, a Louis objął w pasie przepiękną Litwinkę i tańczył z nią, ponad jej ramieniem śmiejąc się oczami do ojca i już, już szukając sobie kolejnej.
Żeby wygrać z Alexandrem Bealfordem, trzeba grać trochę brzydko i nieuczciwie: z czasem zacząć wymieniać partnerki w połowie tańca, aż w końcu po zaledwie kilkunastu krokach. Na końcu tylko oni dwaj tańczyli na parkiecie wśród napompowanych sukien i ciasno zawiązanych gorsetów, okrutni skandaliści, ale kto śmiałby zwrócić im uwagę, kto śmiałby otwarcie skrytykować?
Alexander tańczy z rudowłosą lolitką. Jest bardzo młoda i okrutnie skrępowana; wiedział, że mu nie odmówi, bo to typ dziewczęcia, które nigdy nie sprzeciwi się mężczyźnie. Traci z oczu syna, na zaś wypatrując kolejnej kobiety, i niedbale obraca partnerkę, gdy nagle… rudowłosa wycofuje się poza zasięg jego dłoni.
Spogląda na nią i widzi, jak uśmiechnięty Louis, wykorzystując ten moment nieuwagi, przejmuje ją, przyciąga do siebie zgrabnie i bezczelnie sobie przywłaszcza. Jego czoło lśni delikatnie od potu, oddech zapewne jest niespokojny. Obaj są już zmęczeni, ale to Louis ustępuje pierwszy. W ostatniej nucie utworu kiwa ojcu głową, ostatecznie przyznając mu zwycięstwo (lub może uznając, że swoim absurdalnie nieprzyzwoitym ruchem zapewnił je sobie?), i opuszcza parkiet, kierując kroki do stołu z winem. Nalewając słodkiego białego trunku do kieliszka, wyczuwa na sobie czyjeś spojrzenie. Spogląda w lewo i momentalnie uśmiecha się do Vincenta Bealforda najpiękniej jak potrafi.
  ― Nie miałem okazji ci pogratulować, wuju ― mówi do niego, patrząc wprost w bystre oczy tego szalenie interesującego, niezwykle odważnego człowieka: w Vincencie Bealfordzie Louis najbardziej podziwia to, że miał śmiałość sięgnąć po to, czego zechciał, nie przejmując się opiniami plebsu. Wyszedł za nisko urodzoną, wykształconą Włoszkę i świat wcale się od tego nie skończył! ― To duma, nosić to samo nazwisko, co jedna z najważniejszych osobistości w świecie medycznym w całej Europie. ― Odwraca się do mężczyzny całym ciałem i powoli przesuwa spojrzeniem po całej wysokiej sylwetce z góry na dół i z dołu do góry. Nie robi tego w sposób oceniający, jak wielu: w tym wzroku widać tylko mile łechczącą aprobatę i dużo sympatii, i może też – choć równie dobrze może być to tylko wymysł Vincenta, powinien być – coś zupełnie innego, znacznie mniej stosownego. ― Teraz nasi przyjaciele nienawidzą nas jeszcze bardziej.
Wuj patrzy na Louisa nieco dziwnie; wydaje się odrobinę spięty, jak gdyby skrępowany. To zabawne, bo przecież to w młodzieńcu budził kiedyś takie (a nawet znacznie bardziej skrajne) uczucia.
  ― Dziękuję za tak miłe słowa, Louisie ― odpowiada w końcu oszczędnie bratankowi, upijając nieco zbyt duży łyk alkoholu ze swej szklanki; przełyka go z trudem, nieznacznie głośniej niż wypada. ― Ja także powinienem ci pogratulować. Najlepsze wyniki, dyplomy… Zręczność twoich palców obiegła już całą Anglię, a z tego co wiem i poza nią stało się o niej głośno. Eroica Liszta, zgadza się?
Louis kiwa żywo głową i wyciąga dłoń, żeby zdjąć z odzienia Vincenta pojedynczy czarny włos, który się do niego przykleił. Nie może znieść widoku nawet tak drobnej niedoskonałości burzącej doskonałość prezencji tego mężczyzny – w końcu każdy Bealford jest niejako wizytówką wszystkich innych Bealfordów. Robi to bardzo dyskretnie, niemal niezauważalnym gestem, ale przecież tak niemoralnie poufałym. Tylko oni dwaj wiedzą o tej subtelnej poprawce.
  ― Czy byłoby to bardzo niestosowne, gdybym zastąpił na chwilę pianistę? Chciałbym zagrać coś specjalnie dla ciebie ― pyta i wyjaśnia Louis, wyczuwając od Vincenta jakieś osobliwe i dość nagłe strapienie; ale przecież wcale nie chce budzić w nim negatywnych uczuć, chce, by wuj był dziś tak szczęśliwy, jak na początku, by kwitnął i świętował swój sukces, błyszcząc równie mocno jak inni panowie z jego rodu. Niech wszyscy widzą, ile osiągnął, choć przecież tak niewiele osób w niego kiedyś wierzyło.
  ― Wydaje mi się, że chwila przerwy mu nie zaszkodzi ― odpowiada ten skromny mężczyzna (gdyby Alexander Bealford urządzał to przyjęcie, wszyscy bez wątpienia już na samym początku znaliby powód do świętowania) i przepuszcza go, a następnie odprowadza do samego podestu z orkiestrą. Pianista natychmiast podnosi się na widok pięknego młodzieńca i uśmiecha się tak, jakby ustępował miejsca komuś, kogo podsiadł.
Louis staje przy fortepianie. Muzyka milknie, a więc goście zaczynają się rozglądać i dostrzegają przyczynę zmiany nastroju. Młodzieniec stosownie czeka, dumnie wyprostowany, aż ostatnie szepty umilkną. Wśród publiczności bez problemu odnajduje jasną twarz ojca, który siedzi przy stoliku obok swego imiennika, samego Alexandra Duffa, earla Fife, i jego żony, księżniczki królewskiej Victorii Koburg; nikt nie jest w stanie przewidzieć, że za pół roku Duffa nie będzie już wśród żywych, a ta piękna kobieta popadnie w rozpacz i utraci resztę wdzięku. Dziś jednak ta para świętuje wraz z Bealfordami, wpatruje się w owoc lędźwi Alexandra Bealforda i nie może wyjść z podziwu; sami pragnęliby tak anielskiej urody dla swych córek, i takiego talentu.
W końcu na sali zapada całkowita cisza. Wtedy panicz zadziera lekko głowę i zaczyna mówić, skupiając na sobie wszystkie spojrzenia.
  ― Choć pozdrawiałem każdego z państwa osobna, chciałbym podziękować wszystkim za przybycie w imieniu mojego drogiego wuja, Vincenta Bealforda, gospodarza tego historycznego miejsca, któremu zawdzięcza ono cały swój dzisiejszy urok i wdzięk; czy uwierzyliby państwo, gdybym powiedział, że ten dwór w swej historii aż jedenaście razy stawał w płomieniach? Vincent Bealford oddał tej posiadłości duszę i serce, zadbał o odnowę i renowację wszystkich spopielonych dzieł i dziś możemy podziwiać te komnaty niemalże takimi, jak wyglądały w latach świetności. To imponujące i zasługuje na uznanie, ale nigdy nie usłyszycie o tym od tego człowieka. Jego kultura i wrodzona skromność nie pozwalają mu o tym mówić. Dlatego cię wyręczam, wuju. Wybacz mi bezczelność. ― Uśmiecha się serdecznie do Vincenta, który znajduje się teraz w centrum uwagi, do czego zupełnie nie przywykł. Zawsze stał w cieniu tych Bealfordów, ale dziś jego bratanek postanowił podzielić się z nim swoim blaskiem. ― Wybacz, ale uważam, że wszyscy powinni wiedzieć, dlaczego się tutaj zgromadziliśmy. Każdy z nas dostał uprzejmie, ręcznie napisane zaproszenie na przyjęcie w Jaśminowym Dworze, ale z jakiego powodu? Czy ktoś wie?
Louis z uprzejmym zainteresowaniem rozgląda się po sali; Alexander Bealford wie, ale milczy; sam uważnie słucha.
  ― Gdyby pospacerowali państwo po posiadłości, odpowiedź na to pytanie znaleźlibyście dopiero w gabinecie mojego wuja. Na ścianie wiszą tam wszystkie jego dyplomy. Kiedy pierwszy raz je zobaczyłem, nie mogłem uwierzyć, że jeden człowiek może dokonać tak wiele. Że mój wuj, choć mógłby już dawno zrezygnować z rozwijania się na rzecz wygodnego życia, wciąż jeździ po świecie, rozmawia ze specjalistami, poznaje nowinki i wykorzystuje je, by rewolucjonizować przemysł medyczny w królestwie. Moi drodzy państwo. Vincent Bealford został trzynastego czerwca wyróżniony orderem honorowym Brytyjskiego Towarzystwa Medycznego za swoje zasługi. Patrzycie na człowieka, który jest legendą w środowisku lekarzy, a wszystko dzięki otwartemu umysłowi i wierze, że każdą metodę, nawet taką, która wydaje się już perfekcyjna, można udoskonalić lub zastąpić zupełnie nową. W swojej wybitnej publikacji „Zastosowanie pól magnetycznych w medycynie” dokonał prawdziwego przełomu!
Louis mówi o wuju z tak wielką fascynacją, że ludzie zaczynają spoglądać na niego jak na Boga. Dokładnie tak, jak powinni.
Swoją przemowę prowadzi swobodnie, ale nie wiecznie. Zanim publiczność może się znudzić – choć zapewne jest to niemożliwe, gdy mówca jest tak gorliwy i zaaferowany własnymi słowami; mógłby mówić o technikach krawieckich, a i tak nikt nie zacząłby niecierpliwie stukać obcasem buta – pozostawia ich w niedosycie, dedykując gwieździe wieczoru skomponowany przez siebie utwór.
Gdy wreszcie zasiada na stołku, na sali panuje cisza tak idealna, że nawet w tak wielkiej przestrzeni słychać każde skrzypnięcie drewna.
Louis uśmiecha się do siebie, zamyka oczy, kładzie dłonie na klawiaturze i… zaczyna grać.


H.K.M. - 2018-04-25, 22:41

         Tłum faluje wściekle, ale przez zebranych gości nie przemawia złość - to zachwyt, wyrysowany na ich twarzach, niczym najoczywistsze symbole uznania, ofiarowane tak chętnie zarówno gospodarzowi Jaśminowego Dworu, jak i pieszczącemu (te palce nie naciskają klawiszy, one je głaszczą, niby kochankę, oblubienicy) zabytkowy fortepian młodzieńcowi.
Vincent stoi pod ścianą (to miała być jego ucieczka, ale tym razem przyniosło to z goła odwrotny skutek), dzielnie znosząc spojrzenia gawiedzi (nie umie ich teraz traktować inaczej, nie w tej chwili). Jego własne spojrzenie wbite jest tylko i wyłącznie w bladą, choć teraz okraszoną tym uroczym rumieńcem, twarz bratanka. W całym swoim życiu nie usłyszał tylu miłych słów pod swoim adresem i choć wszystkie one połechtały mile jego ego, doktor Bealford jest nimi absolutnie przerażony.
Zwyczajny człowiek doświadczył przed chwilą wzruszającego przemówienia - rodzinnych więzi, podanych na talerzu w najpiękniejszej oprawie, ale ktoś, kto obcował z ludźmi od tylu lat, by poznać ich pod względem nie tylko medycznym, a i (tym o wiele brzydszym) psychicznym, była to czysta manipulacja.
Och, gdyby tylko potrafił się jej oprzeć - powinien domyślić się, co takiego planuje ten mały diabeł, jeszcze zanim w ogóle pozwolił mu się odezwać.
A może się domyślił? Domyślił i nadal nie potrafi nic z tym zrobić, bo choć świadomy tego, że wplątuje się coraz ciaśniej w ogromną sieć, uśmiecha się do pająka i pozwala mu się w nią zawinąć, otulić w kokon, a potem...
Zjeść?
Bogowie - wsłuchując się w perfekcyjne (oczywiście) dźwięki, dochodzącego z jego starego fortepianu, duża dłoń Vincenta ląduje na jego własnej piersi, w miejscu, gdzie bije (trochę za szybko) jego stare, zimne serce. Goście biorą to zapewne za wyraz bezgranicznego wzruszenia, nieświadomi tego, co odgrywa się na ich oczach "zakulisowo".
Błękitne oczy odrywają się od klawiszy, zatapiając się w jego własnych źrenicach - Vincent czuje ich pulsowanie w każdym zakątku ciała; ma ochotę jęknąć nieszczęśliwie, ale nie pozwalają mu na to resztki godności. Gorąc rozrasta się, płonąc już nie tylko w żołądku - czuje jego zdradliwe macki na ramionach, klatce piersiowej i och, nie, nie tam...
Poprawia się, chwytając mocniej za uchwyt laski. Odwraca wzrok, ale tylko na chwilę, bo nie potrafiłby dłużej, nie teraz - wraca do niego i wraca, aż obraz twarzy znamionuje mu się pod powiekami, nawet wtedy, gdy gra ustępuje, a wynajęty pianista powraca na swe miejsce, by tańce mogły rozpocząć się na nowo.
          ― To prawdziwy żal, że jej tutaj z nami nie ma ― Violet wykrzywia swą buźkę w pretensjonalną podkówkę, a Alexander modli się do nieistniejących bóstw, by już nigdy więcej nie "raczył" go takimi widokami. Jego cierpliwość jest złota, oczywiście, ale dlaczego miałby się ciągle dawać narażać na takie wątpliwej jakości przyjemności?
  ― Przekażę jej pani pozdrowienia  ― odpowiada uprzejmie do granic możliwości, uśmiechając się krótko, lecz nie mniej grzecznie.  ― Przyjemnością było móc tu panią spotkać.
Przyjmuje jego komplementy, ale nie rozumie (albo nie daje po sobie zrozumieć), że tym, czego pan Bealford pragnie teraz najbardziej, jest zakończenie tej rozmowy.
Rozmawia więc jeszcze przez chwilę o spanielach tybetańskich, krykiecie, a nawet królu Henryku i innych postaciach historycznych. Jest zaskoczony tym, jak rozległym poziomem wiedzy historycznej, obdarzona jest niepozorna pani Chachki - być może odpowiedzialne za to jest jej pochodzenie - plotki wręcz huczą o tym, jak mocno korzenie jej drzewa genealogicznego wbite są w Czeskie ziemie. Czyżby kształcili tam swoje kobiety?
  ― Wspaniale mi się z panią rozmawiało  ― wtrąca, zanim droga Violet nie rozpoczyna kolejnego tematu.  ― Muszę jednak udać się do pana Boltey'a. Obiecałem mu, że podejdę później się przywitać, proszę mi wybaczyć.
  ― Oczywiście, panie Bealford  ― Violet obraca się nagle, przygryzając jedną z apetycznie pełnych warg i jest w tym geście coś tak wymownego, że Alexander nie umiałby się nie zorientować, co takiego próbowała mu nim przekazać.  ― Proszę o mnie tylko nie zapominać.


Koss Moss - 2018-04-26, 00:01

           Louis beztrosko lawiruje między gośćmi, zdobywając serca młodych dam i ich matek, zachwycając mężczyzn wigorem i poziomem wiedzy, i co jakiś czas uzupełniając oszczędnie swój kieliszek. Pije elegancko, nie przesadza. Pozwala, by alkohol przyjemnie rozluźnił ciało i rozwiązał język, jednak nie dopuszcza, by zaburzył gładkość mowy i wyuczoną elegancję ruchów.
  ― …pieprzy wszystkie. Jedną po drugiej. Za grosz przyzwoitości. Cholerny Bealford.
Zaintrygowany młodzieniec przystaje przy drzwiach łazienki. Ze środka słychać kobiece głosy.
  ― Współczuję jej, była tak naiwna. Teraz będzie się tłumaczyła z braku wianka. Ale co sobie myślała. Nie zostawiłby dla niej żony.
  ― Ciekawe, czy ona wie.
  ― Nie wierzę, że o tym nie słyszała.
  ― Ale tak trudno w to uwierzyć.
Louis zagryza wargę i odsuwa się na chwilę przed tym, jak drzwi łazienki otwierają się szerzej i ze środka wychodzą panny Browne i Carteret. Ta pierwsza spogląda na Louisa i momentalnie blednie, co widać nawet pomimo grubej warstwy pudru kryjącej jej pomarszczoną twarz.
Młodzieniec uśmiecha się enigmatycznie i przytrzymuje jej kurtuazyjnie drzwi, po czym sam wchodzi do toalety.
           Vincent Bealford czuje na swoim ramieniu czyjąś dłoń. Zanim jeszcze się odwraca, wie, do kogo należy. Czuje tę słodką, kwiatową woń, a chwilę później przed oczami staje mu bratanek.
  ― Możemy się przespacerować? ― zapytuje, a kiedy wuj rozgląda się i upewnia, że coraz bardziej weseli goście są skoncentrowani na sobie, opuszczają salę balową. Kroki kierują na taras, ponieważ młody panicz twierdzi, że potrzebuje trochę odetchnąć. Przystają przy kamiennej barierce. Mają widok na zielone ogrody i odrobinę upiorny cmentarzyk rodzinny, którego Louis bał się jako dziecko, wierząc, że między grobami ma zwyczaj spacerować Biała Dama.
Przez chwilę oddychają ciepłym i rześkim powietrzem coraz późniejszego wieczora. Louis zagaduje o samopoczucie, zdrowie, wyjazd, posiadłość, dalsze plany. Gawędzą swobodnie na wiele tematów. Przepaść, która kiedyś rozpościerała się między nimi, dziś nie istnieje. Panicz we Francji posiadł tę ekskluzywną umiejętność konwersowania z każdym bez żadnego wysiłku. To proste, gdy czyta się wiele książek i stale poszerza wiedzę.
W którymś momencie zapada cisza i Vincent czuje na sobie bardzo intensywne spojrzenie, obawia się jednak, że wie, jak skończyłoby się popatrzenie teraz na bratanka. Uparcie wpatruje się więc w ciemne kształty roślin i słucha wygrywanej przez cykady melodii.
  ― Mam pytanie ― słyszy raptem głos, w którym pobrzmiewa wesołość, i mimo wszystko nie może dłużej uciekać wzrokiem od tej gładkiej twarzy. Louis Bealford uśmiecha się do niego z rozbawieniem, a oczy błyszczą mu w półmroku. ― Ale to będzie bezczelne pytanie.
  ― Nie spodziewałbym się po tobie innego ― odpowiada młodzieńcowi, a ten śmieje się cicho.
  ― Czy to ty jesteś Bealfordem, który pieprzy wszystkie?
  ― Przy mojej aparycji jedynym, na co mogę sobie pozwolić, jest pieprzenie głupot.
Louis śmieje się głośniej i – niby to żeby nie zgiąć się mało elegancko wpół – lekko chwyta wuja za ramię. Po chwili, kiedy już się uspokaja, delikatnie wygładza frak mężczyzny i przysuwa się nieco bliżej.
  ― Z całą pewnością, drogi wuju, miałeś na myśli: przy twojej nieśmiałości ― mruczy. ― Jestem pewien, że mógłbyś mieć każdą z bawiących się tu dziś kobiet. Nie podchodzą do ciebie, ponieważ boją się twojej inteligencji.
Na bladym obliczu wuja dostrzega delikatne zaróżowienie i z trudem powstrzymuje się od dotknięcia wystającej kości policzkowej. Vincent Bealford jest atrakcyjnym mężczyzną. Jest w końcu Bealfordem. Być może jego nos – to zapewne on jest źródłem tych krzywdzących dla niego samego wniosków wuja – jest krzywy i zdecydowanie za duży jak na konwencjonalne standardy piękna, ale przy tym wszystkim nadaje jego twarzy drapieżnego charakteru, podobnie jak gęste brwi i wiecznie przymrużone oczy, i nawet cienkie wargi, które tak uparcie zaciska, sprawiając, że prawie ich nie ma. Zdecydowanie nie jest to widok odpychający, a w połączeniu z intelektem tego człowieka, jego dostojnością, elegancją, imponującym spokojem i zatrważającą wiedzą, staje się wręcz magnesem na młodzieńców tak łatwo popadających w krótkotrwałe zauroczenia jak Louis Bealford.
  ― Mnie mógłbyś mieć ― przyznaje panicz znacznie ciszej i trudno powiedzieć, czy to żart, czy stwierdzenie równie poważne, jak zakazane, ponieważ młodzieńcze oblicze jest nieprzeniknione: za sekundę słodkie usta mogą zarówno ułożyć się do pocałunku, jak i wygiąć w kpiącym uśmieszku.
Vincent odwraca głowę i przez długą chwilę nie patrzy w błękitne oczy, a kiedy w końcu w nie zagląda, robi to bardzo długo i głęboko. Nie odsuwa się od Louisa, a wprost przeciwnie, jeszcze bardziej niweluje ten niewielki dystans między nimi. Teraz to on wyciąga dłoń, po czym przesuwa nią delikatnie po jasnych lokach. Z jego ciemnych oczu bije ogromna tęsknota i gorące pożądanie, lecz nagle mężczyzna decyduje się wznieść mur.
  ― To byłoby… niewłaściwe… ― szepcze do bratanka, który unosi dłoń i jednym szarpnięciem zrywa wstążkę ze swych włosów, pozwalając, by do jednego niesfornego pasma dołączyły wszystkie pozostałe. Delikatny wiatr rozwiewa je i pieści, przez co chłopak zaczyna wyglądać tak rozkosznie, jakby dopiero co opuścił łoże kochanka.
  ― Chodź ― mówi ciepło Louis. ― Nie obawiaj się mnie.
Odwraca się i rusza przodem z powrotem do środka, na ciemny korytarz. Nie kieruje kroków do sali balowej, lecz w zupełnie przeciwną stronę, co jakiś czas z figlarnym uśmiechem odwracając się przez ramię. Vincent podąża za nim trochę jak we śnie, nie wiedząc, dokąd zmierza, i nie zadając pytań. Może wypił dziś za dużo.
  ― Chodź, wuju. Tutaj. Pamiętam ją z dzieciństwa… ― przystaje przy wrotach biblioteki. Popycha je, ale są zamknięte. Vincent staje obok i wyciąga zza pazuchy pęk kluczy. Pod uważnym spojrzeniem bratanka wsuwa odpowiedni w małą dziurkę. Louis wzdycha błogo i pierwszy wchodzi do środka, gdy drzwi stają przed nim otworem. Okręca się wokół własnej osi z zadartą głową, podziwiając kopulaste sklepienie odnowione przez najwybitniejszych artystów i pnące się aż pod nie regały z księgami.
Cofa się, nie patrząc za siebie, i natrafia w końcu pośladkami na stojący pod ścianą stolik zasypany tomami. Opiera się o niego, wciąż patrząc w górę, a potem zwraca uwagę na spoczywający tuż obok swej dłoni wolumin. Jest w nim drzewo genealogiczne. Ale jak rozbudowane! Młodzieniec patrzy na nie w półmroku, a postukiwanie laski i ciężkie kroki Vincenta rozbrzmiewają coraz bliżej.
Z rozchylonymi ustami przesuwa palcami po srebrno-purpurowym pnączu łączącym poszczególne rody. Dociera w końcu na sam dół, do imienia Alexandra, które widnieje tuż pod Abelardem. A obok…
  ― Mój ojciec ― mruczy zdziwiony ― ma brata?


H.K.M. - 2018-04-26, 00:49

            Nie powinien za nim ruszyć tak śmiało - dlaczego więc to zrobił?
Nie powinien tak po prostu wyciągnąć pęku kluczy - ale właśnie to zrobił i otwiera tajemne przejście, pozwalając, by jego czarujący towarzysz pierwszy wkroczył do jej wnętrza.
Nie powinien tak na niego patrzeć, kiedy, krok po kroku, zgrabne stopy, odziane w modne trzewiki, lawirują między stosami ksiąg i woluminami, docierając do jednego z najpilniej strzeżonych sekretów dumnego rodu Bealfrodów. A jednak patrzy i pozwala smukłym palcom na dotknięcie starych kart, na przesuwaniu nimi po bogato zdobionych łączeniach, by dotarły wreszcie tam, gdzie nigdy docierać nie powinny. Na krótką chwilę Vincent wstrzymuje oddech, przygotowując się do oczywistego w tej chwili pytania.
  ― Mój ojciec ma brata?  ― Słyszy i nie wie, naprawdę nie wie, jak ma właściwie odpowiedzieć. Przybliża się, przysłaniając szerokimi barkami smukłą sylwetkę młodzieńca; w świetle kaganka, jego sylwetka wydaje się jeszcze ogromniejsza, przerażająca. Pochyla się nad woluminem i wzdycha pod nosem, kiwając krótko głową.
  ― Miał ― odpowiada jeszcze krócej, przypominając sobie o wydarzeniach, które winien był już dawno (przecież obiecał, przysięgał na własne życie) wyrzucić z pamięci. Chce opowiedzieć bratankowi o smutnym losie, który spotkał Sinclair'a Bealfroda, ale jest pewien, że Alexander nigdy by mu tego nie wybaczył, a jego szacunek względem tego człowieka, jest... Niezniszczalny.
Pozostaje więc wierny, z jedynie cieniem żalu - aby odciągnąć uwagę swego ciekawskiego towarzysza od niemożliwego do wyczerpania tematu jego wuja, postanawia samemu zadać wreszcie pytanie.
  ― Pamiętasz, gdy twój ojciec przywiózł cię któregoś razu do mojego dworu na... wakacje? ― Nie potrzebuje ze strony Louisa żadnego zapewnienia, ale mimowolnie uśmiecha się lekko, gdy otrzymuje je w postaci subtelnego skinięcia głową (złociste loki muskają jedno z ramion, ich błysk przyciąga nieznośnie jego spojrzenie).
  ― Przyłapałem cię tu kiedyś  ― mruczy nieco ciszej, a uśmiech pogłębia się, nabierając ironicznej nuty.  ― Lubiłeś się tu zaszywać, grzebać w moich rzeczach. Powiedz mi, naprawdę czytałeś wtedy książki, czy zwabiły cię tu jedynie plotki służących... te o tajemnych przejściach? ― Spogląda na niego z góry, obserwując tak dziwną parodię nieśmiałości (przygryzienie wargi wydaje mu się teraz bardziej kokieteryjne, niż pełne zawstydzenia, a w połączeniu z tym błyskiem w oczach... doprawdy).
  ― Czytałem tu bardzo ciekawe książki. takie, których nigdy nie widziałem w bibliotece mojego ojca. ― Na kształtnych, różanych wargach, wykwita uśmiech. ― Jedna spodobała mi się tak bardzo, że ją ukradłem. ― Vincent walczy z uniesieniem brwi, a Louis, to małe diablątko, sięga do wewnętrznej kieszeni. Powietrze wypełnia się gęsto niemalże namacalnym napięciem.
― Ale kraść bealfordom nie wypada, więc chciałbym ci dziś ją oddać. odkryłem tutaj swoją męskość, wiesz? ― Pomieszczenie wypełnia perlisty śmiech. ― W bibliotece mojego niepozornego wuja Vincenta. ― Kończy i wsuwa mu w dłonie małą książkę, której okładkę (ku własnemu zdziwieniu), doktor Bealford rozpoznaje niemalże natychmiast.
Nie powstrzymuje się - wtóruje swemu bratankowi śmiechem i przewraca strony, zatrzymując je bezwstydnie w zupełnie przypadkowym miejscu.
I widzą to - dwie kobiety, obie całkiem nagie, namalowane na stronie cieniutkim pędzlem. Jedna z nich, półleży na fontannie, unosząc dłoń w miłosnym uniesieniu, a druga, klęcząc między jej smukłymi udami, nurkuje wargami w miejscu, które (według norm i obyczajów) dostępne ma być jedynie dla jej przyszłego małżonka.
Przez chwilę podziwiają w ciszy tę przepiękną rycinę, a później oglądają tak jeszcze parę następnych - celowo Vincent unika tych, które przedstawiają sobą dwóch mężczyzn - nie jest pewien, czy wytrzymałby tak... dosłowną próbę swych sił. Mając obok siebie kogoś tak przepięknego, otwartego i (niech Bóg raczy wybaczyć mu jego bezczelność) frywolnego, jest niemalże niewykonalnym, by się nie sugerować, a on uparcie się jednak sugeruje i... Och, to kopanie własnego grobu, zdaje sobie z tego sprawę, ale ile czasu ma opierać się swoim instynktom?
Przyszli tutaj w wiadomym celu - obaj znali go jeszcze zanim duża dłoń sięgnęła (wbrew zdrowemu rozsądkowi, wbrew wszystkiemu, co święte) po pęk starych kluczy, a teraz..
Ta sama dłoń ujmuje wąski podbródek tak delikatnie, jakby wykonany on był ze szkła - palce pieszczą skórę delikatną, jak sam jedwab, rozkoszując się jej fakturą. Gładzenie takiej skóry jest samo w sobie pieszczotą, a Vincent (skończony głupiec) poddaje się jej z bezwstydnym pomrukiem.
Kiedy tak mruczy, brzmi jak ktoś zupełnie inny, jak szaleniec.
Nie czuje się sobą, gdy pochyla się niżej, zmuszając drobne ciało do wspięcia się na stół - pilnuje, by drobne stworzenie nie miało przed nim żadnej ucieczki, przytłaczając je sobą, otumaniając.
Nie czuje się sobą, gdy zaciska kościste palce na wąskich nadgarstkach, przytwierdzając je tak do zimnego, drewnianego blatu, nie umie też odnaleźć siebie w tym dziwnym posapywaniu, w gwałtowności oddechu, niemalże wyszarpującego mu serce z piersi.
Ale wie, dobrze wie, że człowiekiem, który przyciska swoje cienkie wargi do różanych ust Louisa Bealforda, jest on sam - Vincent Thobias Bealfrod, jego wuj, ostatni zboczeniec, skandalista, degenerat.
Wie o tym, ponieważ czuje to każdą komórką swojego ciała i natychmiast pragnie poczuć jeszcze więcej.


Koss Moss - 2018-04-26, 01:48

           Louis zamyka powieki i poddaje się nagłej, lecz spodziewanej (i nade wszystko oczekiwanej) pieszczocie. Przez chwilę nie otwiera ust, uśmiechając się zuchwale aż do momentu, w którym wyczuwa wahanie starszego mężczyzny, drobną niepewność: może źle to zinterpretował? A może to tylko podła zabawa?
Ale nie, Louis niczego nie udaje. Już po chwili rozchyla swoje delikatne wargi i pozwala, by mężczyzna skosztował ich słodkiego od szampana wnętrza. Przysuwa się bliżej, na sam skraj blatu, i oplata udami biodra wuja. Zadziera odważnie podbródek, wychodząc naprzeciw zmysłowemu pocałunkowi. Ich krocza spotykają się, zderzają ze sobą. Louis jest podniecony już od ich rozmowy na tarasie: jego ptaszyna ociera się przez materiał o krok mężczyzny, jest bardzo wrażliwa, jej właściciel pojękuje cicho i zduszenie przy każdym ruchu.
Och, robi to z własnym wujem. Nazywa go tak, chociaż to kuzyn jego ojca, już niemal nie rodzina. Ludzie o takim stopniu pokrewieństwa wychodzą za siebie, współżyją, to nic skandalicznego.
Skandalem jest tylko to, że obaj są mężczyznami, że Vincent jest żonaty, a Louis, Louis jest synem Alexandra Bealforda, nie powinien.
Ale co z tego? Tak bardzo go pragnie. Tak bardzo podoba mu się dojrzały i posępny urok tego mężczyzny, tak bardzo imponuje mu on swoją inteligencją, swoimi dokonaniami, i swoimi gabarytami.
  ― Mmm…
Lgnie ciałem do szerokiej piersi mężczyzny. Chce być bliżej, dużo bliżej. Chce uprawiać z nim miłość – wie to od chwili, gdy go dziś zobaczył, gdy wymienili ze sobą pierwsze po tak długim czasie uprzejmości. Chciał go uwieść i zrobił to, robił z premedytacją przez cały ten wieczór, gdy posyłał mu długie spojrzenia znad ramion roztańczonych partnerek, gdy wygłaszał pasjonującą przemowę, gdy z drugiego końca sali unosił dla niego kieliszek, gdy wreszcie z miłym uśmiechem proponował spacer. Wszystko to było ukartowane, wszystko to działo się od samego początku i nie zostawszy w odpowiednim momencie przerwane przez starszego i bardziej odpowiedzialnego z nich, musiało skończyć się w taki sposób, w tym miejscu.
Louis lubi kochać się z mężczyznami, zwłaszcza ze starszymi, bo młodszym trudniej jest rozpalić w nim płomień pożądania za pomocą słów, które są dla panicza tak ważne w grze zmysłów. Podczas pobytu we Francji miał gorące zbliżenie nauczycielem literatury, atrakcyjnym tak fizycznie, jak i intelektualnie profesorem, o którym marzyła prawie każda z uczennic. Pan Hénin-Liétard‎ wziął młodego Bealforda na szkolnej ławce, rozsypując niesprawdzone eseje, i był to pierwszy starszy mężczyzna, którego panicz uwiódł. Drugim zupełnie niespodziewanie okazuje się jego drogi wuj Vincent, ten nieprzystępny, zimny na pozór i poważny mężczyzna, który teraz całuje z taką pasją, z takim zaangażowaniem, i tak mocno trzyma szczupłe dłonie, że boli… Któż by pomyślał? Któż oczekiwałby po nim takiej namiętności, takiego pragnienia?
Louisowi udaje się w końcu oswobodzić dłoń. Sięga wówczas do swojego kołnierzyka i sprawnie rozpina guziczki koszuli i kamizelki, niekoniecznie w takiej właśnie kolejności. Robi to dość chaotycznie, bo trudno mu jest się skupić, gdy pocałunki robią się coraz głębsze, a krocza ocierają o siebie przy każdym drobnym ruchu. Obaj są sztywni, a Vincent jest… ogromny, i taki ciepły… Chłopak odchyla głowę i pozwala, by usta wuja całowały go po łabędziej szyi, by każdy pocałunek wywoływał falę gorąca, która biegnie w dół, kumuluje się w brzuchu i w końcu wlewa między jego nogi, wywołując tam prawdziwy pożar.
Zbędne odzienie ląduje na blacie i na podłodze. Louis owija oswobodzone ramię wokół szyi Vincenta. Drugą dłoń przyciska do piersi mężczyzny, gdzie wyczuwa bijące żwawo serce. Tak trudno uwierzyć, że to się dzieje naprawdę. Jego fascynacja tym człowiekiem jest bezgraniczna. Ma ochotę nie tylko go całować i pozwalać mu się całować. Ma ochotę zobaczyć, jak wygląda to ciało pod ubraniami. Dotknąć go i obdarzyć pieszczotą. Ucałować każdy skrawek bladej, półprzezroczystej skóry. Chciałby zobaczyć, co skrywa wuj Vincent w bieliźnie, pokazać mu kilka sztuczek, których nauczył się na wyjeździe, zachwycić go…
Na dźwięk szeleszczących inwazyjnie kartek obaj zerkają w bok. Palce Louisa przewracają strony w pięknie ilustrowanej książce i nagle przestają. Rycina przedstawia dwóch mężczyzn, z których jeden jest wyraźnie drobniejszy. Spoczywa on na stole, z jedną nogą opartą o podłogę, a drugą spoczywającą na blacie, podczas gdy rosły kochanek zatapia masywnego penisa w jego wyeksponowanym odbycie.
Louis spogląda Vincentowi w oczy i mruga sugestywnie, przy czym jego powieki wydają się trochę ociężałe; obaj oddychają ciężko.
  ― Rozbierz mnie do końca ― szepcze. ― Spodoba ci się, co mam na sobie.
  ― O Boże. ― Słowa, które ulatują spomiędzy warg Vincenta, brzmią jak zbolały jęk bardzo strudzonego człowieka. Louis przechyla z zaciekawieniem głowę, a loki spływają po jego nagich, szczupłych ramionach i łaskoczą okolice kształtnych obojczyków.
  ― Mhm ― mruczy z półprzytomnym, rozmarzonym uśmiechem i patrzy, jak dłonie mężczyzny, dotychczas przytrzymujące go w okolicy pach, zsuwają się wreszcie niżej. Vincent przytrzymuje jego drobne ciało jedną dłonią i rozpina mu spodnie drugą. Ma bardzo zwinne palce. Długie i sprawne. Louis nie może oderwać od nich wzroku. Wydają mu się nagle najbardziej seksualną i seksowną częścią ciała wuja.
Spod spodni wyłania się delikatna, półprzezroczysta bielizna. Takiej nie noszą mężczyźni. Taką nosi Louis Bealford. Bielizna ta nie ukrywa niczego, co powinna. Jest nieprzyzwoita, stworzona dla prostytutki, a nie dla arystokraty. I Louis nosi ją jak dziwka. Odsuwa się nieznacznie, a następnie unosi i łączy nogi, by wuj mógł zdjąć z nich najpierw buty i skarpetki, a następnie spodnie. I już. Syn Alexandra jest całkiem nagi. Bo przecież tej bielizny nie można nazwać ubraniem. Półleży na blacie, na wszystkich tych cennych woluminach, i oddycha płytko. Jest mu gorąco. Patrzy Vincentowi w oczy, a Vincent nie może oderwać wzroku od lśniącego, emanującego młodością ciała, które wydaje się teraz jeszcze bardziej niemęskie niż w dopasowanym fraku.
Długie nogi, subtelnie zaokrąglone uda i wcięcie w talii… Cienie igrające w zagłębieniach urokliwych obojczyków bez wątpienia odziedziczonych po matce: jakby to palce artysty poczyniły wszystkie te nierówności w białej i gładkiej jak porcelana glinie.
  ― Masz na mnie ochotę? ― szepcze Louis głosem drżącym od emocji (jest bardziej przejęty sytuacją niż chciałby i wypadałoby mu pokazać) i spogląda w dół, na wzwód malujący się w spodniach mężczyzny. Jego podniecenie zaczyna osiągać niezdrowy poziom, prowokować go do czynów wulgarnych i niegodnych. Z trudem powstrzymuje się od wsunięcia ręki we własną bieliznę i ordynarnej masturbacji. Być może już za chwilę to wuj wsunie dłoń w te śliczne majteczki i zrobi wszystko to, czego Louis tak bardzo pragnie. Wsunie ten najdłuższy palec w jego dziurkę, zerżnie go, jakby pomylił z kobietą. Oblizuje niespokojnie wargi, nie odrywając wzroku od krocza Vincenta. Gdy się odzywa, głos ma zmieniony, niski i gardłowy. ― Ja… Niech pan mi go pokaże, panie Bealford. Chcę zobaczyć.


H.K.M. - 2018-04-27, 12:24

           Całują się gwałtownie i nieprzyzwoicie - w ciągu paru minut ze zwykłego przytknięcia do siebie warg, ich pieszczoty przeradzają się w agresywne ssanie, lizanie i dogłębną penetrację.
Vincent nie miał pojęcia, że jego bratanek potrafi robić takie rzeczy; nie wiedział też, że on sam wciąż pamięta, jak się je robiło.
  ― Masz na mnie ochotę? ― Jest pełen podziwu, że spomiędzy opuchniętych usteczek wychodzą jeszcze jakieś słowa. On sam dyszy paskudnie, w gardle czuje suchość, w żołądku ucisk, w spodniach przerażającą ciasnotę. Młody panicz Bealford nie ma jeszcze pojęcia, na kogo tak naprawdę przyszła mu ochota. Z jak... dużym wyzwaniem będzie musiał się zmierzyć. Vincent pozwala mu przez chwilę napawać się samym zarysem tego olbrzyma, naciskającego uparcie na materiał eleganckich spodni, absolutnie świadom tego, że jeśli ma się czym pochwalić, to właśnie tym, właśnie nim i, cholera, będzie się chwalił, będzie się przechwalał do chwili, dopóki nie będzie już miał sił, by choćby mrugnąć.
Sam też ogląda - przypatruje się młodemu, jędrnemu ciału, powstrzymując się ostatkiem sił od włożenia swej wszędobylskiej, bezczelnej dłoni do półprzezroczystej bielizny, by chwycić w palce tę zaróżowioną ptaszynę i wydobyć z cudownych warg jeszcze parę rozpaczliwie wysokich, urywanych i drżących jęków...
  ― Ja… Niech pan mi go pokaże, panie Bealford. Chcę zobaczyć.
Mała zdzira - przechodzi mu momentalnie przez myśl, ale nie śmie powiedzieć tego na głos. Nie dlatego, że mógłby się tym zawstydzić, w żadnym wypadku. To podniecenie, które tak go ściska za krtań, to ono mogłoby się okazać w tym przypadku zdradliwe.
Vincent prostuje się nieco i sięga do zapięcia koszuli - nie odpina jednak ani jednego guziczka - luzuje tylko materiał, dając sobie nieco powietrza. Nie zamierza z siebie zdejmować absolutnie niczego, nie chce psuć bratankowi obrazu swego ciała (chudość, blizny, kogo to mogło pociągać)? W dobrze skrojonym fraku wyglądał zgrabnie, a w mdłym świetle kaganka potężnie - gdyby się teraz rozebrał, zrujnowałby cały ten efekt.
  ― Więc patrz ― wyrywa mu się krótki, przesiąknięty chrypą rozkaz. Duża, blada dłoń odcina się krzykliwie na czarnym materiale, gdy te same palce, które jeszcze chwilę temu mocowały się z odzieniem ułożonego na blacie młodzieńca, sięgają do zapięcia, radząc z nim sobie w dwóch ruchach
- drugą dłonią doktor Bealford sięga w tym czasie po laskę, lecz nie ujmuje jej za głowicę; pozwala, by cienkie, mocne drewno przesunęło mu się między palcami, aż dociera do samego dołu o specjalnie zaokrąglonej końcówce (przecież nie chcesz komuś wyrządzić tym kawałem drewna krzywdy, prawda?). Przysuwa się nagle, choć jest pewien, że Louis absolutnie się tego spodziewał - chłodny uchwyt dotyka wąskiego podbródka, młodzieńczej piersi i cały czas sunie niżej.
Bez zbędnego wysiłku rozszerza rozkosznie gładkie uda (doprawdy, żadnego włoska), zmuszając chłopca do biernego ułożenia się na stole.
W tym samym czasie zza ciemnego materiału wyłania się wreszcie jego potężna, naznaczona szlakiem pulsujących żył (nawet tu jest nienaturalnie wręcz blady) erekcja, dzierżona przez dużą dłoń, jak pieprzone berło. Vincent nie uśmiecha się, gdy rejestruje sposób, w jaki rozszerzają się okalane błękitną tęczówką źrenice. Jego twarz pozostaje absolutnie kamienna, a może nawet zacięta, co czyni go odrobinę niepokojącym, ale nie dla Louisa, nie w tej chwili, na pewno nie.
Wężowy łeb naciska teraz od spodu na dwa okrągłe jądra, a doktor Bealford zbliża się o krok w kierunku soczystych warg. Jest jak myśliwy, namierzający ze skupieniem swój cel. Kolejny krok i zaczerwieniona główka znajduje się jeszcze bliżej, a potem jeszcze i jeszcze i już jest na miejscu, muska nią gładki policzek, szyję, bada pulsującą grdykę, zupełnie tak, jakby nie dotykał go teraz swoim penisem, a badał stetoskopem.
  ― Pokaż mi, czego cię nauczyli ci francuscy bezbożnicy ― szepcze drżąco, zauroczony wulgarnym kontrastem pomiędzy śliczną buzią młodzieńca, a tym, co go dotyka. ― Pokaż mi, w co cię zmienili, chłopcze.


Koss Moss - 2018-04-27, 21:26

           Wuj Vincent w sytuacjach erotycznych zmienia się nie do poznania. Kiedyś Louis miał go za tradycjonalistę, także w kwestiach łóżkowych, ale już pierwsze ordynarne, zupełnie niewłaściwe, mokre, obleśne pocałunki uświadamiają mu, że to nie ten typ mężczyzny, och, nie.
Szczupłe i utalentowane palce chłopca z namaszczeniem przeczesują ciemne, lejące się włosy, dopóki tylko mogą. A potem do akcji wkracza ta czarna, długa laska zakończona srebrną głową węża, której dotyk odczuwalny jest jako lodowaty na jego rozpalonym do granic możliwości ciele.
  ― Więc patrz ― pada surowy rozkaz i chłopiec jęczy, nie potrafiąc określić, co dokładnie czuje – czy to strach, czy po prostu szaleńcze podniecenie?
Wuj jest potężny, a jego twarz w tym świetle wygląda nieludzko i przerażająco. W jego zachowaniu nie ma już nieśmiałości, nie ma niepewności i wahania. Teraz to drapieżca, a Louis leży przed nim z rozchylonymi nieprzyzwoicie nogami, i patrzy na…
Młodzieńcza pierś unosi się gwałtownie w kontakcie z zimnem. Źrenice rozszerzają się tak, że czerń niemalże pochłania błękit.
  ― Jezu Chryste ― wydusza z siebie, niepewien, czy kiedykolwiek widział w swoim życiu coś takiego. Na jego delikatnej twarzy pojawia się wyraz łudząco podobny do odrazy, lecz kryje się pod nim dziwaczna mieszanka podziwu zmieszana z głębokim szokiem.
Louis zamyka powieki, kiedy w nozdrza wlewa się ten zapach: odpychająco-magnetyzujaca woń dojrzałego, męskiego podniecenia. Zaciąga się nim głęboko i porusza niespokojnie drżącymi udami. Zmienił pozycję, gdy się lizali, i teraz leży na stole na boku, jakby pozował do obrazu, całkiem nagi, całkiem odsłonięty.
  ― Pokaż mi ― chrypi Vincent, a młodzieniec czuje coś gorącego na swym policzku, na szyi (gdy odchyla głowę), na podbródku; och, wie co to, och, Boże ― czego cię nauczyli ci francuscy bezbożnicy.
Penis ociera się o kształtny obojczyk, zahacza o sutek. Louis, wyprężony, pozwala, by obrzmiały narząd pozostawiał na jego szczupłym ciele ścieżkę śluzu, nadstawia się, wije.
  ― Pokaż mi, w co cię zmienili, chłopcze.
Błękitne oczy otwierają się gwałtownie. Delikatny anioł traci cały swój niewinny urok, kiedy różane wargi wyginają się w bealfordowskim uśmiechu. Louis unosi się i… rośnie. Unosi się na ramionach coraz wyżej. Rośnie jak sukkub nad swoją ofiarą. W półprzytomnym, zasnutym mgłą pożądania spojrzeniu czai się głębokie zepsucie, najgorsze zło. Brakuje mu tylko pary błoniastych skrzydeł.
Klęczy na blacie na czworakach, z pośladkami uniesionymi wysoko w górę. Stół jest na tyle duży, że chłopak nie musi przyjmować skurczonej postawy: mógłby się na nim spokojnie wyprostować. Jakiż piękny widok miałby ktoś, kto stałby teraz za nim.
Ale i Vincent nie może narzekać na to, co ma okazję podziwiać. Louis oblizuje kształtne wargi, porusza się jak duży kot szykujący się do ataku i opuszcza wzrok na dwa berła, na zakończoną głową węża laskę i obnażoną, purpurową główkę ociekającej sokami męskości.
Ku rozczarowaniu mężczyzny, w pierwszej kolejności chwyta oburącz laskę, przyciąga ją do siebie bliżej, spogląda na niego z dołu – wbija wzrok prosto w te pociemniałe oczy, „no to patrz”, mówi niespokojny błękit – i wysuwa różowy języczek, by połaskotać jego końcówką srebrny jęzor wyzierający z rozdziawionej paszczy węża.
Wygląda przy tym jak suka, jak mała ladacznica. Jest podły, okrutny, złośliwy, ale… kiedy kutas Vincenta ociera się lekko – to ponaglenie – o gładki policzek, chłopak natychmiast zapomina o wężu; jakby tylko na to czekał.
Zapiera się o krawędź stołu, unosi pośladki jeszcze wyżej, wysuwa długi język i ciągnie nim, ciągnie z dołu do góry, od nabrzmiałych jąder, przez blade palce aż po sam szczyt opuchniętego penisa, zlizując całą słoną i lepką wydzielinę, która z niego wyciekła.
Na końcu słodkie wargi układają się w dzióbek. Szczupła dłoń zastępuje wreszcie rękę Vincenta. Potrząsa masywnym organem, z nieprzyzwoitym dźwiękiem uderzając nim kilkakrotnie o wydęte, mokre wargi. Zapach tego człowieka jest obezwładniający, a w połączeniu z cierpkim, a zarazem odrobinę mdłym smakiem doprowadza do szaleństwa.
Jest naprawdę ogromny, Chryste, wszystkie te interesujące plotki o mężczyznach w ich rodzinie okazują się prawdą. Perfekcyjnie z natury i hojnie obdarzeni. Jakim cudem ten człowiek bywa czasem tak nieśmiały, kryjąc w spodniach takiego potwora; Louis nawet nie jest pewien, czy potrafi coś takiego w siebie wziąć, och, to jest… To jest…
Chłodna główka węża unosi mu nieco podbródek. Louis zadziera głowę, a Vincent nabiera chrapliwie powietrza.
  ― Zrób tak jeszcze raz… ― chrypi. ― Pocałuj go.
Kącik warg Louisa unosi się na tyle wysoko, że ukazuje kieł. Chłopiec zaciska palce mocniej i wciąż nie spuszcza wzroku z twarzy wuja. Wie, jak to na niego działa. Wie, że oni wszyscy lubią, kiedy patrzy się im w oczy.
Puszcza członka i pozwala, by opadł na jego miękkie wargi. Przymyka powieki i po prostu je rozchyla. Wpuszcza go do środka, po czym natychmiast wita językiem. Zwartymi ciasno udami pieści samego siebie, ale już po sekundzie czuje, że laska Vincenta zmierza niżej, między jego nogi, więc rozsuwa je dla niej, złakniony dowolnego dotyku.
I całuje. Całuje go po francusku. Wzdycha i mruczy, wciąż wypięty przy tym jak ostatni kurwiszon. Języczkiem bawi się pod skórką, zaciskając palce obu dłoni na blacie. Kręci młynki, ósemeczki. Potem już w ogóle nieokreślone kształty. Szybko, punktowo i bez żadnych zahamowań. Chłodny wąż ociera się o jego jądra, a Vincentowi brakuje oddechu. Louis jęczy z rozkoszą i ociera się o laskę, starając się docisnąć do niej jak najmocniej. Jest tak podniecony, że jego bielizna jest przemoczona. Czuje własny zapach – gdzieś w tle, za tym ciężkim aromatem Vincenta – i czuje też, że mógłby dojść od samego ocierania się o kawałek drewna i metalu, tak, i od całowania się z Vincentem… na dole.
  ― Mm… aach! ― Gwałtownie przerywa – zostaje do tego zmuszony przez dłoń Vincenta, której palce zaciskają się boleśnie w jego włosach i odciągają mu głowę. Otwiera szeroko oczy i dyszy ciężko, patrząc z początku bez zrozumienia na spiętą twarz Vincenta… ale zrozumienie przychodzi po sekundzie i na usta panicza wpływa uśmieszek.
Wuj cały drży. I to on doprowadził go do takiego stanu.


Pan Vincent - 2018-04-27, 22:22

           Płomień kaganka wiruje i chybocze się wściekle, popychany przez urywane oddechy - po ścianie pełzają pojedyncze cienie, niby mokre macki, gotowe pochwycić ich w każdej chwili w swoje bezlitosne, wilgotne sidła.
Vincent jęczy ochryple, sięgając dłonią do swoich włosów - jest w tym geście coś niezwykle chaotycznego i niezaplanowanego, ale zupełnie nad nim nie panuje - nie potrafi myśleć o tym, co powinien, kiedy jego fiut ssany jest przez najzdolniejsze wargi, jakie kiedykolwiek poczuł na swym ciele.
W całym swoim życiu, doktor Bealford miewał i kochanki i kochanków, ale żadne z tych stworzeń nei było równie namiętne, przewrotne i piękne, jak ten śliczny chłopiec, małe diablątko, wyrachowana kurwa, która wsuwa go sobie głębiej, aż równe ząbki naciskają na wrażliwą skórę.
Szarpie się, syczy wściekle, ale nie wycofuje się - wypina biodra i obserwuje z chorą fascynacją, jak kolejne centymetry rozgrzanej erekcji, znikają w kształtnych, czerwonych wargach, rozpychając policzki, naciskając na ścianki gardła, drażniąc przełyk.
  ― Bogowie...  ― wymyka mu się niespodziewanie, gdy przewrotny młodzieniec wyciąga go z siebie znów, tylko po to, by znowu pobawić się trochę z samą główką; podrażnić ją, polizać, posmakować, zassać się na niej i ciągnąć, ciągnąć aż do bólu!
Laska wysuwa mu się z drżącej dłoni; Vincent pozwala jej na to z pełną świadomością, a gdy drewno uderza wreszcie o ziemię, on sam popycha swego chłopca na stół. Robi to mocno, tak, by biedny głupiec nie miał chwili na przygotowanie się do tego, co zaraz nastąpi.
Z pleców, Louis zostaje prędko przewrócony na brzuch, a potem rzucony - niby szmaciana lalka - na kolana. Kiedy odwraca swą śliczną głowę przez ramię, doktor Bealford posyła mu krótki, przepełniony drapieżnym szaleństwem uśmiech. Chwilę potem sięga do brzegu kobiecych majteczek i zsuwa je ze zgrabnego tyłka w czasie, który nie może trwać dłużej, niż mrugnięcie oka.
Odsuwa się, podziwiając wypukłości i zaokrąglenia - przypatruje się dwóm okrągłym jądrom, zza których wystaje nieśmiało rozkosznie zaróżowiony kąsek, patrzy też na idealnie odstające pośladki - ich gładkość jest niemalże nienaturalna, niepokojąca.
Na tyle niepokojąca, że Vincent natychmiast pragnie ją splugawić, zszargać ten kawałek gładkiej skóry, tak samo, jak pragnie zeszmacić jej właściciela.
Obaj tego chcą, zeszmacenia - inaczej wcale by ich tutaj nie było, prawda?
Duża dłoń unosi się w górę i opada na prawy pośladek z ostrym, charakterystycznym odgłosem - młodzieńcza buzia wykrzywia się w szoku, ale tylko na chwilę - zaraz wraca na nią diabelski uśmieszek, a zgrabny tyłek - o, zgrozo, ta kurwa nie ma w sobie za grosz przyzwoitości - unoszą się wyżej. Uderza więc ponownie, a potem jeszcze raz - bije oba pośladki na zmianę, do momentu, w którym nie robią się rozkosznie czerwone. Szlag by to trafił, wcale nie są przy tym mniej idealne.
Ale Vincent nie ma już czasu na to, by się tym zajmować - jego sztywny kutas obija mu się o uda przy każdym kroku, pozostawiając na nieskazitelnym fraku małe, półprzezroczyste plamki - trudno, jakoś się z tego wytłumaczy. A może nikt tego nie zauważy, na sali balowej panuje, przecież, półmrok.
Nie będzie się nad tym teraz zastanawiał.
Łapie za jędrne mięśnie w tym samym momencie, w którym robią to smukłe dłonie jego bratanka - przykrywa je więc swoimi własnymi i razem rozszerzają je śmiało, wystawiając na widok ten siódmy cud świata, puszkę pandory, małą, pulsującą dziurkę, w której doktor Bealford, obleśny zboczeniec, niemal natychmiast nurkuje językiem.
Nie bawi się w delikatne lizanie, nie całuje się, nie pieści - agresywnie pieprzy, zasysa, wydaje nieprzyzwoite odgłosy i niczym, absolutnie niczym się nie przejmuje.
A Louis? Och, nikt nie spojrzałby nawet na brzydkiego Vincenta, widząc, co takiego wyczynia ta mała dziwka.


Koss Moss - 2018-04-27, 23:45

           Tak też Vincent odpłaca się Louisowi za każdą z wymyślnych pieszczot, jakie wcześniej zaserwował mu bratanek. Młodzieniec jest zachwycony tym zbliżeniem, zbliżeniem pozbawionym wszelkich zahamowań i granic. Tyleż skrupułów jest w niektórych mężczyznach, nawet tych bardzo młodych. Boją się oszaleć i odsłonić, przemawiają przez nich wyuczone konwenanse, wpajane od dziecka zasady. Louis nie ma problemu z ich odrzuceniem – i Vincent najwyraźniej też nie. Świntuszą. To naprawdę nieprzyzwoite, co wyczyniają na tym stole. Nieprzyzwoite, jak Louis wije się, wypina, jęczy i zrzuca kolejne tomy na podłogę przy gwałtownych ruchach.
  ― Och, szybciej… Szybciej… ― prosi, zasapany jak po długim biegu. Serce łomocze mu tak głośno, że ledwie słyszy wszystkie te doprawdy odrażające odgłosy. ― Mmm-mm…
Wysuwa bladą stopę jeszcze nieco bardziej i – ponieważ tylko nią może w tej chwili dosięgnąć tego, czego pragnie – trąca nią zawieszoną w powietrzu, pulsującą męskość Vincenta. Śmieje się zduszenie, po czym dociska ją do podbrzusza mężczyzny i pieści odrobinę nieporadnie, czując, jak stopa robi mu się mokra i śliska od soków, i z każdą chwilą jest coraz łatwiej.
To naprawdę dziwaczne i okropne, ale Louis odwraca się przez ramię i widzi wyraz twarzy Vincenta (ten dziki błysk w oczach, gdy wwierca się językiem w jego dziurkę), i nie zastanawia się nad niczym więcej.
Kiedy mężczyzna odsuwa twarz, pośladki Louisa lśnią od śliny, a błyszczące wejście jest zaczerwienione, lekko nabrzmiałe i zachęcająco rozchylone – ale tylko przez chwilę, bo zaraz znów zaciska się tak, jakby Vincent nigdy nie wsuwał w nie języka.
Patrzą na siebie przez moment, nim Louis w końcu bierze głęboki wdech i przysuwa się bliżej do krawędzi stołu, a potem zsuwa stopy na posadzkę. Jedna trochę się ślizga.
Stając przodem do Vincenta, sięga dłonią do obrzmiałego członka mężczyzny, który jest tak mokry (jeszcze trochę ośliniony), że… chyba dadzą radę.
Przesuwa po nim dłonią, rozcierając perliste wydzieliny po całej długości, a zwłaszcza przy główce. Robi to, patrząc wujowi w oczy, oblizując usta i oddychając bardzo płytko po całym tym wulgarnym szaleństwie. Masuje starannie i wprawnie, wsłuchując się w mlaśnięcia, które rozbrzmiewają za każdym razem, kiedy skórka wchodzi w kontakt z lepkim śluzem.
  ― Jak… chce pan to ze mną zrobić, panie Bealford? ― szepcze, przeciągając sylaby.
Mężczyzna – choć ma z tym problem – przywołuje na twarz wyraz oburzenia, choć zupełnie udawany; efekt ten niweluje odrobinę gadzi uśmiech rozciągnięty na jego zaczerwienionych od pocałunków (bardzo różnych pocałunków) wargach.
  ― Paniczu Bealford, nie jest właściwym pytać o takie rzeczy.
  ― Gdyby pan był taki pruderyjny, nie byłoby tu pana ze mną. ― Młodzieniec rozchyla usta i zarzuca mężczyźnie ramię na szyję, przywierając do jego całkowicie ubranego ciała. Szczupły kciuk wdziera się pod napletek i zachowuje prawie tak, jak chwilę wcześniej język. A język zanurza się na powrót w ustach, które przed chwilą całowały go w takim miejscu. Znów liżą się ordynarnie, jak zwierzęta, wodząc dłońmi po swoich ciałach i wreszcie Louis czuje palce Vincenta dokładnie tam, gdzie tak bardzo ich potrzebuje.
Robi wszystko, by być jeszcze bliżej. Owija się wokół wuja udem i ocierają się o siebie. Wrażenie jest niemal elektryzujące, gdy ich męskości stykają się ze sobą, ślizgają po sobie. Louis jest tak spragniony, tak podniecony, że to niemal boli. Ociera się o szorstki materiał czegokolwiek. Jęczy, gdy Vincent wsuwa kolano między jego nogi. Jęczy głośniej, gdy palec mężczyzny napiera na jego dziurkę.
Wpuszcza go w siebie i pozwala sięgnąć znacznie głębiej, niż mógł sięgnąć język. Teraz trudno mu całować, i trudno pieścić. Jego blade stopy coraz bardziej ślizgają się po parkiecie; ostatecznie puszcza mokrego kutasa i oburącz uwiesza się na Vincencie, wpatrując się desperacko i nieprzytomnie w oczy, które są czarne jak węgle.
  ― O tak… O… Jezu… ― stęka słabo i w końcu gwałtownie wtula twarz w ramię mężczyzny, nie dlatego, że się wstydzi, ale dlatego, że nie powinien krzyczeć, a czuje taką potrzebę. Wgryza się więc w materiał odzienia Vincenta tak mocno, że pozostanie tam mała pamiątka, i chyba gryzie też przy okazji skórę swego wuja.
Te palce… to dużo.


H.K.M. - 2018-05-20, 20:06

           Długie palce wślizgują się do słodkiego wnętrza Louisa w bezlitosnym, wygodnym dla ich właściciela tempie - Vincent odrywa się gwałtownie od pocałunków; chce widzieć minę bratanka, gdy uderzy znów w to miejsce. Uderza więc i niemal zachłystuje się powietrzem, gdy piękne, zarumienione oblicze jego rozpustnego chłopca, przecina wyraz czystego uwielbienia.
Jeśli o paniczu Bealfrodzie można powiedzieć, że na co dzień prezentuje się, jako przepiękna istota, to kiedy odczuwa przyjemność, jest po prostu nieziemski, nie z tego świata. Pełne wargi, cień rzęs, białe zęby i mokry język, wszystko to jest tak cholernie elektryzujące, że Vincent nie odnajduje w sobie już więcej cierpliwości i unosi drobne ciało jeszcze wyżej, pozwalając, by jego palce opuściły ciasny tunel, ustępując miejsca jego rozpalonej męskości.
I wciska ją, wciska bezlitośnie każdy kolejny cal, a mały rozpustnik, uwieszony jego szyi, niczym niepocieszona dama w opresji, rozwiera wargi, wydając z siebie najprawdziwszy, bezwstydny okrzyk uwielbienia.
Bólu, czy przyjemności, Vincent o to nie dba, obaj o to nie dbają.
Cofa się odrobinę, pozwalając, wspierając rozkoszny ciężar kochanka na swoich silnych lędźwiach i ramionach, które pracują teraz na najwyższych obrotach, może to doskonale wyczuć.
Jego kutas, sztywny i rozgrzany jak pogrzebacz, wynurza się znów na moment spomiędzy objęć pulsujących mięśni; pozwala, by wysunął się z nich całkiem, tylko po to, by usłyszeć, jak ta, w tej chwili całkowicie od niego zależna dziwka, wydaje z siebie kolejny jęk, przesiąknięty poczuciem straty tak żałosnym, że gdyby nie jego złośliwa natura, może nawet zrobiłoby mu się go żal.
Cudownie było widzieć tego zadufanego w sobie zuchwalca w takim stanie - rozgrzanego, drżącego pod jego dotykiem, błagającego o każdy następny.
Błękitne oczy wwiercają się intensywnie w jego duszę, nakazując mu w nie spojrzeć. Patrzy więc, uśmiechając się przekornie, czekając, aż młody panicz zrozumie, co takiego jego rozpustny wuj pragnie usłyszeć.
  ― Vincencie  ― słyszy wreszcie, a wtedy gadzi uśmiech poszerza się odrobinę, odbierając brzydkiemu obliczu resztki przystępności.   ― Już, wypieprz mnie.. Proszę.
I wreszcie dostaje to, czego chciał. Dwa razy nie trzeba mu powtarzać. Ledwie w eterze rozmywa się drżące "ę", wilgotny czubek erekcji napiera znów na ciasne wnętrze i ładuje się w nie bezczelnie, dziko, zawłaszczając sobie natychmiast całe miejsce, a nawet i gdy go nie ma, warunkuje je sobie w najprymitywniejszy ze sposobów.
Tym razem nie zatrzymuje się nawet na chwilę - uderza raz za razem, czując kumulujące się napięcie. Napięcie, które musi zostać natychmiast uwolnione. Natychmiast, inaczej po prostu zwariuje.
  ― Z-zaciśnij się na mnie   ― dyszy pomiędzy pchnięciami.  ― Zaduś mnie, zmiażdż, słyszysz? Spraw, żebym cierpiał. To takie... dobre!


Koss Moss - 2018-05-20, 21:48

           Louis ma poważny problem. Kutas w jego wnętrzu jest ogromny. Rozpycha boleśnie każdy jego cal, daje uczucie rozrywania. Coraz bardziej nieudolnie próbuje tłumić jęki i krzyki, ponieważ trudno o samokontrolę w takiej sytuacji. Rżnie go jeden z najseksowniejszych facetów w całej Anglii, i jest tak silny, i jest tak ogromny, i mówi mu takie rzeczy.
Szczupła dłoń zaciska się ciasno na włosach Vincenta tuż przy skórze głowy, jak pająk w agonalnych skurczach, ale to, co robią wtedy mięśnie chłopca tam, na dole, na jego kutasie, jest nie do opisania słowami.
Louis napina się cały, i boli jeszcze bardziej, i czuje każdy milimetr tego olbrzyma, i wyczuwa wyraźnie najdrobniejszy nawet ruch. Przesuwa niespokojnie dłonią po napiętym ramieniu mężczyzny, a palce drugiej ręki, owiniętej wokół szyi wuja, wciąż ciągną włosy. Louis kara go w ten sposób, odwdzięcza się za ten ból, którego nie może już wytrzymać. Wreszcie krztusi się powietrzem – z błękitnych oczu ciekną łzy – i ponownie atakuje usta Bealforda seniora, tym razem miażdżąc je zębami jak kawałek mandarynki.
Natychmiast ssie, spija całą krew, potem krzyczy (nie myśli już o gościach Vincenta), odrzucając głowę w tył, kurczowo uczepiony swego kochanka. Przy każdym ruchu jego ptaszyna ociera się o materiał koszuli mężczyzny, a w którymś momencie wślizguje się pod nią, dotykając gorącego ciała.
Louis zaciska się wokół wuja mocniej, napina całe ciało jeszcze bardziej – może być jeszcze ciaśniejszy?! – i porusza się na nim, podskakuje z pomocą umięśnionych ramion, mamrocząc niewyraźnie imię swego przerażającego partnera.
Dojdzie, patrząc na tę twarz. Dojdzie, nie potrafi już.
Znajome ciepło rozlewa się po podbrzuszu chłopca, kiedy tylko z ust Vincenta ulatuje bezradne „och”. Kończyny drętwieją, drżą, zaciskają się mocniej, miażdżąco.
  ― Boże, ach ― to już niemal pisk, wysoki i drżący, który łamie się na końcu, przechodząc w dźwięk przypominający szloch. Policzki Louisa naprawdę lśnią od łez, ale teraz ból zlewa się z ciepłem, zlewa się z falą odrętwienia ogarniającą go całego. Orgazm jest tak silny, że biedny panicz niechybnie spadłby na ziemię, gdyby Vincent nie posadził go gwałtownie na blacie, przewracając, rżnąc głęboko.
  ― Aaach! ― krzyczy Louis, a nasienie oblewa koszulę Vincenta; i płaski brzuch; i nawet delikatną pierś. Perlista substancja zaczyna kreślić ścieżki na jego ciele pod wpływem posunięć, szukając wgłębień i nierówności. ― Ach, aa-ach…
Louis uchyla powieki (nie wie, kiedy je zacisnął) i napotyka spojrzenie Vincenta. Nie mógł wytrzymać dłużej; to było bardzo szybkie, doszedł jak nastolatek, bo jest nastolatkiem, choć czasem tak łatwo daje się o tym zapomnieć. Vincent potrzebuje więcej, ale nie dużo więcej, nie jest w dużo lepszym stanie. Patrzy na bratanka jak na bóstwo, a Louis wpatruje się w niego jak w boga. W postekstatycznym otępieniu wciąż mnie włosy wuja i gładzi go po policzku, reagując wypchnięciem bioder na każde z jego szybkich i brutalnie głębokich pchnięć.
Gdy znów boli, panicz wykrzykuje coś niewyraźnie i zaciska palce mocniej. Wbija paznokcie w skórę szyi mężczyzny, zapomina się, drapie. Próbuje podnieść głowę i sięgnąć do zakrwawionych warg Vincenta, ale nie może. Ściska materiał jego koszuli. Szarpie. Drapie odsłonięty kawałek piersi. Szarpie za włosy. Boli. Boże. Tak boli. I Vincent nie wytrzymuje. Vincent rozlewa się w nim gorącym strumieniem, a kolejny ląduje na zewnątrz, na idealnych pośladkach, na mokrej ptaszynie.
           Wchodzą do sali w różnych odstępach czasu. Vincent zmuszony był zmienić koszulę na taką z wysokim kołnierzem. Louis wygląda jak zwykle nienagannie i, kiedy Alexander wraca do wielkiej sali, chłopiec uśmiecha się i podchodzi do niego żwawym krokiem, żeby opowiedzieć jemu i jego młodej, nieco zarumienionej towarzyszce zupełnie nieprzyzwoity żart o politykach.
Dziewczyna marszczy z oburzeniem brwi, a Alexander podśmiewa się, udając, że pije wino.
Wieczór powoli dobiega końca.
           Mijają tygodnie. Alexander jest bardzo zajęty. Louis mało go ostatnio widuje. Ojca często nie ma na posiłkach, a wraca późnymi wieczorami. Jego drogi syn oczywiście zawsze wystaje pod drzwiami i czule go wita, czasem zagadując o dzień, a czasem tylko uśmiechając się ze zrozumieniem dla jego zmęczonego wyrazu twarzy. W końcu jednak okazuje się, że to za mało i któregoś razu młodzieniec puka do ciężkich, dębowych drzwi, spod których wylewa się migotliwy blask.
Jest druga w nocy. Ojciec naprawdę za dużo pracuje. I pewnie znów nadużywa whisky i tytoniu.
Przez długą chwilę nic nie słychać. Może zasnął? Może zemdlał z przemęczenia? Przecież wstaje tak wcześnie – zanim jeszcze Louis jest w stanie wygrzebać się z miękkiej pościeli.
Z cieniem niepokoju kładzie dłoń na zimnej klamce, ale w tym samym momencie ta porusza się i drzwi zostają otwarte. Staje w nich Alexander. Louis wyczuwa od niego zapach papierosów i szkockiej. Patrzy, jak mężczyzna ledwie zauważalnie chwieje się i wspiera na framudze.
  ― Och, ojcze ― wzdycha, ogarnięty przypływem ulgi. Nie zagląda Alexandrowi przez ramię do wnętrza gabinetu, choć jest bardzo ciekaw. ― Mogę wejść na chwilkę?
  ― Ja… mam dużo pracy ― odpowiada mu ochryple Alexander, a jednak odsuwa się delikatnie i wskazuje Louisowi krzesło. ― Dlaczego jeszcze nie śpisz?
  ― Nie mogłem przestać o tobie myśleć. Martwiłem się. Przepracowujesz się ― mówi Louis, wchodząc powoli do pokoju w swojej dość krótkiej koszuli nocnej. Odstawia trzymaną w dłoni świecę na biurko i rozgląda się, a potem odwraca do Alexandra, który zamyka za nim drzwi. ― Trudny czas, tato?
Widzi, że ojciec zawiesza spojrzenie na jego odsłoniętych udach, a potem sunie nim powoli (zbyt powoli) w górę jego ciała, aż do jasnej twarzy. Alexander wydaje się odrobinę skrępowany swoim stanem, jednak mimo to jego wargi wykrzywiają się w oszczędnym uśmiechu – jakby nabrał jakichś podejrzeń.
  ― Trudny? Co każe ci tak myśleć, mój drogi?
  ― Prawie cię nie ma. Dużo pijesz i palisz, żeby rozładować stres. I nie masz czasu dla najbliższych. Czasem warto pokonać dumę i przyznać, że potrzebuje się pomocy. Mogę ci pomóc.
  ― Pomóc? ― Alexander unosi nieznacznie brew i rozchyla wargi w wyrazie niedowierzania. Nagle wydaje się zirytowany, brzmi szorstko, gdy wypowiada kolejne słowa. ― Nie mam problemu ze swoją pracą, drogi chłopcze. Moje dni wyglądają mniej więcej w ten sam sposób od dobrych dziesięciu lat. Nie widzę powodu, dla którego to miałoby ulec zmianie.
Louis omiata spojrzeniem zalegające na biurku papiery i kiwa lekko głową.
  ― Masz rację, nie powinienem sugerować, że… Przepraszam. Ale czy nie chciałbyś w takim razie od czasu do czasu przenieść się z pracą do salonu? Nie potrzebuję twojej uwagi. Ale potrzebuję cię obok, bo za tobą tęsknię, ojcze. ― Wygina wargi w przepraszającym, niby skrępowanym uśmiechu. ― Moglibyśmy siedzieć obok siebie, ty z dokumentami, ja z włoskim. Może wtedy byłbym spokojniejszy.
Alexander patrzy na niego przez chwilę; teraz wydaje się zmieszany, ale przede wszystkim zmęczony i pijany. Louis z fascynacją obserwuje przemykające przez to szlachetne oblicze emocje, które zwykle są tak skrzętnie przez ojca ukrywane.
  ― W porządku ― pada w końcu ku uldze młodzieńca. W następnej sekundzie Alexander sięga po papierosy i potrąca szklankę. Szkło spada na ziemię i rozbija się na kawałki. Louis ostrożnie odsuwa się o krok i klęka. Alexander nie wpuszcza do tego pomieszczenia służby, nigdy.
  ― Nie przejmuj się, pozbieram ― zapewnia chłopiec i uważnie zbiera większe kawałki szkła. Nie podnosi już wzroku na twarz ojca, skupiony na czynności, ale wiedzie wzrokiem za jego lśniącymi butami, gdy mężczyzna obchodzi biurko. Udaje mu się nie skaleczyć i w końcu prostuje się z dłońmi pełnymi odłamków. Wyrzuca je do małego śmietnika, po czym spogląda na mężczyznę, który trzyma w ramionach plik dokumentów i czeka na niego. Chłopiec uśmiecha się do niego ciepło, wyciąga dłoń i odgarnia z jego czoła jedno z tych niesfornych pasm, które wyłamują się z idealnej fryzury tylko wtedy, gdy jest już naprawdę późno.
  ― Chodźmy.
           Ten wieczór jest początkiem nowej tradycji. Od teraz często siedzą w salonie do późnych (a czasem nawet wczesnych) godzin, zajmując się swoimi sprawami. Gdyby Alexander zapytał służby, dowiedziałby się pewnie, że panicz dużo sypia za dnia, żeby spędzać z nim te noce.
Siedzą w milczeniu w fotelach naprzeciwko siebie. Alexander pije whisky i pali papierosy (Elise zawsze ma później pretensje o ich woń), a Louis kreśli cierpliwie wzory matematyczne. Słychać tylko ciszę i skrzypienie piór. Czasami młodzieniec wzdycha cicho. Zdarza się, choć bardzo rzadko, że wykorzystuje chwilę, kiedy Alexander dolewa sobie whisky, by podejść i szybko o coś zapytać. Z reguły jednak wszystko jest w stanie zrozumieć sam.
Bywa też, że Alexander zasypia w fotelu. Zawsze budzi się wówczas okryty kocem, a owoce jego pracy leżą na stoliku obok, ułożone w równy stosik. Pióro spoczywa na boku, odłożone, nim na papierze mają szansę pojawić się kleksy. Tuż obok, nadal pod ręką, jest szklanka z whisky, choć przed zaśnięciem zwykle zostawia ją na podłokietniku. Jego skroń jest natomiast ciepła od motylego pocałunku, którego nigdy nie pamięta.


H.K.M. - 2018-05-20, 22:28

           Jest kłamcą. Skończonym kłamcą, który nie ma w sobie choćby i tyle odwagi, by przyznać się swojemu pierworodnemu do tego, że nie potrafi już dłużej udawać szczęśliwego związku z jego matką. Jest tchórzem, który nie umie spojrzeć w błękitne oczy, a potem spokojnie powiedzieć o tym, że od lat zmienia kochanki, jak rękawiczki i robi to wszystko, bo nie czuje się zobligowany do innego postępowania. Nie czuje się nic winien zgorzkniałej Elise, która w życiu nie widziała niczego, poza czubkiem swego nosa. Nie myśli o niej, gdy przez jego ramiona przewijają się kolejne młode panie, nie boi się, że ktoś ich nakryje, gdy dotyka ich drżących ud w ciemnych uliczkach Londynu, nocą, gdy ulice powinny szumieć spokojem, a roznoszą się po nich pijackie chichoty i ciche jęki, tłumione zachłannymi wargami i wstęgami jedwabiu.
Przez kilka następnych tygodni Alexander nieświadomie przymierza się do tego, by zacząć tę rozmowę - coś staje mu zawsze jednak na drodze, nie pozwalając odnaleźć odpowiedniej chwili. Spędzają ze sobą każdą noc, on i jego syn, pochłonięci swą pracą, a on wciąż milczy, jak zaklęty.
Choć czasem, spoglądając w łagodną twarz Louisa, pan Bealford ma wrażenie, że mały diabeł o wszystkim wie. Ta dziwna myśl, ten mały niepokój wlewa się w niego, gdy błękit jarzy się zrozumieniem, którego nie powinno się widzieć w oczach człowieka tak młodego, młodego mężczyzny poznającego dopiero życie. Ale widzi je, widzi je za każdym razem, gdy pozwala sobie na wpatrywanie się w delikatny profil dłużej, niż wypadało mu to przy nadmiarze pracy, który gonił go wciąż zębatymi paszczami terminów.
Po jakimś czasie uznaje, że nie musi niczego mówić - harmonia i zrozumienie, szacunek i wzajemność - wszystko to pozwala mu zrozumieć, że Louis Bealford, jego drogi syn, nigdy nie zwątpi w swego ojca. A Alexander? Wzajemność obliguje go do zapewnienia mu tego samego, rzecz jasna.
           Okazja nadarza się o wiele prędzej, niż się tego spodziewał. Louis Abelard Bealford zajmuje pierwsze miejsce w okręgowych wyścigach młodzieży. Gratulacje w postaci listów i małych odwiedzin zalewają ich istnymi falami. Wkrótce zostaje więc postanowione - z tej okazji trzeba wyprawić wielki bal.
Do podjęcia rzeczy, jak należy, zostają zatrudnieni prawdziwi mistrzowie w swym fachu - hall roi się więc od włoskich projektantów i kucharzy, holenderskich śpiewaków, duńskich chórzystów i francuskich dworek. Nawet w Elise wlewa się odrobina życia, gdy w swoim żywiole rozstawia ich wszystkich po kątach, wykrzykując, że na jej balach panować ma czysta perfekcja.
I w całym tym zamieszaniu Alexander odkrywa chwilę, by móc spędzać więcej czasu ze swą sekretną towarzyszką. Jego popołudnia stają się pełne rudych loków, jędrnych piersi i cichego "och, Alexandrze". Édith jest młoda i pełna zapału, a jej uwielbienie do jego ciała nie zna granic. Potrafi całować go w miejscach tak nieprzyzwoitych, że sumienie powinno zapiec go od samej już o tym myśli. Ale skłamałby, gdyby powiedzieć, że nie lubił tych pocałunków, a kłamstwo, jak powszechnie wiadomo, jest ciężkim grzechem. Alexander nie chce w swych oczach jawić się, jako grzesznik.
Wieczorami, gdy żegnają się ze sobą krótkim uściskiem dłoni, pan Bealfrod powraca do dekorowanej posiadłości, czując w sobie dziwną lekkość, natchnienie, którego brakowało mu już wiele, wiele chwil. Myśli o drobnych palcach i szczupłych ramionach, pokrytych drobnymi piegami.
Są jak gwiezdne konstelacje, zdarza mu się mruczeć, przesuwając po nich nosem, chciałbym je kiedyś wszystkie policzyć.
I naprawdę, nie pamięta, kiedy ostatnio miał w swym życiu ochotę na równie niepoważne rzeczy, ale je ma, tu i teraz. Żyje nimi, tak samo, jak wszystkimi głupimi rzeczami, związanymi z miłością.
Później, gdy kroczy długim korytarzem, zmierzając do salonu (gdzie jest już zapewne oczekiwany przez młodego panicza i kilka pytań o matematykę, lub filozofię) zakłada na swą twarz maskę i udaje. Nie przed Louisem, rzecz jasna - ta mała bestia jest w stanie domyślić się wszystkiego, co tylko chodzi mu po głowie, co jest, swoją drogą, przerażającą. Stara się jednak udawać i choć, być może, nie jest kupowany tak bardzo, jakby tego chciał, wszystko wydaje się mieć swój porządek rzeczy.
Jego sekret jest bezpieczny, a on sam, może mu się oddawać z pragnieniem i pasją, której tak bardzo potrzebował.
Do czasu, oczywiście. Do czasu.


Koss Moss - 2018-05-20, 23:05

           To dzień dla Louisa. Alexander jest z niego tak dumny, że zorganizował wielki bal specjalnie dla niego, na jego cześć. Pierwsze miejsce w tych zawodach to kolejne osiągnięcie godne Bealforda, kolejny szczebel wyżej ponad zwyczajność. Wszystko jest dla Louisa, ale nie Alexander, który przywitał wprawdzie gości i wygłosił piękną przemowę specjalnie dla niego, jednak znów gdzieś zniknął, znów zniknął…
  ― Przepraszam ― Louis odwraca się, nieco nieobecny, i dopiero teraz zauważa, kogo potrącił. To wuj Vincent. Przystaje i wygładza pośpiesznie rękaw fraku wuja, uśmiechając się z zakłopotaniem. W drugiej dłoni trzyma doskonale zielone jabłko. ― Wybacz, wuju. Szukam ojca. Widziałeś go gdzieś?
Zagarnia pasmo włosów za ucho, zmartwiony, zaniepokojony. Cały urok tego dnia zniknął pod nadmiarem niepewności. Obszedł już właściwie całe zachodnie ogrody, w których odbywało się przyjęcie. Nigdzie go nie znalazł. Zniknęła również ta rudowłosa dziewczyna, z którą tak dużo rozmawiał, znacznie więcej niż z innymi.
Nie wspomina nocy z Vincentem, choć ten wygląda, jakby pamiętał ją aż za dobrze, mimo że jest zbyt stosowny, żeby okazać to czymś więcej niż mikroekspresją. Nie interesuje go nic poza ojcem i tą…
  ― Wydaje mi się, że zmierzał w stronę alei hortensjowej. Nie jestem jednak pewien, czy chcesz go tam widzieć.
  ― Dlaczego? ― wyrywa się paniczowi, jednak nie czeka na żadną odpowiedź. Przecież jest bystry. Potrafi sprawnie łączyć fakty. Nawet nie przeprasza, po prostu odwraca się na pięcie i biegnie w stronę północnej części ogrodu, która znajduje się w pewnej odległości od części wydzielonej na przyjęcie, poza zasięgiem blasku.
Zwalnia, gdy jest już blisko. Wytęża słuch. Tutaj jest trochę zimniej – ciepło nie bije od pochodni ani od świeżo przygotowanych dań. Zimniej i bardziej dziko, tajemniczo. Bywało, że gubił się tutaj jako dziecko – nawet w biały dzień. Krzewy są wysokie i zasłaniają ciemne mury posiadłości. Nocą ich kształty są niepokojące, a widok wyzierających spomiędzy nich posągów przyprawia o dreszcze.
To nie jest przyjemny spacer i palce panicza bardzo mocno zaciskają się na jabłku.
Wchodzi głębiej między intensywnie pachnące krzewy. Zagląda w kolejne wąskie alejki, zmierzając ku starej kamiennej altanie, która stoi w samym centrum placu.
Nagle zamiera, słysząc kobiecy chichot, który przeradza się w błogie westchnienie. Och, wiele by dał, żeby to mu się przesłyszało, ale tak nie jest, nie jest, bo zaraz słyszy kolejne westchnienie, głośniejsze, któremu wtóruje męski pomruk.
Serce Louisa łomocze jak oszalałe – teraz już nie z powodu strachu. To coś zupełnie innego, och, zupełnie innego. Wstrzymuje oddech i bez schylania się powoli wysuwa stopy z butów. Staje obok już tylko w skarpetkach, po czym bezszelestnie rusza dalej, jeszcze trochę w głąb alei, by wyjrzeć zza krzewu w stronę ciemnego zarysu altany, przy której… znajduje wreszcie Alexandra Bealforda.


H.K.M. - 2018-05-23, 22:29

           Powinien był to wszystko lepiej przemyśleć - zaplanować wszystko w taki sposób, by pogodzić uroczystość syna ze swoim nieszczęsnym romansem i dać ludziom złudne poczucie jego niewinności. Wszystko to jednak trafia szlag, gdy rozsądek stawiany jest na jednej szali z jędrnymi pośladkami i cichym "proszę", szeptanym mu do ucha od samego początku uroczystości.
I w końcu ulega, oczywiście - rzuca ukradkowe spojrzenie w kierunku Elise, pogrążonej w rozmowie z małżonką gubernatora Pathel i daje się poprowadzić w gęstwiny labiryntu, do jednego z najbardziej ustronnych miejsc dworskich ogrodów.
Nie trudzą się nawet ze zdejmowaniem odzieży - on rozpina spodnie, ona podwija suknię, a potem są już tylko usta i gładkie uda, jego włosy i jej włosy, jego oddech i jej oddech.
Rozpływają się wśród słodkiego zapachu jaśminu, ciche jęki tłumi odległy szum rozmów i plusk wody, przelewającej się przez marmurowe fontanny.
Wpija się w jej szyje, ssie z zapamiętaniem miękką skórę. Porusza się wolno i z gracją, w taki sposób, aby czuć drugie ciało tak bardzo, jak tylko może. Każdym swoim zmysłem, każdym centymetrem rozpalonej skóry i palącej potrzebą...
I nagle go widzi - stoi nieopodal, ukryty w cieniu, choć na widoku. Przez chwilę patrzą sobie w oczy - chwilę boleśnie przeciągniętą w czasie, która każe mu zamrzeć bez ruchu. Jego ciało zmienia się w słup soli, a wargi odmawiają posłuszeństwa.
Smukła dłoń unosi się wolno i Alexander dostrzega w niej jabłko - białe, mocne zęby wgryzają się w jadowitą zieleń, przeżuwając ją nieśpiesznie.
  ― Alexandrze?  ― Słodkie wargi Edith przywierają do jego ucha, tarmosząc delikatnie płatek.   ― Wszystko w porządku? Zobaczyłeś ducha?  ― Zdusza jej miękki chichot gwałtownym drgnięciem. Wreszcie odzyskuje czucie w nogach. Odpycha ją od siebie, pragnąc natychmiast ruszyć za intruzem, ale ten ubiega go, znikając w zaroślach.
  ― Alexandrze?  ― Edith patrzy na niego bez zrozumienia, ze ślicznej buzi znika całkiem rozkoszny rumieniec.  ― Co się stało? Czy... ktoś nas widział?
  ― Mój syn ― odpowiada jej pośpiesznie, czując, jak jego serce zmienia się w głaz. Bogowie... Co teraz zrobi? I co zrobi Louis? Czy właśnie biegnie do matki? Może już jej o wszystkim mówi... Czy teraz będzie go nienawidził? Czyżby pogrążył się właśnie w jego oczach? Spadł z piedestału na samo dno?  ― Zostań tu  ― poleca jej sztywno.  ― Odczekaj trochę i... muszę to załatwić.
Prawie biegnie, odnajdując drogę powrotną w rekordowo prędkim czasie. Na krótką chwilę przed wkroczeniem między gości, przystaje w miejscu i wygładza materiał koszuli. Z zawstydzeniem upewnia się, czy jego spodnie są dobrze zapięte, czy włosy nie są potargane. Czy jego serce bije już w zakłamanie normalnym rytmie.
A potem zakłada na twarz maskę opanowania i mruży powieki, przeczesując zebranych uważnym spojrzeniem. Nie musi długo czekać, by odnaleźć Louisa dokładnie tam, gdzie się go spodziewał.
Tuż przy boku Elise.


Koss Moss - 2018-05-23, 22:58

           Biegnie przed siebie, ściskając w rękach lśniące buty. Przed oczami nadal ma ich, jego poruszającego się pośpiesznie i dziko w jęczącej, prześlicznej kochance.
Louis czuje teraz wiele sprzecznych rzeczy. Nade wszystko jest jednak… zły. Zły na tę kobietę, że… I na niego, bo…
Bo zostawił go dla niej. Dla tych miedzianych loków, kształtnych ust, zgrabnych ud, wysokich jęków.
Zostawił JEGO.
  ― Louisie? ― Elise odwraca się, zdziwiona. ― Gdzie byłeś, skarbie?
  ― Spacerowałem, bo rozbolała mnie głowa. Za dużo wrażeń.
  ― Napij się wody, skarbie. Chodź, o tutaj.
Elise napełnia kieliszek wodą i podaje swojemu synowi. Odchodzą na stronę. Louis bierze ją pod ramię i pije chłodną ciecz. Niewiele to pomaga, nie gasi pożaru w jego piersi.
  ― Chcesz zakończyć przyjęcie wcześniej? ― dopytuje matka.
  ― Nie ma takiej potrzeby. Gdzie jest ojciec?
Przez twarz Elise przemyka wyraz irytacji, ale kobieta wymusza łagodny uśmiech. Trudno jej znieść to, jak jej syn jest zapatrzony w Alexandra. To ona go w sobie nosiła, wstawała w środku nocy na najcichszy płacz. Tyle mu poświęciła, ale Alexander… zabrał wszystko, według niej wcale nie wysilając się wiele. Podnosił rękę na jej ukochane dziecko. Tak często odsuwał je od siebie, gdy łaknęło uwagi. I mimo to… Louis wciąż pyta tylko o niego.
  ― Nie wiem, skarbie. Jak to on, pewnie znalazł ważniejsze sprawy. Ale wszyscy ci ludzie są tutaj dla ciebie, Louis, ja jestem dla ciebie. Kochanie, wiedz, że…
Oboje spoglądają w tym samym momencie w stronę ciemnej części ogrodów. W granicy zasięgu lamp stoi Alexander Bealford. Rozmawia od niechcenia z jakimś panem w cylindrze, który stoi tyłem do nich. Kiedy wreszcie spojrzenia Alexandra i Louisa się spotykają, mężczyzna wygładza odzienie i rusza w ich kierunku z nieprzeniknioną twarzą. Jakby przed chwilą wcale nie był w alei hortensjowej.
Młodzieniec bierze głęboki wdech i wypuszcza drżąco powietrze.
Och, nie wini go za to, że znalazł sobie piękną kochankę, że umila sobie z nią czas, nie. Alexandrowi się należy, tak ciężko pracuje, a matka jest dla niego okropna i zachowuje się niewdzięcznie. Jest mu natomiast źle z myślą, że ta kobieta coś dla niego znaczy.
Potrafi rozróżnić kurwy od kobiet. Potrafi zorientować się, kim ojciec gardzi i kogo wykorzystuje, a kogo darzy prawdziwą sympatią.
Ta kobieta nie jest kurwą, niestety.
  ― Widzisz, jest i twój drogi ojciec ― mówi Elise. ― Przypomniał sobie o rodzinie.
  ― Nie wyrażaj się o nim w taki sposób ― upomina ją surowo Louis i oboje milkną. Chłopak przywołuje na twarz neutralny uśmiech, prostując się i zadzierając podbródek, kiedy Alexander zatrzymuje się przed nimi. Przez chwilę panuje cisza.
  ― Widzę, że sobie przyjemnie gawędzicie. Cóż za temat tak was porwał; jak się tu bawicie?
  ― Rozmawialiśmy o tobie ― odpowiada Louis i wyciąga dłoń, żeby zdjąć maleńki listek z długich włosów ojca. ― Mówiłem właśnie matce, jak bardzo jestem wdzięczny za przyjęcie, które dla mnie przygotowałeś.
Elise zacisnęła wargi w wąską kreskę. Ona także miała udział w przygotowywaniu przyjęcia. Zadbała o wszystko, a jednak Louis przemilczał to tak samo, jak przemilcza się udział służby.
  ― Doskonale się bawię. Tyle ciekawych rzeczy dzieje się dziś w ogrodach ― kontynuuje Louis, unosząc kącik warg. Wciąż trzyma dłoń przy włosach Alexandra – to już prawie niestosowne – i spokojnym, machinalnym ruchem wygładza ich naturalne ułożenie. ― A ty? Dobrze się dziś bawisz? Miło?
Ponad jego ramieniem spogląda na rudowłosą piękność, która wyłania się z mroku i rozgląda za kochankiem. Wypatruje go, a jednak nie podchodzi, widząc, z kim stoi.


H.K.M. - 2018-05-23, 23:51

           Wystarczy jedno spojrzenie, by wiedział, że Louis postanowił mu darować. A potem parę słów, by zrozumiał, jak bardzo się pomylił.
Znosi wszystkie aluzje z kamienną twarzą, choć w głębi duszy ma ochotę wybuchnąć histerycznym śmiechem i oddalić się na moment do miejsca, w którym oferują dobrą szkocką. Ma ochotę na szklankę, na wiadro dobrej szkockiej. Ale nie może sobie na to pozwolić. Jeszcze nie teraz.
Teraz jest jedynie aktorem na deskach sceny swego małego kata. Spogląda w błękitne oczy, starając się po sobie nie okazać, jak nieswojo czuje się w tej sytuacji. W sytuacji, w której to on, Alexander Bealford, musi komuś podlegać. Musi liczyć na czyjąś litość, musi oczekiwać znaku łaskawości, wybawienia, możliwości do wzięcia głębszego oddechu.
  ― To wspaniałe przyjęcie  ― odpowiada dumnie, unosząc kąciki warg w idealnie sfałszowanym uśmiechu.  ― Sam już to przecież zauważyłeś, mój drogi.
Louis unosi dłoń wyżej i przesuwa już palcami po jego włosach i uchu - gest ten jest już na tyle niewłaściwy, że momentalnie pan Bealford sztywnieje i, tak, właściwie powinien się cofnąć, ale w tej samej chwili smukła dłoń cofa się z powrotem.
  ― Trudno było nie zauważyć  ― przyznaje.  ― I nie usłyszeć. Masz wspaniały gust, ojcze.
Ratuje go kelner. Kelner, który - dzięki ci, dobry boże - akurat w tej chwili postanawia poczęstować ich szampanem. Alexander chwyta kieliszek i zmusza każdą komórkę swego nieposłusznego ciała do upicia łyku, który nie zdradzi, jak bardzo poruszyły go słowa tego małego prowokatora.
  ― Twoja ulubiona orkiestra  ― odpowiada nieco zduszenie. Czuje palące spojrzenie Elise na swojej twarzy. Właściwie jest pewien, że już teraz może spodziewać się nadchodzącej fali zrozumienia, uderzającej w jej tępy móżdżek.
Coś ty uczynił, mały głupcze - myśli pędzą przez jego zszargany umysł, posyłając zgrozę w najdalsze zakątki ciała.
  ― Ściągaliśmy ich tutaj aż z Włoch  ― zauważa pani Bealford, uśmiechając się oszczędnie.  ― Powiadają, że odrobina gorącej krwi dodaje takim wydarzeniom uroku.
Ona wie. Louis zdążył jej o wszystkim powiedzieć i bawią się teraz okrutnie jego kosztem, sprawdzając, do jakiego stopnia mogą go nagiąć, gdzie znajdują się jego granice.
  ― Widzieliście gdzieś może Vincenta?  ― Pyta łagodnie, upijając jeszcze szampana. Wie, że będzie potrzebował trzydziestu takich kieliszków, zanim wreszcie porządnie się upije.  ― Pytał mnie wcześniej o ciebie ― wyznaje, spoglądając na syna z nutą zaciekawienia.  ― Opowiadał mi ostatnio o tym, że bardzo wydoroślałeś. Ciężko się z nim nie zgodzić. Dziś, gdy patrzę na ciebie, nie widzę już małego chłopca. Widzę młodego mężczyznę, który odnosi sukcesy, o jakie nigdy go nie podejrzewałem ― łapie go nagle pod ramię i posyła Elise spojrzenie, które jasno mówi, że nadchodzi moment męskiej rozmowy. Rozmowy, do której (z ogromnym żalem, rzecz jasna) dostępu muszą jej stanowczo odmówić.
Ponieważ nagle rozumie. Ponieważ nagle udaje mu się odczytać leżący w oczach żal. Żal i krzywdę za to, że w dzień, który winien był oferować tylko jemu, postanowił złożyć w dłonie swej kochanki.
To tak, jakby nagle postawił ją na szali wyżej, niż rodzinę. Biedny Louis musiał wszystko źle zrozumieć. Musiał.
  ― Pozwól mi to wszystko naprawić  ― mruczy cicho, wznosząc w kierunku młodzieńca swój kieliszek.  ― Pozwól mi udowodnić, jak bardzo jestem dziś z ciebie dumny, mój synu.


Koss Moss - 2018-05-24, 00:35

           Trzymany pod ramię Louis odchodzi z nim na stronę, machinalnie gładząc go kciukiem po przegubie. Chwilę później spoglądają sobie w oczy i Louis wie, że ojciec wyczytał z nich już wszystko, co młodzieniec starał się ukryć, czego się tak wstydził.
Dobrze. Nie wszystko. Ale wyczytał wiele i wie, że Louisowi jest teraz smutno.
Wzdycha cicho i upija odrobinę szampana, stosownie patrząc na dno kieliszka. Potem na chwilę spuszcza wzrok.
  ― Nie musisz mnie okłamywać ― zapewnia i jego wargi wyginają się w oszczędnym uśmieszku łudzącym do tego, z którego słynie głowa rodu. Podnosi spojrzenie na zimne oczy ojca, które dla niego mają cieplejszy błysk. ― Jak miałem jedenaście lat, widziałem cię z ciotką Eleonore. Nie przesłyszało się jej, chowałem się wtedy za zasłoną.
Alexander zamiera – przez chwilę wygląda, jakby był w szoku, zaraz jednak odrobinę się rozluźnia i uśmiecha pobłażliwie.
  ― Zawsze byłeś nieznośnie ciekawski.
Louis śmieje się i na kilka sekund wznosi błękitne oczy ku rozgwieżdżonemu niebu.
  ― Trzeba było nie kochać się z nią w salonie, mój drogi ojcze. Och, nie przejmuj się. Każdy potrzebuje się czasem trochę zabawić. ― Opuszcza i przechyla w zamyśleniu głowę, teraz mimowolnie zawieszając spojrzenie na wargach swego ojca. ― Ale ona nie jest kobietą na jeden raz, prawda?
  ― Nie jest ― przyznaje cicho Alexander, ledwie poruszając przy tym wargami. ― To nie było nasze pierwsze… spotkanie. Wierzę, że nie muszę ci tego wyjaśniać.
  ― Tak myślałem. Bez ustanku się na ciebie patrzy. Chcesz z nią teraz porozmawiać, czy pójdziemy pooglądać gwiazdy?
Posyła panu Bealfordowi jeden ze swoich najpiękniejszych uśmiechów, który stopił już tak wiele serc.
  ― Nic nie stoi na przeszkodzie, bym porozmawiał z nią później ― odpowiada mężczyzna (a więc chyba stopił jeszcze jedno). ― Wydaje mi się, że domyśliła się już, że mój czas dla niej na tę chwilę się skończył.
Mówiąc to, Alexander wyciąga dłoń i sięga do kołnierzyka syna. Wygładza go delikatnie, muskając przy tym kciukiem skórę szyi. Louis uśmiecha się jeszcze piękniej, lekko przy tym rumieniąc, choć nie widać tego w ciemności. Następnie chwyta go za dłoń i z radością prowadzi ku ciemnej części ogrodów.

           Obiecał, że będą spędzać ze sobą więcej czasu. Louis bierze to sobie do serca i jest trochę spokojniejszy, choć obecność tej kobiety w życiu jego najdroższego ojca nie jest dla niego komfortowa. Pewnie sam nie do końca wie dlaczego.
Gdy Alexander wraca z miasta do domu, słyszy w holu podniesiony głos panicza. Jego cudowny chłopiec wydaje się wstrząśnięty i…
  ― …się jest głupią kurwą, to nie szuka się pracy w takim miejscu. I czego ryczysz, idiotko? Trzeba było myśleć wcześniej i…
Mężczyzna staje w drzwiach pomieszczenia dla służby i zastaje tam syna, który stoi nad zapłakaną, bardzo młodą służącą klęczącą przy parze lśniących butów. Rozpoznaje w nich swoje.
  ― …przyłożyć się do roboty! Sama jesteś sobie winna.
  ― Przepraszam. Przepraszam, ja…
  ― Och, zamknij się. Powiedziałbym, że nadajesz się tylko do bycia zdzirą, ale z takim wyglądem możesz co najwyżej zamiatać ulice, leniwa idiotko. A może i na to jesteś za głupia?
  ― J-ja… nauczę się, obiecuję…
  ― Nikt cię nie będzie w tym wieku uczył, jak pielęgnować obuwie. Wiesz, do kogo należy? Czy wiesz, do kogo należy?!
  ― Ja… Och… ― Zapłakana dziewczyna podnosi głowę i zauważa Alexandra Bealforda. Natychmiast prostuje się i staje na drżących nogach. Zdziwiony Louis odwraca się przez ramię i zamiera.
  ― Och. Ojcze. ― Przemawia do mężczyzny tonem zupełnie innym niż do niej, ciepło, wręcz słodko. ― Nie spodziewałem się ciebie tak wcześnie. Bardzo cię przepraszam. Poniosło mnie, kiedy zobaczyłem, co ta nieudacznica zrobiła z twoimi butami. Sam spójrz.


H.K.M. - 2018-05-24, 00:54

           Alexander spogląda na parę skórzanych butów, potem pozwala, by jego spojrzenie popłynęło znów przed twarz zapłakanej służebnicy i szlachetne oblicze jego syna. Zabieg ten powtarza się parę razy, do momentu, gdy mężczyzna nie odnajduje wreszcie słów w gardle.
  ― Są do wyrzucenia  ― zauważa chłodno, notując w myślach, że nie pozwoli już więcej na zatrudnianie służby "po znajomości". Ma przed sobą żywy dowód na to, że takie rzeczy nigdy się nie sprawdzają.  ― Spartaczona robota. Będę zmuszony cię prosić o opuszczenie swego domu. Najpierw udaj się jednak do Marthy po referencje.
Totalnie niszczące twoją przyszłą karierę - to pozwala sobie już dodać jedynie w myślach, ujmując swego pierworodnego pod ramię.
  ― Mam dla ciebie prezent  ― uśmiecha się na widok jawnego zaintrygowania, odznaczającego się swoim błyskiem w morzu błękitu.  ― Pozwól za mną.
Udają się tak do mniejszego salonu, gdzie głowa rodziny oddaje się najpierw swoim codziennym rytuałom. Pierwszą rzeczą jest, oczywiście, nieodzowna szklaneczka szkockiej. Drugą jest ściągnięcie z siebie krępującego kubraka i poluzowanie więzów koszuli. Trzecią, skrzypiący w palcach papieros. W ten sposób Alexander jest gotów do wręczenia niecierpliwie wyczekiwanego prezentu.
Z miną prawdziwego zawodowca, otwiera przed swym pierworodnym swój neseser, by wyciągnąć z niego małe zawiniątko. Okazuje się nim być owinięte w materiał pudełeczko - prostokątny kształt wędruje do zwinnych dłoni, które rozwierają je niecierpliwie. Louis parska śmiechem, gdy w pudełku okazuje się być skryta koperta. Zapieczętowana, oczywiście. Za chwilę zostaje oderwana od papieru, papier rozerwany, a zawartość koperty, wyciągnięta na wierzch.
  ― Giovannio Porti  ― Alexander nie musi patrzeć na list, by wiedzieć, czyje widnieje w nim nazwisko.  ― Przyjedzie tu za dwa tygodnie, by namalować twój portret. Portret, który zawieszę u siebie w gabinecie. Na twą cześć, mój drogi. Na cześć tego, jak wspaniałym stałeś się człowiekiem.
Nie umie się powstrzymać od krzywego uśmiechu. Przykłada końcówkę papierosa do pełnych warg i pozwala, by dym zapełnił ciasno jego płuca, niemalże do bólu. Czuje się okropnie zmęczony, ale żaden rodzaj zmęczenia nie potrafi zdusić w nim chęci do imponowania i sprawiania przyjemności temu młodemu człowiekowi.
Siada w fotelu, przyjmując w nim niewymuszenie elegancką pozę.
  ― Powiedz coś  ― zachęca zdumionego chłopca, parskając śmiechem.  ― Nie uwierzę, że nagle zabrakło ci słów. Nie po tym uroczym przedstawieniu, które spotkało mnie u progu.


Koss Moss - 2018-05-24, 01:49

           Louis przez chwilę chowa się za pergaminem. Gdy opuszcza dłoń, na jego twarzy maluje się wyraz niedowierzania zmieszany z nabożną czcią.
To nieprawda, że im więcej masz rzeczy, tym mniej doceniasz kolejne. Louis zawsze doceniał to, co dostawał od Alexandra Bealforda. A teraz najbardziej znany malarz epoki przybędzie namalować jego portret. I ten portret zawiśnie w gabinecie ojca. Ponieważ ojciec jest z niego tak dumny.
  ― Och ― wydusza i śmieje się cicho – naprawdę nie wie, co powiedzieć, nie może znaleźć cholernych słów, aż mu głupio – po czym w kilku krokach podchodzi do mężczyzny, pochyla się nisko i przyciska wargi do kącika jego warg. To jedyne, co może zrobić. Ten język zna najlepiej i mówi w nim najswobodniej. Język bliskości.
W jego nozdrza uderza zapach szkockiej, tytoniu i jego perfum wymieszanych z zapachem skóry. Odurzająca mieszanka. Louis nie potrafi się oprzeć. Ma ochotę zacisnąć palce na koszuli ojca i szarpnąć nią, przesuwając usta trochę bardziej w prawo, żeby czuć go bardziej, ale jakimś cudem tego nie czyni. Jego usta dotykają jednak skóry Alexandra przez kilka niestosownych sekund, nim się odsuwają. Chłopak chwyta wówczas nadgarstek mężczyzny i zatrzymuje jego dłoń z papierosem w połowie drogi do ust, a następnie nachyla się i obejmuje ustnik różowymi wargami. Bierze głęboki wdech, wspierając wolną dłoń o podłokietnik, wyginając plecy w łuk i wypinając pośladki.
W końcu powoli uchyla powieki.
  ― Jesteś wspaniały, ojcze. ― Wypuszcza dym ustami, a następnie nosem; prostuje się, po czym przysiada na podłokietniku, zarzucając nogę na nogę. ― Już nie mogę się doczekać ― dodaje i wyciąga dłoń, by delikatnie otrzeć kropelkę whisky z kącika jego warg. Przez chwilę milczy, w zamyśleniu kontemplując twarz mężczyzny. Spuszcza wzrok na szyję, na rozpięty kołnierzyk. Na opiętą jasnym materiałem pierś. Bierze głębszy wdech. To niebezpieczne. Okropne. Ale… Oblizuje wargi i mówi to. ― Naprawdę seksownie wyglądasz, kiedy tak zrzucasz tę oficjalną maskę i… Wolno mi tak o tobie mówić? Czasem się zapominam.
Odchyla się i śmieje z rozbawieniem, obracając niedopuszczalny komentarz w żart. Alexander wydaje się… wstrząśnięty i zażenowany. Te słowa sprawiły mu chyba jednak przyjemność. Gdyby Louis miał zgadywać, to tak właśnie by obstawił; że to było dla niego miłe, i że nie jest wściekły. Patrzą na siebie. Uśmiech panicza powoli niknie, ustępuje miejsca pewnemu wahaniu. Wargi rozchylają się, chcą przeprosić, zapewnić, że… ale wtedy ojciec przemawia.
  ― Sądzę, że w większym gronie mogłoby to ujść za bardzo niewłaściwe.
Wahanie znika z młodzieńczej twarzy.
  ― Potępiliby mnie, ale każdy przyznałby mi rację. ― Louis, nie dbając już o to, co przyzwoite, wiedzie wzrokiem za papierosem, a jego źrenice są nienaturalnie rozszerzone. ― Na szczęście nikogo tu nie ma. Żadnego dzieciaka za zasłoną, który mógłby nas nakryć. A ty… jesteś diabelnie przystojnym mężczyzną.
Alexander milczy, zresztą młodzieniec nie jest chyba w stanie usłyszeć nic oprócz bicia własnego serca. Jest mu gorąco, ubrania lepią się do skóry, policzki płoną, ale nie spuszcza wstydliwie wzroku, och nie.
Mężczyzna przykłada końcówkę papierosa do warg i patrzą sobie w oczy. W jego chmurnym spojrzeniu jest… ni to niepewność, ni wyzwanie. Zaciąga się dymem tak, jak przed chwilą zrobił to Louis. Patrzy tak, jak przed chwilą Louis: jakby to wcale nie był jego papieros, jakby go podkradł. Panicz widzi na jego obliczu odbicie własnego i wydycha drżąco powietrze. Wolna dłoń Alexandra porusza się wówczas i powoli przesuwa tak, by znaleźć na podłokietniku zaraz za zgrabnymi pośladkami syna.
Młodzieniec odkrywa, że nie potrafi odwrócić wzroku. I wie, że zrobi zaraz coś bardzo, bardzo niestosownego. Ale może ojciec, podobnie jak wuj Vinc…
  ― Alexandrze ― do pokoju nagle i bez pukania wchodzi Elise. Louis prostuje się gwałtownie i bierze głęboki wdech. Potem wstaje i odwraca się do wielkiego okna, zwilżając wargi językiem. Spogląda na ogrody. ― O co chodzi z Charlotte? Mówiłam ci, że to siostrzenica naszej Leony. Miała dostać szansę! I ileż razy mam cię prosić o to, byś nie palił wewnątrz; to wszystko później czuć, nie będziemy zmieniać co tydzień obić przez twoje kaprysy.

           Znów siedzą do późna – i Alexander znów zasypia w fotelu. Ponieważ jednak jest to pierwsza ich wspólna noc po tej ostatniej brutalnie przerwanej rozmowie, Louis… patrzy na niego trochę inaczej, z nieco większym zaciekawieniem.
Gdy jest już pewien, że Alexander śpi, zbliża się do niego na palcach i wzdycha ledwie słyszalnie. Wpatruje z uwagą w uśpione, spokojne oblicze. Ojciec jest absolutnie piękny. Idealny. Kto nie marzyłby o dotknięciu tych zimnych, cynicznych warg. Kto nie pragnąłby ich pośpiesznych pocałunków.
Louis ostrożnie wyciąga z dłoni mężczyzny książkę i kładzie ją na stoliku. Zdejmuje szkocką z podłokietnika i stawia ją obok. Zabiera z otomany miły koc i niesie go do fotela, ale nie od razu okrywa ojca.
Najpierw przysiada na podłokietniku, tam, gdzie chwilę temu stała szkocka. Wyciąga dłoń i ostrożnie dotyka: najpierw policzka.
Ponieważ mięśnie twarzy Alexandra drgają minimalnie, szybko cofa dłoń, ale nic więcej się nie dzieje, mężczyzna dalej jest pogrążony we śnie.
Wraca dłonią do jego twarzy. Kreśli palcami linię żuchwy, zahacza kciukiem o dolną wargę. Potem delikatnie ujmuje ją w dwa palce. Jego usta są tak miękkie i ciepłe, kto by pomyślał? Kto by pomyślał, że takie będą? Ulatujący spomiędzy nich oddech pieści jego skórę. Louis przybliża się cichutko. Zsuwa dłoń niżej, na twardą pierś, a palce zastępuje wilgotnymi wargami.
Boże. Wypuszcza drżąco powietrze przez nos. Panuj nad sobą, Louis. Panuj nad sobą, bo go obudzisz.
Jego usta są ciepłe, ma nawet wrażenie, że poruszają się lekko, że zachęcają.
Chciałby je pocałować tak naprawdę, ale wiele rzeczy go powstrzymuje.
Alexander nie stawia wielu granic, jednak… one gdzieś tam są, i Louis jako mądry młodzieniec wie, że przekroczenie ich grozi zniszczeniem wszystkiego, co przez lata udało się im zbudować.
Nie chce tego psuć. Nie chce go stracić. Chce być tak blisko, jak się da, bez przekraczania tych granic.
Ale jest tak trudno.
Odrywa powoli wargi od jego ust. Mężczyzna wciąż śpi. Louis oddycha płytko, patrząc na jego gładkie oblicze. Bezwiednie gładzi kciukiem tę twardą pierś. Zsuwa spojrzenie niżej. Jeszcze niżej. Jeszcze trochę.
Czy on… Czy to…? Czy przez sen…
Nie darowałby sobie, gdyby nie sprawdził. Nie dałoby mu to spokoju do końca życia, więc sprawdza. Przesuwa dłonią po jego umięśnionym brzuchu w dół, niżej. Jeszcze trochę… niżej. O Boże. Nie ma najmniejszych wątpliwości, że TAK, kiedy jego palce zatrzymują się wreszcie w kroku mężczyzny. Jest całkiem sztywny i twardy jak kamień. Jego kutas wyrzyna w spodniach… O Boże… Och, Boże, co zrobiłeś, Louis!
Gubi wysoki, ledwie słyszalny jęk i czym prędzej zdejmuje koc z ramienia. Narzuca go trochę zbyt gwałtownie na Alexandra i poprawia na jego ramionach z wściekle łomoczącym sercem. Aż kręci mu się w głowie.
O Boże, stoi mu, w dodatku chyba przez niego.
O Boże, jemu TEŻ stoi, tylko że on jest tego świadom, świadomie podniecił się tym, co mu zrobił, co widział, co CZUŁ.
Jego ojciec, jego biedny ojciec nie ma o niczym pojęcia, i nie będzie miał. Nie będzie.
Panicz wypuszcza niespokojnie powietrze i odsuwa się w głąb pomieszczenia; zbiera po cichu swoje rzeczy i w końcu wychodzi, nie potrafiąc przestać myśleć o tym, co zrobił i czym to poskutkowało.
A może granice wcale nie znajdują się tam, gdzie sądzi? Może Alexander wcale nie chce ich między nimi stawiać?


H.K.M. - 2018-05-24, 13:05

           Krocząc przez korytarz, wyrzuca sobie, że nie potrafi pozbyć się z głowy głupich obrazów z jego snu. Och, to naprawdę nie jest pierwszy raz, gdy śnią mu się takie rzeczy. Gdy jego umysł wypełniają po brzegi smukłe uda i dłonie, sunące wolno przez jego klatkę piersiową. Te same dłonie, które zsuwają się później niżej i badają wolno każdy skrawek jego ciała i wzbudzają w nim pożądanie tak wielkie, że nie jest w stanie go utrzymać no wodzach, że musi...
Ale to nie o to w tym wszystkim chodzi, naprawdę - Alexander jest dorosłym mężczyzną, absolutnie świadomym swych potrzeb. Jeżeli za swe czyny w prawdziwym życiu, powinno go zapiec sumienie, to za sny nigdy nie czuł się choćby w najmniejszym stopniu winny.
Tylko ten sen, ten jeden jest inny. Niepasujący do ud i dłoni, które śnią mu się zazwyczaj.
Mijając rzędy pięknych portretów, pan Bealford zatrzymuje się na moment przed jednym z nich. Wyciąga ramię i pozwala, by długi palec zetknął się z bogato zdobioną ramą, badając wolno kręte kształty winorośli. Myśli o jasnych lokach i pełnych wargach. Myśli o długich nogach i nieprzyzwoicie obcisłych ubraniach.
Mruży powieki, wysilając się jeszcze odrobinę. COŚ jest nie tak z tym snem - myśli, przechylając głowę. Potem unosi ją i wreszcie cofa się parę kroków, zatykając rozwarte usta drżącą dłonią.
Twarz, która patrzy na niego z portretu, jest jeszcze dziecięco niewinna. Błękitne oczy spoglądają na niego bez cienia wyrzutu, jasne loki kontrastują z ciemnym tłem kominka.
Ojcze - to jedno, niepozorne słowo odbija się w jego umyśle zwielokrotnionym echem, powracając do niego za każdym razem z jeszcze większą mocą.
Tato.
           Obserwuje go, gdy jedzą śniadanie- odprowadza spojrzeniem smukłe dłonie, dzierżące elegancko widelec z kunsztownie przygotowaną potrawą. Potem patrzy, jak jej wyśmienity kawałek ląduje we wnętrzu ust i zostaje lekko przeżuty. Z gracją i świeżością. Z chłopięcym urokiem i kobiecą elegancją.
Coraz częściej się na tym przyłapuje. Na obserwowaniu. Co gorsze, jest na tych obserwacjach często przyłapywany, ale nigdy, przenigdy nie otrzymuje za to nieprzychylnych spojrzeń. Nie ze strony Louisa, oczywiście. Czasem wydaje mu się nawet, że zachowanie to jest jak najbardziej odwzajemnione. Innym razem, że to tylko jego chory umysł jest zdolny do wysnuwania takich wniosków. Przecież nie może być inaczej.
Tego dnia odwiedził ich wreszcie pan Porti. Siedzi teraz z nimi przy stole i także nie może odkleić spojrzenia od szlachetnego oblicza panicza Bealforda. Obaj wpatrują się w niego, jakby w całej jadalni nie istniało nic poza tymi rzęsami, poza subtelną krzywizną ust i jasnymi lokami.
  ― Jeszcze raz dziękuję państwu za zaproszenie  ― głos Giovanniego przesyca niestłumiona ekscytacja  ― to dla mnie prawdziwy zaszczyt.
  ― To niezwykły zaszczyt i dla naszej rodziny  ― odpowiada Alexander, upijając łyk herbaty. Przechyla głowę, przesuwając spojrzeniem po delikatnej skórze na szyi, muskając od niechcenia nieco wymięty materiał serwetki.  ― Tylko ktoś pana pokroju dorówna namalowaniu prawdziwego portretu mego syna.
I widzi to - widzi błysk w błękitnych oczach, a potem znów ten uśmiech, za który (coraz bardziej to widzi) mógłby oddać swoje życie. Jest tak dumny z tego chłopca, tak nieskończenie dumny. To jego prawdziwy skarb, mały bohater. W niczym nie ustępuje swemu ojcu. Jest absolutnie godny kontynuacji rodu. Godny, jak jeszcze nikt dotąd.
  ― Zostawię was samych  ― westchnął, podnosząc się od stołu. Pozwolił Carolowi wręczyć sobie płaszcz i cylinder.  ― Wierzę, że zobaczymy się wieczorem. Życzę wam owocnej współpracy. Panie Porti  ― zwrócił się bezpośrednio do malarza  ― gdyby pan czegoś potrzebował. Czegokolwiek. Proszę pytać o wszystko Carola. Udzieli panu wszelkiej możliwej pomocy.
  ― Z przyjemnością  ― dodaje usłużnie Carol, zanim zostaje w ogóle zapytany.
Wszystko wydaje się więc w porządku. Alexander nakłada na głowę cylinder i odwraca się ostatni raz, akurat w momencie, by zauważyć na synowskich wargach nieco przebiegły uśmieszek.
Cóż znowu ta mała bestia kombinuje? Żałuje. Naprawdę żałuje, że nie może tu zostać i towarzyszyć mu w tym dniu, ale - obaj to wiedzą - praca nigdy nie czeka.
Skinął uprzejmie głową i skierował nieśpieszny krok do hallu. Tam udaje mu się jednak odkryć, że już za chwilę będzie spóźniony i jednak przyśpiesza.
Przecież nie chce stracić klientów.


Koss Moss - 2018-05-24, 13:47

           Pan Porti spogląda na młodzieńca z dużą niepewnością.
  ― Czy jest panicz pewien? Ja… dostałem inne polecenie, nie wiem, czy…
  ― Panie Porti. ― Louis odwraca się od okna z panoramą na skąpane w słońcu ogrody różane w południowej części. ― To ma być obraz dla mojego ojca. Musi być wyjątkowy. Portret potrafi namalować niemal każdy, ale akt, który budzi pożądanie za każdym razem, gdy się nań spogląda – tego nie potrafi zrobić byle kto. Pan się w tym specjalizuje i właśnie tak chcę zostać uwieczniony.
  ― Czy panicza ojciec będzie zadowolony?
  ― Oczywiście, że będzie. ― Louis uśmiecha się oszczędnie. ― Proszę się tym w ogóle nie przejmować. Jeśli się zdziwi, powie mu pan, że to ja nalegałem. Chce pan malować tutaj? Czy poszukamy innego miejsca?
Pan Porti waha się wyraźnie. Widać po nim, że nie jest do końca przekonany do tego pomysłu, że boi się reakcji głowy rodu. Wtedy jednak panicz uśmiecha się inaczej i powoli rozpina guziki koszuli. Oczom malarza ukazują się kolejne fragmenty gładkiego, nieskazitelnego ciała.
  ― Proszę spojrzeć mi w oczy i powiedzieć, że nie chce pan mnie malować, panie Porti. Mm?
Koszula zsuwa się na posadzkę. Młodzieniec zbliża się kocim krokiem do nieszczęsnego mężczyzny, który odkrywa, że nie potrafi się poruszyć.
  ― Powiedziałem… w oczy… ― mruczy Louis, ujmując podbródek malarza i zadzierając go. ― Mowę panu odjęło?
  ― Paniczu…
Młodzieniec zagryza wargę i cofa dłonie. Błękitna wstążka też ląduje na podłodze. Jasne loki rozsypują się, spływają po szczupłych ramionach.
  ― Potrzebuje pan inspiracji?
Malarz uśmiecha się w końcu z zakłopotaniem.
  ― Co panicz robi, ja… To… Panicza ojciec…
Kolejne niespokojne słowa zostają stanowczo stłumione. Delikatne usta przywierają do warg mężczyzny. Louis się nie waha. Od rana czuł na sobie to spojrzenie i doskonale wie, że pan Porti jest nim zachwycony. Nie od dziś przecież krążą o nim plotki, że jego upodobanie do malowania młodzieńców ma swoje źródło w jego łóżkowych preferencjach. Nierzadki to zresztą przypadek.
Porti zaciska dłonie na szczupłych biodrach. Nie potrafi zapomnieć o tym, KOGO całuje. I nie potrafi się oprzeć.

           Louis leży na szezlongu całkiem nagi, zaplątany w beżowe i błękitne materiały. W dłoni o wygiętym nadgarstku trzyma kieliszek z wodą. Jego ciało roszą krople – malarz co jakiś czas zbliża się, żeby je delikatnie ochlapać.
Piękny młodzieniec wygląda, jakby dopiero przed chwilą opuścił łoże kochanka i teraz wyczerpany oddawał się rozleniwieniu.
  ― Gdyby mógł panicz unieść dłoń jeszcze odrobinę wyżej.
  ― Jestem już zmęczony ― mruczy Louis.
  ― Już niewiele zostało. Resztę będę mógł dokończyć bez panicza udziału. Ale muszę nakreślić kształt panicza dłoni. Dobrze?
  ― Więc jak długo jeszcze?
  ― Kilkanaście minut, może pół godziny.
Louis jęczy cicho, ale unosi dłoń wyżej i odgina nadgarstek. Znów zapada cisza. Tym razem jednak nie mija nawet kilka minut, nim słyszy, jak otwierają się drzwi za jego plecami.
  ― Och, pan Bealford… ― Porti zamiera z uniesionym pędzlem. Wydaje się skrępowany, może nawet przestraszony. Tylko on i Louis wiedzą, co tu wcześniej wyprawiali.
Oprócz malarza Alexander widzi tylko parę długich nóg należących do swego syna, które wystają zza oparcia szezlongu.
  ― Witaj, ojcze ― Louis podnosi się ostrożnie i oczom mężczyzny ukazuje się jego pogodna twarz o rozwianych lokach. Błękitne oczy patrzą na niego bezczelnie, nie ma w nich wstydu ani skruchy. Na różowych wargach kwitnie niewinny uśmiech. ― Już prawie kończymy.
Mężczyzna nie wydaje się zachwycony. Jego twarz jest napięta, a dłoń ściska cylinder tak mocno, że bieleją knykcie. Chyba bezwiednie Alexander postępuje krok do przodu, a potem następny. Obchodzi szezlong z rozchylonymi ustami. Spogląda z góry na całkiem nagie ciało swego dziecka – i cylinder wypada mu z dłoni.
Młodzieniec zagryza wargę, nagle niepewny; gubi ten pogodny uśmiech. Nawet on, tak, nawet on czuje wstyd pod wpływem TEGO spojrzenia, tak więc odruchowo sięga po jeden z błękitnych pasów materiału i okrywa się nim, ale niewiele to zmienia.
  ― Panie Bealford. To… to panicz nalegał ― wydusza przestraszony malarz w pełnej napięcia ciszy. ― Mówił, że pan… Że nie będzie miał nic przeciw.


H.K.M. - 2018-05-24, 15:43

           Nie umie opisać tego, co czuje. Naprawdę, nie potrafi.
Potrafi jedynie stać i wpatrywać się w całkiem nagie i zbyt kuszące ciało, którego osłonięcie pojedynczym pasem nie daje absolutnie nic, ponieważ widział już wszystko, a to, co zobaczył, nie zostanie wymazane z jego pamięci, już nigdy.
Mgliście rejestruje, że mówione są do niego jakieś słowa - docierają zza tafli grubego szkła, dziwnie płaskie i rozmyte. Nie potrafi wyróżnić w nich poszczególnego znaczenia.
Umysł atakują znów wymowne obrazy. Smukłe uda przestają być sennym marzeniem, są bardzo rzeczywiste, tu, w tej chwili. I to, co znajduje się pomiędzy złączeniem tych ud, och, to też, to też...
Zamyka oczy i zmusza się, właściwie gwałcąc swoją silną wolę, do tego, by obrócić się wolno przez ramię (oderwać spojrzenie od płaskiego brzucha, od długiej szyi i wielkich oczu) i spojrzeć prosto w ciemne oczy włoskiego malarza, wyczytując z nich o wiele więcej, niż ten by sobie tego życzył.
  ― Piękno ciała  ― mówi wolno, wyginając wargi w pozornie rozluźnionym uśmiechu  ― nie jest w tej rodzinie niczym obcym. Słyszałem o tym, że lubuje się pan w tego rodzaju portretach, panie Porti. Oczywistym było, że poproszę właśnie pana o oddanie piękna mojego potomka. Oczywistym jest także, że jeśli mój syn mówi panu, że nie będę miał niczego przeciw, to tak właśnie będzie. Cena, którą za to panu płacę jest chyba wystarczającą, by wiedział pan, że pozostanie to jedynie między nami.
  ― I wszystkimi, którzy go zobaczą  ― odzywa się nagle malarz, dziwnie natchniony, przepełniony niezaprzeczalną dumą.  ― Musi pan przyznać, że taki obraz będzie rzucał się w oczy. Każda osoba, która...
  ― Niewiele osób odwiedza mój gabinet  ― przerywa mu chłodno, nie ważąc się cały czas spojrzeć w kierunku kanapy.  ― To ja będę go oglądał. To dla mnie go pan namalował. A teraz...  ― nie spojrzy tam. Nie spojrzy w te oczy. Nie będzie ich w ogóle oglądał.
Mały skandalista, co on sobie myślał? Co w ogóle miał w głowie, gdy kazał się namalować temu idiocie w taki sposób? O kim myślał, gdy się rozbierał, kogo miał w głowie, gdy artysta malował jego oczy?
  ― Zajmę się pracą w swoim gabinecie  ― celowo akcentuje przedostatnie słowo. Jego serce wciąż łomocze, jakby chciało wylecieć z klatki piersiowej. Dłoń, chwytająca za klamkę drży wyraźnie, a porzucony cylinder pozostaje na ziemi, zapomniany i ubrudzony przez białą farbę.
           Nie pojawia się na kolacji. Nie ucieka, nie chowa się, po prostu... ma dużo pracy. Dokumenty zasypują jego biurko w równych stosach, które przegrupowuje skrupulatnie od paru godzin.
Ale nie potrafi z nimi robić niczego innego. Musi w końcu przyznać, że jest zbyt roztrzęsiony, zbyt pokonany tym, czego doświadczył. Nie umie pogodzić się z tym, że znowu został postawiony w roli tego, który się podporządkowuje. Kaprysom, skandalom, błękitnemu spojrzeniu.
Wciąż ma jeszcze pod powiekami to... to wszystko. Jak ma myśleć o pieniądzach, jak ma spisywać ciągi równań i kreślić umowy, gdy w słowa mają ochotę wkraść się nieprzyzwoitości, gdy nawet okrągłe "o" kojarzy mu się tylko ze środkiem rozwartych warg, a każde "i" ze swoją feralną kropką, to...
Synowie nie powinni tak wyglądać. Nie powinni być tak piękni i idealni. Ale przede wszystkim powinni chować swoje ciała przed spojrzeniami ojców. Tak, jak on chowa się teraz w swoim gabinecie.
Spogląda na szklaneczkę, napełnioną wciąż szkocką. Sięga po nią z wahaniem, przykłada kryształowy brzeg do warg i... zamiera. Nie potrafi. Nie dziś. Boi się tego, co może z niego wyjść, gdy się upije. Musi się kontrolować, musi bezlitośnie cenzurować każdą swą myśl.
Szkocka mu w tym nie pomoże, to oczywiste. Zaćmi umysł, zmąci go i sprawi, że jego samokontrola, że jej starannie pielęgnowane resztki, że wszystko to pójdzie się pieprzyć!
Sam nie wie, kiedy podnosi się od biurka. Stoi teraz przy oknie, spoglądając na ogrody. Na różany dziedziniec, na ogromną fontannę. Wsłuchuje się w szum wody, w śpiew nocnych ptaków. Anglia ma swoje uroki. To deszczowe miejsce nabiera kolorów, gdy zamyka się oczy. Gdy szarość zastępuje nieprzerwany świergot, nawet tu, o tej porze. Gdy zamiast zapachu wilgoci, czuć delikatną woń róż.
Jest o krok od wmówienia sobie, że wszystko jest w porządku, gdy ten stan rzeczy zakłóca pukanie. Alexander nie musi pytać, by wiedzieć, kto stoi za drzwiami.
Jakaś jego część pragnie popchnąć go do bezczelnego udawania, że go tutaj nie ma. Druga część jest jednak absolutnie świadoma tego, że jeżeli pokusiłby się o tak niemądre zachowanie, jego krnąbrny syn znalazłby sposób, by to sprawdzić.
Ponieważ Louis Bealford zawsze otrzymuje to, czego pragnie. Jest jego nieodzowną kopią, to mały Alexander.
Nie. Już nie tak mały.
Nie wita go swoim "proszę". Tej nocy ponownie otwiera drzwi własnoręcznie, wpuszczając młodzieńca do środka bez słowa przywitania.
Nie patrzy mu w twarz. Omija ją spojrzeniem, zawieszając je na ramionach, na jasnych lokach i wszystkim, co nie jest błękitnymi oczami. Wszystkim.
  ― Dobry wieczór, ojcze. Chciałem sprawić ci przyjemność, ale to było niestosowne ― głos Louisa aż wibruje od skruchy. To jednak nie zmienia tego, że Alexander nie potrafi odnieść się do niego tak, jakby nic się nie wydarzyło. Bo wydarzyło się wiele, wszystko. W jednej chwili cały jego świat przewrócił się do góry nogami. Od, wydawałoby się, tak niepozornego drobiazgu. ― Jesteś w stanie mi to wybaczyć?
On sam także zadaje sobie to pytanie. Czy jest w stanie wybaczyć swojemu dziecku coś tak...
Aby komuś wybaczyć, potrzeba silnego poczucia krzywdy. Potrzeba smutku, lub złości. Ale kiedy Alexander zagląda wgłąb siebie, nie widzi ani jednego, ani drugiego. Widzi jedynie wstyd.
Wstyd przez to, jakie uczucia wywołał w nim ten obraz. I wcale nie ma na myśli portretu.
  ― To było absolutnie nie do pomyślenia  ― wzdycha, sięgając przez biurko po papierosy. Bibułka skrzypi cicho, smagana płomieniami zapałki.  ― Absolutnie nie do pomyślenia.
Powtarza, znów bez żadnej mocy. Może powinien krzyczeć? Może właśnie teraz nadeszła odpowiednia chwila, by obrócił się i pozwolił, by jego dłoń zderzyła się gwałtownie z gładkim policzkiem panicza, pozostawiając na nim czerwoną pręgę? Może to by go czegoś nauczyło?
  ― Nie wiedziałem, że jesteś tak...  ― urywa, gdy przez jego umysł przechodzą określenia, których wcale nie powinien w nim mieć  ― szalony. Skrajnie nieodpowiedzialny. Nie rozumiem, co tobą wtedy kierowało. Nie rozumiem, jak...
  ― Chciałem, żeby to był wyjątkowy obraz. Nawet nie wiesz, jak mi przykro, że ci się nie spodobał. Byłem pewien, że się ucieszysz. Cóż, zapomnijmy o tej sytuacji. Poproszę pana Porti o zwyczajny portret.
  ― To nie jest prawda  ― mówi, zanim zdąży pomyśleć. Chce wierzyć, że chłopiec nie usłyszał jego słów, ale równie dobrze może powrócić do wierzeń, że ziemia jest płaska. Spoglądają na siebie w tej samej chwili - ciało panicza jest napięte, mina wyraża jedynie zakłopotanie i rosnący szok.
  ― Co masz na myśli, ojcze? ― Pyta ostrożnie i teraz to Alexander jest tym bardziej zakłopotanym.
Co on właśnie powiedział, co on zrobił?!
  ― To był naprawdę piękny obraz  ― odpowiada wymijająco, zakładając na twarz maskę opanowania. Ma ochotę dziękować bogom za to, że udało się to i tym razem.  ― Porti odznacza się naprawdę niesamowitym talentem. Niech... poproś go, żeby dokończył obraz i zaniósł go pod drzwi gabinetu. Osłonięty płótnami. Nikt ciekawski nie będzie musiał...
Znów urywa i znowu robi to bardzo niezgrabnie. Patrzy na kształtne wargi i chodząca od góry do dołu grdykę.
  ― ...wiedzieć.


Koss Moss - 2018-05-24, 16:54

           Louis wciąż wpatruje się w ojca czujnie, szczerze gotów na gwałtowną zmianę w jego zachowaniu. Nawet by nie drgnął, gdyby mężczyzna postanowił go uderzyć. Spodziewał się tego, prawie oczekiwał – mina ojca w salonie powiedziała mu przecież jasno, że Alexander potępia ten wybór. Może otrzeźwiałby, gdyby ukochana dłoń wymierzyła mu policzek. Może powinien zostać uderzony i przywrócony do porządku. Nic takiego się jednak nie dzieje i – ku jego zdziwieniu – ojciec łagodnieje.
To był naprawdę piękny obraz, mówi, Porti odznacza się niesamowitym talentem.
Chyba obaj są trochę roztrzęsieni. Młodzieniec bierze głęboki wdech i wypuszcza drżąco powietrze, pomaga mu to.
  ― Przekażę ― obiecuje i uśmiecha się lekko, odrobinę nieobecnie. Czuje teraz ulgę tak wielką, że najchętniej wtuliłby się w te szerokie ramiona i opowiedział Alexandrowi na ucho, jak bardzo cieszy się, że mężczyzna postanowił docenić jego inwencję, zamiast się złościć i gorszyć. Ale nie postępuje kroku do przodu. Zagarnia włosy za ucho i rozgląda się pobieżnie. ― To gdzie go powiesisz?
Alexander chyba również odzyskuje opanowanie; na jego ustach wykwita tajemniczy uśmieszek, ten podszyty cynizmem, który Louis tak uwielbia oglądać na szlachetnym, dojrzałym obliczu.
  ― Zapewniam cię, że gdzieś znajdzie się dla niego miejsce.
  ― Myślisz, że też mógłbym mieć twój portret w swoim pokoju? ― dopytuje panicz niewinnie.
Mężczyzna peszy się, ale jest to właściwie niedostrzegalne.
  ― Myślę, że nic nie stoi temu na przeszkodzie… ― odpowiada. ― Ale Lou ― na dźwięk zdrobnienia panicz zadziera podbródek i uśmiecha się czule ― pozwól, że mój portret będzie już ubrany.
Kącik warg młodzieńca drga. Potem obaj parskają śmiechem.
  ― Zobaczymy, tato ― odpowiada ojcu z przekorą. ― A teraz idę przypilnować malarza. Bardzo się martwił o twoją reakcję. Cóż, do zobaczenia na śniadaniu.
Już ma wychodzić, jest prawie przy drzwiach, ale nagle odwraca się, zbliża i składa szybki pocałunek w kąciku warg Alexandra.
  ― Dobranoc ― szepcze, po czym czmycha pośpiesznie, z lekkim sercem i szerokim uśmiechem na kształtnych ustach przemierzając korytarze posiadłości w drodze do salonu, w którym zostawił artystę.

           Panicz Bealford ma w zwyczaju witanie ojca w holu niezależnie od okoliczności. To jedna z ich niepisanych tradycji – nieważne, czy akurat są goście, czy trwa jakieś przyjęcie, a może wieczorek literacki. Przyjazd pana domu jest zawsze zauważany i odpowiednio przez syna ogłaszany. Pewnie polecił służącym informować się, kiedy tylko dostrzegą na horyzoncie znajomą dorożkę.
Przychodzi jednak taki dzień, kiedy nikt nie czeka w holu, by wygładzić Alexandrowi frak, zabrać cylinder, powiedzieć komplement. Nie ma pięknych błękitnych oczu trzepoczących do niego rzęsami. Żadna delikatna ręka nie ociera z policzków kropel deszczu (nadeszła w końcu jesień). Nie ma w westybule Louisa Bealforda, a z salonu dochodzą dźwięki przyjęcia.
Czy to możliwe, że zapomniał o swym najdroższym przecież ojcu na rzecz gości?
Alexander nie zastanie panicza w salonie, gdzie bawią się uroczy młodzieńcy – jeden piękniejszy od drugiego – czytając poezję i pijąc wino. Louis jest na górze, w swoim pokoju. Nie sam. U jego stóp klęczy zjawiskowy chłopak o włosach czarnych jak krucze pióra. Blada dłoń panicza zaciska się mało delikatnie na jego ciemnych puklach, odpowiednio kierując głową.
  ― Och, już prawie… ― jęczy ze zniecierpliwieniem, oddychając płytko. Tak, już prawie – już czuje znajome ciepło w podbrzuszu, już wie, że jeśli Philip nie zwolni, to…
Nagle drzwi pokoju Louisa otwierają się cicho.
Na widok osoby, która w nich staje, młodzieniec wytrzeszcza oczy i zapiera się mocno o ścianę; serce szarpie mu się w piersi, to koniec.
  ― Och, t-tato… ― wyrywa mu się, nim wywraca oczami w zalewie rozkoszy. Chciał coś powiedzieć, zatrzymać, przestać, przeprosić, wyjaśnić, ale to bez znaczenia w obliczu potężnego orgazmu, który wstrząsa młodym ciałem właśnie w tej chwili
Czarnowłosy kochanek próbuje przerwać pieszczoty na dźwięk tych słów, ale nie może, ponieważ Louis kurczowo dociska jego twarz do swego kroku i dochodzi z szeroko rozwartymi ustami, bo jest już za późno na cokolwiek innego.
Potem jęczy słabo, a Philip odsuwa się gwałtownie i kaszle, niczego nieświadom.
Zapada ciężka cisza, w której słychać głównie płytki, drżący oddech panicza. Młodzieniec nie otwiera oczu – jakby bał się, co zobaczy, gdy znów uniesie powieki. Policzki mu płoną.
Wie, że to nie było przywidzenie.


H.K.M. - 2018-05-24, 17:44

           To nie w porządku - tak go do czegoś przyzwyczajać, a potem odbierać mu tę przyjemność, zupełnie nagle i bez uprzedzenia.
Kiedy Alexander powraca do domu i nie zastaje w hallu swego ulubionego towarzysza, z początku ogarnia go poirytowanie. Wyobraża sobie wszystkich tych chłopców, którzy z jakiegoś powodu okazują się ważniejsi od niego.
Później, gdy w pośpiechu przesuwa spojrzenie po gościach, zalewających salony, czuje, jak irytacja zamienia się w złość, a ta z kolei szybko przeradza się w strach. Ponieważ Louisa nie ma ani w korytarzach, ani na salonach, ani też w jadalni. Wreszcie udaje mu się podsłuchać strzępkowe rozmowy o tym, że widziano go, jak szedł krętymi schodami na górę, choć nikt nie wie, w jakim celu.
Podobno śledził go również pewien ciemnowłosy młodzieniec, który od początku wydawał się być wręcz niezdrowo zainteresowany paniczem.
Z jakiegoś powodu wie, gdzie ich szukać. Ale nie myśli, och, w ogóle nie myśli o tym, co może tam zastać.
I sam nie wie, kiedy, z pośpiesznego chodu, przechodzi w otwarty trucht - wspina się po konsygnacjach stopni, czując, jak serce rozpycha się szczeblach żeber. Nie może pozwolić na to, by coś stało się jego chłopcu, nie może pozwolić na to, by jakiś kretyn zrobił mu krzywdę i...
Ale odgłosy, które słyszy zza drzwi (niedomkniętych, z resztą, bogowie!) nie brzmią, jakby komukolwiek działa się krzywda. A jednak Alexander sięga do nich dłonią i uchyla je niemalże bezszelestnie, by spotkać się oko w oko z obrazem, którego nigdy nie powinien oglądać.
Ale ogląda, oczywiście. Stoi tak z rozchylonymi wargami, wpatrując się wprost w błękitne oczy, które zachodzą mgłą pożądania. W pełne wargi, które wypowiadają jedno słowo, które dociera do każdej komórki jego ciała.
I widzi to - widzi, jak smukłe ciało momentalnie wygina się w łuk, twarz nabiera jeszcze wyraźniejszego rumieńca, a oczy... te oczy...
Wychodzi. Nie, nie wychodzi, on ucieka. Tak, jak biegł po schodach, tak teraz z nich zbiega, potykając się o własne stopy. Mija korytarz, przechodzi przez hall, kierując się do tych drugich schodów. Schodów, które prowadzą do jego gabinetu, jego przystani, bezpiecznego miejsca, do którego nikt inny nie ma dostępu, nie może mieć.
Potyka się o coś, czego w ogóle się nie spodziewał. Prostokątny kształt, owinięty w ciemny materiał, wysokiej klasy.
Nawet tu... nawet w tym miejscu musi go prześladować ten mały głupiec. Co on sobie w ogóle myślał? Obcować w swojej sypialni z mężczyzną, podczas gdy na dole trwało w najlepsze przyjęcie?! A co, gdyby ktoś go tam podejrzał, gdyby dowiedział się o jego... okropnych skłonnościach.
Tak, jak ty dowiedziałeś się o tym przed chwilą, Alexandrze.
Tym razem nie ma zamiaru wzbraniać się przed myślami. Sięga po butelkę i leje do szklanki aż po brzegi, nie trudząc się nawet myśleniem o tym, jak bardzo było to niekulturalne.
Pieprzył się z jakimś marnym podlotkiem, z nic nieznaczącym dzieciakiem. Dawał mu się dotykać i czerpał z tego przyjemność.
To okropne. Obrzydliwe.
Mały głupiec. Tak pięknie udaje, że lubi spędzać z nim czas, ze swoim ojcem.
Widocznie woli jednak głupich chłopców. Woli poświęcać każdą chwilę ich wielkim dłoniom i sztywnym drągom.
To nieskończenie paskudne. Ten obłudnik nie zasługuje na swoje nazwisko. Zakłamany głupiec.
Pożałuje tych swoich przyjęć. Pożałuje, że w ogóle tu powrócił.
Nie wie, kiedy szklanka zostaje opróżniona, ale bardzo wyraźnie to czuje. Wszystko wiruje, dwojąc się w oczach, a w ustach czuje gorzki posmak. Przeciera nasadę nosa, przysiada na biurku.
Potrzebuje papierosa i to natychmiast.
Gdzie są jego papierosy?
Szuka i szuka - dokumenty opadają w chaosie na podłogę, a wraz z nimi, parę innych wartościowych przedmiotów. To nie ma teraz znaczenia. Chce zapalić, natychmiast.
Może, przechodzi mu przez myśl, przywołując na wargi gadzi uśmieszek, może któryś z cudownych koleżków jego syna będzie miał fajkę? To chyba normalne, że w tym wieku zaczynają popalać, prawda?
Albo pieprzyć się po kątach z jakimiś wymoczkami, którzy nigdy nie zasługiwali na to, by...
Bo tylko on na to zasługuje.
I znów kroczy krętymi schodami - tym razem potyka się rzadziej, ale za to o wiele trudniej jest mu odzyskać równowagę. W końcu dociera jednak do saloniku, w którym znajduje się najliczniejsza część gości, a także i jego syn. Po czarnowłosym młodzieńcu nie ma już za to śladu.
  ― Dobry wieczór  ― wita się z nimi kulturalnie, rozciągając usta w uroczym uśmiechu.  ― Wierzę, że w niczym wam nie przeszkodziłem. Właściwie przychodzę tu z prośbą  ― dodaje, gdy ucichają już wylewne zapewnienia o tym, jak mile widziany jest w młodym, spragnionym autorytetu gronie.  ― Czy ktoś z was...  ― zaczyna, wzbudzając niemałą ciekawość  ― ma papierosa?


Koss Moss - 2018-05-24, 18:59

           Tym razem Louis jest przerażony, gdy dociera do niego, co właśnie miało miejsce. Schodzą z Philipem na dół, ale ojca nie ma w salonie i panicz wie, że zaszył się w gabinecie; nie zrobi sceny teraz, jest na to zbyt stosowny. Poczeka, aż wszyscy pójdą, a wtedy odbędą tę ciężką rozmowę.
Kiedyś chyba musiało do niej dojść, szkoda tylko, że w takich okolicznościach, tak nagle i niespodziewanie. Alexander nie powinien był widzieć go z tym chłopakiem, co sobie pomyślał, na Bogów…
  ― Naprawdę? Twój ojciec? ― Philip też jest przerażony.
  ― Naprawdę ― wzdycha Louis. ― Myślę, że powinieneś iść, żeby nie pogarszać sprawy.
  ― Ale co teraz? Będziesz miał problemy?
Louis spogląda na kochanka ze zmęczeniem.
  ― Idź już, proszę.
  ― Co tylko rozkażesz. Ale czy spotkamy się jeszcze, mój piękny?
  ― Nie możemy się już spotkać, Philipie.
Philip mruga, jakby uderzono go właśnie w twarz, ale prostuje się i zachowuje spokój. Jest księciem, musi znieść to z godnością, a przede wszystkim w milczeniu, ponieważ skandal zniszczyłby ich obu.
  ― Rozumiem.
Louis odprowadza go do drzwi, gdzie przejmuje go służba. Potem wraca na przyjęcie i stara się uśmiechać, nie dając po sobie poznać, jak bardzo się denerwuje. Jest przekonany, że ojciec do nich nie zejdzie, ale się myli. Alexander schodzi, staje w drzwiach (jest podpity, och, znów, i to przez niego) i obdarza wszystkich pięknych młodzieńców cynicznym uśmiechem.
Czy ktoś z was ma papierosa, pyta.
  ― Oczywiście, drogi ojcze ― odpowiada Louis, błyskawicznie wysuwając się przed Charlesa, który już sięga za pazuchę, by wyciągnąć paczkę; nawet nie próbuj, chłopczyku, nawet nie staraj się mu zaimponować czy się podlizać, zniszczy cię. ― Mam takie, jakie lubisz.
Podchodzi szybko do ojca. Na twarzy nosi maskę, ale spojrzenie pod nią ma bardzo czujne. Wyciąga z kieszeni srebrną papierośnicę i otwiera, pozwalając ojcu wybrać papierosa.
  ― Wszystko w porządku, tato? ― dopytuje, ściszając znacznie głos. ― Potrzebujesz czegoś jeszcze? Możesz usiąść z nami, jeśli masz ochotę. Harry miał właśnie dla nas śpiewać.
Alexander jest zły; dla Louisa to ewidentne, chociaż z pewnością nikt więcej tego nie dostrzega.
To martwiące. Nie lubi go w takim stanie. Nie być przyczyną tego stanu. Wie, że najbardziej Alexander denerwuje się, kiedy coś go dotyka, a trudno nie poczuć się dotkniętym, gdy twój jedyny syn…
  ― Oczywiście. Chętnie posłucham śpiewu Harry’ego. Tylu tu dzisiaj czarujących młodzieńców. Doprawdy, drogi synu, obracasz się w znakomitym towarzystwie. Wiele słyszałem o waszych głosach, zręcznych dłoniach i innych… niesamowitych talentach.
Louis wzdycha cicho i kiwa lekko głową. Klaska w dłonie, by uciszyć nieznaczny gwar.
  ― Kochani, mój drogi ojciec wyraził chęć dołączenia do nas. Pozwólcie, że was przedstawię ― mówi do zgromadzonych i płynnie kontynuuje przedstawienie. Urodziwi, wysoko urodzeni młodzieńcy otaczają Alexandra, witają się i wymieniają uprzejmości. Louis cały czas zerka w jego stronę. Ich spojrzenia od czasu do czasu się krzyżują – nie odwraca wówczas wzroku, starając się wyczytać jak najwięcej z oczu ojca, ale dopiero później będą mogli wszystko sobie wyjaśnić.
  ― A gdzie ― odzywa się mężczyzna, gdy już wszystkich poznaje ― podział się ten czarnowłosy młodzieniec? Słyszałem, że i on ma wiele talentów.
Rzuca to niby do wszystkich, ale na końcu zatrzymuje spojrzenie na swym synu. Louis pociera zaczerwieniony policzek.
  ― Pilne sprawy skłoniły go do opuszczenia przyjęcia wcześniej ― odpowiada cicho. ― Mogę przedstawić ci go innego dnia, jeśli chcesz.
  ― Pilne sprawy ― powtarza ojciec z wymownym uśmiechem, ale na szczęście chyba tylko Louis zwraca uwagę na ten ton i mimikę. ― Szkoda. Zdążyłem go dostrzec jedynie przelotem… Trudno. Innym razem.
Alexander opuszcza przyjęcie po upływie niespełna pół godziny. Próżne są nadzieje Louisa na to, że porozmawiają po zabawie. Ojciec zamyka się w gabinecie na klucz i nie otwiera ani nie reaguje na kilka uprzejmych próśb o otwarcie drzwi.
Louis musi wrócić do pokoju i spać z tym, żyć z tym, jakoś funkcjonować. Co gorsza, od tego dnia w relacji jego i Alexandra następuje przełom, i to w złą stronę. Ojciec nie chce z nim rozmawiać. Nie pojawia się na posiłkach: Louis dzieli je tylko z matką. Gdy wita go późnymi wieczorami w holu z nadzieją na chwilę rozmowy, mężczyzna zawsze wydaje się bardzo zapracowany i niedostępny. Próby rozmowy są jałowe.
Po jakimś czasie Louis musi pogodzić się z tym, że w oczach swego ukochanego ojca stał się po tym wszystkim niewiele wart. Musi, choć nie potrafi. Odwiedza więc Vincenta Bealforda, by porozmawiać z nim o swym problemie i poprosić o radę.
Wuj nigdy by mu jej nie odmówił.

           Opowiada mu o wszystkim. Wie, że nie musi przed nim niczego ukrywać. Przemilcza może tylko to, do jakiego stopnia zależy mu na ojcu. Mówi jednak o tym niefortunnym zajściu z przyjęcia. Przyznaje się ze skruchą do tego, jak rozpustne wiedzie życie.
  ― …i widział. Widział, jak Philip przede mną klęczał, jak sprawiał mi przyjemność. Był wściekły, wiem o tym. Ale nie myślałem, że wścieknie się aż tak, i że zacznie mną gardzić tak bardzo, że… Nie rozmawialiśmy już od dwóch tygodni, Vincencie. Ignoruje mnie, zbywa, zamyka drzwi przed nosem, kiedy do niego mówię! Ja już tego nie wytrzymuję. Chciałbym mu wszystko wyjaśnić, że to nic takiego, żeby się nie martwił, bo dam mu godnego potomka. Ale on nie daje mi szansy. Nie wiem, co robić.
W Vincencie znajduje spokojnego i cierpliwego słuchacza. Dojrzałe oblicze wuja nie przejawia śladu irytacji czy znudzenia, żalu czy zawiści. Mężczyzna nalewa im wina. Młodzieniec z ulgą przyjmuje kieliszek, bo tak jest łatwiej. Zapada między nimi cisza. Vincent nie patrzy na Louisa, rozmyśla. Wydaje się, że już nic nie powie, ale w końcu przemawia.
  ― Alexander jest jednym z najbardziej upartych ludzi, jakich znam. Będziesz musiał zabiegać o jego względy bardziej niż kiedykolwiek wcześniej. Tylko w ten sposób pokażesz mu, że mimo swojej… nieostrożności, jesteś wciąż godny jego zaufania. Dobry Bóg wie, co sobie pomyślał, gdy zabrakło cię na tym przyjęciu i nigdzie nie mógł cię znaleźć. Mógł być przerażony. ― Wargi wuja wyginają się w cieniu uśmiechu. ― A potem zobaczył cię z Philipem. Obcującego w najlepsze, podczas gdy piętro niżej znajdowało się tylu ludzi. Ktoś inny mógł cię tam zauważyć. Ktoś inny mógłby już także nie być tak… milczący na ten temat.
  ― Wiem ― wzdycha Louis. ― Ale wtedy, w hortensjach, on… Ach. ― Młodzieniec odchyla głowę i zamyka na chwilę oczy. Na jego pięknej twarzy maluje się głębokie przejęcie. ― Co według ciebie powinienem zrobić? Przedstawić mu jakąś kobietę?
Vincent wygląda, jakby był bliski roześmiania się na myśl o Louisie przedstawiającemu Alexandrowi kobietę, ale tylko przez chwilę, zaraz bowiem znów posępnieje.
  ― Wręcz przeciwnie. Uważam, że powinieneś darować sobie na razie wszelkie miłosne ekscesy. To twoi rodzice wybiorą ci przyszłą narzeczoną. Ty, drogi bratanku, nie będziesz miał w tej kwestii za wiele do powiedzenia.
Louis wzdycha cicho i opróżnia kieliszek.
  ― Mogę się do ciebie przytulić? Brakuje mi ostatnio… Czy to tak na zewnątrz? ― Spogląda z niepokojem w stronę okna, a potem podrywa się i podchodzi, żeby przez nie wyjrzeć. Na dworze szaleje ulewa. ― Chyba nie będę mógł wrócić do domu. ― Odwraca się do wciąż siedzącego w fotelu wuja. ― Teraz dopiero będzie. Nie uprzedziłem nikogo, że wychodzę.


H.K.M. - 2018-05-24, 22:09

           Vincent również zbliża się do okna, wyglądając przez nie na zewnątrz. Ołowiane niebo wisi ciężko nad ziemią, zwiastując nie deszcz, lecz prawdziwą ulewę. Odległe grzmoty rozświetlają niebo oślepiająco białym światłem błyskawic.
  ― Rzeczywiście  ― przyznaje, wzdychając cicho pod nosem. Właściwie bawi go myśl, że Alexander mógłby sobie pomyśleć, że jego drogi syn zaginął, lub uciekł z domu w takiej właśnie chwili.
Nie mówi bratankowi o tym, że swego brata (a jego ojca) gościł na tej samej kanapie zaledwie parę dni wcześniej, wysłuchując łudząco podobnej historii, oczywiście z drugiej perspektywy.
  ― Wyślę posłańca z wiadomością  ― mruczy bez przekonania, ale kiedy patrzy na desperację, wypisaną na młodzieńczej twarzy, jest pewien, że panicz Bealford kazałby mu wysłać w tę paskudną pogodę i stu posłańców. Wszystko, byle Alexander nie musiał się o niego martwić.
Wciąż nie może nadziwić się temu, jak wzmocniła się ich relacja. Jak wzrosła w siłę, praktycznie od zera do poziomu zażyłego mocniej, niż niejedna przyjaźń. Tak samo jednak, jak mocne przyjaźnie, obaj jej uczestnicy niezwykle mocno przeżywają niesnaski.
Vincent nie ma siły powtarzać im, że nie jest psychiatrą. Przyjmuje ich do swego domu, częstuje swoim czasem, swoim winem i radami - dobrymi, lub mniej.
I naprawdę zabawnie jest móc obserwować, jak ci dwaj (z pozoru absolutnie poważni) mężczyźni zamieniają się w zrzędzące, rozżalone trzpiotki, narzekając, jeden na drugiego. I absolutnie nie widzą tego, gdzie leży problem (ani jak go rozwiązać) dopóki to on, stary i zgorzkniały człowiek, który w swoim życiu nie zaznał, jak to być dobrym ojcem, lub kochanym przez ojca synem... To właśnie on podaje im rozwiązanie na talerzu.
Żałosne.
Dobrze wie, że gdyby ktokolwiek inny odwiedził go z podobnymi problemami, odesłałby go z setką kwaśnych uwag i śmiechem na ustach. Ale odwiedzają go oni. Nigdy razem, ale zawsze o niebezpiecznie podobnych porach.
Nie mają pojęcia o tym, jak bardzo są do siebie podobni.
  ― W taką pogodę miną godziny, zanim w ogóle tam dotrze  ― zauważa, a tuż potem, niby dla potwierdzenia jego słów, za oknem rozlega się kolejny grzmot.
Na krótką chwilę przed oślepiającym błyskiem, wielka dłoń doktora Bealforda ląduje na ramieniu bratanka.
  ― Napijmy się jeszcze  ― mruczy, rozciągając usta w niemal przyjaznym uśmiechu.

           Z godziny nieprzyzwoitej, robi się nagle godzina nieodpowiedzialna, a i ta w mgnieniu oka przeradza się w coś jeszcze gorszego - w godzinę zatrważającą.
Alexander nie umie udawać, że to go nie obchodzi - potrafi z łatwością zamknąć się na wiele spraw, ale na tę jedną? Za nic w świecie.
Jest świadom tego, że Louisa nie ma w domu każdą komórką swego ciała. Za oknem panuje burza, jakiej nie widzieli od cholernych stuleci. Deszcz zacina o szyby, błyskawice rozświetlają mrok nocy, niby paskudne pęknięcia w nieboskłonie.
Pan Bealford chodzi od ściany do ściany, zatrzymując się właściwie tylko po to, by upić ze szklanki odrobinę wódki. Tego dnia nawet szkocka nie jest w stanie stłumić jego nerwów. Pije więc coś tak obrzydliwego, że - może to sobie wyobrazić - Elise wygoniłaby go z domu, jest tego pewien.
Pamięta noc, gdy jego szanowna małżonka ujrzała go raz po wódce. Pomijając już historię z jego późniejszym kacem, był to jedyny raz, gdy uniósł na nią rękę. Od tamtej pory surowo broni mu nawet patrzeć w kierunku tego zdradliwego alkoholu, ale czy to noc, podczas której czuje się, jakby miał za chwilę umrzeć ze strachu, czy to nie ona jest do tego wręcz idealna?
I myśli o nim, myśli o nim cały czas, zastanawiając się, czy wydarzyło się najgorsze. I co takiego jest właściwie najgorszym.
Czy jego drogi syn, duma jego rodu, czyżby poczuł się tak poszkodowany zachowaniem swego zimnokrwistego ojca, by postanowić zakończyć tę maskaradę ucieczką?
A może wcale nie uciekł... może tylko gdzieś wyszedł i , niepilnowany, został zatłuczony przez... Przez kogokolwiek. Obwiesie musiały przecież widzieć jego płaszcz, cylinder.
Bogowie, a jeśli już teraz leży gdzieś, absolutnie martwy z kałużą krwi, rozmywaną co i rusz przez krople deszczu?
Nie wybaczy sobie tego. Nigdy sobie tego nie wybaczy. Jak mógł do tego dopuścić, jak mógł...
Jest już bardzo pijany, kiedy postanawia wyjść na deszcz i odnaleźć swoje dziecko bez niczyjej pomocy. Ma dość wymówek służby (panie Bealford, w taką pogodę, to już jawne samobójstwo. Musimy poczekać do rana. Powiadomimy policję. Wszystko będzie dobrze, zobaczy pan) i ich bezczelnego nieposłuszeństwa. Skoro nie potrafią się tym zająć, on zajmie się tym sam.
Deszcz zacina niemiłosiernie, utrudniając widoczność, ale nie znaczy to, że nie umie władać pieprzonymi lejcami. Galopuje do samego Londynu, a potem...
Powoli zaczyna mu się urywać film. Wszystko wiruje niemiłosiernie, mijający go przechodnie na jego widok wybuchają śmiechem, lub obchodzą szerokim łukiem.
Ale on nie jest aż tak pijany, naprawdę, prawie nie. Nie wraca z baru, przyjechał tu, bo szuka swojego syna.
Szukam swojego syna, mówi po raz setny, ale nikt go nie słucha. Ktoś, za to popycha go łokciem w żebra i upada w błoto. Jego dłonie (zapomniał wziąć z domu rękawiczek) są całe w kleistej mazi.
Bogowie, do czego się dopuścił, do jakiego stanu... ci ludzie... Oby Louis nie spotkał na swej drodze równie paskudnych istot. Może ktoś mu pomógł. A może nikt nie musiał mu pomagać, może jest bezpieczny.
Nie ma siły podnieść się na nogi. Coś rozpiera go od środka, męczą go mdłości. Jest pijany, słaby i zziębnięty.
Na granicy przytomności udaje mu się przetoczyć na ławkę, oprzeć głowę o chłodny, wilgotny mur. Już z daleka dostrzega sylwetki trzech rosłych mężczyzn. Są zwiastunem jego końca, przeczuwa to w kościach. Podejdą do niego, zdejmą a palca sygnet, zabiorą mu każdą rzecz, którą ma przy sobie.
A potem go zabiją.
  ― Alexander?  ― Słyszy nad sobą, więc wykrzywia już tylko wargi w najokropniejszym uśmiechu, na jaki go stać.  ― Alexander Bealford? Bogowie, co oni z panem zro... Evan, Helley, podejdźcie no tu! Pan Bealford potrzebuje pomocy, musimy go...
Nie jest w stanie skupić się na dalszych słowach mężczyzny - wpatruje się w jego wargi, ale nie wyczytuje z nich żadnego sensu, to... przerażające.
  ― N-na co czekasz  ― pyta bełkotliwie, wystawiając swą dłoń, upapraną tym cholernym błotem.  ― Bierz i już cię tu nie ma.
Udaje mu się jeszcze splunąć pod nogi. Rejestruje zdziwioną minę... (jak mu tam było?) dziwnie znajomego mężczyzny i traci przytomność.


Koss Moss - 2018-05-24, 23:13

           Louis wstaje skoro świt. Ma nadzieję, że posłaniec dotarł do Bealford Manor; że ojciec nie musiał się martwić, że o wszystkim się dowiedział. Zostawia wujowi liścik z serdecznymi podziękowaniami i obietnicą, że się za wszystko odwdzięczy, w którym zaprasza do siebie któregoś popołudnia, gdyby wuj miał wolne, bo zawsze znajduje inspirację w ich rozmowach.
Potem pośpiesznie wychodzi, odbiera od służby swojego zdrowego, białego wierzchowca i rusza do domu. W mieście nie ma wiele pospólstwa o tej porze, ale i tak udaje mu się stratować zapracowanego piekarza szykującego się na poranne oblężenie lokalu.
  ― Przepraszam! Nic panu nie jest? ― woła z konia do jęczącego z bólu mężczyzny. Potem tknięty jakimś wyrzutem sumienia sięga za pazuchę i rzuca mu sakiewkę. Rusza dalej, mknie do Bealford Manor. Bardzo się śpieszy. Chce mieć pewność, że wszystko jest dobrze. Ma jakieś złe przeczucia.
Gdy tylko dociera do domu, wita go zatroskana służba, a chwilę później ze schodów zbiega w szlafroku matka.
  ― Louisie! Gdzieś ty był?!
  ― U wuja Vincenta. Nie dostaliście wiadomości? ― Louis zadziera lekko podbródek i podnosi głos. ― Czy ten ignorant w ogóle tu dotarł?
  ― Nikogo nie było! Myśleliśmy, że coś się stało! Ojciec wyszedł cię szukać! Louis! ― Elise podbiega do niego i otacza ramionami.
  ― Ojciec? ― To słowo działa na Louisa jak magiczne zaklęcie. Chłopak natychmiast się ożywia. ― Gdzie on jest?
  ― Nie wrócił jeszcze, paniczu ― odzywa się stara służąca. ― Ale na pewno niedługo wróci.
  ― Nie wrócił na noc? ― Louis gwałtownie odpycha matkę.
  ― Nie wrócił jeszcze ― zapewnia Martha. ― Na pewno wróci. Zaraz wyślemy kogoś, żeby go znalazł. Nie ma potrzeby, aby…
Drzwi posiadłości otwierają się i do środka wkracza stróż wraz z jakimś chuderlawym plebejuszem.
  ― Posłaniec ― oznajmia ten pierwszy.
  ― Mam pilną wiadomość dla rodziny… ― wydusza mizerny chłopaczek, po czym wyciąga drżącą rękę z niechlujnie zapieczętowaną kopertą. Elise wyciąga po nią dłoń, ale Louis jest szybszy. Wyrywa list, rozrywa szybko i czyta.
  ― Co tam jest napisane? Louis! ― Elise zagląda mu przez ramię i momentalnie blednie.
Louis przebiega spojrzeniem po koślawych literach.

„(…) Nie chce lub nie jest w stanie z nami rozmawiać. Bez wątpienia wymaga pilnej pomocy lekarza, po którego już posłałem i uprzejmie proszę o pilne Państwa przybycie.
Z poważaniem,
John Williams”

  ― Jadę tam ― obwieszcza Louis. ― Wy też ― zwraca się nagle do służby. ― Przygotujcie dorożkę, trzeba go przewieźć w inne miejsce. Do… do wuja Vincenta, tak.
  ― Louisie, kochanie, ja też się…
  ― Nie mam czasu na ciebie czekać! ― Louis odsuwa ją stanowczo. Służba rozbiega się we wszystkie strony; nie ma osoby, która nie wzięłaby sobie do serca rozkazu wydanego takim tonem.
Panicz wie, że za chwilę wyruszą, pewnie znacznie szybciej niż Elise. Ale on będzie na miejscu pierwszy. Biegnie do stajni i spogląda krótko na wymęczonego Hermesa, któremu stajenny nawet nie zdążył zdjąć siodła.
  ― Co się dzieje? ― pyta zdziwiony mężczyzna.
Louis nie odpowiada. Mija Hermesa i zdejmuje ze ściany siodło matki. Zakłada je na gniadą Rosę, jej klacz, i wspina się zgrabnie na jej grzbiet.
  ― Proszę upewnić się, że moja matka nie weźmie Hermesa ― wydaje szybkie polecenie, nim popędza konia i opuszcza stajnię z przerażeniem i determinacją w oczach.

           Drzwi mieszkania w kamienicy otwierają się prawie od razu, gdy młodzieniec w nie łomocze. Otwiera mu zatroskany, rosły mężczyzna.
  ― Och, panicz Bealford. Czyli Steven dotarł. Dobrze, że panicz jest, proszę do środka, tutaj, tu, nie trzeba zdejmować bu… tak, cóż, już chyba z nim lepiej. Znalazłem go z synami w środku nocy na ławce, to był czysty przypadek. Nie wiem, pojęcia nie mam, co się stało… Cały był w błocie, przewrócił się może…
Louis słucha jednym uchem mężczyzny, ale wzrok i uwagę skoncentrowane ma na postaci, której zarys widzi na łóżku w ostatniej z szeregu izb. Przemierza je wszystkie szybkim krokiem, zostawiając za sobą ślady błota; nie baczy na to. Przypada do łóżka.
  ― Tato? ― Ze strachem wpatruje się na nienaturalnie pobladłą twarz; NIGDY nie widział jej w takim stanie. ― Ojcze, to ja, Louis. Słyszysz mnie?
Ku uldze widzi, że Alexander otwiera z trudem oczy i spogląda na jego twarz nieco rozbieganym wzrokiem. Na jego skroni znajduje się rana – co mu się stało? – a przy niej zakrzepnięta krew. Och, na Bogów, na Bogów; Louis próbuje nad sobą panować, ale to takie trudne, jest przerażony, naprawdę przerażony.
Pan Bealford uśmiecha się słabo na jego widok.
  ― Gdzieś ty był… ― chrypi.
Louis sięga pod koce, którymi go okryto, i mocno zaciska palce na jego dłoni.
  ― U Vincenta ― odpowiada, nie potrafiąc zapanować nad drżeniem warg. ― Rozpętała się burza i nie mogłem wrócić na noc. Wysłał ci wiadomość, tylko ten ignorant nie dotarł… Och, przepraszam cię, tato. Wezwę go. ― Odwraca się do zagubionego gospodarza, który chyba nie wie, gdzie podziać spojrzenie i siebie. ― Proszę wysłać wiadomość do Jaśminowego Dworu, Vincent musi tu przyjechać, natychmiast.
  ― Oczywiście, paniczu. Patrick! Patricku, chodźże tutaj…
Mężczyzna wychodzi z pomieszczenia i zostają sami.
  ― Służba już jedzie, nie martw się. Nic się nie martw. ― Drugą ręką Louis delikatnie odgarnia włosy, by nie wpadały do rany. ― Co ci się stało? Ktoś cię pobił? Chyba masz gorączkę…
Alexander patrzy na swego chłopca z nieobecnym uśmiechem, ale nie ma w jego oczach zrozumienia. Na pozór wszystko jest w porządku, ale Louis ma coraz gorsze przeczucia. Jest bliski paniki.
  ― Tatusiu…?
Alexander nabiera gwałtownie powietrza i zanosi się okropnym, okropnym kaszlem. Louis nie wie, co zrobić. To trwa tak długo. Kaszle. I kaszle. Nie może przestać. Wygląda tak strasznie. Musiał być ostatnio chory i głupi wyszedł na ten deszcz, na tę koszmarną ulewę, żeby go szukać, i załatwił się na dobre. Wszystko przez tego idiotę, tego imbecyla, który nie potrafił dostarczyć wiadomości, na litość boską!
  ― Aaach… ― Alexander opada na poduszki, zlany gorącym potem, i już się nie uśmiecha. ― Boli…
  ― Zaraz będzie Vincent ― szepcze więc Louis, gładząc go po policzku. ― Zaraz ci pomoże. Posłaliście po Vincenta Bealforda, do cholery?! I gdzie ten wasz lekarz?!


H.K.M. - 2018-05-25, 00:31

           Nie pamięta, kiedy ostatnim razem tak prędko pokonał odległość ze swej posiadłości do Londynu. Nie dba o to, by uczesać włosy, ma w najwyższej pogardzie coś takiego, jak dopasowanie płaszcza do koloru obwódki cylindra. Wsiada na konia i galopuje przez las, skracając sobie drogę do minimum. Wiatr smaga go po policzkach, wilgoć wciska się pod ubrania.
To nie ma żadnego znaczenia. Nie w obliczu krzywdy jego brata.
W taki o to sposób dociera na miejsce jeszcze przed lekarzem - spocony i blady, popycha drzwi z taką mocą, że uderzają głucho o ścianę. Jego dłonie drżą lekko, gdy unosi je w obronnym geście, dając znać, że mimo przerażającego wyglądu, jego zamiary są pokojowe.
Witają się krótko z gospodarzem, który tłumaczy mu naprędce całą sytuację - robi to na tyle zwięźle i treściwie, że Vincent jest tego pewien - Louis musiał mu już wcześniej w jakiś sposób pokazać, co myśli o niepotrzebnym paplaniu.
I wreszcie się zauważają - dwa odcienie błękitu ścierają się ze sobą na krótką chwilę, ale jest ona w zupełności wystarczająca, by doktor Bealford wiedział, że jest naprawdę źle.
Nigdy w życiu nie widział Alexandra w takim stanie. Oglądał go bardzo smutnego, albo pijanego, widział jego łzy szczęścia i rozpaczy. Widział na tym przystojnym obliczu wyraz triumfu i przegranej. Ale nigdy nie choroby. Alexander znany był bowiem ze swej siły i hartu ducha, które nie pozwalały mu na coś tak trywialnego, jak choroby.
A teraz? Leżał w tanim łożu pośród sztywnej, wykrochmalonej pościeli, będąc tak bladym, że prawie nie odcinał się na jej tle. I ta krew na skroni, to wszystko było takie..
Nienaturalne, zupełnie odmienne. Niepasujące do sytuacji.
Przysuwa dłoń do jego rozpalonego czoła, bada głębokie sińce pod oczami. Przeczesuje dłonią splątane pasma platynowych włosów.
Ma ochotę zadawać mnóstwo pytań, ale wie, że będzie to bezcelowe i pozbawione wszelkiego sensu. Zadowala się więc jedynie stwierdzeniami. I stwierdza, że potrzebują pilnego transportu, bo tu niewiele uda mu się zrobić. Stwierdza, że dziwny świst w klatce piersiowej może oznaczać zapalenie płuc. Nie zaprzecza, gdy bratanek pyta go o procent śmiertelności przy tej złośliwiej chorobie.
Tak, to można wyleczyć, odpowiada, choć sam nie do końca w to wierzy. Patrzy na swego brata i czuje, jak serce momentalnie rozrasta się do rozmiarów głazu. I tak samo, jak ten głaz, robi się ciężkie, niemalże niemożliwe do utrzymania w klatce piersiowej.
Louis przechodzi samego siebie - organizuje wszystko starannie i niezwykle zwinnie. Oszczędzają na czasie przy każdej możliwej okazji.
Alexander Bealford jeszcze tego samego dnia ląduje w swojej sypialni i swoim łożu. Vincent spędza przy nim długie godziny, podczas których mężczyzna zostaje umyty, napojony i otumaniony lekami.
Nie może jednak zostać na noc - pacjenci, których przełożył na wieczór, czekają już i tak wystarczająco długo. Nie może splamić swego honoru niedotrzymywaniem obietnic, choć ta noc jest jedną z takich, które najchętniej spędziłby właśnie tu, przy tym łożu.
Postanawia podzielić się ze swym bratankiem wszystkim, co tylko przychodzi mu do głowy. Obaj ustalają zgodnie, że nie ufają nikomu ze służby na tyle, by zajęli się chorym Alexandrem. Skoro byli na tyle lekkomyślni, by wypuścić go z domu w taką pogodę, nie są godni ich najmniejszego zaufania.
Louis dowiaduje się, jak obniżać gorączkę, łagodzić kaszel i obmywać pocącego się w pościeli mężczyzny. Dowiaduje się o tym, jak trzymać szklankę, by nie było mowy o zakrztuszeniu, o tym, ile i jakiej wody używać, by obmyć jego ciało.
I obiecuje mu powrócić za dwa dni, by sprawdzić, jak sobie radzi, choć wolałby przybyć już jutro, a właściwie nie wychodzić wcale.
Nie jest pewien, czy nie obarcza tego młodego człowieka zbyt wielką odpowiedzialnością, ale widoczna w błękitnych oczach determinacja, zmusza go do tego, by mu wierzyć.
  ― Wierzę w ciebie  ― dodaje więc jeszcze w drzwiach.  ― Wierzę w twoje umiejętności, chłopcze. Gdyby tylko coś było nie tak, poślij po mnie z wiadomością. Obiecuję przybyć najszybciej, jak tylko zdołam.


Koss Moss - 2018-05-25, 01:11

           Louis odprowadza wuja spojrzeniem i zapewnieniem, że o wszystko się zatroszczy. Vincent wie, że zostawia Alexandra w dobrych rękach, w najlepszych.
Elise też się martwi. Kręci się niepotrzebnie obok, wypytuje Louisa o wszystko, czego sama nie zdołała się dowiedzieć, próbuje dotykać Alexandra, ale…
  ― Matko. On potrzebuje teraz spokoju. Vincent nauczył mnie wszystkiego ― upomina ją Louis, odtrącając jej dłonie. ― Zarazisz się, jeśli będziesz tu przebywać. Tylko ja dostałem szczepionkę. Idź.
To kłamstwo, ale kobieta daje mu wiarę. Młodzieniec nie może jej pozwolić przebywać w sypialni, bo wnosi do niej za dużo chaosu. Nie potrzeba tu teraz osoby panikującej bardziej od niego – czuwa więc przy nim przez większość czasu samotnie. Zajmuje się niemal wszystkim, od karmienia go, przez obmywanie ciała, po problematyczną zmianę choć części przepoconych ubrań. Pomaga mu pielęgniarka, którą Elise zatrudnia jeszcze tego samego dnia, w którym Alexander trafia do Bealford Manor. Kobieta ma na imię Hannah, jest doświadczona, ma doskonałe referencje, wydaje się wiedzieć, co robi, a przede wszystkim traktuje Alexandra z szacunkiem, na jaki ten zasługuje. Tylko dlatego Louis nie wygania jej za drzwi, ale i tak niechętnie pozwala jej go dotykać.
Nie odstępuje mu na krok. Sypia przy nim. Ignoruje wszystkich nauczycieli, by czule gładzić jego włosy i całować spocone skronie. By wsłuchiwać się w ochrypły oddech – z ulgą, że w ogóle go słyszy.
Biedny ojciec. Biedny, biedny ojciec. Po jasną cholerę jechał wtedy do Vincenta; gdyby został w domu, wszystko byłoby dobrze – Louis obwinia się o jego los.
Dużo do niego mówi, kiedy tylko istnieje szansa, że Alexander coś zrozumie. Gorączka potrafi się czasem obniżyć, by w ciągu kilku godzin uderzyć ze zdwojoną intensywnością. Jednak w chwilach, gdy temperatura ciała ojca spada, Louisowi zawsze zdaje się, że to dobry znak, że już będzie lepiej.
Przez trzy dni właśnie tak czyni.
  ― Napij się ― szepcze czwartego i przysuwa szklankę do ust ojca, drugą dłonią pomagając mu unieść głowę. Czuje ruch mięśni i nagle jest mu trochę lżej; Alexander sam unosi głowę, bo chyba czuje się odrobinę silniejszy – jakimś cudem. Wypija niemal całą wodę i to też jest odmianą, bo ostatnimi czasy stać go było na wzięcie kilku niewielkich, silnie wymuszonych łyków napoju, nie mówiąc nic o jedzeniu.
  ― Jeszcze? ― Louis odsuwa niemal pustą szklankę od jego spierzchniętych ust. Alexander uchyla powieki, uśmiecha się słabo.
  ― Uroczo dziś wyglądasz ― chrypi jeszcze słabiej, ku konsternacji syna.
  ― Wyglądam okropnie ― uświadamia go i siebie; chyba jeszcze nigdy nie pokazał się ojcu w takim stanie, rozczochrany, zaniedbany, nieskupiony w ogóle na swoich potrzebach. Odwzajemnia blady, zmęczony uśmiech, ale powątpiewa w to, że Alexander naprawdę kontaktuje. W tej chorobie odbyli już wiele konwersacji, choć może nie takich. Czasami w Louisie iskrzyła nadzieja, że złapali wreszcie kontakt, ale szybko gasła, ilekroć mężczyzna zaczynał nagle bredzić, niezdolny do skupienia się na jednym wątku rozmowy na czas potrzebny do nawiązania choć krótkiego porozumienia. Jest to przykre, bolesne, za każdym razem tak samo przeżywać to gorzkie rozczarowanie. Powoli panicz zaczyna mieć wrażenie, że znajdują się w innych wymiarach i choć mogą się widzieć, to nie są w stanie zrozumieć, jakby u każdego z nich czas płynął inaczej, w innej kolejności słyszane były słowa.
Młodzieniec przymyka oczy, ale zaraz je otwiera, czując na swym policzku czuły, łagodny dotyk. Alexander prostuje się lekko, dotyka go. Wpatruje w niego jak w jakieś bóstwo. Znów sobie coś ubzdurał. Może widzi zamiast niego swoją piękną pannę. Edith. Dowiedział się od Vincenta, że właśnie tak brzmi jej imię.
  ― Bierzesz mnie za Edith? ― mruczy z niedowierzaniem i rozczarowaniem, ale przecież nie może go obwiniać, nie teraz, nie w takim stanie. Nie może oczekiwać… nie wiadomo czego, gdy priorytetem jest jego powrót do zdrowia, jego dobro. ― Pewnie chciałbyś, żeby tu była. Cóż, była. Nie pozwoliłem jej wejść. Jakoś jej nie lubię ― wyznaje bez większego wzruszenia, ale czuje się, jakby mówił do siebie. ― Och! ― krzyczy z zaskoczeniem, czując nagle na nadgarstkach jego żelazny chwyt. W następnej sekundzie Alexander ciągnie go na siebie, parskając dziwnym, miękkim śmiechem.
Louis leży na nim i patrzy wytrzeszczonymi oczami w jego oczy, półprzytomne, zamglone.
  ― Kogo nie lubisz? ― chrypi mężczyzna, jakby nie dosłyszał.
  ― Twojej kobiety ― odpowiada mu zamarły w bezruchu panicz, bardzo wyraźnie artykułując każdą sylabę zesztywniałymi wargami. ― Tej dziwki Edith, ojcze.


H.K.M. - 2018-05-25, 23:22

           Alexander chichocze miękko, dziwnie rześki i beztroski. Spogląda na przepiękną dziewczynę ( z jakiegoś powodu nie może sobie przypomnieć jej imienia, ale jest pewien, że za chwilę powróci mu znów do głowy) i wyciąga dłoń, by móc jeszcze raz musnąć palcami jej delikatny policzek. Ta skóra jest taka niesamowita... jak jedwab, prawdziwie królewski. Jak płatki letnich róż. A te wargi... Bogowie... tylko resztki przyzwoitości powstrzymują go od wyciśnięcia na nich setek słodkich (muszą być słodkie, tak wyglądające wargi smakują jedynie słodyczą) pocałunków.
Zadowala się więc powolnym gładzeniem, wpatrując się w niewiastę z jawnym i nieskrywanym oczarowaniem. Skąd tak piękna istota wzięła się u niego w łożu?
Ma mgliste przeczucie, że skądś kojarzy tę twarz. Widział ją już kiedyś, na pewno. Właściwie... widywał ją już setki razy, jest przecież taka znajoma.
Czy to... Elise? Ale nie, przecież nie jest tak młoda, jest znacznie... Chociaż... Jeżeli ktoś miałby nazywać Edith dziwką z taką złością, to chyba tylko ona, prawda?
  ― Jesteś niepoważna  ― wzdycha, nie broniąc się już przed ułożeniem swej dłoni tuż nad jednym z niewielkich, ale za to uroczo krągłych pośladków.  ― Edith nie jest moją kobietą. Ty nią jesteś.
Słodkie usteczka poruszają się wyraźnie, ale ma lekki problem ze zrozumieniem płynących z nich słów.
  ― ...sy- nem! Słyszysz mnie? Na imię mam Louis.  ― Elise znowu gada jakieś głupoty. Po to, by go zdenerwować, oczywiście. To właśnie dlatego przestali ze sobą sypiać, jest taka niepoważna.
Delikatne dłonie klepią go lekko po twarzy; odtrąca je od siebie, podnosząc się gwałtownie do siadu.
  ― Wyjdź stąd  ― warczy wyjątkowo nieprzyjemnie, czując dziwny ucisk i drapanie w klatce piersiowej. Coś kłębi się tam niemiłosiernie... ma ochotę zapalić, ale nigdzie nie dostrzega swoich papierosów.  ― Z-zostaw mnie samego, Elise, chcę...
Nie kończy. Przerywa mu atak kaszlu - skurcze wstrząsają nim tak silnie, że nie może złapać głębszego oddechu.
  ― Tato  ― odzywa się ktoś z tyłu, przewracając go na bok. Czyjeś dłonie klepią go po plecach, potem podtykają pod usta chusteczkę. Kaszle i kaszle, aż poci się cały.
Nie wie, ile mija czasu, ale w końcu ustaje. Jego ciało drży niekontrolowanie, a umysł zamienia się znów w gąbkę, która choć chłonna, nie nabiega w żaden sposób zrozumieniem.
Spogląda na chłopca, który kładzie na jego czole coś wilgotnego. Chłód uderza przyjemnie do głowy i Alexander uśmiecha się bardzo, bardzo słabo.
  ― Masz tu coś mocniejszego?  ― Pyta nagle, rozglądając się za charakterystycznym kształtem butelki. ― Chyba sprzedajecie tu jakąś dobrą szkocką, prawda?

           Pilnuje, by przy wchodzeniu nie trzasnąć drzwiami. Odwiesza ostrożnie cylinder, opierając laskę o wezgłowie ogromnego łoża. Na widok Louisa jego wargi rozchylają się delikatnie, ale nie daje po sobie poznać, jak bardzo jest zszokowany.
Chłopiec wygląda niemalże tak słabo, jak jego ojciec - jest blady, a błękitne oczy podkrążone są przez ogromne sińce, odcinające się wyraźnie na twarzy.
  ― Siadaj  ― poleca mu surowo, podając w dłoń niedużą fiolkę.  ― Wypij to  ― dodaje i przechodzi do oględzin.
Alexander wygląda już znacznie lepiej, wydaje się też jakkolwiek kontaktować.
  ― Czy prosił cię o jedzenie? Wodę? Porozumiewał się z tobą?
  ― Nie prosił  ― odpowiada smutno panicz, chwytając go za dłoń. Jego mina wyraża tylko i wyłącznie smutek i zmęczenie. Vincent podchodzi do niego na chwilę, pozwala, by jego ramiona objęły mniejsze ciało, okazując swoje wsparcie. Chce powiedzieć chłopcu o tym, że uważa go za naprawdę dzielnego i wytrwałego, ale jakoś nie umie wydobyć tego z gardła. Czuje się odrętwiały i nieswój, nie przywykł do takich sytuacji.
  ― Mylił mnie z różnymi osobami  ― dodaje Louis, czym definitywnie zbudza już jego zaciekawienie. Wyciąga z nesesera parę pudełeczek, wsuwa do uszu słuchawki stetoskopu i podwija kołdrę, odsłaniając nieco wychudły, lecz wciąż potężny tors Alexandra. Kiedy przesuwa zimnym stetoskopem bo jego skórze, mężczyzna wierci się lekko, ale przytrzymują go zgodnie w miejscu.
  ― Z kim takim?  ― Pyta, uśmiechając się krzywo pod nosem.
Nie otrzymuje odpowiedzi od razu. Młodzieniec popatruje na swojego ojca, wzdychając z wyraźnie krzywiącymi się wargami.
  ― Z tą rudą  ― mówi wreszcie, a ostatnie słowo brzmi tak szpetnie, jakby znaczyło coś o wiele paskudniejszego, niż znaczy w rzeczywistości. Pogarda jest w nim wręcz namacalna i to zapala w jego głowie ostrzegawcze światełko.  ― Jest w niej chyba zakochany, skoro ciągle ma ją w myślach. Od dawna o nich wiesz?
Tym razem to Vincent milczy przez dłuższą chwilę - wykorzystuje ten czas na podanie Alexandrowi leków, zmierzenie mu temperatury i ciśnienia. Spogląda na bratanka i znów uśmiecha się gorzko.
  ― Twój ojciec nie ukrywa przede mną tego typu rzeczy  ― wyjaśnia, przykrywając go wypchaną pierzyną kołdrą.  ― Musisz się domyślać, że jako mężczyzna, twój ojciec ma swoje potrzeby. Ty sam także je masz i ja je mam  ― kontynuował, a jego uśmieszek zmienił się na chwilę, przybierając lubieżniejszą nutę.  ― Każdy je ma. Nie trudno się też domyślić, że z charakterem twojej matki, ich życie miłosne upadło na samo dno. Znajduje więc sobie od czasu do czasu większe i mniejsze miłostki, a potem je porzuca. Tak samo będzie i z "tą rudą", daj mu tylko czas.
Urwał, ważąc następne słowa z precyzją, jaką można było przypisać jedynie ludziom oczytanym i inteligentnym, ludziom, którzy wiedzieli, jak wielką wagę może mieć wszystko, co powiedzą.
  ― Nie zmienia to jednak faktu, że twoja zazdrość względem niego, jest bardzo niezdrowa, Louisie.


Koss Moss - 2018-05-26, 00:34

           Louis podnosi zmęczone spojrzenie na wuja. Podczas badania stetoskopem chwycił Alexandra za dłoń i jeszcze jej nie puścił.
  ― Co w niej jest niezdrowego? ― pyta ostrzej niż chciał, patrząc mężczyźnie wprost w oczy niemal z wyzwaniem. ― To chyba normalne. Jest moim ojcem. Kocham go i nie chcę, żeby marnował czas na osoby, które nic nie znaczą.
Vincent patrzy na bratanka bardzo czujnie. Wygląda, jakby miał wiele przemyśleń na ten temat, ale na swoje szczęście decyduje się wycofać z lakonicznym „oczywiście”.
Louis wraca spojrzeniem do Alexandra, zaciskając pełne wargi w wyrazie determinacji, ale w ciągu kilku minut jego twarz traci zacięty wyraz na rzecz przygnębienia.
  ― Czy on zdrowieje?
  ― Wszystko wskazuje na to, że tak ― odpowiada Vincent, czym wreszcie wywołuje u panicza cień uśmiechu. ― Jego płuca nie wydają już tak niepokojących odgłosów, oddech normuje się w zadowalających odstępach czasowych. Musisz jedynie pilnować, żeby dużo pił. To bardzo ważne przy tak znacznej utracie sił.
  ― Pilnuję. ― Pod czujnym okiem wuja Louis unosi dłoń ojca do ust i składa na jego bladych palcach czuły pocałunek. ― Jest w najlepszych rękach.

           Ciepłe fale pieszczą szczupłe, rumiane ciało. Louis obmywa się, mrużąc oczy pod dotykiem płatków róż, które wsypał do wanny, gdy została dla niego napełniona gorącą wodą. Coraz częściej zostawia ojca pod opieką pielęgniarki lub w samotności. Pani Rowen też jest zdania, że stan Alexandra ulega poprawie. To cud, że żyje. Śmiertelność przy zapaleniu płuc jest bardzo wysoka i nie liczy się w tym przypadku pochodzenie, nie liczą się pieniądze. Na zapalenie płuc umiera każdy, tak bogaty, jak i biedny. Dlatego Louis jest przepełniony wdzięcznością do wszelkich bóstw za to, że zdecydowały się ocalić jego najdroższego ojca, człowieka, bez którego nie wyobraża sobie życia.
…twoja zazdrość względem niego jest bardzo niezdrowa, Louisie.
  ― Pff ― prycha. ― Głupiec.
Nie może jednak wyrzucić z głowy słów Vincenta i jego spojrzenia, które mówiło mu bez słów: „obaj wiemy, że to prawda, chłopcze”.
I mówiło prawdziwie.
Za zazdrością Louisa kryje się coś znacznie więcej niż zwykłe synowskie uczucie, ponieważ synowskie uczucie nie sprawia, że pragniesz zawłaszczyć sobie kogoś, zamknąć w ramionach i nie pozwalać nikomu się do niego zbliżać.
Louis zawsze był zaborczy. Zawsze przejawiał pewne niezrozumiałe, niepokojące tendencje. Kiedyś oblał napojem piękną damę, z którą Alexander tańczył na balu. Zdarzyło się, że w trakcie bardzo ważnego spotkania wkradł się – mimo usilnych zabiegów służby, by temu zapobiec – do salonu, wdrapał na kolana ojca i kategorycznie odmawiał zejścia, dopóki nie usłyszy opowieści na dobranoc. Jako kilkulatek szeptał Alexandrowi, że chciałby zgubić się w nim z labiryncie na zawsze; jakże dziwnie brzmiało to w ustach dziecka z tak mądrym spojrzeniem.
I ta nienawiść, którą darzył Vincenta, człowieka, który był najbliżej Alexandra. I niechęć względem matki, za którą Alexander wyszedł i której kiedyś okazywał więcej uczuć. Negatywny stosunek do każdego, kto był blisko Alexandra. To wszystko tak trudno było starszym Bealfordom w małym paniczu zwalczyć…
Wydawało się, że z tego wyrósł, ale coś z dawnego Louisa musiało w nim zostać – przyjęło tylko bardziej dojrzałą, wyrafinowaną formę. Wciąż bardzo nie lubi dzielić się z kimkolwiek swoim drogim ojcem.
Staje przed lustrem. Mathilda, młoda służąca, wchodzi bez pukania. Niesie mu ubrania. Louis stoi tyłem do niej przed dużym lustrem, jest nagi, spokojnie wiąże włosy.
Dziewczę czeka cierpliwie. Podaje mu delikatną bieliznę, a następnie beżowy, subtelny gorset haftowany w kwiatowe wzory. Louis owija nim swoje szczupłe ciało i zapina lekko, po czym unosi ręce i zadziera podbródek.
Mathilda staje za nim i bez słowa naciąga srebrną wstęgę, dopóki chłopięce ciało nie przyjmuje pożądanych przez Louisa kształtów.
Później Louis już samodzielnie zakłada ciemne spodnie oraz koszulę z żabotem i cała tajemnica znika bezpowrotnie pod subtelnym materiałem. Nikt nie domyśliłby się, skąd u niego tak zupełnie niemęska talia.
Mathilda wychodzi bez słowa. Louis spędza jeszcze kilkanaście minut przed lustrem, nim również opuszcza łazienkę i kieruje kroki do sypialni, w której spoczywa ojciec.
W korytarzu mija się z matką.
  ― Co się dzieje? ― pyta na widok jej przepełnionej niechęcią miny.
  ― Twój ojciec wyraźnie wraca do siebie ― odpowiada Elise, starając się ukryć wzburzenie, ale robi to nieudolnie. Oczy Louisa otwierają się szerzej – i już go nie ma; oczywiście, jak zawsze, kiedy chodzi o Alexandra.
Otwiera drzwi i wpada do pokoju.
  ― Jeśli wróciłaś tu tylko po to ― rzuca od progu leżący w łożu Alexander ― by jeszcze bardziej działać mi na nerwy, to…
Louis zamiera przy wrotach, które zamykają się same za jego plecami. Zadziera lekko podbródek i przygląda się ojcu badawczo. Nie jest pewien, czy… on naprawdę… Czy tylko obraził ją przypadkiem.
  ― Ojcze? ― rzuca nieufnie.
W reakcji na jego głos Alexander unosi głowę i nagle wyraz jego twarzy zmienia się diametralnie: pojawia się na niej uśmiech, a silne, choć wciąż blade ręce podciągają kołdrę nieco wyżej, jakby ich właściciel czymś się zawstydził.
  ― Louis. ― Serce chłopca szarpie się wściekle w jego piersi na te słowa. ― To ty. Przepraszam. Twoja matka… ― mężczyzna urywa, wyraźnie zirytowany.
Louis jeszcze przez chwilę stoi zamarły przy wejściu, a potem gwałtownie – może zbyt gwałtownie – podchodzi do łóżka i bez słowa obejmuje Alexandra za szyję. Przyciska jego głowę do swego pachnącego ciała, choć nie powinien zachowywać się tak poufale – cóż jednak może poradzić na to, że emocje są w nim tak silne, iż musi je rozładować, a to najprostszy sposób.
  ― Myślałem, że już nigdy ― wydusza zdławionym głosem i też nie kończy, potrząsając głową; w oczach gromadzą mu się łzy, których nie chce wypuścić na policzki. ― Tak się cieszę, że czujesz się lepiej, mój piękny ojcze. Och, jak doskonale wyglądasz. Nawet nie zdajesz sobie z tego sprawy. Przyniosę ci coś. Wszystko, czego potrzebujesz. ― Powoli jego uścisk słabnie i wreszcie panicz pozwala, by Alexander spoczął z powrotem na poduszkach. ― Powiedz tylko, czego pragniesz.
Ojciec wydaje się mocno zdezorientowany.
  ― Już nigdy ― powtarza po Louisie, nie kryjąc zdziwienia. ― Powiedz mi, co właściwie się stało? Co działo się ze mną, dlaczego… Jak to się zaczęło?
  ― Matka nic ci nie powiedziała? ― Panicz nie kryje zniesmaczenia. Przysiada wygodnie na krawędzi łóżka i poprawia kołdrę okrywającą ciało ojca. Mimochodem wzywa dzwoneczkiem służbę z zamiarem poproszenia o dwie mocno zaparzone herbaty. ― Pamiętasz? Wyszedłeś na burzę, żeby… mnie szukać. Tak twierdzi służba. ― Kącik warg młodzieńca drga lekko, jak gdyby w napływie pozytywnych uczuć. ― Ale nie wróciłeś. Przewróciłeś się gdzieś. Wymarzłeś. I zachorowałeś. ― Różane wargi wyginają się w podkówkę, drżą, a w młodzieńczym głosie słychać przejęcie. ― Na zapalenie płuc. Zupełnie straciłeś kontakt ze światem. Znalazł cię pan Williams, to on nam o wszystkim powiedział. Od razu powiadomiłem Vincenta. Przyjechał, obejrzał cię. Przywiózł leki. Zajmowałem się tobą, dbałem o ciebie. Gorączka dręczyła cię przez tydzień i cały czas byłem obok. ― Bez większej nieśmiałości, jakby było to coś, co robią od zawsze, Louis wsuwa rękę pod kołdrę i poszukuje dłoni mężczyzny, by zacisnąć na niej palce. ― On też spędził tu dużo czasu. Nie poddał się nawet na chwilę i… ― uśmiecha się najpiękniejszym rozmarzonym uśmiechem, na jaki go stać ― …jesteś z nami, tato. Wydaje mi się, że już będzie dobrze.
Ktoś puka do drzwi.
  ― Proszę ― odzywa się władczo Louis.
  ― Paniczu? ― do środka zagląda Martha. ― Czego potrzeba?
  ― Dwóch gorących herbat. Jednej z mlekiem. ― Panicz spogląda na Alexandra i zagryza delikatnie wargę. Nie potrafi patrzeć na niego tak, jak powinien. Zagląda mu w oczy zbyt głęboko, zbyt wiele żaru skrzy się w błękicie. ― I gorącej kąpieli z jaśminem dla mojego drogiego ojca.
  ― Oczywiście, paniczu. ― Chyba nawet Martha jest trochę zaniepokojona tym, jak zachowuje się Louis, lub może to zwykłe służbowe skupienie odmalowuje się na jej twarzy. Zostawia ich i rzuca w wir obowiązków, a Louis nie przestaje wodzić powoli spojrzeniem od oczu Alexandra do jego spierzchniętych ust.
Już nic nie mówi.


H.K.M. - 2018-05-26, 01:49

           Piją razem herbatę, rozprawiając na coraz lżejsze tematy. Wciąż nie może uwierzyć, że znajdował się o krok od śmierci. Jest to dla niego w zupełności niepojęte i śmieszne, ale nie chce już więcej o tym rozmawiać. Fakt, że jego ciałem (ciałem, które miał za harde i nieugięte) wstrząsnęła choroba tak silna, wprawia go w zażenowanie, a to, z kolei, prowadzi do wstydu.
Alexander nie chce się wstydzić przy swoim pierworodnym, choć wie, że na to już i tak za późno. Ten młody człowiek, tak skłonny do poświęceń, był tu przez niemalże cały czas i robił rzeczy, którymi w ogóle nie powinien się trudzić.
A on się trudził. I prawdopodobnie przeszedłby to wszystko znowu, gdyby tylko zmusiła go do tego sytuacja.
Patrzą na siebie i choć teraz to on głównie o czymś opowiada (właściwie narzeka na to, ile przez ten czas uciekło mu złotych interesów), Louisowi wydaje się to w żaden sposób nie przeszkadzać - chłopiec chłonie każde jego słowo, wpatrując się w ojcowskie wargi z takim skupieniem, jakby ten za chwilę miał mu zdradzić wszystkie tajemnice wszechświata.
  ― Panie Bealford  ― odzywa się jakiś czas później Martha ― pańska kąpiel jest już gotowa.
Powolutku prostuje się w łożu i przechyla nogi przez jego krawędź. Jest tak odrętwiały, że z ledwością może postawić stopy na podłodze. Spogląda na pierworodnego, uśmiechając się z kiepsko skrywaną krępacją.
  ― Poradzę sobie  ― zapewnia, ale i tak pozwala sobie pomóc. Powoli staje do pionu - musi tylko raz uchwycić się drewnianej kolumny, stanowiącej ramę wezgłowia. Wtedy także Louis zadziwia go swoją zwinnością - w mgnieniu oka podtrzymuje go swoim ramieniem, nie pozwala upaść z powrotem na materac.
Jest o krok od wezwania służby (ktoś musi mu pomóc zrobić porządek z przepoconym ciałem i tymi pozlepianymi włosami, nie może tak dłużej wyglądać), ale smukła dłoń powstrzymuje go w połowie drogi do dzwonka.
  ― Mogę ci pomóc  ― proponuje łagodnie, wykrzywiając swoje pełne wargi w pokrzepiającym uśmiechu.
  ― Nie potrzebuję pomocy  ― oponuje natychmiast, choć sięganie po dzwonek jest, przecież, oczywistym zaprzeczeniem jego słów.
  ― Posiedzę tylko obok  ― słyszy więc w zamian i właściwie nie może znaleźć w sobie wystarczająco silnego sprzeciwu. Każdy argument wydaje mu się niesłuszny i śmieszny. Dlatego zgadza się i wkraczają wspólnie do łaźni, w której powietrze jest już wyraźnie gęste i zamglone od pary.
Opiera się o ścianę, wiedząc, że za chwilę będzie musiał z siebie ściągnąć długą koszulę. Zanim jednak zdąży się do tego zebrać, pojawia się przed nim znajoma twarz z tym samym, miłym uśmiechem.
  ― Mogę?  ― Pyta grzecznie, wyciągając w jego stronę swoje smukłe dłonie. Nawet nie myśli o tym, że to niestosowne. Jest w tym spojrzeniu coś takiego, że ulega mu instynktownie, unosząc ramiona w górę.
I czuje to - czuje, jak miękka tkanina przesuwa się po jego ciele, a potem jak to samo ciało zostaje zaatakowane przez lepkie macki wszechobecnej pary.
Czuje muśnięcie zdobionych rękawów koszuli na swoim torsie i policzku. Czuje jak jedno ze szczupłych kolan zderza się z jego udem, jak gorący oddech owiewa mu przez chwilę ucho.
Chrząka i odsuwa się pośpiesznie, przechodząc parę kroków w kierunku wanny. Ramiona i plecy palą go wściekle od intensywnego spojrzenia (wie, o tym, że jest obserwowany, doskonale o tym wie, a jednak... nic z tym nie robi) do momentu, gdy jego stopa nie zanurza się w wodzie.
Kręci mu się w głowie - traci równowagę i osuwa się lekko do tyłu, ale zostaje przytrzymany przez swojego małego wybawcę. Kiedy zdążył tu podejść, jak w ogóle tego dokonał?
  ― Nie musimy się śpieszyć  ― słyszy przy uchu łagodny szept, który... w jakiś sposób dociera do najgłębszych zakątków jego ciała. Sztywnieje, potem rozluźnia się gwałtownie, a jego oddech z jakichś nieznanych przyczyn znacznie przyśpiesza.
Podnosi drugą nogę i zanurza ją ostrożnie w wodzie, by...
  ― Wszystko w porządku, tato?  ― Pyta przy jego ramieniu zatroskany panicz, posyłając mu swoje uparcie łagodne spojrzenie.  ― Masz taki niespokojny oddech...
  ― To nic  ― odpowiada natychmiast ― usiądę i zaraz zrobi mi się lepiej.
Siada, ale sytuacja wcale nie ulega poprawie - przymyka powieki, a Louis podchodzi do wysokiej półki z olejkami, przebierając w buteleczkach z właściwym sobie obeznaniem i wprawą.
Wreszcie wybiera te, które odpowiadają mu najbardziej i siada na brzegu wanny, owiewając go swoim kwiatowym zapachem (jest wyraźniejszy nawet od świeżo odkorkowanych olejków).
  ― Umyję ci plecy  ― proponuje cicho i nagle smukłe dłonie stykają się z jego ciałem, naciskając na napięte mięśnie w taki sposób, że wkrótce Alexander może już tylko pomrukiwać z rozkoszy, ulegając zwinnym palcom, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Wygina szyję i pręży się, jak cholerna kotka, ułatwiając młodzieńcowi dostęp do swoich ulubionych miejsc. Zażenowanie znika na rzecz czystej przyjemności, której, och, po prostu nie umie, nie może sobie odmówić.
Potem, jakby tego było mało, zostają umyte jego włosy. Skóra głowy pieszczona jest przyjemnie okrężnymi ruchami, wprawiając jego krew w idealnie równe krążenie, może to poczuć w swoim ciele.
Nawet służki nie potrafią robić tego tak dobrze. Pan Bealford zapomina o tym, gdzie się znajduje, zapomina nawet o tym, dlaczego tu właściwie jest, ale zdecydowanie nie udaje mu się zapomnieć, przez kogo jest dotykany.
Kiedy i włosy lśnią już od czystości, nadchodzi niezręczny moment opuszczenia wanny. A jednak, Alexander ciągle leży w wodzie, niezaprzeczalnie rozluźniony i szczęśliwy. Posyła pierworodnemu długie spojrzenie, wykrzywiając wargi w leniwym uśmiechu.
  ― Jesteś dla mnie tak dobry  ― mówi wolno, ważąc każde swe słowo.  ― A ja potraktowałem cię tak okropnie... wtedy, na tym przyjęciu.


Koss Moss - 2018-05-26, 13:48

           Louis ani myśli go ponaglać. Cały czas siedzi obok i od czasu do czasu przeczesuje włosy Alexandra. Umył je bardzo dokładnie, nałożył nawet ulubioną odżywkę mężczyzny. Zrobił to wszystko nie gorzej niż zrobiłby sam Alexander, i dużo lepiej niż którakolwiek ze służących.
To prawda, że jest dla niego dobry.
Będziesz musiał zabiegać o jego względy bardziej niż kiedykolwiek wcześniej.
Nikt nie jest tak dobry dla Alexandra jak Louis. Panicz chce, żeby ojciec to zrozumiał i zapomniał o swojej rudowłosej kochance. Jak i o wszystkich innych. One nie są tutaj potrzebne, tylko zabierają czas, który mogą ze sobą dzielić. To przecież fascynujące chwile. Louis wie, że jego zainteresowanie jest odwzajemnione; że i dla ojca spędzanie z nim wolnych momentów jest niezwykle przyjemne, nawet jeżeli nigdy się do tego nie przyzna – żaden z nich.
Tylko w ten sposób pokażesz mu, że mimo swojej… nieostrożności, jesteś wciąż godny jego zaufania.
  ― Och, ojcze ― wzdycha, sunąc powoli palcami po jego policzku aż do skroni. ― Nie zachowałem się wówczas wzorowo; postąpiłem okropnie, zabawiając się z tym chłopakiem pod twoim dachem… Rozczarowałem cię i nadużyłem twego zaufania. Miałeś prawo być wściekły. Ale teraz… zapomnijmy o tym fatalnym przyjęciu. Wróćmy do tego, co było wcześniej: tylko ty i ja. I szkocka.
Śmieje się pod nosem i pochyla, by złożyć na skroni również rozbawionego mężczyzny nieco przydługi pocałunek.
  ― Mm ― wzdycha zaraz potem. ― Twoja skóra pachnie tak męsko. Wybacz. Tak bardzo się cieszę, że czujesz się lepiej. Rozmawiasz ze mną. Nie jesteś już śmiertelnie blady. Wiesz, była taka chwila, kiedy…
Panicz opiera podbródek o krawędź wanny, z powagą patrząc Alexandrowi w oczy. Rozchyla usta, jakby chciał powiedzieć coś jeszcze, ale żadne słowa z nich nie padają. Mężczyzna mruży oczy i odwzajemnia spojrzenie, wyraźnie oczekując kontynuacji tej wypowiedzi.
  ― Kiedy co? ― pyta, gdy jego syn wciąż milczy.
  ― …kiedy przestałeś oddychać, tato. A Vincent był w mieście. ― Pełne wargi drżą lekko. Chłopak milknie i spuszcza wzrok na dłuższy moment. ― Nawet nie wiesz, jak mnie przestraszyłeś.
To jednak nie jest cała historia i Louis chyba nie chce się nią, mimo wszystko, dzielić.
Był bliski popełnienia czegoś tak straszliwego – lecz w ostatniej chwili, w ostatniej sekundzie uratowało go chrapliwe: „wody”.
Panicz potrząsa głową.
  ― Nie pozwolę ci więcej zachorować. Woda jest już chłodna, ojcze. Czas wychodzić.
Nagle jego policzki zostają objęte przez duże dłonie. Młodzieniec podnosi zdziwiony wzrok i uśmiecha się kącikiem warg. Przymyka oczy pod czułym dotykiem kciuków ojca. Żadne pieszczoty nigdy nie były przyjemniejsze.
Nagle dotyk znika. Louis otwiera oczy i widzi na twarzy mężczyzny pewne zakłopotanie, może wahanie, a może jeszcze coś innego. Nie myśli zbyt wiele – po prostu wychyla się do przodu, pochyla i przykłada delikatnie swoje miękkie, słodkie wargi do jego coraz mniej spierzchniętych ust, twardszych, lecz jak ciepłych.
  ― Mmmh. ― Wydyma usta, prawie zostawiając na wargach Alexandra ślad wilgoci, i zamyka oczy. Po kilkunastu sekundach sam się odsuwa. Gdyby mężczyzna wychylił się z wanny i spojrzał w dół, dopiero wtedy zrozumiałby, jak bardzo niestosowny w rzeczywistości był ten pocałunek. Ale się nie wychyla, i Louis po prostu uśmiecha się niewinnie, marzycielsko, słodki anioł, którego uczucia są czyste jak u dziecka. Platoniczne. Bezpieczne. Święte.
  ― Coś nie tak, ojcze? ― Odrobinę waha się na widok twarzy ojca, który niemal przewierca go spojrzeniem na wylot i jest… zaczerwieniony. ― Czy to było niewłaściwe?
Nie umyka uwadze panicza, że Alexander poprawia się w wannie, jakby walczył z dyskomfortem.
  ― Wszystko w porządku.
  ― To dobrze ― stwierdza chłopak i podnosi się, zapominając o wzwodzie, odwraca się jednak na tyle sprawnie, że jest szansa, iż ojciec w ogóle nie zwraca na tę drobną nieprawidłowość uwagi. Następnie sięga po miękki ręcznik, rozpościera go i zbliża się znów do wanny. Stosownie spogląda w bok. ― Proszę.


H.K.M. - 2018-05-26, 16:37

           Zauważył. Zauważył to i teraz nie potrafi już myśleć o niczym innym. Żadna sprawa nie przepędza z jego umysłu obrazu naciągniętego materiału. Wybrzuszenia, rysujące się pod tkaniną w najwymowniejszy ze wszystkich kształtów.
I wszystko to od jednego pocałunku, myśli, wyglądając przez okno akurat w chwili, gdy młody panicz pokonuje dzielnie kolejne okrążenie, wpędzając zziajanego Hermesa w coraz odważniejsze tempo.
Z gładkiego kłusa, kopyta wygrywają o ziemię rytm czystego galopu. Młodzieniec zaciska palce na lejcach - jego biodra przesuwają się po końskim grzbiecie (nie nałożył nawet siodła, mały dzikus, szaleniec) grzbiecie od przodu, do tyłu. Od góry do dołu. Coraz szybciej, coraz..
Odciąga materiał zasłony, przysuwając się bliżej okna - może teraz dostrzec zarys kształtnych pośladków, przesuwających się po białym futrze swoimi okrągłościami. Widzi wygięty kręgosłup, rozchylone wargi. Lędźwie, unoszące się uparcie w górę i w dół, w tył i do przodu.
Poły płaszczu odrywają się od boków, smagane wiatrem - oczom Alexandra ukazuje się znów ta nieznośnie zgrabna talia, zupełnie niepodobna do takich, które przypisuje się mężczyznom.
Pamięta, co znajduje się pod koszulą z delikatnego materiału - miękka, melcznobiała skóra, różowe sutki, płaski brzuch... okrągłe pośladki (góra, dół, góra dół), pamięta nawet te jądra, zarumienione, jak dziewczęce lico. Czy one także ocierają się o koński grzbiet, gdy smukłe ciało opada z wyskoku, przygotowując się do kolejnego?
Jak wyglądają te sutki, kiedy pieści się je językiem? Czy nabierają kolorów, twardnieją, a może kurczą się w sobie? Jakie są w smaku, czy...
Góra - dół, góra - dół, wąskie dłonie przesuwają się po lejcach, owijając je szczelniej wokół przegubów. Z jak śmieszną łatwością można by je teraz całkiem skrępować, zmusić do tego, by zgrabne pośladki uniosły się wyżej, pozwalając mu to wszystko sprawdzić, przekonać się, czy...
  ― Alexa... Bogowie, nie musisz się mnie tak obawiać  ― Elise spogląda na niego z jawnym wyrzutem, przyjmując na twarz wyjątkowo nieprzyjemny grymas.  ― Chciałam ci tylko powiedzieć, że niedługo przybywa tu Eleonore wraz z Beniaminem...
  ― I psami  ― nie potrafi się powstrzymać, choć wyraz jej twarzy uświadamia mu, że naprawdę mógł sobie tym razem darować.
  ― Doprawdy...  ― wzdycha nieszczęśliwie, podchodząc do niego niebezpiecznie blisko. Obraca się półprofilem, ukrywając dowód swego największego wstydu.
Ja też, przechodzi mu przez myśl, a pod powiekami znowu miga obraz wypchanego rozporka w cholernych spodniach z kwiatowym motywem. Widzi nawet, w którym miejscu płatki, nienaturalnie wydęte, układają się w dzikie węże, jak demoniczne runy, paskudna klątwa, która...
  ― Czasami mam wrażenie, że przez tyle lat nie zmieniłeś się ani o jotę, mój drogi  ― głos Elisabeth Bealford, brzmi (ku jego najwyższemu zaskoczeniu) zadziwiająco łagodnie.  ― Wciąż jesteś taki... przystojny  ― szczupła dłoń wyciąga się wolno, by pogładzić go z wahaniem po twarzy. Ciało Alexandra napina się natychmiast jeszcze bardziej, a oddech ucieka mu z powrotem do płuc.  ― I tak nieskończenie niepoważny.

           Siadając do stołu, jest już na tyle silny, by wiedzieć, że nie uda mu się odkleić maski opanowania i rozluźnienia przez cały wieczór. Może więc w spokoju udawać, że wizyta Eleonore i jej nudnego męża jest dla niego czymś niezwykle cieszącym.
Kiedy patrzy na siostrę swej małżonki, trudno mu uwierzyć, że kiedyś dopuścił się z nią czegoś... wyjątkowo skandalicznego. Niegdyś piękność, za którą obracali się królewscy potomkowie, dziś prezentowała się, jako bardzo złośliwa, wścibska i rozlana krowa. Doprowadza go do szału swoim przeciąganiem głosek i chichotem z ustami pełnymi jedzenia.
Jest obrzydliwa i na sam jej widok chce mu się wymiotować. Ale maska, cóż, ona jest niezawodna, działa jak trzeba.
Nigdy nie spogląda na nią dłużej, niż wymagają tego zasady dobrego wychowania. Od czasu ich krótkiego romansu, nie odzywa się też częściej, niż to konieczne. Nigdy nie robił jej złudnych nadziei, choć jest absolutnie przekonany, że sama Eleonore długo je sobie robiła.
Wysłuchują niekończących się opowieści o jej durnych psach i jeszcze głupszych kotach. Stara się nie zerkać w kierunku Louisa, który, choć z niezwykłą gracją, wciąż znajduje się na granicy wybuchu śmiechem. Alexander wyobraża sobie, jak brzmiałby teraz jego śmiech i samo to bawi go już do tego stopnia, że musi co chwilę sięgać po kielich z winem i dusić w sobie te grubiańskie zapały.
  ― Poszliśmy do fryzjera i rozczesali mu futerko, przycinając je w paru miejscach, na francuską modę  ― ciągnie Eleonore, sprawiając, że maska odkleja się powoli, grożąc obsunięciem. Przyciska palce do ust, udając, że intensywnie nad czymś rozmyśla.
Może nad spanielem w peruce. Bogowie, nie, za chwilę już nie będzie dla niego odwrotu.
  ― Widziałam tam uroczą parę z wyjątkowo ładną towarzyszką, bodajże ich córka. Od razu pomyślałam o naszym Louisie!  ― Pulchne palce zaciskają się na nóżce kielicha, zwiastując toast. Ten jeden raz, pan Bealford go sobie odmawia. Zanim ktokolwiek zdąży się jeszcze odezwać, sam wtrąca własne słowa.
  ― Dlaczego?  ― Pyta nieco zimniej, niż zamierzał, czując na sobie ich zdziwione spojrzenia.
  ― Dziewczyna była przepiękna ― pieje Eleonore, widocznie nie dostrzegając jego braku zadowolenia.  ― Rodzice to para bogatych kupców, mają też szlacheckie pochodzenie, przynajmniej częścio...
  ― Nie interesuje nas częściowość, moja droga  ― przerywa jej, wznosząc w górę swój własny kielich.  ― W tym domu od lat wiążemy się tylko z prawdziwie szlachecką krwią. Mieszańców zostawmy pospólstwu. Tam jest miejsce takich...
Kundli. Pies. Peruka.
  ― Osób - kończy, uśmiechając się nagle. Bogowie, dlaczego jego głupia wyobraźnia musi go zawodzić akurat w takiej chwili?
  ― Alexandrze?  ― Jasna brew Elise sugeruje mu wyraźnie, jak bardzo wzburzona jest jego małżonka.  ― Wszystko w porządku? Może to gorączka, najdroższy... Dobrze się czujesz?
  ― Oczywiście  ― odpowiada, oddychając głęboko.  ― To tylko wino. Wydaje mi się, że wciąż mogę się odrobinę zachłystywać, to wszystko.
I dlaczego akurat w tym momencie jego spojrzenie łączy się z błękitnymi oczami Louisa? Dlaczego tylko on jeden dostrzega, jak jeden z białych zębów przygryza delikatnie pełną, różową wargę i - co najważniejsze - czemu to wszystko jest tak zabawne?


Koss Moss - 2018-05-26, 18:12

           Tylko panicz dzieli rozbawienie Alexandra – jakby nawiązali telepatyczne połączenie i słyszał te wszystkie absurdalne myśli, które rozbrzmiewają w głowie mężczyzny, wywołane w przeciwnym razie nużącymi opowieściami kobiety. Obaj ukrywają uśmiechy za kieliszkami i choć Alexander przez większość czasu nie patrzy na syna, w końcu ich spojrzenia się spotykają. Matka jest tak wzburzona…
  ― Mocne to wino, prawda? ― pyta mrukliwie Louis, w odróżnieniu od kobiety zupełnie żartobliwie, i dotyka pod stołem uda Alexandra. To niby nic takiego, ale… wszystko, co robi panicz, wydaje się od jakiegoś czasu podszyte czymś głębszym, brudnym, niedopuszczalnym. Nawet niewinne ujeżdżanie konia na oklep, nawet ono kojarzyło się Alexandrowi tylko z jednym. I w kontakcie z tym dotykiem mężczyzna podryguje lekko, a jednak nie reaguje w żaden gwałtowny sposób. Nie odsuwa Louisa. Nie mówi „nie”. I kącik warg Louisa unosi się wyżej.
  ― Och, tak. Bardzo mocne.
  ― Też to czuję, tato. ― Szczupła dłoń przesuwa się po umięśnionym udzie; paznokcie drapią lekko skórę przez materiał. A potem nagle chłopiec jak gdyby nigdy nic cofa rękę i wraca do posiłku.
  ― Poproszę służbę, aby je rozwodniła ― sugeruje Elise.
Louis i Alexander patrzą na nią z takim samym niedowierzaniem i oburzeniem.
  ― Rozwodnić! ― mówią jednocześnie i Louis zaczyna się śmiać. Śmieje się tak głośno, dźwięcznie i nieopanowanie, że musi wstać od stołu, przeprosić i pośpiesznie uciec z jadalni, ale jemu takie rzeczy zawsze uchodzą na sucho: jest młodzieńcem, ma prawo być niepoważny. Ma prawo cieszyć się życiem, wychodzić w trakcie posiłku, za wszystko przepraszając później łagodnym słowem i anielskim uśmiechem. Nikt nie sądzi, że to grubiańskie – to rozkoszne.
Po powrocie siada bliżej Alexandra. Teraz od czasu do czasu dotykają się udami. Posiłek powoli dobiega końca.
  ― No to skoro już mówiliśmy o narzeczonych, Alexandrze ― odzywa się Eleonore; nie ma już tak doskonałego nastroju, choć nieudolnie to ukrywa. Pewnie pochwaliła się komuś, że „bardzo dobrze zna i załatwi” mu najlepiej rokującego w Anglii zięcia, lecz Alexander pokrzyżował jej plany stanowczą odmową. ― Może powiesz nam, którą z panien najchętniej widziałbyś z naszym Louisem? To już powoli ten wiek…
  ― Mm? ― Louis przenosi zainteresowane spojrzenie z niej na Alexandra. Wszyscy patrzą teraz na głowę rodu i czekają na odpowiedź.
  ― Czasy idą nieuchronnie do przodu, najdroższa szwagierko ― odpowiada mężczyzna już z pełną powagą. ― Małżeństwa zawiera się teraz w późniejszym wieku, po zakończonej edukacji. Naszemu Louisowi pozostaje wciąż rok nauki do otrzymania dyplomu. Później, zgodnie z tradycją, wyprawimy z tej okazji wielki bal. Młode panny będą się zabijały o jego uwagę. Z takim nazwiskiem, charyzmą i urodą ― oczy Louisa rozbłyskują radośnie, kiedy ojciec na niego spogląda ― będziemy musieli przygotować się na setki, a może i tysiące kandydatek.
  ― Wiem, że dokonasz najlepszego wyboru ― mruczy Louis. Gdy tak się w siebie wpatrują, można by pomyśleć, że zapomnieli o całym świecie; że nic i nikt już się dla nich nie liczy.
  ― Czasem ― wtrąca Elise ― ważniejsze od czystej krwi jest dobre serce.
  ― Znając doskonały gust mego ojca, moja żona będzie miała i jedno, i drugie. A do tego będzie przepiękna. ― Młodzieniec sięga po kieliszek. ― Ale przecież i tak szczęście męża zależy od tych kobiet, z którymi się nie ożenił. ― Pokazuje białe ząbki w uśmiechu i posyła Alexandrowi długie spojrzenie. Mężczyzna uśmiecha się, jakby usłyszał żart, i spogląda w kierunku Beniamina – to jego częsty kompan do rozmów na temat literatury – ale ten uparcie milczy.
  ― Louisie. ― Elise wydaje się wstrząśnięta.
  ― Przecież tylko sobie żartuję, matko ― miga się zgrabnie młodzieniec; nigdy nie stanowi to dla niego większego problemu. Nawet największą gafę czy nietakt jest w stanie obrócić w żart czy psotę. ― Za poważnie traktujesz życie.

           Louis wciąż organizuje wiele przyjęć, dbając o to, by posiadłość zawsze tętniła życiem, ale incydent, na którym został raz przyłapany, już się nie powtarza; nigdy więcej nie pojawia się też w Bealford Manor czarnowłosy Philip. Panicz zawsze zjawia się w holu, by przywitać ojca po pracy i zaproponować mu kieliszek wina w towarzystwie młodzieży, ale mężczyzna rzadko ma czas i ochotę, by przyjąć zaproszenie. Woli zamknąć się w gabinecie i zdjąć przyklejoną przez cały dzień maskę.
Louis to szanuje. Po prostu zawsze jest obok, żeby ucałować go w kącik warg, zapytać o dzień i oznajmić, że już poprosił służbę o przygotowanie gorącej kąpieli. Zaczyna się robić naprawdę zimno. Tym razem Elise zapada na chorobę, lecz nie jest to nic nawet w połowie tak poważnego jak to, przez co przeszedł Alexander. Jej czerwony nos i opuchnięte policzki sprawiają, że kobieta nie wychyla się z sypialni, zostawiając wszystkie sprawunki służbie i mężowi.
Tak samo jak bal, na który miała się wybrać z Alexandrem na specjalne, podwójne zaproszenie; bal maskowy u samego Alexandra Duffa, earla Fife, i Victorii Koburg.
Alexander chce więc oznajmić swemu jedynemu i najdroższemu synowi, że to jemu przypadnie zaszczyt towarzyszenia mu w tym wyjątkowym dniu, jako iż nie wypada mu – jako mężowi – wybrać się tam z jakąkolwiek inną damą. Gdzież jednak podziewa się Louis? Nie ma go w pokoju, ani z Hermesem na wybiegu, ani w bibliotece czy w salonie… Posiadłość jest zbyt wielka, by miał szukać go osobiście, więc zwraca się do służby. Pyta jedną służącą. Drugą. Następną. Młody lokaj coś wie.
  ― Wydaje mi się, że panicz udał się na strych w towarzystwie Mathildy ― odpowiada uprzejmie. ― Chciał czegoś poszukać.
Alexander ma prawo pomyśleć coś innego.

           Młody Bealford obraca się w rytm muzyki ze starego gramofonu; rozbawiona, przepięknie umalowana Mathilda odziana w jedną ze starych sukien (ta konkretna może mieć nawet wiek) kręci korbką, obserwując panicza.
Panicz też jest odziany w sukienkę. Zawiązany maksymalnie gorset mocno ściska jego talię, nadając jej niesamowity kształt. Wiele kobiet o takiej marzy.
W powietrzu, w którym unosi się kurz, co chwilę słychać stłumiony chichot jej lub jego. Świetnie się bawią, przymierzając stroje, przebierając się i zmieniając makijaże. Louis ma bardzo dużo kosmetyków – teraz wszystkie leżą rozsypane w nieładzie u jego stóp.
  ― Jesteś naprawdę najpiękniejszym mężczyzną, jakiego kiedykolwiek znałam.
  ― Gdyby interesowały mnie dziewczęta ― mówi Louis, kołysząc przed lustrem biodrami ― byłabyś moją ulubioną kochanką.
Mathilda śmieje się cicho, ale zaraz milknie i marszczy brwi, wpatrując się w ciemność za plecami panicza.
  ― Słyszałeś? ― pyta. Korbka przestaje się obracać i gramofon powoli cichnie.
  ― Czy to duch? ― Louis uśmiecha się z rozbawieniem, bagatelizując sprawę. ― Może praprababcia Arabella denerwuje się, że przymierzyłem jej sukienkę? Zobacz, nie była dużo mniejsza ode mnie… Założę się, że wyglądam w niej lepiej.


H.K.M. - 2018-05-26, 19:33

           Jest pewien, że Louis padnie z zachwytu, gdy dowie się o tym, że to właśnie on będzie zastępstwem dla swej chorej matki na wielkim maskowym balu. Od tygodni na salonach arystokracji nie mówi się o niczym innym - to wydarzenie roku. A zaproszeń wysłano naprawdę niewiele, sama śmietanka towarzyska, a rodziną królewską na samym czele. Kto, jak kto, ale jego drogi pierworodny zasługuje na poznanie królowej. On sam widywał się z nią już nie raz i nie dwa, ale jego ukochany syn nie miał jeszcze tej możliwości. Teraz, kiedy wreszcie się nadarzyła, sama królowa doceni fakt choroby Elisabeth Bealford i łaskę doświadczenia na własnej skórze przyjemności płynącej z rozmowy i ogólnego obcowania z tym wesołym, barwnym ptakiem.
Jego dobry nastrój burzy się nieco, gdy nigdzie nie może go odnaleźć - wybieg, biblioteka, sypialnia i korytarze, nigdzie nie dostrzega śladu po zgrabnej sylwetce, nigdzie nie słyszy echa perlistego śmiechu.
Zaczyna więc wypytywać służbę (czuje się z tym głupio, nikogo nie lubi o nic prosić) i w końcu po paru takich rundach, otrzymuje szczątki informacji.
Informacji, które wydają mu się mocno niepokojące. Jego chłopiec i jakaś służka na cholernym strychu. Bogowie, jeszcze tego im brakuje, kolejnego skandalu.
Pokonuje po parę stopni, stawiając duże stopy z absolutnym brakiem ostrożności, byleby tylko dotrzeć do celu. A jednak, gdy znajduje się już przy drabinie, zatrzymuje się gwałtownie, wsłuchując się w zawodzącą muzykę, tupoty i śmiech. Ten śmiech. Wesoły, lekki i figlarny, ten sam, który nie raz przyprawia go o gorące dreszcze w okolicach, które powinny pozostać w obecności potomka absolutnie nietknięte.
Jesteś najpiękniejszym mężczyzną, jakiegokolwiek znałam, słyszy, wspinając się powoli po drabinie. Coś ściska go w żołądku, a pod powiekami już widzi stosy materiału i czułe objęcia. Nie wybaczy mu tego, nigdy mu tego nie wybaczy. Puszczania się na strychu z kimś tak odrażająco nisko uro...
  ― Gdyby interesowały mnie dziewczęta ― mówi Louis, z dziwną wesołością ― byłabyś moją ulubioną kochanką.
Nie pieprzą się tam, myśli nagle, czując dziwny przypływ adrenaliny. Ulga także zalewa jego serce, ale tylko chwilowo, bo jeśli to nie jest pieprzenie, to co, na bogów, wywołuje u nich aż taką wesołość?
  ― Słyszałeś? ― muzyka cichnie gwałtownie. Przerażenie w głosie dziewczyny jest już oczywistością.
A potem nagle Louis po raz kolejny odpowiada coś niemądrego, że właściwie sam Alexander jest bliski parsknięcia śmiechem.
Do momentu, gdy nie uświadamia sobie, co właściwie znaczą te słowa. Nie zamierza jednak uciekać, poddając się tylko dlatego, że wspięcie się na szczyt drabiny, oznacza ujrzenie swego potomka, odzianego w suknię. Wręcz przeciwnie - pokonuje ostatni szczebel i prostuje się dumnie, chowając na razie w cieniu.
  ― A może  ― mruczy nisko, uśmiechając się krzywo, gdy obie piękności podskakują gwałtownie, spoglądając w jego stronę  ― to twój praprapra dziadek Elliott przyszedł cię zrugać za to, że tańczysz w sukni jego córki, chowając się przed swoim zmartwionym ojcem, który szuka cię od godziny, by podzielić się z tobą czymś niewątpliwie interesującym?
Louis zamiera, tak jakby traci oddech na chwilę i musi się podeprzeć o drewnianą kolumnę. Przykłada dłoń do ust, a potem się lekko wachluje, bo w drugiej trzyma wachlarz.
  ― Bardzo cię... przepraszam. ― Młodzieniec śmieje się cicho, choć po jego czerwonych rumieńcach (widocznych nawet pod warstwą pudru) wyraźnie widać, że do wesołości jest mu tak samo blisko, jak do zawału. Popatruje na niego, wyraźnie sprawdzając reakcje. ― Tylko się wygłupiamy. Przebiorę się, jeśli pozwolisz, i już schodzę, dobrze?
  ― Oczywiście  ― pozwala, by jego uśmiech nabrał łagodniejszej nuty, zwiastując, że nie zamierza wybuchnąć gniewem, gdy tylko ujrzy pierworodnego bez towarzystwa służącej. Musi przed sobą przyznać, że nie jest tak oburzony, jak powinien. Właściwie... widok tej pięknej istoty, odzianej w przestarzałą suknię, wprawia go w dobry nastrój. Czuje się, jakby wkroczył właśnie do teatru i rozprawiał z aktorami w przerwie między pierwszym, a drugim aktem.
Powstrzymuje w sobie ochotę do pozostania w miejscu, żegnając się z nimi przesadnie po gentlemańsku. Schodzi po drabinie i sięga po jedną z butelek (skrywanych w co drugiej szafeczce, zdobiącej długie korytarze), nalewając sobie starej dobrej szkockiej.
Sączy ją nieśpiesznie, przyglądając się dawno nieoglądanym portretom. Większości twarzy nie kojarzy nawet odrobinę, niektóre tylko trochę, inne nawet pamięta. Nie mniej jednak, miejsce, w którym się znajduje (jeden z korytarzy pod strychem) jest mało zaszczytne, a wiszące tu wizerunki należały do mało zaszczytnych członków rodu Bealfordów. O ile dobrze wszystko zapamiętał, wiszą tu nawet portrety, które średnio się udały, ale szkoda było je spisać na straty.
Wpatruje się więc w nierówne wargi, zezowate oczy i ogromne uszy, co tylko jeszcze bardziej poprawia mu humor.
Po chwili słyszy pośpieszny tupot i w ten sposób ma przed sobą swego pierworodnego z wciąż kunsztownie upiętymi włosami i śladem szminki na brodzie. Smukłe palce docierają do oczu, wycierając spod rzęs ciemny tusz.
  ― Przepraszam  ― powtarza znowu.  ― Jesteś na mnie wściekły?
Alexander nie odpowiada od razu, choć zna, przecież odpowiedź. Uśmiecha się lekko, spoglądając na paskudnie kiepsko oddany portret wspomnianego wcześniej praprapra dziadka Elliotta.
  ― Ojciec mojego ojca  ― wymruczał wolno  ― Alexander Thomas Bealford, znany był ze swojego niezdrowego zamiłowania do alkoholu, hazardu i pudru. Wszędzie, gdzie się pojawiał, zostawiał po sobie paskudne, białe ślady. Sypało się z niego, gdy tylko otwierał usta, by coś powiedzieć. Kobiety uciekały przed nim w popłochu, bojąc się o swoje kreacje. Kto chciałby, w końcu, wyglądać, jakby dopiero co miał bliskie spotkanie z mielarzem?
Urwał, wyciągając ramię, by objąć nim lekko zatroskanego młodzieńca.
  ― Powinien był wiedzieć, że wszystko należy stosować z umiarem  ― westchnął, upijając jeszcze szkockiej.  ― Prawda?
Louis kiwa głową, spoglądając na niego z lekkim zagubieniem.
  ― Oczywiście  ― odpowiada jednak po chwili.  ― Nie chcę popaść w groteskę.
  ― Słusznie  ― chwali go krótko, ściągając swe ramię z wąskiej talii.  ― Przejdźmy teraz do sprawy, przez którą twój mały sekret wyszedł na jaw, mój drogi. To ci się spodoba, zapewniam.


Koss Moss - 2018-05-26, 20:26

           To cudowne. Niesamowite. Wspaniałe! Jakże wielkie ma szczęście, że matka raczyła zachorować akurat teraz! Tyle wspaniałych osobistości, niepowtarzalnych szans, wielkich możliwości! Radość panicza jest nieopisana, kiedy Mathilda mocno wiąże gorset na jego szczupłym ciele. Louis po prostu nie może już wytrzymać z podniecenia i radości. Wydarzenia towarzyskie to jego żywioł, a na TAKIM wydarzeniu nie był jeszcze nigdy.
  ― Mocniej.
  ― Jesteś pewien, Louisie? Ten jest ciaśniejszy, w dodatku jeszcze go nie rozchodziłeś…
  ― Tak, jestem pewien. Dam sobie radę. Mocniej. Ach!
  ― Na pewno? ― Mathilda przerywa z wahaniem.
  ― Przecież powiedziałem. Ściśnij najmocniej, jak się da ― ponagla ją młodzieniec.
  ― Będziesz miał najpiękniejszą talię na sali.
  ― I o to chodzi. ― Panicz uśmiecha się odrobinę boleśnie. Dziewczyna wiąże wstęgę na kokardkę i młodzieniec wreszcie bierze dość płytki wdech. ― Och, Boże.
  ― Może lepiej poluzu…
  ― Rozchodzę go. Nie martw się. ― Panicz przeciąga się, a potem spogląda w stronę świeżo przygotowanej koszuli. ― Idź teraz do mojego ojca, zanieś mu herbatę z mlekiem i dobrze się przypatrz, w jakie kolory jest ubrany.
Mathilda uśmiecha się z rozbawieniem.
  ― Jesteś pewien, że nie jest na mnie zły?
  ― Na ciebie? Za co miałby być zły? ― Louis uśmiecha się do służącej naprawdę ciepło. ― Jesteś słodka. Tylko z nim nie flirtuj.
  ― Nie będę ― obiecuje Mathilda, posyła Louisowi ostatni uśmiech i opuszcza jego sypialnię, kierując się w stronę prywatnych pokojów państwa Bealford.

           Na dźwięk „proszę” wchodzi do sypialni mężczyzny z wahaniem. Alexander Bealford nie jest jeszcze ubrany do wyjścia. Patrzy na nią spojrzeniem, które bardzo ją onieśmiela. Pewnie nie jej się spodziewał.
  ― Dzień dobry, panie Bealford ― mówi do niego. ― Przyniosłam panu herbatę… na prośbę panicza. Postawić? ― Sugeruje się spojrzeniem Alexandra i ostrożnie odstawia filiżankę na szafce w małym saloniku. ― Poprosił mnie, żebym zobaczyła, co pan ma na sobie. Bardzo przepraszam, jeśli to bezczelne, ale czy mogłabym dowiedzieć się, jaka kolorystyka będzie dominowała dziś w pańskim stroju?
Mężczyzna – całe szczęście – nie wydaje się skory do zbesztania jej. Bez słowa podchodzi do wieszaka i pokazuje jej elegancki czarny frak z czerwoną aksamitką oraz niewielką maskę, która kojarzy się Mathildzie z pięknymi cyrkowcami (lata temu panicz zabrał ją na pokaz, który pamięta do dziś).
  ― Dziękuję ― mówi do niego. ― Mogę odejść?
Za jego pozwoleniem opuszcza sypialnię i biegnie z powrotem do wieżyczki Louisa.

           Panicz rozciąga w dłoniach czerwoną, nieprzyzwoitą bieliznę.
  ― W takim?
  ― Nie, nie, to był inny odcień czerwieni, bardziej w burgund.
  ― Taki? ― Louis rzuca bieliznę za siebie i wyciąga z białej szuflady inny egzemplarz.
  ― Tak, bardziej taki. Zakładasz bieliznę pod kolor jego…?
Louis uśmiecha się z rozbawieniem.
  ― Wszystko musi do siebie pasować, moja droga. Znajdź mi wstążkę w tym odcieniu. I jeszcze chustę.
  ― W porządku. ― Mathilda przyzwyczajona jest do dziwactw panicza, już prawie nigdy nic nie kwestionuje. ― Zobacz, chyba znalazłam.
  ― Tak, będzie doskonała. ― Za jej plecami panicz kończy zmieniać bieliznę. ― Uch.
  ― Hej, wszystko w porządku?
  ― Tak. ― Młodzieniec próbuje wziąć głębszy wdech, co jest niemożliwe. ― Trochę ciasno, ale to nic. Czarny frak. Chyba wiem, który ― oznajmia i znika w garderobie, odprowadzony bacznym spojrzeniem Mathildy.
Kiedy dokonuje w lustrze ostatnich poprawek, skromnym zdaniem służącej wygląda idealnie. Jego młodzieńcze piękno zostaje wyniesione przez tę szlachetną czerń, a czerwień jeszcze bardziej podkreśla niesłychany błękit oczu. Jest doskonały. Mathilda kocha się w nim od tak dawna. Nie może znaleźć słów, by wyrazić swój zachwyt. Nie zna drugiego takiego mężczyzny jak Louis Bealford. Mężczyzny piękniejszego niż każda kobieta. Jego talia jest zdumiewająca, jego nogi długie niczym schody do samego nieba. Pośladki tak krągłe, a nadgarstki smukłe. Loki w świetle świec wydają się utkane ze srebra.
Delikatny pędzelek ostatni raz przesuwa się po wydatnych kościach policzkowych. Różane wargi zostają posmarowane słodkim jak miód balsamem. Louis Bealford odwraca się przez ramię, trzymając między dwoma palcami czarną maskę z czarnymi fikuśnymi piórami.
  ― Mmm. I jak, kochana? Wszyscy panowie moi? ― mruczy.
  ― Wszyscy ― szepcze Mathilda z roziskrzonymi oczami. ― Co do jednego.


H.K.M. - 2018-05-26, 21:34

             ― Szybciej, panie Conant  ― ponagla woźnicę, wyglądając ze zniecierpliwieniem przez okna.  ― Spóźnienia są eleganckie, dopóki na balu nie gości sama królowa.
  ― Drogi takie zatłoczone  ― wzdycha nieszczęśliwie mężczyzna, obracając się przez ramię.  ― Jak kogo rozjadę, szkoda będzie.
  ― Nie będzie  ― odzywają się równocześnie z Louisem, parskając śmiechem.  ― Pogoni pan konie, zarżą i pochowają się po kątach. No, już, zobaczy pan. Bo zaraz sam nas tam zawiozę.
Conant poddaje się i przyśpiesza - zgodnie z oczekiwaniami Alexandra, ludzie pierzchają na boki, widząc, że zdobienia dorożki sugerują mało litościwych kierowców.
Nieco spokojniejszy, opiera się z powrotem o ławie, posyłając pierworodnemu kolejne długie spojrzenie. Nie wstydzi się pokazać na balu z kimś tak przepięknym - co prawda, Louis nie przybywa tam w charakterze damy jego serca, ale i tak ich przybycie wywoła niemałe zamieszanie - pewność znajduje się po jego stronie.
Wyciąga dłoń, przeszukując poły gustownego płaszcza za papierośnicą. Odnajduje ją wreszcie w zapomnianej przez boga wewnętrznej kieszeni, odpalając zwinnie, wbrew gwałtownym podskokom kół na drodze.
  ― Zjawiskowy  ― mruczy, uśmiechając się lekko. Strach przyznać, ale już teraz jest delikatnie podpity. W oczekiwaniu na swoją małą gwiazdę, zdążył wypić parę porcji szkockiej - na tyle niewinnych, by za chwilę z niego zeszło, ale i na tyle potężnych, by czuł się teraz pijany. ― Dla kogo się tak wystroiłeś?
Chłopiec przechyla delikatnie głowę, spoglądając na niego z zaczepnym powątpiewaniem.
  ― Dla ciebie  ― odzywa się po chwili nisko, ochryple. Jego ton posyła dreszcz we wszystkie zakończenia nerwowe pana Bealford'a. Powinien go zganić. Powinien powstrzymać się od zadania tego pytania. Musi się opanować. Teraz.
Powinien.
Nie może.
  ― Udało ci...
Przerywa im pukanie. Głośne. Natarczywe.
  ― Jesteśmy na miejscu, proszę pana. Pójdę otworzyć drzwi.
Prostuje się gwałtownie, odrywając spojrzenie od porcelanowego oblicza. Pozwala sobie otworzyć drzwi, na krótką chwilę przed wyjściem przywdziewa na twarz czarną maskę.
To on pomaga wysiąść paniczowi Bealford'owi, nie pan Conant. To on wyciąga dłoń i pozwala mu się wesprzeć na swym ramieniu, niczym nadwornej damie.
Zostają zapowiedziani przez bardzo eleganckiego szambelana, który odczytuje ich nazwisko z nabożną czcią, znając doskonale jego wagę.
Spojrzenia wszystkich dziewcząt i kobiet kierują się w ich stronę. Na ich wargach wykwitają jednakowe uśmiechy, gdy przechodzą do dobrze znanej procedury uwodzicielskich powitań.
A jednak, wszystkie te piękne buzie wydają się płaskie i miałkie - nie mają w sobie tego czaru i charakteru. Żadna z tych młodych panien nie patrzy na niego tak... pięknie i przenikliwie. Wszystkie chcą go skosztować, jest tego pewien, ale taki głód jest nudny.
Głód, którego nigdy nie można nasycić... to jest dopiero interesujące. Głód, który pan Bealford odczuwa w swym ciele, ilekroć ujrzy błękitne oczy i pełne wargi. Ilekroć jeden z jasnych loków załaskocze go po policzku.
Prawdziwe zaszczyty zostawia, według wszelkich norm, na koniec - przybliża się z wolna po długim szlaku wyciągniętych dłoni, docierając wreszcie do samej królowej.
  ― Wasza wysokość  ― uśmiecha się do niej czarująco, a ona (zupełnie jak te piętnaście lat temu) częstuje go ciepłym, nieco zawstydzonym (sama królowa!) uśmiechem.
  ― Och, Alexandrze  ― szczebiocze, pozwalając mu ucałować się w dłoń.  ― Tak miło mi cię widzieć. Wierzę, że interesy mają się znakomicie! Gdzie podziała się twoja droga małżonka? Nigdzie nie mogę jej dostrzec.
  ― Zachorowała, wasza wysokość  ― zmarszczył brwi w udawanym smutku. Choroba Elise była na tyle niepoważna, że nie musiał się jej w ogóle obawiać, a każda zabawa, która nie wiązała się z pilnym nadzorem jego "drugiej połówki", była sto razy lepsza.  ― Przybyłem tu jednak ze swoim synem, pani. Pragnę ci go przedstawić. Louis Abelard Bealford.
  ― To wielka przyjemność wreszcie poznać waszą wysokość  ― przyznaje nieco onieśmielony młodzieniec. Jego onieśmielenie jest jednak widoczne tylko dla kogoś, kto zna go tak dobrze, jak Alexander, a takich na sali (poza nim samym, oczywiście) dziś nie ma.  ― Już od bardzo dawna na to czekałem. Przygotowałem nawet pewien utwór, specjalnie z myślą o tym spotkaniu.
Elżbieta wykrzywia swe wargi w uśmiechu pełnym aprobaty, przyjmując komplement z powagą, ale i widoczną przyjemnością.
  ― Więc zagraj, mój drogi  ― zachęca go jowialnie, wskazując przepiękny fortepian, zajmujący niemalże honorowe miejsce sali.  ― Proszę, graj. Uroczystość uważam oficjalnie za rozpoczętą!

           Coś jest nie tak. Nie chodzi już nawet o to, że Louis pozwala sobie tej nocy odrobinę wypić, ani o to, jak patrzą na niego te wszystkie przeklęte dziewuchy. Z tym Alexander radzi sobie zadziwiająco dobrze (co nie jest takie trudne, gdy jest pewien, że synowskie spojrzenie należy i tak tylko do niego). Jest jednak coś w zachowaniu młodzieńca... coś, co każe panu Bealford'owi się o niego martwić. Nieustannie mieć go na oku.
To dziwne gubienie oddechu, szczególnie podczas salw perlistego śmiechu. Bolesne uśmiechy, które nie mogą go oszukać w żaden sposób. Louis nie tyka też niczego do jedzenia, skubie zaledwie cokolwiek. Wokół mówi się wciąż o jego pięknie i cudnym usposobieniu, o tym, jaki jest gładki i pachnący, jaki jest niesamowity.
Nieżyczliwi przypisują mu doprawdy odrażające epitety, ale pan Bealford potrafi je zdusić jednym spojrzeniem zimnych oczu.
Rozmawia o handlu i przedsiębiorstwie, o historii i literaturze. Tańczy z panią i panną Malley, żartuje z panem Hewkins'em i panem Alley'em, ale nieustannie nie spuszcza z oczu swego pięknego towarzysza.
Który zaczyna wyglądać coraz... bladziej. Słabiej. Który co jakiś czas opiera się (wciąż elegancko) o ścianę i... Bogowie, musi go natychmiast wyprowadzić na powietrze.
  ― Chodź ze mną  ― proponuje łagodnie, ujmując młodzieńca pod ramię. Zmierzają powoli w stronę ogrodów, docierając do nich po paru minutach cichego marszu.
  ― Co się z tobą dzieje?  ― Pyta cicho i wprost, bo nie zamierza czynić długich wstępów, gdy chodzi o zdrowie jego jedynego, najdroższego potomka.  ― Czy powinniśmy wrócić do domu?
  ― Wszystko w porządku ― Louis kręci głową, aż kilka jasnych loków podskakuje wokół jego drobnej buzi. ― Zrobiło mi się tylko odrobinę duszno. Świeże powietrze bez wątpienia dobrze mi zrobi.
Krążą po placu, nie wymieniając ze sobą słowa. Alexander wciąż jest zaniepokojony i nie potrafi już tego ukryć. Wpatruje się w syna zmartwionym wzrokiem, czekając na każde, najmniejsze nawet westchnienie, ale i ono przepełnione jest bólem!
I nagle chłopiec zatrzymuje się, chwytając go gwałtownie za ramię. Osuwa się na ziemię, dysząc ciężko, ale jego ojciec już tu jest, już wspiera go ramieniem, wznosząc w górę.
  ― Co się dzieje  ― pyta coraz bardziej przerażony.  ― Powiedz mi, proszę.
Nigdy w życiu nikogo o nic nie prosił, ale teraz wie, że jeśli zajdzie taka potrzeba, będzie błagał. Louis oddycha płytko, jego twarz czerwieni się z wysiłku.
  ― G-gorset  ― wydusza wreszcie słabo, a pan Bealford czuje, jak jego szczęki opuszczają się luźno w dół, pozostawiając go tak z mało inteligentnym wyrazem twarzy.
  ― Co  ― pyta głupio, by w następnej chwili wsunąć dłonie pod materiał ciasno owiniętej wstęgi i koszuli. Wyczuwając pod palcami specyficzną twardość, wzdycha z zaskoczeniem, ale nie mówi nic. Sięga po haftki, licząc ostrożnie, aż wreszcie dochodzi do wiązania - ciągnie za oba końce wstążki, luzując ciasne objęcia materiału, dopóki z przepięknych warg nie wyrywa się wreszcie błogie westchnienie.
  ― Coś ty sobie myślał, mały głupcze?  ― Syczy mu cicho do ucha, pomagając młodzieńcowi przenieść się na najbliższą ławkę.  ― Co miałeś w głowie, przyduszając się tym cholernym gorsetem?! Louis! Na boga!


Koss Moss - 2018-05-26, 22:43

           Louis zaczerpuje drżąco powietrza, wznosząc spojrzenie ku rozgwieżdżonemu niebu. Jest bardzo zimno. Spomiędzy jego warg ulatuje ciepła para. Obejmuje się za brzuch, przytrzymując ten nieszczęsny gorset na miejscu i próbując się trochę ogrzać.
  ― Po prostu zacisnąłem go za mocno ― wzdycha, wzdrygając się z zimna. ― Myślałem, że się rozciągnie, ale jest trochę mniejszy niż ten, który noszę zazwyczaj…
Alexander w jednej chwili wyciąga ramię i obejmuje go, przyciąga do siebie. Louis z wdzięcznością układa głowę na jego ramieniu i łaskocze jasnymi, pachnącymi kwieciem kosmykami jego podbródek, policzki, nos. Przymyka oczy. Znów jest mu wstyd, ale teraz już nie ma sensu niczego ukrywać.
Ojciec wydaje się trochę zszokowany, choć przecież go nie odtrąca. Jego zdumienie graniczące ze zniesmaczeniem jest jednak ewidentne. Ale… to nie tak, że Alexander jawnie go potępia. Nie tak, że każe mu natychmiast zaprzestać takich praktyk. Nie każe. A przynajmniej nie z tego powodu, z którego być może powinien.
  ― Nie możesz tego więcej robić. Nie kosztem swojego zdrowia ― mówi bowiem. I pomyśleć, że kiedyś Louis panicznie bał się takiej ewentualności. Obawiał się jego ostrej reakcji. Mężczyzna nie ma prawa robić takich rzeczy! To powinien usłyszeć.
To usłyszałby od każdego innego ojca.
  ― Ojcze. Nie narażam zdrowia. Możemy pójść do łazienki i sam go zawiążesz. Tak, jak będzie ci się podobało. ― Młodzieniec unosi delikatnie głowę i rzuca mu z dołu spojrzenie, w którym błyszczy cień rozbawienia; jest figlarny.
Alexander znów nie decyduje się postawić między nimi granicy, co coraz mniej dziwi Louisa. Wodzi wzrokiem od oczu syna do jego ust. Trwa to chwilę, nim wreszcie kiwa powoli głową.
  ― Sam przecież nie dasz rady… Będę musiał ci pomóc… Tak, tak. Chodźmy.
Podnoszą się więc i zmierzają z powrotem ku pałacowi. Louis z zachwytem podziwia widoki. Zimowy Pałac jest jednym z najpiękniejszych miejsc w Wielkiej Brytanii; kogóż nie zachwyciłby swoim wiecznym urokiem.
  ― Mam wrażenie, że zaraz zobaczymy na niebie smoka ― szepcze niemądrze, by rozładować atmosferę. Spogląda na poważny, skupiony profil mężczyzny i uśmiecha się; nie jest w stanie przestać.
Nie kazał mu pozbyć się gorsetu.
Zawiąże go.
Podoba mu się.
Wchodzą do holu i kierują się do mniej uczęszczanej łazienki w głębi korytarza. Muszą trochę poczekać, ponieważ zajmuje ją jakaś młoda dama, a w kolejce czekają dwie następne. Po chwili wchodzą do środka obaj, nie bacząc na ewentualne plotki. Louis staje przy szafce, ostrożnie zdejmuje frak i koszulę. Jest odwrócony tyłem do ojca, ale widzi go w lustrze. Najprzystojniejszego mężczyznę na sali. W Anglii. Na świecie.
Jakże wielką ma ochotę podejść do niego, chwycić jego dłonie i położyć sobie na pośladkach. I pocałować te wydatne, blade usta. Naprawdę ma na to ochotę: spleść ich języki po raz pierwszy. Przelizać się z własnym ojcem. Pieścić skórę jego głowy, rozpuścić włosy i przeczesywać je najczulszym gestem.
Rozbiera się z uśmiechem. W końcu zostaje już tylko w spodniach i w tym nieszczęsnym, beżowym gorsecie haftowanym w kwiaty. Spogląda w zwierciadło, przegląda się krytycznie. Staje bokiem i ogląda swe pośladki, jeszcze bardziej niż zwykle dziś wyeksponowane.
  ― Proszę. Teraz możesz zawiązać ― oznajmia. ― Musisz zacisnąć go na dole najmocniej, jak się da, a na górze pozostawić luźniejszy. ― Przechyla głowę, gdy Alexander staje za nim i zaczyna manipulować przy wstędze. Jego silne dłonie radzą sobie z nią naprawdę sprawnie. Dużo sprawniej niż szczupłe palce Mathildy.
Louis cały czas obserwuje ich w lustrze. Uważa, że pięknie się razem prezentują. Uważa też, że nie zachowują się jak ojciec i syn – i bardzo trudno mu pamiętać o tym, kim są.
  ― Nie spodziewałem się, że tak łatwo to zaakceptujesz ― przyznaje cicho, przerywając osobliwą ciszę.
  ― Bywa ― mruczy Alexander, dbając o to, by każdy milimetr gorsetu dawał smukłemu, wymęczonemu ciału dość swobody ― że przychodzą rzeczy o wiele trudniejsze do zaakceptowania. Ty także… ― Mężczyzna urywa na chwilę, wpatrując się w łabędzią szyję syna. Louis z premedytacją odchyla leciutko głowę, jak gdyby nadstawiał gładką skórę do pocałunku, ale ten nie następuje. ― …zaakceptowałeś fakt, że nie tworzymy z twoją matką takiego związku, jak wydaje się innym ludziom.
Panicz bierze relatywnie głęboki wdech, czując, jak przy kolejnym naciągnięciu wstęgi – już wyżej – gorset podrażnia jego sutki.
  ― Mmm… Mogę cię pocałować? ― mruczy sennie, obserwując twarz ojca spod półprzymkniętych powiek. Lustrzany Alexander podnosi nagle spojrzenie na jego oczy, zaprzestając sznurowania gorsetu. Louis zagryza delikatnie wargę, potem zaś zgrabnie obraca się i opiera dłońmi o jego tors. Zadziera głowę i zagląda w oczy już temu prawdziwemu Alexandrowi, czując na sobie jego oddech, który zdaje się osiadać na policzkach, wywołując rozkoszne szczypanie. Serce szarpie się w jego piersi jak oszalałe, krople potu osadzają na skórze; nie może zapanować nad skurczem w podbrzuszu, nie potrafi okiełznać drżących rąk. ― Proszę?
Alexander… jest podniecony. Louis wie. Wie, ponieważ widzi to w jego oczach: w rozszerzonych źrenicach, w półprzytomnym, zsuwającym się na jego wargi spojrzeniu i w niezdrowym błysku w nim zawartym. Rozchyla usta i nabiera powietrza, ale wtedy… Alexander sam pochyla się i niweluje dzielącą ich odległość.
I to jest za dużo. Louis czuje się jak porażony prądem. Sztywnieje cały, zalany gwałtowną falą gorąca i adrenaliny, po czym przesuwa ręce na kark Alexandra i owija je wokół jego szyi, zamykając powieki. Przyciskają do siebie swoje usta, prawie je sobie wzajemnie miażdżąc. To Louis jest pierwszą osobą, która rozchyla wargi, jednocześnie delikatnie odchylając głowę. Zwiększa dystans między ich wargami o kilka nieznośnie wkurwiających milimetrów i uśmiecha się marzycielsko, spod długich rzęs zaglądając w oczy Bealforda seniora.
Nie może uwierzyć, że to się wydarzyło naprawdę. Boi się, co będzie, kiedy już stąd wyjdą, ale na razie nie chce o tym myśleć.
  ― Nie umiesz mniej grzecznie? ― szepcze, ledwie poruszając ustami.


H.K.M. - 2018-05-26, 23:20

           Wszystko pierdoli się w ułamku sekundy - jego mur, jego maska, jego anielska cierpliwość. Resztki moralności, podszepty sumienia, boskie nawoływania i okruchy przytomności.
Siłę biorą za to paskudnie zwierzęce instynkty, zachowania ordynarne, wyuzdane, wulgarne i sprzeczne z ludzką naturą.
A on im tak po prostu ulega - nie, nie im, wcale nie im. Ulega tym rzęsom, gęstym i ciemnym, ulega pełnym wargom i błękitnym oczom, och, poddaje się im z cichym jękiem przegranej.
I całuje go. Całuje swojego własnego syna, przyciskając się do jego ciała, jakby to właśnie tam oczekiwać miał zbawienia. Ale zbawienie wcale nie nadchodzi - głód zwiększa się tylko, zwłaszcza w chwili, gdy ich usta rozdzielają się, a on sam otwiera oczy, zmuszony do interwencji.
  ― Nie umiesz mniej grzecznie?  ― Zapada bezczelne pytanie, które powinno pomóc mu się otrząsnąć, wybudzić z transu, zrozumieć, że to, co robią w tej przeklętej łazience jest nie tylko złe, ale zakazane, nielegalne, zabronione!
  ― Umiem  ― chrypi jednak ciężko i przypada do niego znowu, łapiąc za szczupłe nadgarstki. Przyciska je do ściany, więżąc młodzieńca między jej chłodną powierzchnią, a rozgrzanymi centymetrami swojego własnego, rozpalonego ciała.
Tym razem nie uderza swoimi wargami na oślep - dotyka nimi tych drugich z wprawą i wyczuciem godnym cholernego mistrza, zdaje sobie z tego sprawę. I czeka, czeka na zaproszenie, a kiedy je dostaje, wsuwa język do środka, szukając tego drugiego. Pozwala żeby się zetknęły, ale tylko na chwilę. Teraz wie, że raz dotknięty, będzie proszony o powtórzenie zabiegu. Ale nie oddaje go chętnie. Uśmiecha się diabolicznie, zakładając jedną z długich nóg przez swoje biodro. Przyciska rozgrzaną erekcję do płaskiego brzucha. Porusza wargami i znowu wplątuje w nie język, czując słodkawy posmak tego drugiego. Jak wino, jak młodość, jak... jak kwiaty.
Idealny. Bogowie, jest idealny.
Pogłębia pieszczotę, przechodząc z niewinnego drażnienia do ostentacyjnego lizania - dwa, rozgrzane, wilgotne kawałki mięśni ścierają się ze sobą w akompaniamencie mlaszczących odgłosów, które w jego głowie brzmią tak apetycznie, że momentalnie ma ochotę na więcej i więcej.
Nie odsuwa się, by zaczerpnąć oddechu, robi to przez nos. Teraz skupia się na tym, by wypieprzyć ciasne usteczka niewypowiedzianymi słowami, każdą chwilą, podczas której musiał powstrzymywać się i cierpieć. Skubie zębami obie wargi i pozwala skubać swoje. I dociska się wciąż i wciąż mocniej, a jego bielizna, cholera, chyba zaczyna być wilgotna.
Ktoś za drzwiami śmieje się głośno, ale totalnie go to nie interesuje. Unosi dłoń i przesuwa ją przez materiał gorsetu, dosięgając jednego z sutków. Zaciska palce - najpierw lekko, potem mocniej. Przeciągły jęk ucieka we wnętrze jego ust - spija go chciwie, odsuwając się tylko po to, by zmienić kąt pieszczoty.
  ― Halo...  ― rozlega się nagle i świat powraca na swoje miejsce. Odsuwa się gwałtownie, czując jak - jeden za drugim - osuwa się na niego lawina głazów odpowiedzialności.
WłaśniepocałowałLouisa. Przelizał się ze swoim synem. Jego język pieprzył jego usta. Ich... oni...
  ― Słucham?  ― Pyta bez zająknięcia, przysuwając się ostrożnie do drzwi. Przykłada do nich ucho, łapiąc drżącą dłonią za klamkę. Na wszelki wypadek.
  ― Och, proszę mi wybaczyć. Myślałam, że nikogo tam nie ma ― miękki głosik oddala się po chwili wraz z echem kroków. Pan Bealford przesuwa dłonią po twarzy.
Nie patrzy na Louisa - spogląda do lustra, wprost w swoje odbicie.
  ― Boże  ― szepce cicho, nie kryjąc w tym jednym słowie całej grozy i zdumienia.  ― Boże  ― powtarza i obraca się gwałtownie, opuszczając łazienkę.


Koss Moss - 2018-05-27, 00:35

           Młodzieniec prawie mdleje; opiera się o umywalkę, by zapobiec upadkowi.
  ― Tato ― rzuca za mężczyzną, ale to na nic, Alexander wychodzi.
Kilka sekund później (Louis chwyta gwałtownie koszulę i zasłania się nią) do łazienki zagląda kobieta, która przed chwilą zniszczyła tę chwilę.
  ― O Boże. ― Łapie się za pierś, wyraźnie zaskoczona widokiem Louisa. ― Przepraszam. Myślałam, że…
  ― Już wychodzę ― odpowiada jej Louis.
Wie, że zauważyła fragment gorsetu, choć mogła nie wiedzieć, na co patrzy. Na szczęście wyszła, zostawiając go stojącego przy lustrze w takim stanie, że… Bogowie…
Dość nieporadnie zawiązuje gorset na tyle, by nie widać było wstążki, po czym narzuca koszulę i frak. Opuszcza łazienkę. Poszukuje Alexandra, ale nigdzie nie może go znaleźć.
Chce wszystko wyjaśnić, powiedzieć mu, jak bardzo się cieszy, jak bardzo to było przyjemne, dobre, wspaniałe, cudowne. Najcudowniejsze w życiu. Jak bardzo podniecił się, gdy został chwycony za nadgarstki i przyparty do ściany tak władczo. Chce przyznać, że od dawna zastanawiało go, jak całuje Alexander. Ale…
  ― Przepraszam. ― Prawie wpada na gospodynię. ― Widziała pani mojego ojca?
  ― Udał się w kierunku wyjścia. Zapewne na taras, lub do ogrodów, paniczu, czy coś…
  ― Nie, nic się nie stało ― zapewnia pośpiesznie, po czym biegnie do wrót wyjściowych i zaczyna swoje poszukiwania.
Jego sylwetkę widzi już z daleka. W blasku późnojesiennego księżyca jego włosy wydają się lśnić jak diamentowy pył. Ojciec siedzi samotnie na ławce, pali papierosa.
Louis musi podejść szybko – najszybciej, jak to możliwe, zanim jakieś zupełnie niepożądane myśli zmienią zupełnie tę piękną, otwartą relację, którą przez chwilę dzielili.
Idzie więc. Jest przymrozek, trawa przybiera siny odcień; pokrywa ją delikatny szron.
  ― Ojcze. ― Zatrzymuje się przy mężczyźnie lekko zadyszany i uśmiecha się niepewnie. ― Wszystko w porządku? Wyszedłeś tak nagle.
Alexander przez sekundę spogląda na niego z niedowierzaniem. Potem się uśmiecha, Louis wie jednak, że patrzy na maskę bardzo podobną do tej, którą Alexander trzyma w dłoni.
  ― Oczywiście, że tak. Przyszedłem tylko zaczerpnąć świeżego powietrza.
Młodzieniec rozgląda się dokoła, upewniając się, że są sami.
  ― Całuję aż tak źle? ― pyta cicho, żartobliwie. Kiedy sytuacja jest wyjątkowo niezręczna, zawsze próbuje obrócić ją w zwykły niewinny figiel. Alexandrowi nie jest jednak do śmiechu. Mężczyzna drga lekko, jakby ktoś ochlapał go zimną wodą, po czym zaciąga się mocno papierosem. Gdy się odzywa, w jego głosie słychać rezygnację.
  ― Louis. To niewłaściwe.
  ― Ale przede wszystkim miłe ― odpowiada mu młodzieniec, niezrażony, i przysiada zgrabnie obok. ― Bardzo mi się podobało. Przecież nikt się nie dowie.
Alexander śmieje się nerwowo.
  ― Mi też ― mówi dziwnie szybko i nieskładnie, po czym znów głęboko zaciąga się dymem. Potem gasi papierosa obcasem i na jego oblicze wraca grobowa powaga. ― Mi też ― powtarza już bardziej do siebie.
  ― Tato. ― Louis próbuje zajrzeć mu w oczy. Jest wyraźnie zatroskany; boi się, że cena, którą przyjdzie mu zapłacić za tę chwilę grzesznej przyjemności będzie tym razem zbyt wysoka. Już raz niemal stracił Alexandra. Wie, że nie jest w stanie tego znieść. ― Obiecaj mi, że nie będziesz mnie teraz unikał.
Mężczyzna spogląda na niego wzrokiem, w którym widać chyba… smutek. Wydaje się Louisowi rozdarty i poruszony do głębi. Wymusza uśmiech, nim odzywa się tonem, którego młodzieniec jeszcze u niego nie słyszał.
  ― Wróćmy, proszę, na przyjęcie.
Wstaje i rusza w stronę pałacu, ale panicz potrząsa głową.
  ― Porozmawiajmy ― nalega, nie ruszając się z miejsca. ― Co cię tak gnębi? To tylko jeden pocałunek. Nasz sekret, tato. Na zawsze.
Alexander przystaje gwałtownie, odwraca się i spogląda na niego, rozbity pomimo wyraźnych prób zapanowania nad mimiką. Louis obdarza go łagodnym, zachęcającym uśmiechem.
  ― Nie rozumiesz ― wzdycha mężczyzna tak nieszczęśliwie, że młodzieńcowi udziela się jego stan. Patrzy na ojca, gdy ten podchodzi, skracając dzielący ich dystans do poufnego minimum. ― Ten pocałunek… nie wyjdzie mi teraz z głowy, ja… To było… To było bardzo dużo, Louis. To było dla mnie BARDZO dużo.
Louis wpatruje się w niego, jakby widział go po raz pierwszy. Coś w tym jest, ponieważ naprawdę, Alexander nigdy w życiu nie pozwolił sobie przy nim na okazanie tak wielu emocji, takiego ogromu wątpliwości.
  ― Zmartwiłbym się, gdybyś mógł wyrzucić go z pamięci tak łatwo, jak wszystkie inne ― szepcze i podnosi się powoli z ławki, by Alexander nie musiał się nad nim pochylać. ― Ja też o nim nie zapomnę. Jeśli chcesz, tato, nic nie stoi na przeszkodzie, żebyśmy…
  ― Nie mówmy już o tym ― ucina mężczyzna i odchodzi. Tym razem na nic zdaje się nawoływanie Louisa za jego plecami. Już żadna forma słowa „tato” nie jest w stanie sprawić, by Alexander zawrócił, nawet ta wypowiedziana łamiącym się głosem.
Po jakimś czasie i on wraca na salę – z kamienną maską i przykrą świadomością, że ojciec robi wszystko, by znaleźć się jak najdalej od niego.

           Panicz kryje urodziwą twarz w rękach. Nie może zapomnieć o tamtej nocy, kiedy wracali do domu z balu i Alexander… tak bardzo pijany… odmawiał z nim jakiegokolwiek dialogu, ignorując wszystkie słowa, wszelkie zaczepki. Odsuwał jego czułe dłonie, odsuwał się od niego, najwięcej zainteresowania poświęcając oknu dorożki i widokowi za nim. Ma wrażenie, że zaprzepaścił wszystko, wszystko, co mieli, co nadawało życiu Louisa ten cudowny smak zakazanego owocu.
  ― Co zrobiłeś? ― pyta ochryple Vincent zza kieliszka wina.
  ― Och, to straszne ― wzdycha Louis, jakby go nie usłyszał. ― Teraz już nigdy, przenigdy się do mnie nie odezwie.
Wuj spogląda na niego z niezadowoleniem, zupełnie, jakby o wszystkim już wiedział.
  ― Mówiłem ci, żebyś uważał ― wzdycha, jednak następne słowa wypowiada łagodniej. ― Tak czy inaczej, będziesz musiał mi powiedzieć, co takiego się wydarzyło.
  ― Nie mogę ― wydusza, bawiąc się nerwowo włosami. ― Powiedziałem mu, że nikt się nie dowie. Nie mogę ci powiedzieć. Ale nie mogę już tego znieść!
  ― W takim razie musisz zaryzykować. ― Vincent wywraca oczami. ― Wystarczająco wiele mówi mi już twoja twarz, chłopcze. To coś bardzo niestosownego, prawda?
Louis kiwa głową, wyginając usta w podkówkę.
  ― Ale nie potrafię tego żałować.
  ― Proszę cię ― zaczyna wolno wuj ― nie mów tylko, że próbowałeś go na siłę odwieźć od tej głupiej dziewczyny.
Panicz wzdycha rozpaczliwie; odchyla głowę i zamyka oczy.
  ― Nawet o niej nie myślałem. Po prostu wyglądał tak… pociągająco ― mówi. ― Zgodził się zawiązać mi gorset. Który ojciec tak robi. Który? ― otwiera oczy i spogląda na Vincenta ostro, jakby to on był wszystkiemu winien. ― Patrzył na mnie takim wzrokiem… Ja tylko… zrobiłem to, co wydawało mi się w takiej sytuacji naturalne.
Vincent wstaje, by dolać sobie więcej wina. Louis wiedzie za nim wzrokiem, zaniepokojony. Rozchyla usta, by coś sprostować, dodać, zażartować, ale jest za późno.
  ― Pocałowałeś własnego ojca. Ty… cholerny obłudniku.
  ― Właściwie ― Louis unosi dłoń z wyprostowanym palcem wskazującym ― to on pocałował mnie.


H.K.M. - 2018-05-27, 01:10

           Odsuwa się od służącej, nie pozwalając jej odebrać cylindra. Od razu przechodzi prosto do salonu, gdzie spodziewa się ujrzeć Vincenta. Obaj podchodzą do siebie w tym samym momencie, ściskając krótko i spoglądając sobie woczy. Przez długą chwilę panuje między nimi totalna cisza, zanim Alexander wydusza z siebie wreszcie;
  ― Muszę ci o tym opowiedzieć. Nie wiem, co powinienem... nie mogę przez to myśleć, czuję się... nieczysty. Czuję się nieswój. Czuję się, jakbym w ogóle nie znał siebie  ― ciągnie, przechadzając się nerwowo po dobrze sobie już znanym salonie.
  ― W takim razie powiedz mi ― zachęca go doktor Bealford, wskazując z kamienną twarzą na barek.
Korzysta z zaproszenia, nalewając sobie szczodrze swojej ukochanej szkockiej. Popatruje na brata z miną tak ponurą, że ten nie wytrzymuje wreszcie i podnosi się ze swego miejsca, kuśtykając w jego stronę.
  ― Powiedz mi wreszcie i przestań się cackać  ― ruga go szorstko. ― Nie mam całego dnia.
Dobrze wie, że Vincent kłamie - gdyby tylko zaszła taka potrzeba, Alexander mógłby tu spędzić cały dzień, a ten wierny głupiec trwałby u jego boku, wysłuchując najgłupszych plotek.
  ― Chodzi o Louisa...  ― zaczyna wolno, upijając od razu szczodry łyk alkoholu.  ― Ostatnio niepokojąco się zachowuje.
  ― Jak się zachowuje?  ― Pyta spokojnie mężczyzna, gdy w powietrzu znów zbyt długo unosi się milczenie.  ― Co takiego robi? Denerwuje cię czymś?
  ― Tak  ― odpowiada pośpiesznie, ale rozmyśla się zaraz.  ― Nie  ― podejmuje więc, ale tego też wcale nie jest pewien.  ― Nie wiem  ― wyrokuje, mając ochotę uderzyć czołem w ścianę.
  ― Świetnie  ― Vincent jest chyba także niebezpiecznie bliski jego idei, gdy wzdycha głośno, zwracając oczy ku niebu.  ― Dziękuję ci, teraz już wszystko wiem.
  ― Problem w tym  ― mruczy cicho, dolewając sobie jeszcze alkoholu.  ― Że ja sam także nie... nie rozumiem. Naprawdę, nie żartuję.
  ― Musisz zrozumieć, że boli mnie twoja krzywda, ale jeśli nie zdasz mi choć cząstkowych informacji, nigdy nie dowiem się, czy mogę ci jakoś pomóc. Dociera?
  ― Tak  ― parska, mierząc kuzyna rozwścieczonym spojrzeniem.  ― Przecież wiesz, że tak.  ―
I znów milknie ale tym razem nie na długo.  ― Tydzień temu na tym... balu...  ― przekonuje siebie, że potrafi, że może.  ― Wydarzyło się coś bardzo... ale zaczęło się już wcześniej, przysięgam. Chodzi o to, jak on na mnie patrzy. I dotyka, cały czas. Ciągle mnie dotykał i patrzył, a ja... nie widziałem, by ktokolwiek robił to w taki sposób, wiesz? Z tak wielkim podziwem i oddaniem. I... głodem. Bogowie, Vincent, on pożerał mnie tym wzrokiem. Tam, w toalecie... na tym balu  ― dodaje pośpiesznie  ― poszliśmy do tej cholernej toalety, bo... wyobraź sobie, że odkryłem, że nosi gorsety. Mężczyzna, mój syn. Nosi gorsety. Zapiął za ciasno, musiałem jakoś... nie chciałem, by ktoś się dowiedział, nie miałem jak tego ukryć  ― mówił bardzo szybko, ale Vincent wcale mu nie przerywał, na całe szczęście.  ― Staliśmy tam, on i ja. I znów popatrzył na mnie tak, że... a potem zapytał, rozumiesz? Zapytał mnie, czy on, mój syn, może mnie pocałować.
  ― Zgodziłeś się? ― Usłyszał tylko, więc obrócił się, popatrując na brata bez zrozumienia.
To wszystko, co miał mu do powiedzenia? Żadnego "to skandal", albo "jak on tak mógł"?
  ― Ja...  ― zawiesił się, kręcąc głową.  ― Nie. Nic nie powiedziałem.
  ― Więc w czym problem?  ― Padło kolejne pytanie po długiej chwili głuchej ciszy. Powietrze zgęstniało wyraźnie, przesycone perspektywą wyjawiania najpilniej strzeżonych tajemnic. ― Skoro się nie zgodziłeś, nie widzę w tym żadnego problemu.
  ― C-co?  ― Wydusił z siebie z wyraźnymi pretensjami. Och, dobrze wie, że jego historia nie kończy się wcale na nie udzieleniu pozwolenia na całowanie, ale... Czy ten człowiek nie powinien być chociaż odrobinę zniesmaczony?!
  ― To mój syn  ― warczy, przysuwając się do niego gwałtownie.  ― Mój syn, Vincencie! Nie powinien mnie prosić o takie rzeczy. Nie powinien tak na mnie patrzeć.
  ― A ty nie powinieneś go całować.
Czuje się tak, jakby ktoś właśnie uderzył go z całej siły w twarz. Spogląda w dojrzałe oblicze, starając się z niego wyczytać... cokolwiek.
  ― Skąd...  ― jąka słabo, odstawiając szklankę na stolik, by ta nie wypadła mu z dłoni.  ― Jakim cudem, przecież...
  ― Masz to wypisane na twarzy, cholerny durniu  ― słyszy, opadając ciężko na fotel. Pozwala, by włosy otuliły swą kurtyną jego twarz, schowały go przed tym okropnym człowiekiem.  ― Pocałowałeś go, a teraz się tego wypierasz. Skrajny idiotyzm.
  ― Które z tych dwóch jest skrajnym idiotyzmem?  ― Warczy, rzucając się wściekle na kanapie. ― Powiedz mi, żebym mógł odtrącić mniejsze zło!
  ― Alexandrze  ― tym razem Vincent wydaje się wyraźnie rozbawiony.  ― Na to jest już zdecydowanie za późno.


Koss Moss - 2018-05-27, 02:30

           Louis jest wymarznięty, zmoknięty i zniecierpliwiony.
  ― Szybko! ― ponagla służbę i czeka w holu, aż młoda kobieta wróci w towarzystwie pana domu.
  ― Dzień dobry, wuju ― wita go z uśmiechem pomimo jawnego wzburzenia. ― Nie uwierzysz, co się stało. Bo ja nie mogę. ― Służąca jest obok, chce mu pomóc, ale Louis sam zdejmuje płaszcz i rzuca go niedbale na wieszak, po czym energicznie przemierza hol w drodze do salonu. ― W tym domu nie da się wytrzymać. Powiedz mi. Powiedz, czy to, co zrobiłem, to jakiś grzech ciężki? Jestem już skazany na potępienie? Ma zamiar nigdy się do mnie nie odezwać?
Przekracza próg salonu. Vincent idzie za nim, próbuje dojść do głosu, ale nie jest w stanie.
  ― Traktować mnie jak powietrze, udawać, że nie istnieję? Tak nie można. Sam powiedz, Vincent. Czy głupi pocału… ― urywa młodzieniec, nagle zauważając, kto stoi przy barku z alkoholem, i zamiera. ― Och. Dzie… Dzień dobry, ojcze.
Alexander wpatruje się w syna z rosnącym szokiem. Jego twarz nabiera intensywnie czerwonej barwy – podobnie zresztą jak twarz Louisa. Wygląda na wzburzonego.
  ― Ty stary skurwielu ― zwraca się do Vincenta. ― O wszystkim wiedziałeś.
  ― Nie musiałby wiedzieć, gdybyś mnie nie unikał! ― obwieszcza surowo młodzieniec, nim wuj ma szansę się odezwać. ― Mogliśmy to załatwić między sobą, ale wolałeś przede mną uciekać!
  ― A ty ― ojciec zwraca się do niego z wściekłością ― musiałeś przybiec do wuja, żeby wylewać żale, tak?! Wydaje ci się, że w moim obowiązku leży chodzenie za tobą po tym, jak wydarzyło się miedzy nami coś takiego?!
Louis podchodzi do niego żwawym krokiem z zadartym podbródkiem. Zaciska dłonie w pięści, mrużąc niebezpiecznie oczy.
  ― Tak!
  ― Nie bądź bezczelny ― warczy Alexander, zawisając nad nim groźnie.
  ― A ty nie bądź tchórzem! ― Louis chwyta ojca za przód koszuli.
Alexander robi dokładnie to samo – tylko znacznie mocniej. Łapie młodzieńca za ubranie, prawie go przy tym podnosząc, i potrząsa nim, a na jego twarzy maluje się coś, co chłopak odczytuje jako skrajną odrazę.
Jego oczy rozszerzają się ze strachu i wtedy właśnie padają te okropne, okropne słowa.
  ― Pieprzone dziwadło…
Louisowi nagle brakuje słów. Dłoń, która zaciskała się ze złością na koszuli Alexandra jeszcze sekundę temu, teraz jest niemal wiotka. W błękitnych oczach najpierw pojawia się kompletny szok, a potem nieopisany ból. Nie jest w stanie nawet się zorientować, co się dzieje, a łzy już zasnuwają bezchmurny błękit, już przedzierają się przez bramę rzęs i wypływają na policzki.
Nawet nie próbuje się wyrwać, i tylko patrzy bez zrozumienia, i gdzieś z oddali słyszy podniesiony głos Vincenta.
  ― Jak możesz się tak do niego zwracać!
Louis nie odwraca spojrzenia od zimnych i niechętnych oczu ojca, nie potrafi.
  ― Puść ― mówi głosem, który kreowany jest na stanowczy, lecz złamałby się, gdyby tylko trzeba było powiedzieć coś więcej.
Coś w twarzy Alexandra ulega zmianie, jednak mężczyzna nie spełnia prośby.
  ― Proszę ― mówi ostrożnie ― wiesz, że wcale tak... Że to nie tak.
Ciało Louisa drży w spazmie na krótko przed tym, jak młodzieniec nabiera gwałtownie powietrza i z całych sił odpycha od siebie ojca. Nigdy w życiu nie zrobił czegoś tak porywczego, nigdy nie użył wobec niego siły, ale dzisiejszy dzień wiele zmienia.
Rozmasowując ramię, rusza do drzwi, nieskory już do żadnych rozmów. To nie są słowa, które łatwo jest wyrzucić z głowy, gdy się je usłyszy – Alexander trafił w czuły punkt. Gdyby nazwał go idiotą, głupcem, dziwką, ale… nazwał dziwadłem, już nawet nie osobą, lecz czymś co utraciło tę rangę przez wzgląd na swe głębokie zepsucie, na całkowitą wewnętrzną degenerację.
Wpada do stajni i wyprowadza Hermesa na zewnątrz, ale tam już czeka Vincent. Panicz ociera stanowczym gestem policzek, przyjmując zacięty wyraz twarzy.
  ― Co zamierzasz zrobić? ― zapytuje łagodnie wuj.
  ― Jechać do domu ― odpowiada sucho Louis, a potem potrząsa głową. ― Co za beznadzieja. Do widzenia, wuju.
Odwraca się i wspina na konia jednym sprawnym skokiem. Zanim jednak odjeżdża, Vincent wyciąga dłoń, by pogładzić go po ramieniu.
  ― Nie jesteś żadnym dziwadłem, chłopcze.
  ― Oczywiście, że nie jestem ― odpowiada Louis, dumnie zadzierając podbródek. Już ma na twarzy maskę; już nie widać szczerości w jego gestach i mimice. ― A jeśli nawet, to nie większym niż on. Do zobaczenia.
Pogania Hermesa i z ciężkim sercem opuszcza Jaśminowy Dwór. Nie do końca jest pewien, czy wierzy w to, co właśnie powiedział. Nie jest teraz pewien niczego.


H.K.M. - 2018-05-27, 14:40



H.K.M. - 2018-05-27, 14:40

             ― Od tamtej pory  ― kontynuuje Josie, przecierając ostatnie talerze  ― cisza, jak makiem zasiał. Słowem się do siebie nie odezwą. Nie grają już razem w krykieta, nie ćwiczą szermierki. Nie siedzą razem w salonie!  ― Dodaje po chwili namysłu tonem, który sugeruje punkt kulminacyjny jej wypowiedzi. Martha spojrzała na nią, nie kryjąc już swego zainteresowania.
  ― Zauważyłam, że pan Alexander chodzi tam czasem, ale rzeczywiście, po paniczu ani śladu.
  ― No, właśnie! ― Pulchna dłoń wznosi się triumfalnie, a do wycierania wędrują miski.  ― Co takiego musiało się między nimi stać, jak myślisz? Czyżby podzielili się jedną kochanką? To często rujnuje tego typu relacje, musisz przyznać.
  ― Josephine!  ― Martha pochyla się, by sprzedać dziewczynie razy z mokrej szmaty.  ― Jesteś stanowczo za młoda na takie tematy! Wścibskie dziewuszysko!
  ― Och, darujcie, pani Martho!  ― Dziewczyna chichocze cienko, zupełnie nieprzejęta słowami przełożonej.  ― Przecież tyle się o tym ciągle mówi. Ojciec kradnie kochankę syna, albo na odwrót. A czasem zajmują się nią nawet razem i...
  ― Przestań!  ― Tym razem głos Marthy poważnieje, a jej oczy wbijają się w młodzieńczą twarz z wyraźną odrazą.  ― To okropne. Spędzasz za dużo czasu z Annie i jej wybujałą wyobraźnią. Tu nie mówi się o takich rzeczach, rozumiesz?  ― Przysuwa się do niej, ściszając głos do szeptu. Podaje kolejną miskę, nachylając się do skrytego za czepkiem ucha Josie. ― Cokolwiek i kiedykolwiek tu ujrzysz, moje dziecko, nie masz prawa o tym mówić głośno w tym domu, ani poza nim. Pan Bealford nie miał żadnych kochanek, nigdy. Jego małżeństwo z panią Elisabeht jest absolutnie udane. Ich syn jest prawym człowiekiem, który wkrótce się ożeni. Zdrowy, mądry i czarujący chłopak.
  ― Chyba nie boi się pani, pani Martho, że...
  ― Też byś się bała, gdybyś widziała na własne oczy  ― syczy  ― co tu robią z takimi, którzy za dużo gadają. Życzę ci, żebyś nigdy się tego nie dowiedziała!
Josie spuszcza wzrok, poświęcając większą uwagę zmywanym miskom. Wzdycha cierpiąco, kiwając wreszcie głową.
  ― Zastanawiam się tylko, czy nie stoi za tym jakaś większa intryga  ― mruczy bez namysłu.  ― To tak do nich niepodobne... spędzać czas osobno.
  ― Och, to jest do nich akurat bardzo podobne  ― odpowiada z przekonaniem, uśmiechając się lekko.  ― Kiedyś mieli jeszcze trudniejszą relacje. Gdy panicz Bealford wchodził w okres dojrzewania.

            ― Panie Bealford!  ― głośne nawoływania Marthy słyszalne są nie tylko z końca korytarza, ale i drugiego skrzydła. Kobieta poprawia się tuż przed drzwiami gabinetu i puka parę razy, podekscytowana i zniecierpliwiona.
 ― Proszę ― słyszy chłodne zaproszenie i niezrażona wkracza do środka, kłaniając się nisko swemu pracodawcy.
 ― Panie Bealford ― powtarza, gdy otrzymuje już pozwolenie na zabranie głosu. ― Pański syn właśnie powrócił do domu. Wygląda tak pięknie i zdrowo! Wydaje się być...
 ― Martho  ― przerywa jej szorstko mężczyzna, dopiero teraz odrywając spojrzenie od podpisywanych dokumentów.  ― Dobrze widzisz, że jestem teraz bardzo zajęty. Czy to jest wystarczający powód, by przeszkadzać mi w czynności, dzięki której mamy wszyscy ten właśnie dach nad głową? ― Pyta wskazując końcówką pióra sklepienie gabinetu. Martha powstrzymuje się od ciężkiego westchnienia. Na jej twarz wlewa się okropny rumieniec, którego nie jest w stanie zatuszować, nieważne jak bardzo by się starała.
 ― Ale... panie Bealford, proszę mi wybaczyć ― pośpiesza z wyjaśnieniami.  ― Myślałam po prostu, że w moim obowiązku leży, jak co roku, wyprawianie odświętnej kolacji i...
 ― Louis ma już dziesięć lat ― słyszy warknięcie tak zimne, że ogarnia ją trwoga. ― Dość traktowania go, jak rozpieszczone książątko. Musi zrozumieć, że jego ojciec nie zawsze ma dla niego czas. Lekcja na dziś; koniec z cholernymi kolacjami z okazji powrotu panicza do domu. Zrozumiano?
Jest pijany, myśli nagle, spoglądając przez ułamek sekundy na niemalże opróżnioną szklankę.
To właśnie ten ułamek sekundy okazuje się być jej zgubą.
 ― Co to miało znaczyć?  ― Mężczyzna pyta ją przez zaciśnięte zęby, podnosząc się ze swego miejsca. Obchodzi wolno biurko, spoglądając na nią z góry. ― Co ty sobie w ogóle myślisz?
 ― Ja? ― Pyta, starając się w to włożyć tyle zdziwienia, ile się da. ― Panie Bealford, proszę mi wybaczyć. Ja nic sobie nie myślę, to tylko...
 ― Wynocha  ― szept, który słyszy obok swojego ucha jest tak straszny, że momentalnie drży, jak osika na wietrze. ― Wynoś się!
W życiu tak szybko nie biegła - jej pulchne stopy uderzają o podłogę, dudniąc echem po całym domu, jest tego pewna. W życiu nie zapomni wyrazu tej twarzy, w życiu nie zapomni tych oczu, tak zimnych i bezdusznych, zupełnie jak te, które należały do Abelarda...
Opanowuje się dopiero w hallu, gdzie wciąż oczekuje jej niczego nieświadom panicz.
 ― Gdzie jest ojciec? ― Pyta, uśmiechając się do niej z pobłażaniem.
 ― Twój ojciec jest teraz zajęty, paniczu  ― odpowiada, starając się wciąż uspokoić oddech.
 ― Zajęty? Ale jak to? Powiedziałaś mu chyba, że wróciłem tu właśnie ze szkoły? ― Dopytuje młodzieniec z wyraźnym niedowierzaniem.
 ― Powiedziałam, paniczu. Pan Bealford ma dzisiaj bardzo dużo pracy. Musisz mu wyba...
Ale Louis nie słucha. Jego błękitne oczy zachodzą łzami, a długie nogi już, już, wspinają się po schodach do wschodniego skrzydła. Oczami wyobraźni widzi go już, zawodzącego w poduszkę.
To taki dobry chłopiec. Taki wrażliwy. Szkoda, że ten wstrętny potwór nie może okazać mu choć odrobiny zainteresowania. To takie przykre.
 ― Carolu ― obraca się, posyłając mężczyźnie zmęczony uśmiech  ― zanieś walizki panicza do jego pokoju. Tylko... nie przeszkadzaj mu. Ja... ja posprzątam ze stołu. ― Wymieniają się ostatnimi spojrzeniami i każde z nich udaje się do swoich obowiązków.
Od tamtej pory uroczyste kolacje wyprawiane są coraz rzadziej i rzadziej. A pan Bealford zamyka się ciasno w swoim kokonie, nie opuszczając swej maski przez wiele lat.


           Prycha głośno, dotykając wargami brzegów szklanki - upija kolejny łyk alkoholu, nie posyłając Elise nawet jednego spojrzenia.
 ― Alexandrze ― powtarza uparcia ta wstrętna żmija, przyprawiając go z wolna o ból głowy. ― To moja rodzina. Pogrzeb mojej babki. Powinieneś tam być. Ludzie będą patrzeć  ― żachnęła się, przyciskając dłonie do. Jego. Biurka. ― Będą gadać.
Przez długą chwilę milczy, dusząc w sobie starannie wszystkie przekleństwa, które coraz mocniej, coraz śmielej chcą opuścić jego wargi.
 ― Pójdziesz tam z Louisem i powiesz im, że jestem ciężko chory ― tłumaczy jej wolno, wracając do notowania.  ― Mam tyle pracy, że nie pogodzę tego z pogrzebem, Elise. Nie dam rady, to jest po prostu niewykonalne.
Kobieta syczy wściekle, odsuwając się gwałtownie. Ledwie udaje mu się powstrzymać uśmieszek triumfu. Głupia krowa, bogowie. Zawsze da się ją jakoś urobić.
 ― W porządku. Pójdę tam z Louisem  ― powtarza wściekle i opuszcza gabinet, pozostawiając go w słodkiej samotności.
Znajomy odgłos tętentu kopyt wybudza go dopiero ze specyficznego transu. Podnosi się wolno z krzesła, przybliżając do okna na tyle, by móc wszystko widzieć, ale i pozostać niezauważonym.
I patrzy. Patrzy z uwagą, jak Louis pokonuje kolejne kółka, trzymając się udami białego grzbietu. Ledwo się odcina na tle zaśnieżonego wybiegu. Galop jest płynny i piękny, jak taniec.
Pieprzone dziwadło.
Bogowie. Do tej pory na samą myśl o swoich słowach, jego żołądek zaciska się w niemożliwy do odplątania supeł, a w ustach robi się sucho i kwaśno.
Wciąż nie może uwierzyć, że tak go nazwał. Wciąż nie może uwierzyć, że jeszcze po tym wszystkim nie porozmawiali.
Ponieważ Louis nie chce z nim rozmawiać. Ponieważ nie wita go już drzwiach i nie siada z nim w salonie. Nie przychodzi do jego gabinetu. To trwa już prawie miesiąc.
A on... czuje się przy tym, jakby ktoś pozbawił go nagle tlenu. I to jest chyba w tym wszystkim najgorsze. Czuje się tak, jakby ktoś ukradł mu coś cennego i nie miał zamiaru już tego zwrócić.
Ostatnio dopuścił się nawet... czegoś tak okropnego, że nie chce o tym myśleć, ale myśli, bo było to jednocześnie tak... dobre, tak błogie!
Dlaczego wszystko, co grzeszne, musi też być niepomiernie rozkoszne?

           Jest trochę pijany, dlatego nie udaje mu się ściągnąć materiału jednym ruchem - a szkoda, chciał to zrobić, jak ci wszyscy artyści, odsłaniający swe dzieła. Ciach - jeden ruch i materiału nie ma.
Cóż, on sam nie jest artystą. Ale ma ochotę na odrobinę sztuki. Jego zmysły wymagają odpowiedniego pobudzenia, a co innego może ofiarować mu go tyle, ile dobrze namalowany portret!
Pochyla się, by rozpalić w kaganku - chaotyczne światło oświetla najpierw jedną z długich nóg, potem pośladek, wyraźnie zarysowane wcięcie w talii, płaską klatkę piersiową (dotykał tych sutków, naprawdę to robił), wyraźnie zarysowany podbródek i oczy.
Porti odwalił kawał dobrej roboty, trzeba mu to przyznać. Te oczy... są niemalże, jak żywe. I wyglądają tak samo jak wtedy, gdy stali w łazience. Gdy wiązanie gorsetu okazało się najgorszym pomysłem, jaki mógł przyjść mu do głowy. Ale przyszedł, stało się. Zrobił to.
I pocałowali się. Pocałował go, pocałował jego usta. Dwa razy. Dwa nieskończenie cudowne razy, które wywołują w nim dreszcze, nawet w postaci wspomnienia.
Patrzy na pełne wargi - długi palec wyciąga się, przesuwając opuszką po szorstkawej farbie.
  ― Głupiec  ― szepcze, ale nie wie, do kogo. Teraz wodzi paznokciem po jasnych lokach i obojczykach, po mostku i niżej, niżej.
Przez miękkie podbrzusze, do prawdziwego skarbu, zwieńczenia tej małej istoty, samego jej centrum.
Mógł go tam, poczuć, wtedy, w łazience. Gdyby tylko odrobinę się przesunął, mógłby zderzyć dwa, gorące kształty, potrzeć nimi o siebie i, do kurwy nędzy, to byłoby pewnie takie przyjemne, tak bardzo...
Jest twardy. Nie wie, kiedy to się zaczęło, ale uświadamia sobie swój stan, gdy błagająca o uwolnienie erekcja, zaczyna naciskać nieprzyjemnie na bogato zdobioną ramę.
Spogląda więc znowu - na talię, na nogi, na dłonie, na oczy. Na krople wody, sunące wzdłuż ciała, tak, może to zobaczyć. Chce je zebrać wargami, chce...
  ― O-och  ― jęczy cicho, nie dopuszczając do siebie tego, co robi. Tylko patrzy, tylko obserwuje, to nic... takiego.
Gdyby tylko nie powiedział wtedy tych okropnych słów, gdyby jednak porozmawiali... już dawno skosztowałby każdego kawałka tego cudownego ciała, już dawno wiedziałby, jak to jest ssać i gryźć tę skórę, jak to jest, trzymać w dłoni ten okrągły pośladek, jak to jest, gdy miażdży się wargami sztywne sutki, gdy unosi się w górę te zgrabne uda, by wcisnąć się do...
I kończy. Obraz wypada mu z dłoni, fala rozkoszy ściska za lędźwie, oczy zamykają się gwałtownie, a usta wypowiadają imię...


             ― Tu mieszkasz?  ― Pyta z zainteresowaniem dziewczyna, stąpając ostrożnie, by wspomagać go na swoim ramieniu.  ― Musisz być bardzo bogaty  ― kiedy się śmieje, jej jasne loki podskakują uroczo, muskając ramiona.  ― Nie spodziewałam się, że mówiłeś wtedy prawdę. Gdzie mnie prowadzisz, co?
  ― Do sypialni  ― odpowiada zgodnie z prawdą, ściskając niekulturalnie jeden z jej pośladków. I znów korytarz wypełnia się jej perlistym śmiechem, a loki wznoszą się w górę, by musnąć gładką szyję i obojczyki.
  ― I co będziemy tam robić?  ― Och, wie, że dziewczyna się z nim tylko drażni, ale cudownie jest być wodzonym za nos, gdy na końcu drogi widniała perspektywa wspaniałej nagrody.
  ― Będziemy się pieprzyć  ― informuje ją kulturalnie, zataczając się lekko. W głowie mu się kręci od wypitego alkoholu, ale nie dba o to, nie w tej chwili.  ― Będę cię pieprzył.
  ― To wspaniale  ― piękność zatrzymuje się na moment, pociągając go za dłoń. Otwierają drzwi i wkraczają do błękitnej sypialni z delikatnymi, ażurowymi mebelkami i łożem, otoczonym romantycznym baldachimem. Wszystko pachnie kwiatami i czymś jeszcze, czymś bardzo przejmującym.
  ― Pocałuj mnie  ― mówi odważnie Anette, spoglądając na niego z nietypową dla dziwek wyższością.
Alexander ulega jej natychmiast, przypadając do niej w dwóch krokach. Całują się zwierzęco i zapamiętale, nie ma w tym nic delikatnego. Upadając na łoże, zaplątują się w coś materiałowego. Anette parska śmiechem, spoglądając na niego z iskrami w oczach.
  ― To gorset twojej żony?  ― Pyta, przyciskając go do siebie mocniej. Alexander wstrzymuje oddech, kręcąc głową.
  ― To nieważne  ― kręci głową, podwijając jej suknię.  ― Nie przejmuj się tym.


Koss Moss - 2018-05-27, 15:50

           Wściekłość bije od panicza Bealforda, choć już dawno opuścił progi posiadłości zmarłej prababki. Wraca w środku nocy, nie dbając o swoje bezpieczeństwo, ale kto przejmuje się takimi rzeczami, gdy krew wrze, a zęby zgrzytają bynajmniej nie z powodu zimna?
Matka jest bezczelna. To, co dziś powiedziała, to było stanowczo zbyt wiele.
Ten człowiek nie potrafi kochać.
NIGDY cię nie kochał. JA cię kocham, zauważ to wreszcie i przestań… być skupiony tylko na nim! Nie przyjechał nawet na pogrzeb mojej drogiej babki. Śmierć ludzka jest dla niego niczym; założę się, że nie mrugnąłby okiem, gdyby coś stało się mi czy tobie, zmartwiłby się tylko… utratą dziedzica…
  ― Jak możesz tak mówić! ― krzyczy Louis, ściskając ją za ramiona. ― Po tym, jak wybiegł za mną w zimną noc! Prawie umarł, bo chciał mnie odszukać!
  ― Był nachlany jak świnia… ― Elise ściska nadgarstki syna, wpatrując się z niedowierzaniem w młodzieńczą twarz, tak jej obcą. ― Sam nie wiedział, co robi. On miałby na razić dla kogoś życie? Znam go trochę dłużej niż ty… KOCHAM go dłużej niż ty… Żywi się uczuciami innych, ale jego serce to przepaść bez dna, pusta i zimna, Louisie, im szybciej to zrozumiesz, im szybciej znajdziesz wzór w innym miejscu, w innym człowieku, tym…
  ― ZAMILCZ, IDIOTKO!
Louis popycha ją gwałtownie. Elise przewraca się ze zduszonym okrzykiem i łzami w oczach. Nie wierzy, że to stało się naprawdę. Jej drogi Louis nigdy nie był agresywny. Nigdy nie był tak zimny i nienawistny jak teraz. Alexander wpuścił w niego swój jad – i oto ma przed sobą jego wierną kopię, drugiego takiego samego. Och, jakże jest nieszczęsna – płacze, lecz Louis, podobnie jak jego ojciec, odwraca się i wychodzi (wybiega) z pokoju, kiedy zaś okazuje się, że również z posiadłości, jest już za późno, by ktokolwiek mógł ruszyć za nim w pogoń.
Nie, kiedy Louis dosiada swojego najdroższego Hermesa, specjalnie wyplecionego z zaprzęgu dorożki, bo to jeden z najszybszych ogierów w Anglii.

Louis jest wstrząśnięty, przerażony i przytłoczony. Popchnął matkę i czuje się z tym źle, ale nie miała prawa wypowiadać takich słów, oczerniać człowieka, któremu zawdzięcza nabożny szacunek, jakim jest otaczana, i całe to bogactwo, w jakim żyje. Nie powinna wypowiadać się o Alexandrze w taki sposób, nawet jeżeli naprawdę w to wszystko wierzyła.
Mogła wierzyć? Czy tylko była wściekła?
  ― Panicz? ― Zmęczony Adam nie kryje zdziwienia, otwierając mu bramę. Służba już dawno śpi, jest tak późno; panicz odwiesza płaszcz i samodzielnie niesie niewielką walizkę na górę (większość rzeczy zostawił na Wrzosowych Wzgórzach i pewnie matka je przywiezie, kiedy postanowi wrócić).
Idzie na piętro, kieruje kroki do swojej wieży i pociera zmęczone oczy.
Tak go zawsze broni – ktokolwiek by go nie zaatakował – a może coś w tym jest. Jeżeli tuzin osób mówi ci, że coś jest prawdą, to może…
Nasłuchał się już o swoim ojcu. Czasem przypadkiem; czasem w złośliwych docinkach.
„Nieczuły drań”, „skurwiel”, „dziwkarz” – to tylko niektóre z przypisywanych mu określeń.
Jego serce to przepaść bez dna, pusta i zimna.
Wzdycha cicho i potrząsa głową; nie chce już, by te potworne słowa dźwięczały mu w głowie. Ma dość.
Pieprzone dziwadło!
Dziwka.
Pewnie tatuś czasem odwiedza cię w nocy, co? Bawicie się razem w pociąg i tunel? Dlatego jesteś taki…
Louis zgrzyta zębami, idąc dalej.
…ponieważ nie znam drugiej takiej gnidy, jak Alexander Bealford.
  ― Dosyć ― sapie do samego siebie, wspinając się po spiralnych schodach. ― Już dość.
Przystaje przy dużych, białych drzwiach i zatrzymuje dłoń w połowie drogi do klamki. Coś jest nie tak. Mógłby przysiąc, że zostawił je zamknięte, że…
  ― Ach… nn…
Sztywnieje na dźwięk kobiecego głosu, a potem gwałtownie popycha drewnianą płaszczyznę i wpada do pokoju. Walizka wypada mu z ręki i upada na podłogę z hukiem stłumionym przez puszysty dywan.
  ― Co jest?!
W łóżku jest… jakaś kobieta. Ma na sobie JEGO gorset, a nawet koronkowe rękawiczki, które TEŻ należą do niego, musiała wyciągnąć je z… GRZEBAĆ w jego rzeczach! A pod nią, między jej nagimi, spoconymi udami leży…
Nieznajoma na dźwięk jego głosu gwałtownie przestaje ujeżdżać kochanka i odwraca się przez ramię. Okazuje się bardzo młoda. BARDZO młoda. Może nawet młodsza niż Louis, który nie potrafi wydusić już ani słowa.
Alexander unosi lekko głowę z wymalowanym na twarzy szokiem, który po chwili przechodzi w rozleniwiony, pijacki uśmiech.
  ― Nie powinno się przeszkadzać dorosłym w takich rzeczach… ― mamrocze.
  ― Idź precz! ― krzyczy Louis i rusza gwałtownie w stronę kobiety (a więc i ojca), a ta podrywa się, przerażona, i odsuwa w kąt. ― Zostaw ten gorset! Oddawaj rękawiczki!
Cały się gotuje. Brakuje mu tchu, gdy mimowolnie zawiesza wzrok na zesztywniałym, błyszczącym kutasie ojca. Boże. Co on wyprawiał! Rżnął jakąś… jakąś… w jego łóżku! W jego ubraniach! Kto tu jest dziwadłem! KTO?!
Dziewczyna pośpiesznie zrzuca z siebie jego ubrania i zaczyna zakładać swoje, rozrzucone po całym pokoju. W międzyczasie Louis narzuca nerwowym ruchem kołdrę na nagie ciało ojca i rozgląda się niespokojnie po pokoju. Potem cofa się do drzwi.
  ― Jazda ― cedzi do dziewczyny.
Odprowadza ją pod same drzwi i budzi służbę, nakazując, by odwieziono ją do miasta w TEJ CHWILI, mimo że jest środek nocy.
Co on sobie myślał, sprowadzając do domu kogoś takiego. Co myślał, zapraszając dziwkę do jego łóżka, do cholery, do jego pościeli, co z tym człowiekiem jest nie tak…
  ― Wszystko w porządku? Paniczu? ― pyta zaspany Carol, ale młodzieniec macha tylko ręką, jeszcze nie potrafiąc dojść do siebie. Idzie z powrotem na górę. Nie patrzy w stronę łóżka, gdy przemierza sypialnię w drodze do łazienki. Długo się myje, myśli i uspokaja. Próbuje poukładać sobie to wszystko w głowie, przejść nad tym do porządku.
Zrobił to, ponieważ go pragnie, to oczywiste. Próbuje to z siebie wypierać, walczyć z tym, ale dziś najwyraźniej przegrał. Może też za nim tęskni. Może nawet tak, jak tęskni za nim Louis. Może to nie tak, że za obrzydzeniem na jego obliczu kryje się rzeczywiście ta emocja. Może po prostu jest nadal tak strasznie rozdarty, i…
Wraca do pokoju, by zastać go już pogrążonego we śnie. Siada na materacu obok w delikatnej koszuli i wzdycha ciężko. Odgarnia włosy z jego spoconej twarzy, przez chwilę wsłuchując się w równy oddech, w końcu zaś wsuwa się pod kołdrę i kładzie obok, twarzą do niego. Długo leży bezsennie, pogrążony w pełnych sprzeczności myślach, ale w końcu i do niego przychodzi sen, zamykając zmęczone oczy i przysłaniając uśpioną buzię kurtyną prawie białych loków.


H.K.M. - 2018-05-27, 16:23

           Kiedy zostają nakryci przez Louisa, Alexander jest już tak pijany, że nie dociera do niego, co takiego się właśnie stało. Właściwie cieszy się na jego widok, tak samo, jak cieszy się z tego, że bardzo ładna młoda dama od paru godzin sprawia mu przyjemność swoim androgynicznym ciałem.
Ale Louis nie wydaje się ani trochę radosny - krzyczy tylko okropnie, rozbiera jego przyjaciółkę z ubrań (chce się przyłączyć?), a potem nakrywa go kołdrą i robi mu się tak rozkosznie ciepło i miękko, że...
           Siada nagle w łożu, zupełnie, jakby wybudził się z okropnego koszmaru. Tak, tak właśnie się czuje, jakby przyśniło mu się coś bardzo złego. Mruga ciężkimi powiekami i łapie się za głowę, za jego niemiłosiernie bolącą głowę, która przez cały wieczór zniosła zdecydowanie za duże ilości wódki.
Jęczy pod nosem, opierając się nieco wygodniej na poduszkach - przez okna wpada słabe, szarawe światło - ni to księżyca, ni słońca. Przez całą zimę wszystko wygląda dokładnie tak - nudno, szaro i wilgotno. Nigdy nie wiadomo, która jest godzina.
Godzi się więc z tego rodzaju niewiedzą - ma tylko przeczucie, że nie może wiecznie zalegać w łożu, ma jeszcze sporo rzeczy do....
I znowu otwiera gwałtownie oczy, dopiero teraz rozumiejąc, że okna nie znajdują się po tej stronie, po której powinny. Że te meble nie należą do niego. Że łoże, w którym próbuje odzyskać pamięć dnia poprzedniego, jest bardzo delikatne i...
Znajduje się w sypialni Louisa. O, Bogowie, tak, teraz wszystko pamięta. Przyprowadził tu zeszłej nocy... Dlaczego?! Do kurwy nędzy, co kierowało nim do popełnienia tak niemądrego czynu?
Spogląda w dół, na niewyraźny kształt pod sobą - jasne loki, okalające prześliczną buzię, uświadamiają go w tym, że pamięć go nie myli. Dziewczyna śpi sobie, jak gdyby nigdy nic obok niego. Musi być wymęczona po tym, co tu razem wyprawiali. Wszystkie te przebieranki, rzucanie butelkami z okien...
Oby tylko służba posprzątała wszystko na czas. Musi im powiedzieć, by zmienili tu pościel, koniecznie.
Może zdrzemnie się najpierw jeszcze trochę... chociaż godzinkę. Byleby ta głowa przestała go tak nieznośnie boleć...
Osuwa się w dół, przylegając do szczupłych pleców. Miło jest przytulić się z rana do zgrabnych pośladków. Przysuwa się więc nieco ciaśniej, kładąc podbródek na drobnym ramieniu.
Dziewczyna przesiąkła całkowicie zapachem Louisa, to takie... cudowne. Okropne. Ten kwiatowy zapach. Idealny.
Muskularne ramię wplątuje się pod szczupłą talię, umięśnione podbrzusze dociska się do okrągłych pośladków.
Tyle się teraz mówi o tym, że poranne orgazmy niwelują bóle głowy i wszelkie inne dolegliwości... Dlaczego by nie skorzystać z takiego zalecenia? Badania nie mogą kłamać, to niemożliwe. Poza tym - jak miałby sobie darować obcowanie z takim tyłeczkiem - robi się twardy od samego leżenia obok.
Cholera, może wciąż jest lekko pijany - nie wie tego, naprawdę nie jest pewien.
Ma jednak absolutną pewność co do tego, że chce mu się pieprzenia. Znowu, tak. Jeszcze raz.
Nie musi jej nawet budzić, nie potrzebuje tego - wie, że obudzi się, kiedy poczuje go w sobie - członek o takich rozmiarach potrafi rozbudzić każdego. Chwyta za brzeg jasnej koszuli i podwija go wolno w górę, wciąż pod kołdrą. Gładzi dłonią jedno z ud, unosząc je w taki sposób, by mieć lepszy dostęp do tej kuszącej pupy.
Jakie to szczęście, że jest całkiem nagi - wystarczy odpowiednio wypiąć biodra i już - jego sztywny fiut wsuwa się w szczelinę pośladków, ocierając się o nią w najwymowniejszy sposób.
  ― M-mh  ― sapie ciężko, poruszając się nieco odważniej. Och, tak zgrabny, jędrny i ciasny tyłek, szkoda byłoby z niego nie skorzystać...


Koss Moss - 2018-05-27, 17:40

           Po przebudzeniu panicz rejestruje dwie rzeczy.
Nie, właściwie to jedną. Jedną rzecz.
Gorącego, całkiem sztywnego kutasa, który wrzyna mu się między pośladki; sunie między nimi, zostawiając ścieżkę śluzu.
Rozwiera gwałtownie usta jak do krzyku. Wie, kto leży za nim. Pamięta wszystko. A jednak nie krzyczy. Nerwowym gestem przyciska dłoń do drżących warg i czuje nagły, bardzo znajomy skurcz w kroczu. Zalewa go fala gorąca, zaczyna drżeć. Czy on… czy on… ma świadomość, że…
Główka kutasa – czuje to dokładnie – zatrzymuje się na delikatnie wystającym, zaróżowionym punkcie odcinającym się na gładkiej równi szczeliny. Alexander porusza swoją męskością, potrząsa nią lekko, pociera i łaskocze go – próbuje nakłonić do rozluźnienia się, otwarcia dla niego, ale…
  ― Oaa-ch! Nn… ― wyrywa mu się nagle, a plecy niekontrolowanie wyginają się w łuk. ― Ta-ato…
Alexander zamiera gwałtownie z ciałem tuż przy jego ciele; jego fiut prześlizguje się wyżej, układa w szczelinie, rosi wydzielinami blade plecy.
  ― C-co? ― dyszy w ucho młodzieńca, a ten przez długą chwilę nie potrafi wydusić z siebie słowa – tylko cały drży, i oddycha płytko, i uświadamia sobie że… on nie wiedział… zapomniał… Musiał być przekonany, że dobiera się do swojej dziwki, a nie do niego – i znów będzie to samo – znów go odepchnie, znów obwini, znowu nazwie pieprzonym dziwadłem, znowu odsunie się, choć przecież to on! On pieprzył kogoś w jego sypialni, w jego rzeczach, on szukał zastępstwa dla NIEGO!
Nie mówi nic, nie odwraca się. Zaciska drżące wargi, jakby bał się, że jeśli przestanie, to wyrwą się z nich bez jego kontroli wszystkie niewypowiedziane słowa, pretensje i wyznania.
Tym razem to nie jego wina. Nie jego. To Alexander. Alexander, który po chwili – Louis nie potrafi ocenić, czy było to kilka sekund, czy wiele minut, bo czas żyje teraz swoim życiem – odsuwa się chaotycznie, ślizgając się w jedwabnej pościeli, i podnosi do siadu.
  ― Nie miałem pojęcia, że… to ty ― mówi w końcu, chowając twarz w dłoniach. ― Nawet nie wiem, jak to wszystko wyjaśnić.
Młodzieniec jeszcze przez chwilę dochodzi do siebie, nie poruszając się ani o cal. Bardzo powoli siada, a kołdra zsuwa się z jego piersi, lecz wciąż kryje wzwód. Wbija w ojca zaszklone spojrzenie, chociaż wie, że nie powinno się okazywać słabości.
  ― Co wyjaśnić ― wydusza drżącym głosem ― że traktujesz mnie jak śmiecia, a nocami rżniesz dziwki w moim łóżku? W moich ubraniach? Nawalony jak… To chcesz wyjaśnić, tak? Żałosne… Ja ci mogę wyjaśnić, jeśli chcesz.
Alexander wciąż chowa twarz w dłoniach i zwrócony jest tyłem; Louis nie ma pojęcia, czy jego słowa w ogóle jakkolwiek go wzruszyły, dopóki nie słyszy jego głosu.
  ― To nie miało się tak skończyć. Przesadziłem i… nie wiem, co we mnie wstąpiło, naprawdę. Staram się trzymać w ryzach, ale nie… ― mężczyzna urywa i raptem zmienia ton, jakby nagle przypomniał sobie, że nie powinien się nikomu zwierzać ze swoich słabości. ― Jestem chorym człowiekiem ― stwierdza cynicznie. ― Całkiem chorym.
Louis pociąga cicho nosem i ociera policzki, w głębi serca rad, że ojciec odmawia spojrzenia na niego.
  ― To się lecz ― rzuca chłodno i wysuwa z pościeli, po czym szybkim krokiem zmierza do łazienki, gdzie nie próbuje już hamować łez. Stara się tylko nie wydawać przy tym dźwięków, ale gdy wyrywa mu się pierwszy, nie wytrzymuje, puszczają mu nerwy i z całej siły uderza pięścią w lustro. Odłamki szkła sypią się na posadzkę, a on klęka półprzytomnie i chowa twarz w zakrwawionych rękach; bliski obłędu, kwili.
Z dali słyszy skrzypnięcie drzwi i wie, że mężczyzna opuścił jego sypialnię. Zostawił go tu, ponieważ… jego serce…
Jego serce to…
Nagle ktoś szarpie za srebrną klamkę – raz, drugi, naprawdę mocno.
  ― Otwórz te cholerne drzwi!
Nie wyszedł. Louis nieruchomieje (krew jest wszędzie, na twarzy, rękach, koszuli, udach i na podłodze), wpatrzony w drzwi. Klamka znów porusza się gwałtownie, ale potem zapada cisza. Chłopiec kładzie dłonie na brudnej, zasypanej odłamkami posadzce, jakby szykował się, by wstać, ale wtedy…
ŁUP!
Aż podskakuje – to brzmi, jakby ktoś z całej siły kopnął w drzwi, lub może raczej rzucił się na nie z rozpędu, atakując całym ciałem…
ŁUP!
Teraz już wstaje, odsuwa się na bok, z jękiem raniąc stopę o kawałek lustra…
ŁUP!
Drzwi otwierają się gwałtownie – na brudną podłogę upada kawałek ściany. Alexander wpada do łazienki, a wygląda jak furiat, szaleniec.
Louis stoi na boku, wpatrując się w niego jak w śmierć, i ściska krwawiącą obficie dłoń w drugiej. Kręci mu się w głowie. Chyba zaraz…


H.K.M. - 2018-05-27, 19:36

           Głupi gówniarz. Nie ma prawda się tak do niego odzywać, nie ma prawa opuszczać pomieszczenia, kiedy on sam nie skończył jeszcze rozmowy.
Kiedy stał się tak bezczelny? Nieodrodna matka, co za uparty... czy naprawdę nie potrafi zrozumieć, że ta przeklęta sytuacja nie jest trudna jedynie dla niego?!
Z początku on także zrywa się z łoża - nagi, pokryty własnym nasieniem, potem i kroplami alkoholu, otwiera drzwi, kiedy słyszy ten niepokojący odgłos. To szkło. Ktoś potłukł coś szklanego.
Louis potłukł coś szklanego.
Mały idiota... nie jest panem domu, by tak po prostu tłuc cholerne rzeczy! Nie on za nie płaci, nie on spędza wiele bezsennych nocy na nieustannym pilnowaniu, by interes szedł, jak należy!
Szarpie za klamkę - raz i drugi, ale gówno to daje. Chłopak zamknął się od środka, zapewne zadowolony z siebie. Wciąga pośpiesznie spodnie, nie dbając nawet o to, by je zasznurować.
  ― Otwórz te cholerne drzwi!  ― Warczy, szarpiąc raz jeszcze. I znowu nic. A obrażona primadonna? Nie daje znaku życia, oczywiście. Zbyt dumny, by mu odpowiedzieć.
Przecież mógł sobie coś zrobić. A co, jeśli jest nieprzytomny? Może się przewrócił?
Nie, nie może czekać. Pieprzyć to wszystko, wyważy cholerne drzwi. Przecież potrafi, nie raz robił już podobne rzeczy. Odsuwa się parę kroków, oceniając, że będzie to wystarczający dystans do dobrego rozbiegu. Tak, powinno być w porządku.
Za pierwszym razem drzwi drgają wyraźnie, ale nie wypadają z zawiasów. Boli, ale ma przecież boleć. Louis nie prawa zamykać się przed nim w łazience. Nie ma prawa robić sobie krzywdy i kończyć rozmowy, zanim otrzyma od niego...
ŁUP - za drugim razem wszystko drży wyraźnie, ale to wciąż nie to. Alexander jest czerwony z wysiłku i złości, ramię rwie w tępym, nieustającym zrywie.
Coraz bardziej przypomina swoją postawą zwierzę, nie eleganckiego milionera. Pochyla się, ugina nogi w kolanach, jego oddech brzmi, jak zawodzenie cholernej lokomotywy.
Za trzecim razem naciera tak mocno, że wyrywa nie tylko drzwi, ale i kawałki ściany. Otrzepuje się z tynku, pozwalając, by dotarło do niego, że stoi na szkle. Na odłamkach lustra, które wbijają mu się w nagie stopy. Syczy wściekle, przesuwając się na bok i wreszcie spogląda w kierunku Louisa.
Jego oczy natychmiast rozszerzają się jeszcze bardziej, a z twarzy (przed chwilą jeszcze czerwonej, jak samo piekło) odchodzi cała krew. Przypada do chłopca, podsuwając sobie jego dłonie pod nos. I widzi to - całą gamę paskudnych rozcięć, potrzebujących natychmiastowej interwencji. Nie wiele myśląc, bierze go na ręce i przenosi w miejsce wolne od odłamków, tuż obok wanny.
Dyszy ciężko, zawijając zakrwawione dłonie w puchate ręczniki. Potem znowu bierze go na ręce i wynosi z łazienki, układając delikatnie na łożu. Tam zauważa, że Louis poranił sobie także stopy.
  ― Ty mały idioto  ― wypuszcza z siebie na bezdechu, sięgając po dzwonek, którym przywołuje służbę.  ― Skończony głupcze.
W końcu przychodzi moment, w którym spogląda na jego twarz i.. natychmiast tego żałuje. O ile rany wyglądają na powierzchowne i absolutnie niegroźne, o tyle policzki jego drogiego syna są tak blade, że właściwie przezroczyste. Podkrążone oczy nie emanują już tak dojmującym błękitem - ten zostaje przysłonięty przez specyficzną mgłę, tak jakby ich właściciel był czymś odurzony.
Louis spogląda na niego bez żalu - właściwie panu Bealfordowi bliżej jest do stwierdzenia, że ma do czynienia z osobą silnie nim zauroczoną. Wpatrzoną w niego co najmniej tak bardzo, jakby wpatrywał się w bóstwo. Alexander dobrze wie, że daleko mu teraz do bóstwa. Jest brudny, spocony i na kacu, a jakby tego wszystkiego było mało, boi się, że jego jedyny potomek uderzył się przy tym wszystkim w głowę i postradał zmysły.
I nagle szczupła dłoń wznosi się w górę i - niczym w zwolnionym tempie - dotyka jego włosów, przesuwając palcami, przeczesując grube pasma.
  ― Powinieneś częściej puszczać je luźno  ― mruczy sennie młodzieniec, uśmiechając się najpiękniej na całym świecie.
I nagle całe napięcie spada mu z ramion, a on musi się roześmiać - cicho, pod nosem, ale jednak. Mierzą się tak spojrzeniami (jednym rozmarzonym, drugim niedowierzającym), oczekując na służbę.
Ta, rzeczywiście, pojawia się już chwilę później - pan domu nakazuje przynieść wodę i bandaże i decyduje się własnoręcznie opatrzyć niezdarnego panicza.
To on wkłada jego dłonie do miski i obmywa je delikatnie, obserwując z fascynacją, jak woda przybiera coraz ciemniejszy kolor. To on smaruje te dłonie maścią od Vincenta, będąc przy tym tak delikatnym, jak tylko może. I także on zawija obie dłonie w bandaże, a potem przechodzi do opatrywania biednej stopy, która choć już nie aż tak skrzywdzona, wygląda sto razy lepiej bez zaschniętych strużek krwi.
Louis dostaje herbatę, potem kanapkę ze świeżo przygotowanym tatarem i sałatką z buraków, wszystko, by polepszyć jego stan. Zjada wszystko bez zająknięcia, wpatrując się w niego wciąż tym samym dziwnie-maślanym wzrokiem.
Alexander wytrzymuje to spojrzenie, choć wywołuje w nim mieszankę dziwnych emocji, z którymi nie do końca potrafi sobie poradzić. Jest mu miło i okropnie, jednocześnie.
Czuje się dumny i mile połechtany, ale potem myśli o tym, co musiało się stać, by mógł teraz siedzieć przy swoim chłopcu.
I nagle szczupła dłoń przesuwa się wolno po pościeli, docierając do miejsca, w którym znajduje się ta druga, znacznie większa, należąca do pana Bealforda. Dotyk smukłych palców, jest delikatniejszy od motylich skrzydeł, ale on czuje go bardzo wyraźnie. Sam także wysuwa swoje palce, trącając nimi miejsca wolne od zranień i opatrunków.
A wtedy jego chłopiec podnosi się, prostując w pościeli i wyciąga swoje ramiona, obejmując go nimi tak mocno, że na chwilę brakuje mu tchu. Tkwią tak, złączeni w tej formie czystego oddania i nie zanosi się na to, by którykolwiek miał to w najbliższej chwili przerywać.
  ― Nie unikaj mnie już  ― mruczy Louis, a woń kwiatów nasila się jeszcze.  ― Nie jestem potworem.
Alexander wzdycha ciężko, czując ukłucie bólu na samą myśl o tym, że to on zasiał w tym człowieku tak paskudne słowo. Potwór, dziwadło, odmieniec.
  ― Nie jesteś  ― zapewnia go gorąco, całując jedną z bladych skroni.  ― Nie będę.

             ― Proszę uważać na głowę, panie Bealford ― rozlega się nad nim wściekły okrzyk, więc pochyla się gwałtownie, potykając się o brzeg własnego płaszcza. Mało brakuje, by zarył nosem o świeżo wypastowane podłogi - na szczęście sytuację ratuje roześmiany panicz, użyczając mu swego ramienia. Dźwięk jego miękkiego śmiechu jest piękniejszy, niż brzdęk wszystkich tych dzwoneczków, którymi ozdabiana jest ogromna choinka.
Uśmiecha się (nie bez zażenowania), a potem daje się poprowadzić do salonu. Próbują razem win i szybko okazuje się, że są na tyle pyszne, że schodząc na kolację, są po prostu nieźle wstawieni.
Siedzą przy stole i robią do siebie głupie miny, wzbudzając w obrażonej Elisabeth coraz większą odrazę i politowanie. Zdaje się, że sytuacja pomiędzy nią, a Louisem, uległa jakiemuś napięciu - kobieta nie szczebiocze bowiem za każdym razem, gdy ujrzy tylko cień swej najdroższej pociechy, a wydaje się go wręcz unikać.
To nic, myśli Alexander, wznosząc toast herbatą (dostali obaj surowy zakaz na spożywanie alkoholu do samych świąt, którego i tak przestanie przestrzegać w chwili, gdy przekroczy próg gabinetu) i parskając śmiechem, gdy Louis salutuje przy tym z męstwem odpowiadającym prawdziwemu wojskowemu.
Później żegnają się w hallu i każdy z nich idzie w swoją stronę. Och, obaj wiedzą, że najchętniej spędziliby ze sobą i całą noc, ale... Tak, właśnie. Noc niesie ze sobą zbyt wiele pokus, a na razie starają się im (chyba wspólnie) nie ulegać. Czekają stawiając na... przyjaźń.
To bardzo ważne, by mieć ze swoim dzieckiem dobre kontakty. Szczególnie, gdy jest nim tak uroczy i zabawny młodzieniec.
  ― Dobranoc  ― żegna się krótko, spoglądając na niego jeszcze ze szczytu schodów. Chłopiec ma na swoich wargach ten niepoważny, marzycielski uśmieszek, gdy unosi w górę smukłą dłoń, kręcąc zawadiacko palcami.
  ― Dobrej nocy, tato  ― odpowiada i każdy z nich idzie w swoją stronę.
Otwiera drzwi do gabinetu, ale nie siada od razu za biurkiem. Podchodzi do okna i wpatruje się długo w szalejącą na zewnątrz śnieżycę. Płatki śniegu, wielkości liści, zacinają o szybę, dołączając do całego stosu, usypanego na parapetach.
Słyszy z dołu cichutki śpiew służby - do świąt pozostało wciąż parę dni, ale Martha podśpiewuje swoje ulubione utworu już w środku listopada, zarażając tym inne służki.
Nie przeszkadza mu to. Boże Narodzenie to taki piękny czas w roku. Szczególnie, gdy ma się przy sobie swoją rodzinę.


Koss Moss - 2018-05-27, 20:37

           Jest tak, jak Alexander obiecał: już nie unika panicza. Po tym nieszczęsnym, lub może właśnie szczęśliwym incydencie prawie wszystko wraca do normy. Louis znów może towarzyszyć mu w codziennych czynnościach, rozmawiać z nim i milczeć w jego obecności. Znów grywają razem w szachy i wracają do szermierki, i jest naprawdę cudownie, jakby nigdy się nie pokłócili. Louis jest tylko ostrożniejszy, mniej bezmyślny – pilnuje się, by nie skraść mu pocałunku, ilekroć nadarza się ku temu sposobność bo, na przykład, zostają w pokoju zupełnie sami, albo wpadają na siebie w pustym korytarzu. A pokusa jest wielka. Jego ojciec to niesamowicie przystojny mężczyzna. Ma cudowne ciało. Louis wciąż ma jego wspomnienie z tamtej nocy; pamięta, jak w półmroku pomimo złości zwrócił uwagę na jego walory; i pamięta poranek, kiedy Alexander wpadł wściekły do zrujnowanej łazienki tylko w spodniach, pokazując, że nawet w takim wieku może mieć ciało jak cholerny grecki posąg, umięśniony brzuch, doskonałe, jakże silne ramiona.
I dłonie.
Jedną z najpiękniejszych rzeczy u Alexandra są właśnie jego dłonie. Blade, duże, o długich, smukłych palcach i zawsze równo przyciętych paznokciach. Ozdobione sygnetami, czasem okryte rękawiczkami. Podczas treningów szermierki Louis nie jest w stanie oderwać od nich oczu.
Dłonie, jego cudowne dłonie śnią mu się po nocach. Te dłonie dotykały jego sutków. Te dłonie gładziły jego ciało. Te dłonie mogłyby chwycić go za pośladki i unieść bez najmniejszego problemu, jak to już zrobiły.
Dłonie Alexandra to obsesja panicza, i Louis wodzi za nimi wzrokiem przy każdym posiłku, przy każdej okazji.
  ― Paniczu Bealford, ja bardzo przepraszam ― służąca zaczepia młodzieńca ― nie ustalono, jaki podamy rodzaj herbaty!
  ― Niech w co drugiej filiżance będzie czarna, a w co drugiej zielona, a do filiżanki mojego ojca proszę nalać szkockiej zamiast herbaty.
Służąca patrzy niepewnie.
  ― Paniczu, czy…
  ― Tak kazał ― zapewnia Louis i w anielskim humorze wpada do salonu, by podziwiać przygotowaną choinkę wreszcie w całej okazałości. ― Jest przepiękna! ― wykrzykuje z infantylnym zachwytem, zadzierając wysoko głowę. Wspaniała woń drzewa iglastego wypełnia pomieszczenie, mieszając się z zapachem mandarynek, cynamonu i wypieków.
Alexander odwraca się od układanych właśnie prezentów; chłopak mija go z naręczem własnych, pada na kolana i rozsypuje je niedbale u podstawy choinki.
  ― Och ― wzdycha i prostuje się, mierząc sylwetkę mężczyzny wzrokiem. Zatrzymuje spojrzenie dłużej na szerokich ramionach i dłoniach, które okryte są dziś białymi rękawiczkami. ― Ależ mam przystojnego ojca. Dla kogo ty się tak wystroiłeś, co? ― mruga do niego z rozbawieniem; gdy przyjmuje tę figlarną manierę, nigdy nie wiadomo, kiedy żartuje, a kiedy tylko maskuje żartem coś, czego nie wypada mówić poważnie.
  ― Dla ciebie ― odpowiada mężczyzna z filuternym uśmieszkiem i zadartym podbródkiem, ściszywszy głos tak, by tylko syn mógł to usłyszeć. ― A ty?
Uśmiech Louisa blednie odrobinę, a jego policzki pokrywają się delikatnym rumieńcem, którego odcień gasi delikatna warstwa kosmetyku.
  ― Dla babci Clary ― odpowiada konspiracyjnym szeptem, po czym obaj się zaśmiewają.
W drzwiach staje Elise.
  ― Co wam tak wesoło? ― zagaja przyjaźniej niż zwykle. ― Alexandrze, chodź, zerkniesz, czy stół wygląda dobrze. A ty, Louie, rozejrzyj się za Carolem, powinien już czekać w holu, a jeszcze gdzieś się błąka. Dobrze?
  ― Dobrze, matko ― odpowiada jej, odprowadzając ojca z czułym uśmiechem.
Dziś, choć do zrobienia jest tak wiele w tak krótkim czasie, wszyscy są nadzwyczajnie weseli i lekkoduszni.

           Gości jest multum; ród Bealfordów jest przecież bardzo duży, a trzeba zaprosić wszystkich, aby nikt nie poczuł się odrzucony czy zapomniany. Zajęte będą wszystkie gościnne sypialnie, ale w Bealford Manor nieraz już organizowano tak wielkie uroczystości. Prastara posiadłość od początku istnienia gościła w swych murach dziesiątki tysięcy osobistości. Od początku też należała do tej właśnie rodziny.
Louis wraz z rodzicami wita wszystkich w holu i zaprasza prosto do jadalni na uroczystą kolację. Kiedy zjawia się Vincent, młodzieniec przekracza granice stosowności i obejmuje go radośnie za szyję, przytulając się na kilka chwil.
  ― Dobry wieczór ― mruczy mu ciepło do ucha, odruchowo muskając wargami jego płatek. Bardzo docenia wszystkie rozmowy, które odbyli, i każdą minutę, którą wuj poświęcił na słuchanie o jego problemach. Wie, że gdyby nie „tamten” Bealford, jego relacja z Alexandrem mogłaby nie wyglądać dziś tak, jak wygląda.
Och, to będzie wspaniały wieczór.
  ― Jest i mój kawaler! Och, na Bogów! Louie, to ty?
  ― Babcia Clara! ― ponad ramieniem Vincenta Louis dostrzega przepięknie wystrojoną starszą kobietę o wyjątkowym uśmiechu i natychmiast do niej przypada, na krótką chwilę zapominając o manierach. W taki dzień nawet nie chce o nich pamiętać.

           Alexander unosi do ust filiżankę herbaty i robi dziwną minę, natychmiast odnajdując roziskrzone spojrzenie Louisa. Chłopiec pije swoją herbatę, trzymając filiżankę w odgiętej dłoni z wysuniętym paluszkiem i uśmiecha się ni to kokieteryjnie, ni to żartobliwie.
  ― Ale mocno zaparzona! ― kwituje nieco ochryple, mrugając do niego, i z rozkoszą obserwuje, jak kąciki warg ojca unoszą się w uśmiechu. Cała filiżanka szkockiej – dla niego. Mężczyzna unosi filiżankę, jakby wznosił toast, i patrzą sobie w oczy, jakby nie widzieli poza sobą świata. Przy całym długim stole wydaje się zwracać na to uwagę tylko jedna osoba.


H.K.M. - 2018-05-27, 21:49

           Vincent nie znosi świąt. Naprawdę, nienawidzi ich. Kojarzą mu się jedynie ze wszystkimi rzeczami, których nie miał, nie ma i nigdy nie będzie miał. Tłumy rozszczekanych bachorów, klejących się ciotek, zatroskanych matek i sztucznej uprzejmości. Bogowie, na co to komu?
W ciągu roku też można się, przecież, nażreć.
Ale nigdy nie odnalazł w sobie tyle śmiałości, by odmówić Alexandrowi - w ogóle, niczego mu nie odmawia, jest na każde jego zawołanie, bez względu na to, jak wielkie mdłości wywołuje w nim perspektywa wysłuchiwania o nigdy nienarodzonych dzieciach, o jego brzydkim nosie, kulejącej nodze i ponurej minie i tej zbyt młodej i zbyt ciemnej dziewczynie, której nigdy nie zaczną nazywać jego żoną.
Ród Bealfordów ma w sobie tak liczne zastępy skurwysynów i ciekawskich kretynek, że bez zwątpienia znajdzie się parę tego typu "uprzejmości".
Ale trudy tej paskudnej chwili rozjaśnia mu na moment przywitanie, które sprawuje mu jego drogi bratanek. Mały skandalista rzuca mu się na szyję i szepcze te wszystkie głupoty, sprawiając, że na jego wargach kwitnie prawdziwy uśmiech - bardzo krótki i oszczędny, ale jednak.
Pierwszy cud wigilijny ma za sobą.
  ― Ma ślady na dłoniach  ― zaczyna bez ogródek, ściskając krótko Alexandra.  ― Co się stało?
Pan Bealford spogląda na niego, zmieszany, spuszczając wzrok na podłogę.
  ― Długa historia  ― odpowiada wymijająco, machając na powitanie swojej matce. Vincent także kłania się jej uprzejmie, powracając zaraz spojrzeniem do brata.  ― Ale już jest dobrze  ― słyszy i przewraca oczami, przyjmując w dłonie kielich z grzanym winem.
Wie, że znajdują się teraz w najgorszym na rozmowy miejscu, więc nie odzywa się już zbyt wiele. Pozwala za to, by dużo odzywała się Vivienne i bardzo mu to odpowiada.
Już od jakiegoś czasu nie kochają się tak, jak kochali się na początku, ale wciąż darzy tę niezwykłą dziewczynę niewątpliwą sympatią. Znosi dzielnie każde docinki, troskliwie opiekuje się nim w gorsze dni, smarując nogę najróżniejszymi specyfikami. I czasem... całuje go w ten okropnie krzywy nos i to też jest dobre.
Tak dobrze jest mieć kogoś, kto nie patrzy na ciebie wciąż z jawnym obrzydzeniem, lub rozczarowaniem.

             ― Choinka wygląda tak pięknie  ― kobieta uśmiecha się marzycielsko, łapiąc go za dłoń.  ― Wszystkie te bale u twojego brata są zawsze magiczne.
Kiwa głową, przytakując jej w zamyśleniu. Sączy wino, wędrując spojrzeniem od Louisa do Alexandra i z powrotem.
"Już jest dobrze" okazało się mieć swoje pokrycie. Vincent nie wiedział jedynie, że jest aż tak dobrze. Że wszystkie te uśmieszki i tak jawne flirty, są według jego brata czymś absolutnie w porządku.
To nie tak, że jest zazdrosny. Tak, musi przyznać, że od feralnej nocy, spędzonej z bratankiem w starej bibliotece, zdarza mu się o nim myśleć o wiele częściej, niż wypadało, ale - Bogowie - kto by nie myślał? Kto nie myślałby o tym kształtnym tyłku i wargach, ssących każdą część ciała, którą tylko mu się zaoferuje? Tak. Panicz Bealford oczarował go swoim wdziękiem, ale Vincent jest zbyt dojrzały i stonowany, by pozwolić mu się o tym przekonać. Czeka grzecznie na swą kolej, bo wie, że prędzej, czy później znowu ona nastąpi.
Ale tu sytuacja ma się inaczej - Vincent nie wie, kto kogo oczarował - Louis Alexandra, czy na odwrót, ponieważ w przypadku ich niezaprzeczalnej urody i namacalnego wręcz erotyzmu, bijącego od obu tych degeneratów, jest to po prostu niemożliwe do stwierdzenia.
Widzi jednak wszystko, co ze sobą wyprawiają i ogarnia go trwoga, bo o ile okropnie niewłaściwe było to, czego on sam dopuścił się ze swoim bratankiem, o tyle z własnym ojcem było to już cholernym szczytem absurdu.
Ale magnetyzm między nimi jest niezaprzeczalny, niestety. Jeśli jeszcze ze sobą nie spółkowali, to zaczną, prędzej czy później.
  ― Alexandrze  ― Clara wychyla się delikatnie nad stołem, by popatrzeć mężczyźnie w oczy ― tyle się słyszy o twojej firmie! Nawet w Brighton wypytują mnie już o twoje usługi!
Pan Bealford uśmiecha się uroczo, sącząc herbatę.
  ― Dziękuję, mamo  ― kłania się jowialnie, posyłając rodzicielce rozczulone spojrzenie.  ― Rzeczywiście, wieści szybko się niosą.
  ― A ty, mój drogi  ― Vincent drga, gdy niebieskie oczy przenoszą się na jego twarz.  ― Cztery dyplomy w ciągu jednego roku. Kto by pomyślał, że wyrośnie z ciebie tak zdolny lekarz.
Vincent chrząka, czerwieni się wyraźnie. Nie znajduje w sobie odpowiednich słów, więc kiwa tylko głową. Clara wydaje się być tym absolutnie niezrażona - od początku miała cierpliwość do jego dziwactw i wrodzonej skromności.
  ― A mój drogi Louis  ― chłopiec rozpromienia się, gdy z ust babki pada jego imię  ― jeszcze rok i trzeba będzie ci szukać żony. Całkiem niedawno biegałeś tu jeszcze w moim kapeluszu, powtarzając, że zostaniesz tu ze swoim ojcem, pamiętacie?  ― Clara wzdycha, a jej oczy szklą się delikatnie ze wzruszenia.  ― Mój słodki Louis.
Vincent porywa szybko kielich z winem, upijając z niego o wiele za duży łyk. Krztusi się lekko, zaczynając kaszleć. Vivienne klepie go delikatnie po plecach i już to czuje.
Wszystkie oczy na sobie.
Sytuację ratuje (a może wręcz przeciwnie, może rujnuje ją do końca) "słodki Louis", który odrywa od niego spojrzenie, przenosząc je na nie tak znowu spiętego ojca. Sięga po jeden z loków i owija go sobie niedbale wokół palca, mrucząc figlarnie:
  ― Aż tak bardzo się nie zmieniłem.
I nikt nie zwraca uwagi na potworne drugie dno - wszyscy, jak jeden mąż wybuchają śmiechem, spoglądając na tego małego szarlatana z nieskrywanym uwielbieniem.
Głupcy. Ślepi idioci.
          
           Zgodnie z tradycją, prezenty rozdaje najmłodszy kawaler, lub panna - w tym roku, rola ta przypadałaby znów ciotce Helen (biorąc pod uwagę jej "urodę" i gabaryty, stan ten nie ulegnie zmianie jeszcze wiele lat), gdyby nie jej złamana noga.
Wszyscy obliczają wspólnie, że zaszczyt ten przypada Louisowi. To jemu zostaje wręczony idiotyczny wianek ze świecidełek i ostrokrzewu, a potem wędrówki od choinki, gdzie chwyta za prezent, do jego adresata.
Chłopiec wędruje cierpliwie, odkładając też całkiem pokaźny stosik na swoje krzesło. Wszyscy przepadają za tym gagatkiem do tego stopnia, że zawsze przypada mu największa pula i och, jak rozkosznie wygląda, gdy ze zniecierpliwieniem odwija kolejne fałdy materiału, by wreszcie zobaczyć, co jest w środku!
Alexander przygląda mu się cały wieczór, nie mogąc od niego oderwać spojrzenia - ta śliczna laleczka wzbudza w nim dziś tyle spokoju i radości, że jest bliski bezdennie głupich wzruszeń (dopóki nie napotka rozsierdzonych spojrzeń swojego brata, rzecz jasna). Sączy swoją szkocką, starając się nie brać zbyt odważnych łyków, wodząc spojrzeniem za zgrabną sylwetką, pochylającą się pod rozłożystym drzewkiem, za pięknymi wargami, układającymi się po kolei w różne imiona.
Czeka na nadejście własnego imienia, jak dziecko - chce je po prostu usłyszeć, bo nigdy chyba nie było mu to dane z tych właśnie ust.
Zanim jednak zdąży usłyszeć jakiekolwiek z imion, rzuca mu się w oczy mina Vincenta, który gwałtownie zamyka pudło ze swoim prezentem. Jego policzki przybierają wnet barwę dorodnych piwonii, a twarz chowa się za kurtyną gęstych loków Vivienne. Ciekawe, cóż takiego rozsierdziło tego starego łotra. Och, gdyby tylko mógł podnieść się ze swojego miejsca.
  ― Jakie to piękne ― wykrzykuje Elise, oglądając krwistoczerwoną szminką z nieskrywanym zafascynowaniem.  ― Mój skarbie  ― wyciąga ramiona w kierunku Louisa, dziwnie poruszona. Łzy zalewają jej policzki i Alexander już wie.
Wybaczyła mu.
To zabawne, sam także dał Elise kosmetyki - zestaw pachnideł, skomponowanych przez mistrza Eliciego tylko dla pani Bealford.
Louis to naprawdę zmyślny chłopiec. Wie, co robić, by było dobrze.
  ― Alexander  ― słyszy i uśmiecha się bezwolnie, odrywając spojrzenie od zachwyconej Elise.  ― Który to?
Odsuwa się od stołu, by móc przyjąć ogromne pudło z zagadkową zawartością. Ich palce muskają się przelotnie, gdy pakunek przekazywany jest z jednych rąk do drugich. To muśnięcie nie jest przypadkowe, pan Bealford dobrze o tym wie. Nie daje po sobie znać, że je poczuł (może jego uśmiech pogłębia się tylko nieco), przechodząc ochoczo do odpakowywania.
Potem otrzymuje jeszcze parę pudeł, ale i tak najprędzej dobiera się do tego, które przyuważył już wcześniej - niewielki, wąski pakunek, który parę godzin temu wysunął się z ramion nieuważnemu paniczowi.
Rozrywa papier i zdejmuje pokrywkę, widząc przepiękną parę rękawiczek. Ocenia ich wykonanie, jako czyste mistrzostwo - wręcz idealne na tak przykry mróz.
Ale to nie wszystko. Do prezentu dołączony jest także liścik, pojedynczy skrawek pergaminu.
Na zachodnim tarasie, gdy wybije północ - jeśli tylko masz ochotę (i odwagę).
Nie potrafi już myśleć o czymkolwiek innym.


Koss Moss - 2018-05-27, 22:44

           Vincent niemal podskakuje w zajmowanym przez siebie fotelu, gdy nagle obejmują go od tyłu szczupłe ramiona. Panicz przechyla się przez oparcie i zbliża wargi do ucha mężczyzny.
  ― I jak ci się podoba? ― szepcze mrukliwie, mając na myśli podarowaną mu książkę z najwymyślniejszymi seksualnymi pozycjami. Z jakiegoś powodu nikt nie zwraca uwagi na to, w jaki sposób Louis dotyka swego wuja. Wszystkim wydaje się, że on już tak po prostu ma – bo w istocie, panicz bardzo lubi dotykać, tylko że nie wszystkich dotyka w ten sam sposób.
Pan Bealford odwraca się przez ramię i przyjmuje na wargi gadzi uśmiech.
  ― Parę z nich nawet mnie zainteresowało.
Louis śmieje się, opierając łokciami o zagłówek fotela i podpierając podbródek na smukłych dłoniach. Po chwili milknie, ale marzycielski uśmieszek nie znika z jego twarzy.
  ― Jestem strasznie sztywny, wiesz? ― szepcze znienacka wśród gwaru; czy naprawdę nikt nie zwraca na nich uwagi? Wszyscy wydają się do reszty pochłonięci rozmowami i piciem…
Mina Vincenta nie zmienia się ani o jotę; nie drga na niej choćby pojedynczy mięsień.
  ― To wino uderzyło mi chyba do głowy ― mówi. ― Przejdę się i zaraz wrócę.
Panicz prostuje się, wiodąc za nim wzrokiem, a potem spogląda na ojca. Nagle uderza go różnica między tymi dwoma Bealfordami. Vincent przez większość wieczoru siedział w fotelu samotnie, na uboczu. Alexander natomiast od samego początku wieczerzy jest otoczony tłumem, który zabiega o jego względy. Wszyscy zdają się szaleć na jego punkcie; każdy chce usłyszeć od niego jakąś historię. W tej chwili naprawdę trudno jest się do niego przedrzeć. Louis uśmiecha się leciutko, rozgląda się dyskretnie ostatni raz i nieśpiesznie, zahaczając po drodze jeszcze o stolik z przekąskami, opuszcza salon.
Znajduje Vincenta w głębi korytarza, tuż za rogiem. Bez słowa mija go i wciąga do jadalni, w której o tej porze nie powinno być już absolutnie nikogo. Pomieszczenie jest ciemne, stół już posprzątany po uczcie; jest idealnie.
Louis rozgląda się dokoła, końcówką języka zlizując lukier z koniuszka kciuka. Słyszy za sobą ciężkie kroki Vincenta. Nim mężczyzna może go dotknąć, młodzieniec odwraca się i zarzuca mu ramiona na szyję. Staje na palcach, wyciąga się w górę…
  ― Doskonale wyglądasz ― szepcze i przyciąga do siebie jego twarz, zaciskając palce na włosach. Z zadowolonym pomrukiem wpija się w usta wuja. Jego własne smakują czekoladą, lukrem i owocami.
Język Vincenta od razu wychodzi mu na spotkanie. Jakby wcale nie było tak wielkiej przerwy między ich ostatnim zbliżeniem a chwilą, którą dzielą teraz. Louis lgnie do tego dużego ciała. Wypina się, ociera. Całuje obrzydliwie, ordynarnie, figlarnie, poruszając języczkiem czasem jak wąż, a czasem nieco wolniej, wciskając go głęboko, najgłębiej jak może. Jedną dłonią przyciąga do siebie mężczyznę za kark, a drugą sięga w dół – prosto do spodni. Dziś się nie pieści. Od razu przyciska dłoń do lekko sztywnego wybrzuszenia i pociera je, paluszkami torując sobie drogę dalej, do wyczuwalnych przez materiał jąder.
  ― Chcę cię wyssać ― mamrocze w pocałunek.
Przerywa wulgarny pocałunek i gwałtownie osuwa się na kolana przed stojącym Vincentem. Jest bardzo niecierpliwy. Spogląda na niego z dołu błękitem, na którego tle odcina się czerń rozszerzonych źrenic.
  ― Och, wpakuj mi go po same jądra.
Mówi tak tylko dlatego, że wie, iż Vincent nie jest jeszcze w pełni sztywny. Problem w tym, że na te słowa do kutasa Vincenta napływa bardzo, bardzo dużo krwi.
Louis wzdycha rozkosznie i sięga do jego pasa. Rozpina go i rozchyla materiał spodni. W jego nozdrza uderza odurzający zapach męskiego podniecenia. Uwielbia go. Przyciska nos do bielizny mężczyzny, chowa go w gęstwinie czarnych włosków ponad nią. Obejmuje wargami kształt pod jasnym materiałem, oddychając nierówno. Wtedy też Vincent chwyta go za loki i bezwstydnie ociera się o jego twarz. Jest w tym coś uprzedmiotowiającego – i szalenie podniecającego. Louis wzdycha drżąco i pozwala, by Vincent zaspokajał się o nią, by tarł kutasem przez materiał jego nos, powieki, policzki, wargi. Zamyka oczy, rozchyla szeroko usta i wydaje siebie zduszony jęk, kiedy ten zwyrodnialec wciska mu go w bieliźnie.
Och, to takie dobre, czuć jego smak; takie przyjemne, być zmuszonym do brania go przez te duże, silne ręce. Kiedy Louis uwodzi, ma wszystkie sznurki w garści, ale w sytuacjach intymnych nierzadko – jak teraz – ktoś mu je wyszarpuje, sprowadzając go na ziemię.
Dopiero, kiedy się dławi, Vincent wycofuje biodra, pozwalając mu zaczerpnąć na tyle głęboki wdech, na ile pozwala ukryty pod ubraniem gorset.
  ― Mmh… kh… ach…
Podbródek panicza pokrywa ślina, a jego wargi drżą niekontrolowanie.
  ― Wyjmij go na wierzch i zrób to jak należy ― warczy Vincent ze zniecierpliwieniem. Louis ze słabym westchnieniem wyciąga dłoń i sięga do jego bielizny. Ciągnie ją w dół, by wielki fiut mógł wreszcie wypaść na zewnątrz i zawisnąć w powietrzu tuż przed jego nosem. Louis zapomniał już, jak ogromny, jak spektakularny jest, więc teraz wpatruje się w niego z trwogą i podziwem (robiąc przy tym delikatnego zeza), niezdolny do wyduszenia z siebie niczego prócz krótkiego „o kurwa…”.
  ― Mała dziwko ― kontynuuje cynicznie Vincent ― o tak. Otwórz buzię i wystaw język. ― Potrząsa kutasem, jakby proponował dziecku smakołyk. Panicz zaciska uda, rozchyla wargi i wysuwa różowy język, by zebrać nim zwisającą z fiuta ku ziemi nitkę słonej, ciągnącej się wydzieliny. Nie zamyka ust, pozwala, by wszystko spłynęło na jego język, a Vincent pomaga w tym, wciąż trzęsąc tą ogromną pałą.
A potem znienacka – nie istnieje nic, co mogłoby na to Louisa w pełni przygotować – wpycha mu ją do ust. Panicz wydaje z siebie zduszony, bliżej nieokreślony dźwięk i zapiera się o jego biodra, jakby próbował wyznaczyć granicę, czy kontrolować choć trochę sytuację.
Ale nie może.
Długie palce ściskają mocno jego włosy, a kutas zatapia się głębiej, wbija w jego gardło. Oczy panicza są pełne łez, już teraz brak mu powietrza. Kształt ogromnego narządu zaczyna odznaczać się na delikatnej szyi…
  ― Mmh-ghh ― nerwowe klepanie po udzie to dla Vincenta znak, że powinien się wycofać.
Kiedy fiut znów wypada na wierzch, panicz niemal zgina się w pół, oddychając trochę chrapliwie. Przytula policzek do materiału spodni mężczyzny. Jedną z rąk obejmuje łydkę wuja, a drugą unosi i zaciska na mokrym trzonie, by zsunąć z niego z mlaśnięciem napletek. Potem zaś – choć jeszcze przed kilkoma sekundami wyglądał, jakby miał już dość – odrywa policzek od tkaniny, zadziera lekko podbródek i wysuwa swój zwinny języczek, by patrząc Vincentowi w oczy, werżnąć go w dziurkę na czubku masywnej główki. Kiedy śliski mięsień wdziera się pod skórkę napletka i zaczyna wirować niemożliwie szybko wokół żołędzi, to pan Bealford ma problemy z panowaniem nad reakcjami ciała.


H.K.M. - 2018-05-27, 23:46

           Ale Vincent nie przyszedł tu po to, by owijać teraz w bawełnę i bawić się w kotka i myszkę. Jego naprężony kutas ślizga się po pełnych wargach, oddech z każdą sekundą przybiera na ciężkości, a uda drżą niekontrolowanie (ale nie dłonie, one drżą bardzo rzadko, to dłonie pieprzonego chirurga). Pozwala chłopcu wysunąć cieknący trzon z ust, przechodząc do najprzyjemniejszych zabaw samą główką - zwinny język pieści tę wrażliwą strefę tak... dobrze, że nie wie, gdzie powinien podziać wzrok, że zapomina, co chciał powiedzieć, a chciał powiedzieć coś wyjątkowo okropnego i wulgarnego, by jeszcze raz zobaczyć w błękitnych oczach ten specyficzny błysk zachwytu.
Louis, wbrew pozorom, nie jest tak znowu skomplikowany - tę małą dziwkę podnieca nutka skandalu, czegoś niedozwolonego i niezwykle niestosownego. Chłopiec jest fetyszystą, którego cieszy, gdy może balansować na granicy dobrego smaku, nie czyniąc się wciąż przez to mało eleganckim.
I to chyba to sprawia, że są do siebie tacy podobni. Dwójka ordynarnych zboczeńców, którzy...
  ― Poklep się nim po tej ślicznej buźce  ― jęczy ochryple, wypinając mocniej biodra.  ― Od spodu, tak!
Jego drogi bratanek jest posłuszny, jak piesek - unosi gorliwie cieknącego potwora, uderzając się nim po twarzy na tyle mocno, by spotykało się to z wyjątkowo wymownym odgłosem. Vincent uśmiecha się drapieżnie, a potem niemal krzyczy, nieprzygotowany na następny ruch chłopca.
Wygłodniałe stworzenie zajmuje się teraz jego jadrami - najpierw jednym, potem drugim. Całuje je i ssie, pozwalając, by resztą "roboty" zajęła się przez chwilę jego dłoń. Później, zupełnie jakby był zazdrosny o własna kończynę, zrzuca ją szybko z zaczerwienionego kutasa, wpychając go sobie do ust. Ssie go mocno, biorąc trzon tak głęboko, że już dawno powinien się zadławić, doktor Bealford jest tego pewien. I nagle znowu go wyjmuje, tylko po to, by całować się z główką przyrodzenia. Liże ją i pieści wargami w paskudnie wulgarny i ostentacyjny sposób.
I przepięknie przy tym wygląda.
Czuje, że niewiele mu pozostało do końca, więc chwyta dzieciaka za ramiona, przenosząc go na jeden z foteli, zupełnie jakby przenosił nic nieważącą lalkę. Teraz ma buzię młodzieńca idealnie naprzeciw cieknącej pały. I wpycha ją do samego końca, traktując rozwarte szeroko wargi, jak dobrą, ciasną i mokrą cipkę, jak tunel, który trzeba wypieprzyć, zanim będzie za późno, zanim okazja przejdzie mu koło nosa i ten wstrętny bachor pójdzie gdzie in...
Słyszy to - czyjeś kroki, bardzo pośpieszne. Obraca się gwałtownie, spotykając się oko- w oko z mężczyzną... który jest chyba mężem siostry Elise. Benedict? Bogowie, jak mu tam...
Stoi tak, by nie pokazać mu twarzy bratanka, stara się go jakoś zasłonić, choć wie, że przy jękach, które przed chwilą z siebie wydawał, może być to zgubne.
  ― Prze... przepraszam  ― odzywa się cicho ciemnowłosy mężczyzna, przesuwając dłonią po zadbanej brodzie.  ― Bardzo przepraszam ― powtarza i wycofuje się wolno z pokoju.
Vincent spogląda na Louisa z poważną miną - to, że zostali tu właśnie przyłapani, jest po prostu okropne. Straszne i... jak mogli do tego dopuścić?
  ― Nawet nie waż się zamykać tych ust  ― warczy, unosząc groźnie brew  ― skończysz robotę i wtedy możemy się martwić konsekwencjami. Nie dam ci się teraz zostawić. Jeśli będzie trzeba, to zrobię to siłą  ― uśmiecha się do bratanka niemalże przyjaźnie, głaszcząc jasne loki.
A potem znów zaczyna go rżnąc.

           Bogowie, wszyscy ci ludzie ciągle czegoś od niego chcą - jak nie jeden, to drugi, jak nie ciotka, to wuj i tak w kółko - po jakimś czasie Alexander ma tego serdecznie dość, ale nie pozwala,oczywiście, by ktokolwiek to zauważył.
To pieprzone święta Bożego Narodzenia, czas dla rodziny. Ten raz w roku może użyczyć im odrobiny swego blasku, zasypując ich historiami z pracy, sztucznymi komplementami i drobnymi prezentami w postaci gotówki. Tak, tego najczęściej chcą od niego jego drodzy krewni.
Ale właściwie nie dziwi im się zbytnio - dobrze wiedzą, ile ma pieniędzy i jak wielka dzieli ich od siebie przepaść, mimo, że na brak dobrobytu narzekać nie mogą.
Nie zauważa chwilowej nieobecności swego pierworodnego, nie wiedząc nawet, jak wielkie to dla niego szczęście, jak niesamowicie łaskawy uśmiech losu.
Kto wie, do czego by doszło, gdyby zorientował się, dla kogo ten mały łobuz opuścił salon. Kto wie, kto by na tym wszystkim bardziej ucierpiał. Alexander... bywał czasem niezrównoważony. Tylko w wielkim gniewie, to prawda, a - na całe szczęście - do wielkiego gniewu bardzo trudno było go doprowadzić.
Od złości odwodziła go jednak skutecznie cały wieczór szkocka - to ona każe mu także myśleć, że kiedy on sam wymyka się z trwającej w najlepsze uczty, postępuje absolutnie słusznie.
Że nie ma niczego złego w tym, że udaje się na zachodni taras, tuż przed północą, według instrukcji z tajemniczego liściku od swego pierworodnego.
Nie wie, co może tam na niego czekać, ale ma wrażenie, że jest to warte odrobiny nerwowości (ktoś może tu być, stać, obserwować) i skradania się, jak głupiec po kondygnacji schodów, upewniając się co chwila, że nikt go nie śledzi.
Nikt nie może się dowiedzieć.
Nikt.
I w końcu tam dociera - już z daleka widzisz przestępującego nerwowo z nogi na nogę młodzieńca. Trzyma coś za plecami, wyraźnie podekscytowany, zarumieniony.
  ― Co tam masz?  ― Pyta z przyjaznym uśmiechem, nie wiedząc jeszcze, dokąd to wszystko zmierza. Opiera się o barierki, podziwiając przysypane grubą warstwą śniegu ogrody.
Louis milczy przez chwilę, potem przybliża się do niego powoli i wyciąga zawiniątko, unosząc je w górę.
  ― Czy wiesz, co to jest? ― Potrząsa roślinką z nieprzeniknionym wyrazem twarzy.
Alexander kiwa wolno głową, czując, jak i jemu samemu wstyd uderza do głowy, a żołądek zaciska się w nerwowym skurczu.
Jednak wracają do tego punktu. Nie potrafią wytrzymać bez tej części ich zażyłości, tej która jawi mu się, jako absolutnie sprośna, niegodna i zakazana.
Dlaczego więc się nie cofa? Dlaczego nie kręci głową, nie psuje magicznej chwili jakimś niemądrym żartem?
  ― To jest jemioła, Louisie  ― informuje go litościwie, przybliżając się krok w stronę drobnej sylwetki.  ― Roślina rosnąca na drzewach, którą możemy właściwie śmiało nazwać intru...
Przerywają mu dzwony - te ogromne, kościelne, które oznajmiają (wraz z odległym echem zegarów), że właśnie wybiła północ.
  ― Czy to na szczęście?  ― Pyta, przysuwając się jeszcze z miną wyrażającą całkiem niewinne, uprzejme zainteresowanie.
  ― Tak  ― chłopiec uśmiecha się rozkosznie, nie spuszczając wzroku z jego twarzy  ― ale żeby przyniosła ci szczęście, musisz kogoś pod nią pocałować.
Doprawdy, co za tupet - Louis i te jego zapomniane brednie, które tak lubi odkopywać.
  ― Chyba przyda nam się trochę szczęścia  ― mruczy, choć jego sumienie próbuje mu wciąż przeszkodzić, przypomnieć mu, jak bardzo niewłaściwe jest to, co robią. Wyciąga jedną z dłoni, układając ją na wąskiej talii młodzieńca.  ― Nie zaszkodzi spróbować.
Zaszkodzi, krzyczy cichy głos w jego głowie, ale natychmiast tłumi go kolejna salwa dzwonów. Alexander pochyla się i dotyka swoimi wargami tych drugich, nieco chłodniejszych ale niezaprzeczalnie miękkich i jędrnych. Nie jest niegrzeczny, nachalny, nie jest wulgarny.
Całuje Louisa tak, jak całuje się najpiękniejsze damy - lekko i delikatnie, czule i ciepło - a potem odsuwa się znowu, spoglądając we wszechobecną biel, którą pokrywają już kolejne warstwy śniegu.
  ― Wracajmy  ― mówi dziwnie drżąco, nie patrząc w kierunku chłopca.  ― Robi się zimno.


Koss Moss - 2018-05-28, 00:53

           Chyba obaj czują ten koszmarny niedosyt, kiedy przemierzają ciemny korytarz. W posiadłości jest już ciszej, część gości poszła spać, zwłaszcza ci najstarsi. Louis delikatnie wyciąga rękę i wsuwa palce w dłoń Alexandra, patrząc na jego rozświetloną świecą twarz.
  ― To było bardzo miłe ― oznajmia łagodnie. ― Masz miłe usta.
Ojciec spogląda na niego i gładzi kciukiem wierzch jego dłoni. Nie odsuwa się, nie próbuje uciekać, choć dystans, który narzuca, nieco daje się paniczowi we znaki. Nie zmienia to jednak jego zafascynowanego spojrzenia, nie jest w stanie zgasić płomienia namiętności, który rozpalił młode serce.
  ― Tak ― odpowiada mężczyzna jakoś dziwnie; niby lekko, ale czai się w jego tonie jakaś fałszywa nuta. ― Twoje także są ― podejmuje i urywa, jakby wciąż walczył ze sobą, jakby przerażały go te słowa ― bardzo przyjemne.
Louis uśmiecha się i wzrusza nieznacznie ramionami. Zwalnia odrobinę, zmuszając do tego samego Alexandra. Powód, z jakiego zwolnił, zostaje przez mężczyznę zauważony trochę za późno; nie może już niczemu zapobiec. Chłopiec wysuwa wyciągniętą przed chwilą z kieszeni szminkę i przeciąga nią po swych pełnych wargach, tak nieprzejęty i swobodny, jakby to była najzwyklejsza rzecz pod słońcem. Kosmetyk ma kolor mocno dojrzałych wiśni.
Oczy pana Bealforda rozszerzają się nagle. Mężczyzna przystaje, więc Louis czyni to samo, spoglądając mu w oczy.
  ― Co ty wyprawiasz? ― wydusza Alexander z mieszaniną zdumienia i oburzenia, i może nawet zgrozy, a jednak bez cienia odrazy, co po raz kolejny uświadamia paniczowi, że podejście jego ojca do kwestii tego, co przystoi młodzieńcom, jest zgoła niekonwencjonalne.
Louis zaciska lekko wargi i pociera nimi o siebie przez krótką chwilę.
  ― Maluję usta ― odpowiada zupełnie poważnie na to retoryczne pytanie. ― Nie wracam już do sali, tato, zostali tam sami nudziarze. Jak wyglądam?
  ― Więc gdzie idziesz? ― pyta od razu Alexander z przejęciem. Czyżby w jego głosie dało się słyszeć nutkę zazdrości?
  ― Na randkę. ― Oczy młodzieńca iskrzą figlarnie.
Pan Bealford ogląda się za siebie, jakby obawiał się, że ktoś ich usłyszy, i puszcza jego dłoń. Są jednak w ciemnym korytarzu zupełnie sami. Do tej części posiadłości raczej nie zapuszczą się teraz żadni goście, jako iż nie ma tu ani sypialni, ani innych pomieszczeń, z których mogliby zapragnąć skorzystać. Wszystko jest pozamykane przed ich wścibstwem.
  ― Randkę ― powtarza sucho, unosząc jasną brew. Och, nie jest już ani trochę pogodny, choć nadal zachowuje spokój; jego spojrzenie zaś coraz częściej ucieka w stronę umalowanych warg. ― Opowiedz mi o tym więcej.
  ― Poznałem kogoś ― mruczy Louis, chowając szminkę do kieszonki, w której spoczywała przez cały wieczór. Uśmiecha się i, przechylając głowę, delikatnie pociera kciukiem krawędzie swych ust, aby wyrównać linię szminki.
  ― Kogo. ― To nie brzmi jak pytanie; bardziej jak rozkaz, przy którym na twarz mężczyzny wpływa ten specyficzny, cyniczny uśmieszek.
  ― Tato. ― Louis przestępuje z nogi na nogę, nie spuszczając z niego roziskrzonych oczu. Zawiesza wzrok na jego wargach, swoje wyginając w marzycielskim uśmiechu. ― Dlaczego tak wypytujesz? Co przez ciebie teraz przemawia?
  ― To tylko troska ― odpowiada Alexander. Wyciąga z kieszeni papierosy i pod uważnym spojrzeniem syna z nonszalancją odpala jednego z nich od świecy. ― Louis ― mówi nagle stanowczo i wypuszcza dym nosem. ― Na sali zostali już sami nudziarze ― powtarza po nim i czyni krok w stronę jednego z obrazów. Wyciąga dłoń i przesuwa palcami po żłobieniach w ramie, po czym nagle coś naciska. Na oczach zdumionego panicza ukryty mechanizm odsuwa fragment ściany, odsłaniając sekretne przejście. ― Chodź ze mną.
Młodzieniec zamiera z rozchylonymi wargami. Potem na oślep wyciąga dłoń, odbiera ojcu papierosa, zaciąga się płytko i, chwytając mężczyznę za rękę, wkracza za nim w ciemność rozświetlaną blaskiem samotnej świecy.


H.K.M. - 2018-05-28, 01:34

           Ciemności rozświetla tylko nikły blask, bijący od chybotliwego płomienia świecy - Alexander stara się, by ta nie zgasła, mimo częstych podmuchów wiatru, tak naturalnych dla nietykanych przez lata przejść tuż przy zewnętrznych ścianach domu.
Pilnuje, by drobna dłoń nie wysunęła się z jego uścisku, wmawiając sobie, że absolutnie wie, co robi. A raczej, że to, co robi, nie zaprowadzi ich do niczego złego.
Nie zaprowadzi... przecież tak dobrze się pilnuje, tak surowo zabrania sobie wszystkiego, co przesiąka podtekstem. Tamten pocałunek niczego nie znaczył.
To tylko na szczęście.
Louis nie może mieć pojęcia, gdzie się znajdują, kiedy pan Bealford obraca się nagle, wręczając mu świecę. Niewysoka drabina jest nieco przestarzała, ale wciąż utrzymuje dzielnie jego ciężar, gdy wspina się po niej, by dotknąć urękawiczoną dłonią starej pokrywy.
  ― Chodź  ― mówi miękko i oferuje swą dłoń, podciągając na niej lekko młodzieńca. I nagle chłopiec orientuje się, gdzie doszli - znajdują się bowiem tuż pod jego pokojem, gdy okazuje się, że wyszli właśnie... z szafy na korytarzu.
Chłopiec rozgląda się ze zdziwieniem, okręcając wokół własnej osi. Upewnia się chyba, czy aby na pewno wie, gdzie się znajduje. Potem odwraca się w jego stronę z cieniem rozbawienia i zdumienia.
  ― Dużo jest w domu takich przejść, o których wiesz tylko ty?  ― Pyta, wywołując u niego butny uśmieszek.
  ―Naprawdę wiele  ― mruczy nisko, gardłowo.  ― Myślę, że kiedyś pokażę ci je wszystkie.
Światło znika nagle i zajmuje mu chwilę, by zorientował się, że to Louis zdmuchuje świecę - zanim jednak uświadamia to sobie do końca, czuje jak jego wargi przykrywają miękkie usta i och, ten pocałunek nie jest już grzeczny.
Nie mija sekunda, kiedy czuje naciskający język, który nie prosi - on wymaga wpuszczenia go do środka, więc ulega mu, dziwnie pokonany i bezradny.
Kwiatowy zapach znowu przysłania mu cały świat - tym wyraźniejszy, gdy jest jednym z niewielu bodźców, które jest w tej chwili w stanie odczuwać.
Jęczy cicho, wysuwając przed siebie dłonie - świeca upada na ziemię, czyniąc niemało hałasu, ale nie ma w sobie tyle rozsądku, by się tym przejmować.
W ogóle nie ma w sobie rozsądku - gdyby go miał, jego ramiona nie oplotłyby teraz ciasno drugiego ciała, owijając się wokół wąskiej talii, jak konary postawnego dębu. Przyciska się kurczowo, odnajdując w sobie pokłady dzikiego szaleństwa - zupełnie tak, jakby coś, co tliło się w nim od dawna wybuchało teraz nowym żarem, rozlewając się na boki i..
  ― Zaczekaj ― dyszy ciężko, głosem o wiele wyższym niż zazwyczaj. Odrywa się od pocałunków, ale nie puszcza go, nie pozwala mu opuścić swych ramion (choć oczywistym jest, że chłopiec nigdy by tego nie zrobił).  ― Chodźmy do ciebie  ― szepcze i, o, zgrozo przesuwa swoim długim językiem przez słodką szyję i płatek małego ucha. Sam nie wie, kiedy zaczyna go ssać, nagradzany najpiękniejszymi dźwiękami, jakie kiedykolwiek słyszał.
Bogowie, jak to się stało, jakim cudem...
Wyplątuje z uścisku jedno ramię i sięga wgłąb jednej z ozdobnych szafeczek, wyciągając z niej nieśmiertelną karafkę ze szkocką. Czy powinien czuć się zatrwożony faktem, że może to robić nawet po omacku.
Przyciskają się we dwójkę do drzwi - szczupłe plecy uderzają o ich powierzchnie i mimowolnie Alexander prosi wszystkie bóstwa, by okazały się tymi właściwymi, bo jeśli ktoś ich zobaczy, jeśli teraz wpadną do gościnnej sypialni, spleceni w ten sposób, ze wiśniową czerwienią rozmazaną na swych wargach...
  ― Otwieraj  ― ponagla go niecierpliwie, całując znów długą szyję. Kiedy robią to po ciemku, jest niemalże w stanie nie myśleć o niewłaściwości tego czynu.  ― No, już!
I wreszcie wchodzą do środka - pomieszczenie rozświetla pojedynczy blask płonącej w kącie świecy - pan Bealford rozgląda się w poszukiwaniu prostokątnego kształtu, pchnięty nagłą ochotą do czegoś tak złego, że na samą myśl o tym przechodzą go dreszcze.
  ― Twój prezent  ― chrypi, wskazując podbródkiem zapakowane przepięknie pudełko  ― otwórz go.


Koss Moss - 2018-05-28, 02:19

           Louis dyszy ciężko, a serce łomoce mu niczym oszalałe. Jak w amoku spogląda na spoczywające na szafce pudełko, które kazał przynieść tutaj służbie.
Tak, to prawda, że to doskonała chwila, by go otworzyć. Przez cały wieczór zastanawiał się: co takiego jest w środku? Co podarował mu Alexander, czego nie powinien był otwierać przy gościach?
I choć mógłby się tego domyślać, to jednak wciąż nie podejrzewa tego człowieka o żadne… nieprzyzwoite dary… Nie, kiedy Alexander przez ostatnie dni robił wszystko, by ich relacja była odpowiednio stosowna; nie, kiedy nawet dziś pod jemiołą trzymaną w szczupłej dłoni jego pocałunek był tak… lekki…
Przenosi pakunek na łóżko i wdrapuje się na wysoki materac. Niecierpliwymi dłońmi rozwiązuje błękitną wstęgę (wystarczy jedno pociągnięcie we właściwym miejscu by rozwiązać kokardę lub uczynić z niej węzeł gordyjski, lecz panicz wie dobrze, który koniec jest tym odpowiednim) odcinającą się na tle szlachetnej czerni, potem zaś niespokojnie unosi pokrywę. Prezent jest ukryty pod półprzezroczystym materiałem, to jakieś odzienie, to…
To nie jest zwykły materiał, orientuje się nagle.
To nie jest po prostu kawałek materiału. To czerwony figlarny szlafroczek, a pod nim, och, Boże, pod nim…
Panicz odwraca się przez ramię i spogląda na ojca z rozchylonymi w szoku wargami; ten wyraz bardzo często gości dziś na jego twarzy, gdy jest w pobliżu Alexandra. Czuje, że brakuje mu powietrza, tak, chyba tak.
  ― To nie wszystko ― mówi ojciec zupełnie niepozornym tonem, skłaniając młodzieńca do ponownego skierowania wzroku na prezent. Louis w pełnej napięcia ciszy bierze do rąk ten śliczny gorset, i ledwie to robi, zauważa, że pod nim jest JESZCZE coś, och, Boże!
Rozprostowuje szlachetny, usztywniony materiał w rękach (ta barwa doskonale komponowałaby się ze szminką) i delikatnie odkłada go na pościel. Ponownie sięga do pudełka i ostrożnie wyjmuje półprzezroczyste majteczki. Rozciąga je, sprawdza, jak bardzo są elastyczne i zagryza wargę, nagle onieśmielony. Jego policzki – ma wrażenie – mają teraz kolor tej bielizny.
Nikt nigdy nie podarował mu takiego prezentu. Nikt nigdy nie pokazał mu tak wprost, że akceptuje go takim, że go takim podziwia.
Alexander odpala kolejnego papierosa, zatacza wokół łoża nieśpieszny półokrąg i przygląda się. Jest teraz taki pewny siebie, a Louis – Louis to jego przeciwieństwo.
  ― Na co czekasz? ― odzywa się nagle władczym, odrobinę zachrypniętym głosem, i Louis podnosi na niego roziskrzony wzrok. ― Załóż to.
Młodzieniec pąsowieje jeszcze bardziej – czuje to; ma wrażenie, jakby w jego policzki wbiło się tysiące igieł. Nerwowymi ruchami zbiera ubrania i chowa z powrotem do pudełka, jakby chciał je zamknąć, ukryć jak najgłębiej, ale wcale tego nie robi. Bierze pudełko w ramiona, zsuwa się z łóżka i udaje do łazienki, zostawiając lekko uchylone drzwi.
Przebiera się przed nowiutkim lustrem zamówionym specjalnie dla niego. Najpierw zdejmuje zupełnie wszystko, co ma na sobie – a potem przywdziewa czerwień. Zaczyna od majteczek, które powoli nasuwa na długie nogi i z niewielkim trudem wciąga na wystające, pełne pośladki. Później bierze w ręce pas, i choć nigdy takiego nie przymierzał, wie, do czego służy. Owija nim swoje ciało i zapina ostrożnie, po czym przysiada na wannie, by ostrożnie naciągnąć na nogi pończochy.
Już teraz widzi, że to, jak prezentuje się jego ciało, jest… po prostu niesamowite, i Alexander ma świetny gust, ma doskonałą wyobraźnię, jeżeli potrafił ubrać go tak myślami, nim zdecydował się właśnie na ten komplet, i tę barwę.
Przepiękna. Ta bielizna jest przepiękna.
Zapina gorset, ale go nie wiąże. Wstążka zwisa luźno. To doskonałej jakości odzienie i Louis już teraz czuje się, jakby uszyto je specjalnie na niego.
Możliwe, że tak właśnie jest.
Odsuwa się o kilka kroków i mierzy swe lustrzane odbicie zdumionym spojrzeniem. Och, podoba się sobie. Uważa, że nigdy nie miał na sobie nic piękniejszego. Wydaje mu się, że Alexander, kiedy go zobaczy, to… nie będzie już myślał o motylich pocałunkach.
Panicz mruży oczy i uśmiecha się leciutko. Kuca, by otworzyć najniższą szufladę szafki przy wannie. Wyciąga z niej piękny kuferek z kosmetykami i otwiera go, czując ścisk w kroku. Och, ekscytuje się na myśl o mężczyźnie oczekującym go w sypialni; ekscytuje się na myśl o tym, że za chwilę mu się taki pokaże. Gdzieś w głębi serca zawsze o tym marzył, zawsze chciał pokazać mu się w najpiękniejszym, najbardziej zmysłowym i ekscentrycznym wydaniu, i podziwiać malujący się na jego twarzy szok zmieszany z oburzeniem i podziwem; uwielbia ten wyraz, na bogów.
Zamyka kuferek i bierze głęboki wdech. A teraz pójdzie tam i… pozwoli mu cieszyć się pięknem, które stworzył.
Kroczy powoli ku drzwiom, ale skąd ten nagły stres? Skąd niepewność? Nieśmiałość? Nie podejrzewał u siebie takich cech – teraz jednak niemal biorą nad nim górę. Otwiera jednak drzwi, popycha je i staje w nich, delikatnie wystawiając biodro. Alexander siedzi na jego łóżku i patrzy… prosto na niego.
Kąciki warg Louisa drgają i unoszą się nieznacznie.
  ― Zasznurujesz? ― szepcze w tej gęstej, dusznej ciszy, i na palcach wchodzi głębiej do pokoju. Staje tyłem do ojca przed biurkiem, tuż przy oknie, by niespiesznie pochylić się i oprzeć łokciami o biały blat – i chyba sam nie ma pojęcia, jak wygląda w tej chwili jego ciało.
A może dobrze wie?


H.K.M. - 2018-05-28, 15:33

           Wypił więcej niż zwykle, ale to i tak nie pomaga mu w zapomnieniu, z kim ma do czynienia. Kiedy Louis (jego syn) wychodzi z łazienki, odziany w najdelikatniejszą bieliznę, Alexander (jego ojciec) aż drży wyraźnie, wręcz onieśmielony jego pięknem.
Żaden mężczyzna nie ma prawa być tak pięknym. Żadna kobieta, żadna istota - nikt nie jest tak zjawiskowy, jak ten właśnie chłopiec, który przechodzi przed nim na paluszkach, niczym zawodowa tancerka, by oprzeć się o biurko w pozycji, która z tańcem nie ma już za wiele wspólnego.
Chyba, że tym całkiem pierwotnym - tańcem dwóch, złączonych ze sobą ciał, oddających się wspólnie namiętności.
  ― Zasznurujesz? ― Pytanie dociera do niego jak zza mgły i dopiero po dłuższej chwili uświadamia sobie, że w ogóle zostało zadane.
Podnosi się więc ze swojego miejsca i ustawia za młodzieńcem (jest twoim synem, ty odrażający potworze), chwytając w zwinne palce oba końce wstęgi. Pociąga za nie lekko, wsłuchując się uważnie w każdy kolejny oddech i sapnięcie. Potem pociąga mocniej (musi się pilnować, by nie dotknąć wypiętej pupy swoją rosnącą erekcją) i zaczyna delikatnie sznurować - palce ślizgają się z gracją po gładkim materiale, tworząc w młodym ciele jeszcze mocniej podkreśloną talię.
Mała bogini obraca się nad swoim szczupłym ramieniem, mierząc go spojrzeniem błękitnych oczu - krągłe pośladki wypinają się mocniej, zderzając a jego napiętym podbrzuszem. Jeśli zsuną się jeszcze niżej, dotkną gorącej wypukłości, a wtedy pan Bealford straci nad sobą panowanie, jest tego pewien.
Przytrzymuje krągłe biodro w miejscu, robiąc to, oczywiście, w ostatniej chwili - wypięte pośladki muszą i tak wyczuwać doskonale emanujące od niego gorąco.
I on sam... też to czuje - ciepło, które bije od kusząco wypiętego tyłeczka. I wie, wie, że Louis jest podniecony do granic możliwości, bo widzi jego cholerne oczy. Bo rozpoznaje ten wyraz twarzy. Bo słyszy te drżące oddechy, a nawet to niemożliwie podniecające westchnienie, cichutkie, ale o mocy niszczycielskiego tornada, które pozbawia go tchu.
Ciało mężczyzny sztywnieje momentalnie, a długie palce wbijają się w miękkie biodro, pozostawiając zapewne ślady po równo obciętych paznokciach.
W odpowiedzi otrzymuje jedynie wyraźniejszą prowokację (ale nie niesmaczną, panicz nigdy by sobie na to nie pozwolił - balansuje na krawędzi dobrego smaku i wulgarnej przesady, czyniąc to z mistrzowskim wręcz wyczuciem) - szczupłe łokcie obsuwają się niżej, podczas gdy kształtne pośladki wędrują w górę i... Tak ciężko mu teraz oddychać, tak ciężko...
  ― Powiedz  ― szepcze Louis  ― co teraz myślisz, proszę.
Rozchyla wargi, wypuszczając przez nie drżący oddech.
Głupcze, myśli, zażenowany tym, jak jego zdradzieckie ciało wpływa na umysł - jak możesz wymagać ode mnie myślenia, kiedy twoje ciało przysłania każdą jedną myśl?
  ― Moje myśli są teraz niegodne  ― odpowiada cicho, wyznając swój najcięższy grzech. ― Są szpetne i zwierzęce, zepsute. Myślałem, że to będzie łatwiejsze ― uśmiecha się gorzko  ― móc tylko na ciebie patrzeć... Nasycić się jedynie obrazem, ale...
Odsuwa się wolno, kręcąc głową. Jego twarz blednie, a oczy zachodzą mgłą, upodabniając go do zbłąkanego szaleńca.
  ― Jesteś taki piękny  ― warczy, pociągając nagle za jeden ze szczupłych nadgarstków. Ich klatki piersiowe zderzają się o siebie, a z czerwonych warg wyrywa się zaskoczone westchnienie.  ― Taki piękny... ― powtarza, pochylając się, by przesunąć swym szlachetnym, prostym nosem po jego łabędziej szyi. Zgarnia nim jeden z loków, otulając się ciasno kwiatowym zapachem.
Czuje na sobie bicie jego serca - jego oddech generuje każde ciche westchnienie. Są... w jakiś sposób są ze sobą połączeni, są jednym, tym samym. Współgrają ze sobą, są od siebie zależni.
  ― Proszę  ― szepcze, rozgorączkowany do jego ucha  ― nie pozwól mi na zrobienie ci czegoś nieprzyzwoitego.  ― Nie zniósłbym myśli, że...  ― urywa, jęcząc ciężko. Nie jest w stanie na niego spojrzeć, może jedynie chować się za jasnymi lokami i drżeć tam, rozpadając się na kawałki.  ― Pozwól mi nacieszyć się swoim widokiem. Ale nie waż się zezwolić mi na dotyk.


Koss Moss - 2018-05-28, 16:41

           Chłopiec wydaje z siebie zduszone westchnienie. Dzieląca ich odległość niemalże zadaje mu fizyczny ból. Pragnie tego zachwycającego mężczyzny, pragnie go całego. Chciałby obnażyć szerokie ramiona i twardą pierś, a następnie znaczyć pocałunkami szlak w dół umięśnionego brzucha. Wciąż pamięta, jak wygląda Alexander bez ubrań, jaką spektakularną może poszczycić się figurą i to straszne, ponieważ panicz zna wielu mężczyzn i młodzieńców (w samej Francji poznał ich i kochał tylu, iż trudno byłoby mu ich wszystkich sobie przypomnieć, zliczyć) i żaden z nich – w nawet kwiecie swego wieku – nie był tak piękny jak jego ojciec. Wszyscy ci sportowcy, cyrkowcy, siłacze, żaden z nich, och, żaden nie mógłby dorównać Alexandrowi Bealfordowi. Żaden nie miał takich proporcji, takich obojczyków, nóg, pośladków.
Nie potrafi znaleźć myślami kogokolwiek, kto byłby atrakcyjniejszy lub chociaż równie przystojny i piękny jednocześnie. Nie istnieje taka osoba, i to jest chore, tak, prawdopodobnie jest.
Jeszcze bardziej chore jest to, że ich wzajemna fascynacja jest ewidentnym faktem, lecz mimo to Alexander nie pozwala mu… im… zbliżyć się do siebie tak, jak obaj by tego chcieli.
Ale to nic, myśli Louis. To dla niego wielki szok. Przez całe życie musiał akceptować te zasady. Nie od razu Rzym zbudowano. Powoli, stopniowo, maleńkimi kroczkami przekona go, by na to pozwolił.
Przekona, zaczynając już dziś. Weźmie to, co Alexander zechce mu ofiarować, nie prosząc o więcej, lecz pokazując otwarcie, że mają jeszcze wiele do odkrycia.
Czule ujmuje zmartwioną i napiętą twarz Alexandra w swe dłonie i zadziera podbródek, by złożyć na jego ustach delikatny pocałunek, a zaraz potem drugi, odrobinę mniej grzeczny, za to dużo słodszy, zasysając jego wydatną dolną wargę.
  ― Usiądź sobie ― szepcze i spojrzeniem wskazuje mu biały, miękki szezlong przy przeciwległej ścianie. Odprowadza go wzrokiem, po czym zdejmuje wstążkę ze swych włosów i potrząsa głową, pozwalając, by swobodnie się rozsypały.
Zmierza w stronę łóżka, nie spuszczając z ojca oczu.
  ― Tylko patrz.
Uśmiecha się delikatnie i przysiada na materacu z podkurczonymi nogami. Sięga do szuflady i wyciąga z niej balsam w szklanym puzderku: to on musi być źródłem tego kwiatowego zapachu, który stale emanuje od gładkiej skóry.
  ― Nie odwracaj wzroku ani na chwilę.
Zanurza palce w przezroczystej mazi i odkłada otwarte pudełeczko na szafkę. Rozciera maź w dłoniach, po czym obejmuje się ramionami, wmasowując go w skórę rąk i barki, i w szyję. Spod długich rzęs spogląda na ojca uwodzicielsko; mężczyzna siedzi na kanapie, wciąż sącząc whisky, której zaczyna brakować w szklanej butelce.
Louis opada na miękką pościel i zapada się w materac. Wygina delikatnie dłonie i kciukami nakrywa swe sutki. Zwilża wiśniowe wargi i zagryza je zębami, które w kontraście z tym odcieniem czerwieni wydają się białe jak śnieg.
Szczupłe palce skubią sutek, ślizgają się po nim, ciągną i wykręcają. Panicz oddycha głośno i płytko. Druga dłoń już sunie po twardym gorsecie ku podkurczonej nodze. Przesuwa się po mlecznym udzie tuż obok wybrzuszenia w czerwonej, półprzezroczystej bieliźnie. Błękitne oczy nikną na chwilę za powiekami. Gdy chłopiec znów je otwiera, widzi, jak Alexander, poluzowawszy górę koszuli, zdejmuje górę od fraku, a następnie siedzi i patrzy, krążąc palcem po szyjce butelki, jakby to było coś innego.
Louis wzdycha, wsuwając palce pod podwiązkę. Naciąga ją i puszcza, a ta uderza z trzaskiem jego skórę, zostawiając delikatne zaczerwienienie. Palce zaciskają się mocniej na sutku. Chłopiec jęczy ze wzrokiem utkwionym w człowieku, o którym myśli ostatnio za każdym razem, kiedy to sobie robi.
Alexander wyciąga papierosa, jego dłonie chyba lekko drżą. Louis patrzy na niego nieobecnie, po czym wyciąga ku niemu ramię, prostując dwa palce.
Mija kilka sekund, nim mężczyzna zapala papierosa, zaciąga się, a następnie go między nie wsuwa.
Louis cofa rękę i znów siada. Rozgląda się półprzytomnie. Jest! Na szafce obok Alexandra.
  ― Podasz mi, proszę? ― Louis wskazuje go, zaciągając się lekko.
Alexander spogląda w bok, na czarny, podłużny przedmiot. Wyglądał jak pióro, lecz bez wątpienia nim nie jest. Obraca go powoli w swych długich palcach, nim nieśpiesznie podaje synowi.
Louis najpierw chwyta jego nadgarstek – dopiero potem przesuwa palcami w dół dłoni ojca, by ostatecznie odebrać mu ustnik i umieścić w nim papierosa.
Szybko strząsa popiół do pokrywki balsamu i zaciąga się dymem, z gracją odginając nadgarstek. Palcami drugiej ręki gładzi się po udzie na krótko przed tym, jak przewraca się na brzuch, figlarnie unosząc obie nóżki, i sięga do bielizny, do uwięzionej między ciałem a pościelą męskości. Z trudem owija palce wokół swego wilgotnego trzonu, niewidocznego dla oczu mężczyzny, i zamyka oczy, spoczywając na policzku z zarumienioną twarzą zwróconą do Alexandra. Co jakiś czas zaciąga się dymem, a popiół ospale strząsa tam, gdzie wcześniej.
  ― Mm… ― wydaje z siebie krótkie westchnienie, z wyraźnym trudem poruszając przygniecioną przez brzuch dłonią. ― Mmmh…
Uchyla powieki i błyszczącymi oczami zza długich rzęs ogląda skupione oblicze ojca; jego ciało; zawiesza spojrzenie na kroku, zapomina się, robi to, masturbuje się ze spojrzeniem utkwionym w jego pięknie, lecz… nagle przestaje poruszać dłonią.
Wysuwa ją, jest wilgotna, błyszczy w świetle świecy, a zapach chłopięcych wydzielin wypełnia każdy milimetr przestrzeni.
Alexander może tylko przypuszczać, co nastąpi teraz.
Następuje. Louis unosi nieznacznie pośladki, wspierając się na kolanach. Jego wystająca z bielizny ptaszyna przywiera ściśle do brzucha, sztywna i lśniąca. Ale nie do niej zmierza teraz dłoń. Nie do niej.
Panicz spogląda ospale na papierosa, który wypalił się już do końca w chwili zapomnienia, po czym trąca nim o kant szafki, sprawiając, że ten wypada z ustnika na miękki dywan.
  ― Mmm. ― Szczupły, mokry palec przesuwa się po szczelinie w górę i w dół, co utrudnia ciasny materiał majteczek. ― Och, mm.
Teraz zatacza kółeczka. Alexander nie widzi tego wyraźnie, półprzezroczysty materiał stanowi nieznośną przeszkodę w dojrzeniu szczegółów. Nie może zobaczyć, jak otwór jego pierworodnego pulsuje niespokojnie pod dotykiem palca; jak opuszka łaskocze ruchome mięśnie w nieśpiesznych pieszczotach.
Louis wsuwa sobie przegub pod podbródek i rozchyla szeroko usta.
  ― O-och…!
To już ten moment – wsuwa w siebie środkowy palec do samego końca i zamiera z wypiętą pupą, oddychając, dla odmiany, głęboko i odrobinę chrapliwie.
Znów spogląda na tatę. Nie uśmiecha się już. Wygląda prawie, jakby był bliski łez. Jakże silne są te młodzieńcze doznania. Jak intensywnie oni wszystko przeżywają.
Palce z ustnikiem zbliżają się do umalowanych warg i wsuwają go głębiej, niż powinny.


H.K.M. - 2018-05-28, 18:05

           Alexander zaciska swe palce na szyjce butelki tak mocno, że szkło trzeszczy wyraźnie (ale wciąż nie pęka, walczy pod naporem silnej dłoni), ale mężczyzna zdaje się nie zwracać na to uwagi. Pociemniałe spojrzenie wodzi po długich nogach i łuku bioder, zatrzymując się co i rusz na rozkosznych wypukłościach.
Jego świat momentalnie zmniejsza się do rozmiarów do błękitnej sypialni, a właściwie do łoża z baldachimem, na którym wije się i wzdycha najpiękniejsza istota, jaką dane mu było ujrzeć przez całe życie.
Istota, której smukłe palce pieszczą miejsca tak intymne, że ludzie łapaliby się za głowy na samą myśl o możliwości zapuszczania tam swych członków. Istota, której miejsca są tak apetyczne, że pan Bealford marzy o dotknięcia ich całym sobą i nie może wybić sobie tych obłudnych pragnień z głowy.
Jest mu tak gorąco, że (choć planował inaczej) zdejmuje z siebie frak, luzuje koszulę, a nawet podciąga jej rękawy. Jest wściekły, kiedy nie może zobaczyć dokładnie, co wyczynia jeden z długich palców - jest w stanie zabić, byleby tylko móc cieszyć spojrzenie tego tajemniczego zakątka, już całkiem nagiego, już bez tych majtek, Bogowie!
Wie, że jeśli wijąca się na łożu kokietka ściągnęłaby je z tych niepokojąco idealnie wypiętych pośladków, porwałby je, niczym wygłodniały żebrak kawałek chleba. Porwałby je w dłonie i dotykał się nimi, pieścił, byleby tylko otulić się szczelnie tym zapachem, byleby móc się upodlić na rzecz błogosławieństwa płynącego z przynależenia.
Przynależenia do tego ciała.
  ― Louis  ― rozlega się w pokoju jego ciężkie, proszące wołanie. Palec zagłębia się wreszcie w maleńkiej dziurce, a spomiędzy czerwonych warg wyrywa się głęboki, wyuzdany jęk, którym Alexander ma ochotę zwilżyć swój własny język.
Jest już tak twardy i spragniony, że ledwo widzi na oczy - jak w amoku, wyciąga przed siebie ramię, ale reflektuje się szybko, cofając je z zawstydzeniem.
Musi uważać, naprawdę powinien. Ale to takie trudne, tak niezmierzenie... niesprawiedliwe.
I widzi to, widzi to dokładnie - ten jeden smukły palec, który naciska na różowy pierścień mięśni, zanurzając się w nim powoli, zmysłowo, rozpychając się w ciasnym tunelu, by dostarczyć jego właścicielowi niebezpiecznej mieszanki bólu i przyjemności.
Ból i przyjemność odzywa się także w jego ciele - sztywny członek naciska na materiał spodni z taką siłą, że - jest tego pewien - męskość zaczyna drętwieć pod zbyt ciasnym więzieniem, pragnąc się z niego za wszelką cenę uwolnić.
  ― Louis  ― powtarza ciszej, a butelka wypada z jego drżącej dłoni, uderzając ciężko o ziemię. Powietrze pachnie przejmująco mieszanką papierosowego dymu i ich podniecenia, i kwiatów, tych kwiatów, przez które pan Bealford niejednokrotnie kończy w nocy z dłonią owiniętą ciasno wokół swojego członka, dysząc w poduszkę tak zawstydzające nieprzyzwoitości, tak wulgarne wyznania...
Tym razem chłopiec podrywa się na dźwięk swego imienia (a może przez hałas, który wyprawia nieszczęsna butelka) - wspiera się na łokciu, śliniąc wulgarnie długość czarnego ustnika.
Alexander tak bardzo pragnie na krótką chwilę stać się tym ustnikiem - marzy o tym, by zamiast niego, ujrzeć tam swój palec, albo...
Bogowie, to zbyt niestosowne, okropne. Nie może tak myśleć. Może tylko obserwować, tylko to.
  ― Tak ojcze?  ― Rozlega się przekorne pytanie, a wraz z nim ustnik zostaje naprostowany, by dzierżąca go dłoń mogła nim figlarnie zamachać.
Nie wie, co może mu odpowiedzieć. Nie wie, czym była jego prośba, jego wołanie. Prosił, bo czuł, że potrzebuje pomocy. Wołał, bo wiedział, że pomoc ta nie powinna nigdy nadejść.
Odrywa spojrzenie od błękitnych oczu, wracając nim do wypiętych pośladków. Do okrągłych jąder i sztywnego członka, kołyszącego się przy każdym, najdrobniejszym ruchu jego chłopca.
  ― Proszę  ― odzywa się po dłuższej chwili, nie poznając własnego głosu  ― proszę, rozchyl je... dla mnie.  ― Przełyka ciężko ślinę, nie wierząc, że słowa przeszły mu przez wyschnięte gardło.
Błękit rozbłyska czymś dziwnym na krótką chwilę przed tym, jak młodzieniec turla się przez łóżko, by ułożyć się na plecach. Odrywa dolną połowę ciała od materaca, przekręcając się połowicznie na bok - teraz pan Bealford ma idealny widok na jego krągłe pośladki. Chwilę później głowa także się przekręca, a ich spojrzenia rozdzielają się, na rzecz widoku nieskazitelnie gładkich pleców i jasnych loków.
Drobne dłonie chwytają za brzegi bielizny, obsuwając ją do połowy ud - jasna głowa obraca się na moment, gdy chłopiec zerka figlarnie przez ramię, jak wtedy, na biurku.
Gorączka znowu odzywa się echem w jego napiętym ciele, a zmęczony naciskiem członek wypluwa z siebie odrobinę mazi... mocząc widocznie wierzch bielizny.
Cienki ustnik sunie wolno po zgrabnym udzie - Alexander wodzi za nim wzrokiem, jak posłuszny pies, nie ważąc się nawet mrugnąć. Czerń odbija się swym kontrastem na mlecznobiałej skórze, pozbawiając go niemalże oddechu. Próbuje zachować spokój i nie dać po sobie poznać, jak bardzo jest chory z głodu i dojmującej tęsknoty, ale to niemożliwe - jego maska spadła na ziemię, zgubiła się w odmętach błękitu i czerwieni, pozbawiając go możliwości ukrycia.
Chce zobaczyć więcej, jeszcze więcej!
I - niczym odpowiedź na jego nieme błagania - czerń wędruje niżej, zataczając coraz ciaśniejsze kręgi wokół mocno zaciśniętych mięśni.
  ― Och  ― Louis wzdycha głęboko, jakby w każdej chwili gotów był zasłabnąć od ogarniającej go rozkoszy. Jego ramię porusza się wymownie i nagle pan Bealford wie, wie, co ta mała bestia wyprawia.
I wtedy on sam też zmienia się w bestię - nie panuje nad swoją dłonią, która (tak, ona sama) rozpina jego rozporek i sięga pod wilgotny materiał bielizny, wydobywając spod niej gorącego i twardego penisa. To ona wyciąga go na wierzch, narażając na podmuch wręcz zimnego powietrza - lodowatego przy tym, jak bardzo sam jest gorący.
I to ona łapie za jego trzon, a potem przesuwa się do góry, ściągając mocno napletek w akompaniamencie lepkiego mlaśnięcia.
Spogląda w dół i rozchyla wargi, dostrzegając jaki jest czerwony i wilgotny od spływających po nim wydzielin - palce ślizgają się bez żadnego wysiłku, a odcinająca się na tle trzonu główka, wyłania się co i rusz na wierzch, roniąc z siebie kolejne ciężkie krople.
  ― A-ach  ― tym razem to Alexander jęczy ochryple, a ustnik, jego cieniutka końcówka wsuwa się w ciasny tunel, niknąc w jego głębinach.
Zaciska dłoń mocniej, rozsuwając szerzej uda. Podpiera się wolno dłonią, by nie zsunąć się ze szezlonga na ziemię. Jest mu tak gorąco, tak duszno...
Ustnik wysuwa się bez udziału panicza - wystarczy, że odejmie od niego swoje eleganckie paluszki, a kolejne centymetry czerni wyłaniają się ze słodkiego wnętrza, ale już, już są wsuwane z powrotem i znowu, i jeszcze raz!
Odchyla głowę, ale nie przestaje na niego patrzeć - włosy wysuwają się spod coraz luźniejszego węzła rzemienia, pozwalając, by jasna kurtyna przykryła częściowo jego twarz i szyję.
  ― Więcej  ― prosi nieprzytomnie, sięgając do wiązania koszuli, by i ona przestała mu też wreszcie przeszkadzać. Zroszony potem tors ukazuje się teraz w pełnej krasie, unosząc się prędko od płytkich wdechów.  ― Daj mi więcej.


Koss Moss - 2018-05-28, 18:43

           Jak tu duszno. Louis nie może oddychać. Gorset tylko pogarsza sprawę. Powietrze jest tak gęste od podniecenia, i od przeplatających się woni ich soków. Boże.
Na twarzy panicza maluje się wyraz łudząco podobny do rozpaczy, gdy długi ustnik całkowicie niknie w rozpalonym, zaciśniętym kurczowo wnętrzu. Potem Louis znów przewraca się cały na plecy i powoli, ostrożnie unosi uda w górę. Oddychając ciężko, zdejmuje ostrożnie majteczki przez całą długość nóg. W trakcie musi się zatrzymać i docisnąć z powrotem szczupłym palcem wyłaniającą się z jego otworu końcówkę ustnika.
Zdejmuje wreszcie bieliznę, która jest przesiąknięta zapachem jego wydzielin. Spogląda na ojca.
  ― Proszę ― szepcze i wyciąga rękę najdalej, jak potrafi.
Jak człowiek ze Stworzenia Adama wyciągający z tym ospałym rozleniwieniem dłoń do Boga. Dłoń, na której palcach wisi czerwony, półprzezroczysty materiał najlepszej jakości.
Alexander wychyla się i odbiera od młodzieńca bieliznę tą dłonią, którą jeszcze przed sekundą się pieścił. Przyciska ją na jego oczach do swych nozdrzy, i z ust Louisa ucieka zbolały jęk, kiedy mężczyzna zaciąga się głęboko jego zapachem, a potem, och… potem opuszcza prawą dłoń i zaczyna się masturbować tymi majtkami, i to jest za wiele, stanowczo zbyt wiele.
Louis czuje się nagi – właściwie jest nagi, ale ta nagość sięga znacznie dalej niż do formy cielesnej. Jest nagi duszą. Całkowicie obnażony przed Alexandrem, który zlany potem przesuwa dłonią po swoim naprężonym kutasie; młodzieniec nie potrafi odwrócić od niego wzroku. Podąża wygłodniałym spojrzeniem za ręką, która porusza się w górę i w dół w akompaniamencie wilgotnych, ordynarnych dźwięków brzmiących w uszach chłopca jak najpiękniejsza melodia.
Wylizałby go – wylizałby dokładnie każdy milimetr tej pały. Wypiłby wszystko, każdą kroplę nektaru płynącego z tego cudnego przyrodzenia. Wyznaczył językiem trasę każdej z ciemnych żył. Alexander jest piękny. Jest tak cholernie piękny, że to boli. Jego obnażona pierś jest zlana potem. Krople płyną w dół po umięśnionym brzuchu, jakby wskazywały kierunek, w którym i Louis powinien się udać. Młodzieniec podnosi się nieporadnie do siadu, podkurcza nogi, wspiera się na dłoni i pożera go wzrokiem, pożera całego. Błądzi od kutasa przez brzuch do przystojnego oblicza, na którym maluje się pierwotna, przerażająca żądza. Potem zatrzymuje wzrok na poruszającej się szybko piersi, na ciemnych sutkach, które też chciałby całować, ssać do granic bólu, masować swoją ptaszyną, jeśli tylko by na to pozwolił, ubrudzić całe w nektarze. I na uda, które co jakiś czas drgają konwulsyjnie. I znów na kutasa, którego zapach czuje tak, jakby miał go przed nosem. Na bogów. Jego myśli są tak rozbiegane jak spojrzenie i czyny. Wyłącza więc je i chwyta swoją ptaszynę, zamykając jedno oko. Przesuwa palcami po całej długości w górę, a następnie w dół, zdejmując napletek z zaczerwienionej główki. Chłodne powietrze owiewa ją, maltretuje.
Nie. Nie potrafi tak. Nie potrafi. Nie jest tak silny jak Alexander, nigdy nie był. Może kiedyś, ale na pewno nie teraz.
Wypuszcza męskość z dłoni. Ma zaszklone oczy. Wydaje z siebie dźwięk podobny do szlochu.
  ― Tak bardzo cię przepraszam ― wydusza słabo i wstaje z cichym jękiem. Nogi drżą mu wyraźnie. Uda są mocno zwarte, by nic spomiędzy nich nie wypadło.
Czyni krok naprzód, a następnie pada przed nim na kolana, pokonany przez jego piękno, przez jego majestat – nawet w takiej sytuacji.
Zbliża się bardziej, patrząc już tylko w jego oczy z uwielbieniem, oddaniem, straceńczym pragnieniem.
Osuwa się przed nim na ziemię, przysiada na swych łydkach. Rozchyla nogi i znów się dotyka. Opuszcza wzrok na dorodną męskość ojca, tak podobną do jego własnej, choć większą, grubszą, och, i nachodzi go dziwna, półprzytomna myśl, że przecież to właśnie ona dała mu życie. Otwiera usta, zadziera lekko podbródek. Masuje się do jej widoku, do jej zapachu, do jej dźwięków. Masuje w tym samym tempie, znów tracąc dech. Porusza się niespokojnie, by poczuć specyficzny dyskomfort powodowany obecnością ustnika w jego ciele. Zaciska pośladki i rozluźnia je. Zaciska i rozluźnia; Alexander nie może tego zobaczyć, lecz właśnie w tej chwili Louis pieprzy się własnymi mięśniami, znajdując się już na skraju wszystkiego.
  ― Spuść się na mnie ― szepcze błagalnie. ― Na mnie.


H.K.M. - 2018-05-28, 20:41

           Louis łamie zasady - Alexander jest tego świadomy, ale nie potrafi mu odmówić, nie w takiej chwili. Jest słaby i pokonany, jest tylko słabym zwierzęciem, które ulega swoim pierwotnym instynktom, bo nie potrafi inaczej, nie potrafi, naprawdę nie.
Obciąga sobie dłonią w coraz szybszym tempie - długie palce ślizgają się po pokrytej preejakulatem skórze. Napletek odsłania i chowa czerwoną główkę, ciężkie, nabite jądra, podskakują, jak piłki.
Nie jest już tak cichy, jak był na początku - półotwarte usta nie wypuszczają z siebie jedynie ciężkich oddechów - teraz rozchylają się także pod głośnymi, wyuzdanymi jękami, które najchętniej zdusiłby w sobie, ale nie potrafi i jest tym zażenowany, bo przecież nie powinien, nie powinien tak jęczeć!
A Louis, to zepsute dziecko, ten mały kusiciel klęczy przed nim, masturbując się i wijąc dziko, ale błękitne oczy są zwrócone tylko na niego - błyszczą podnieceniem, lojalnością i oddaniem, by zaraz znów widniała w nich ta beznadziejna rozpacz, tak piękna i uzależniająca.
Nigdy w życiu nie widział kogoś, kto wyglądałby piękniej, gdy cierpi niż ten mały, szlochający cud, wypowiadający do niego te wszystkie sprośności. Siedzący u jego kolan i proszący o jeszcze większe upodlenie, jakby samo klęczenie stanowiło dla niego jeszcze za mało.
I zrobi to, ulegnie mu, wie o tym - będzie pocierał swojego cieknącego kutasa majtkami własnego pierworodnego (majtkami naznaczonymi jego cudownym zapachem, który zadziałał na niego jak narkotyk, jak wybawienie, jak najstraszliwsza klątwa) do momentu, w którym podniecenie nie naciśnie na jego lędźwie, tak jak zaczyna to powoli robić teraz...
  ― A-ach!  ― wykrzykuje, zapierając się nogami o ziemię. Zaraz nie wytrzyma, jego mięśnie pękną, musi je tak strasznie napinać...
Musi wepchnąć swoją pałę w te wargi, które znajdują się tak blisko, że owiewają ją cały czas swoim gorącym oddechem. Bogowie, mógłby teraz przesunąć się odrobinę przez ten pieprzony szezlong i wsunąć się do wnętrza tych chętnych ust po same jądra - jego dobry chłopiec by mu na to pozwolił, to nie ulega nawet wątpliwościom. Nie musiałby ich nawet rżnąć, wystarczyłoby tylko się spuścić do środka, och, przecież to musi być takie... przyjemne!
  ― O-otwórz usta  ― jęczy błagalnie, czując pierwsze dreszcze, płynące wezbraną falą przez spocone, drżące podbrzusze. Obserwuje z chorą fascynacją, jak na wierzch wysuwa się gadzim ruchem różowy, wilgotny języczek. Ledwo udaje mu się powstrzymać od pochwycenia go w zęby. Chciałby się na nim zassać, aż do bólu, nie zrobi tego, nie może, to nie byłoby...
  ― A-aooooch!  ― nie jęczy. On krzyczy, ściskając cieknącą erekcję tak mocno, że to naprawdę już boli, ale nawet to nie powstrzymuje jej przed wypuszczeniem z siebie pół-przezroczystych strug nasienia, osiadającego na czole, nosie i wystawionym języku.
Spogląda w dół i spotyka go to samo przedstawienie - członek jest jedynie smuklejszy i drobniejszy, tak, jak drobniejszy od niego jest cały Louis Bealfrod (jego syn, jego syn, jego syn!).
  ― Mój najcudowniejszy  ― mruczy nieświadomie, uśmiechając się nieprzytomnie. Po czole spływają mu wciąż krople potu, a jego pierś drży niekontrolowanie od gwałtownych oddechów.
Ale Lou... wcale nie kończy przedstawienia. To, co robi w następnej chwili jest dopiero zwieńczeniem jego małego spektaklu.


Koss Moss - 2018-05-28, 21:33

           Sama jego bliskość jest dla młodzieńca bodźcem tak silnym, że wprawia jego ciało w drżenie. Nie jest trudno o potężny orgazm, kiedy masturbuje się do takiego widoku. Alexander Bealford jest seksowny w każdym calu, a najbardziej wtedy, gdy Louis może go podziwiać bez maski, takiego roztargnionego, bezradnego, trochę wściekłego z powodu własnej słabości.
Słabości do niego.
Od tak dawna marzył, by zbliżyć się do niego w ten sposób; może nawet od tamtej chwili, gdy przyłapał swego drogiego ojca w salonie z siostrą swej matki, po raz pierwszy dowiadując się, jak dziki i ordynarny potrafi być ten dystyngowany człowiek, kiedy porusza brutalnie biodrami i klepie szlachciankę po tyłku jak zwykłą dziwkę.
Louis chciał być jego dziwką, chciał stać się obiektem jego pożądania, chciał być zerżnięty w tak brutalny, prostacki sposób – nawet jeśli nie był tego świadom i wizje te stopniowo klarowały się w jego umyśle za pośrednictwem snów – a dziś myśl o tym napawa go już wyłącznie podnieceniem, bo nawet nie jest mu wstyd.
Jak można wstydzić się, że kocha się i podziwia kogoś tak obłędnie, posągowo, nadludzko pięknego? To właśnie, a nie kazirodztwo, jest dla panicza największym grzechem. Zawsze gardził kłamstwem, które polegało na wypieraniu tego, co kocha się najmocniej.
Louis nie wstydzi się swoich uczuć względem Alexandra. Och, nie. Lepka, słona sperma ląduje na jego twarzy i języku, i panicz wygina się spazmatycznie.
  ― H-ooch… ― jęczy bezradnie i zalewa go fala gorąca i przyspiesza ruchy dłonią do straceńczego tempa i… och, dochodzi, patrząc nieprzytomnie na jego fiuta, masowanego już bardzo powoli przez dużą, ozdobioną sygnetem dłoń; dochodzi z niemym okrzykiem, który nie jest w stanie ulecieć z szeroko otwartych, splamionych spermą ust.
Panicz jęczy słabo i zamyka oczy. Obaj słyszą cichy stukot ustnika o podłogę. Dochodzi na swe uda, na podłogę i na but Alexandra, czego żaden z nich jeszcze nie zauważa.
Siedzą, Alexander na szezlongu, a Louis na podłodze, obaj zlani potem i zasapani, i próbują dojść do siebie. Tak trudno jest… oddychać.
Louis pociera o siebie wargami, rozcierając spermę jak szminkę. Przełyka ciężko słoną ślinę, a potem jeszcze przesuwa językiem po ustach. Wciąż nie podnosi wzroku znad fiuta swego ojca, odurzony i dziwnie słaby. Czuje, jak owoc spełnienia mężczyzny niczym łzy płynie mu po policzkach. Unosi dłoń, zbiera go na palce. Liże delikatnie ich koniuszki, a potem opuszcza wzrok niżej.
  ― Och ― wzdycha, wiodąc wzrokiem po swych udach i brudnej podłodze, by zatrzymać go na czarnym, splamionym bucie, który inaczej lśniłby czystością.
Bez słowa odsuwa się trochę – wydaje się, że ma zamiar wstać, lecz robi coś wprost przeciwnego, pochyla się nisko, do samej ziemi i… z zamkniętymi oczami ostrożnie przysuwa wargi do pachnącej skóry buta. Wysuwa język, oddychając drżąco, i ostrożnie przesuwa nim po ciemnej powierzchni, od noska buta prawie do samego otworu na stopę. Liże jego buty jak pies, z wypiętymi nagimi pośladkami w kształcie serca, w ślicznym gorsecie, który sprawia, że jego ciało przypomina klepsydrę. Liże, ponieważ buty Alexandra muszą być czyste, a Louis doskonale wie, jak je wyczyścić, żeby ich właściciel mógł wrócić do gości – gdyby chciał, oczywiście, a jest to wątpliwe – i nie wzbudzić niczyich podejrzeń, zachwycając nieskazitelnością.
Liże nawet wtedy, gdy but z pewnością jest już czysty. Na końcu zaś, zamiast wyprostować się i go takim pozostawić, chowa język i z cichutkim cmoknięciem przyciska wargi do noska, zostawiając na czerni bordowy odcisk swych wydatnych ust.
Gdy w końcu podnosi głowę i znów przysiada na łydkach, uśmiecha się marzycielsko, a policzki ma pokryte rumieńcem.
  ― Och, Alexandrze ― mówi ochrypłym, zmęczonym głosem, zupełnie jakby przed chwilą ssał go i nadwyrężył sobie gardło. ― Nigdy nie byłem tak niepełny i spełniony jednocześnie.


H.K.M. - 2018-05-28, 22:31

           Gdyby tylko był tę parę lat młodszy, jego kutas wzniósłby się za chwilę ponownie w górę - widok śliskiego języka, zbierającego z jego buta (pieprzonego buta, tym, którym chodzi po ziemi, do kurwy nędzy) resztki nasienia, jest tak pobudzający, że momentalnie kręci mu się w głowie.
Przytrzymuje się brzegu szezlonga, oddycha głębiej, ale nie odrywa spojrzenia, nie pozwala sobie na to nawet przez sekundę. Umarłby, gdyby przegapił choć i sekundę tego wspaniałego przedstawienia.
Przechyla głowę, wpatrując się z uznaniem w pozostawiony na nosku ślad szminki - ślad po pełnych, apetycznych wargach, które nawet teraz wyglądają tak kusząco, że najchętniej wpiłby się w nie gwałtownie i całował je do utraty tchu.
Choć i od tego nie jest mu wcale daleko.
  ― Och, Alexandrze  ― wzdycha ukradkiem, nie potrafiąc inaczej zareagować na swoje własne imię, wypowiadane tym głosem.  ― Nigdy nie byłem tak niepełny i spełniony jednocześnie.
Chętnie bym to zmienił, myśli, ale nie odważa się wypowiedzieć swych pragnień na głos. Uśmiecha się jedynie blado, sięgając po papierośnicę. Pokój szybko wypełnia się gęstym dymem, ale nawet tak silna woń nie zdusza zapachu ich podniecenia.
Przez chwilę nie dzieje się nic szczególnego (o ile można tak nazwać choćby i sekundę czasu, kiedy spędza go się z tym niesamowitym młodym człowiekiem) - popatrują na siebie, wymieniając się grzecznie papierosem.
Po jego głowie wciąż chodzą tak nieprzyzwoite myśli... ma ochotę obrócić niegrzecznego chłopca tyłem i spełnić jego prośbę, raz i ostatecznie. Wypełnić go sobą, wypełnić go swoim sztywnym...
Słyszą to jednocześnie - kroki na korytarzu, a potem ciche słowa Elisabeth Bealford.
  ― ...że po prostu gorzej się poczuł. Powinien być tutaj, tak.
  ― Pod kołdrę  ― syczy do niego wściekle, pakując sztywniejącą erekcję do spodni. Wie, że nie zdąży naciągnąć reszty ubrań, zadowala się więc pobieżnym zasznurowaniem koszuli. Teraz włosy, cholera, gdzie podział rzemień...
Znajduje go. Udaje mu się zapleść je w niedbały supeł, podczas gdy Louis kładzie się posłusznie do łóżka,przykrywając wszystko, aż po czubek głowy.
Przegląda się w lustrze i natychmiast tego żałuje. Przeciera rękawem spoconą twarz i resztki szminki. Wierzy, że Elise nie zauważy niczego w blasku świecy. Tak, jest zdecydowanie zbyt ciemno.
  ― Lou  ― od drugiej strony rozlega się delikatne pukanie.  ― Skarbie, jesteś tam? Upewniam się tylko, bo... Ach!
Kobieta odskakuje od drzwi jak oparzona, gdy Alexander otwiera je gwałtownie, wyglądając zza nich z perfekcyjnym zaskoczeniem wypisanym na nieco zmęczonym obliczu.
  ― Elise  ― pyta ją wolno  ― co ty tu właściwie robisz?
  ― Och, mój drogi  ― sapie ciężko jego małżonka, łapiąc się za serce ― przyszłam poszukać Louisa, zniknął tak na... paliłeś w jego pokoju?  ― Pyta z wyrzutem, marszcząc brwi.  ―Tyle razy powtarzałam ci, żebyś...
  ― Ciiicho  ― przykłada palec do warg, marszcząc się groźnie.  ― To nie ja ― dodaje ciszej  ― przyłapałem Louisa na paleniu moich papierosów.
  ― Naprawdę? ― Elise wydaje się bardzo wzburzona. ― Dobry boże, Alexandrze, uczysz go złych nawyków... Powiedziałeś mu o tym, że to absolutnie niedozwolone?
  ― Powiedziałem  ― przytakuje potulnie.  ― Rozmawialiśmy długo. Teraz już śpi.
  ― Śpi  ― słowo zostaje powtórzone zupełnie innym tonem niż wcześniej. Na delikatne wargi wkrada się subtelny uśmiech, a gęste rzęsy przykrywają morską zieleń oczu.  ― Czy to znaczy, że masz może dla mnie odrobinę czasu?
Nie potrafi się nie obejrzeć przez ramię. Wie, że nie napotka teraz błękitnego spojrzenia, ale czuje je na sobie, czuje bardzo dokładnie.
Wie też, że nie może jej teraz odmówić. Nie w takiej chwili, kiedy powinien zrobić wszystko, by nie zorientowała się, jak paskudne i niewłaściwe rzeczy miały tu miejsce chwilę przed jej przybyciem.
  ― Spotkamy się u ciebie za kwadrans  ― szepcze jej czule do ucha. Elise uśmiecha się tylko, przesuwając dłonią po jego ramieniu (bogowie, odrobinę niżej i zorientowałaby się, jak bardzo jest spocony), znikając w korytarzu.
Alexander zamyka cicho drzwi, opierając się o nie ciężko. Jego serce bije tak szybko, że ma wrażenie, jakby za chwilę naprawdę miało wyskoczyć z klatki piersiowej.


Koss Moss - 2018-05-28, 23:38

           Kołdra szeleści cicho. Louis podnosi się do siadu i wpatruje się uważnie w mężczyznę, roztrzepany, ospały, łóżkowy. Alexander nie wygląda do końca tak, jak powinien: jego włosy też się zmierzwiły, pot rosi mu czoło, kołnierzyk koszuli nie jest do końca prosty, a na bucie, na bucie wciąż widnieje…
  ― Idziesz teraz do niej? ― młodzieniec przechyla się przez krawędź łóżka i wyciąga dłoń po swój ustnik. ― Nie zostaniesz ze mną do rana?
  ― Nie mogę. ― Alexander rusza do łazienki, zdejmując koszulę. Nie zamyka za sobą drzwi, więc Louis zsuwa stopy na podłogę i po cichu idzie za nim. Opiera się o framugę, patrząc, jak Alexander wyciera się ręcznikiem ze zgnębioną miną. Czy zamierza teraz uprawiać seks z matką? Czy będzie w stanie? ― Naprawdę nie mogę, mój skarbie.
Louis zadziera lekko podbródek. Robi mu się miło na dźwięk tego ostatniego słowa, ale w piersi czuje ścisk. To chyba jakiś rodzaj niezadowolenia. Złości. Zazdrości?
Nie, przecież tylko słabi ludzie są zazdrośni. I brzydcy. Jest po prostu niezadowolony, że Alexander tak go traktuje. Nikt nie zostawia panicza po czymś takim. To panicz zawsze wychodzi. To on jest osobą, która mówi „dość”.
  ― Idziesz się z nią pieprzyć? ― Bezmyślnie obraca w palcach długi ustnik.
  ― Nie wiem ― odpowiada Alexander, ale przecież Louis jest dużym chłopcem, wie, że to kłamstwo. Patrzy, jak ojciec czesze włosy jego szczotką. Widzi wyraz zmieszania na dojrzałej twarzy, kiedy mężczyzna na niego spogląda, ale nie sprawia to, że staje się bardziej wyrozumiały. ― Proszę, nie patrz tak na mnie.
  ― A jak mam patrzeć? ― Przechyla głowę, unosząc jasną brew. ― Z zachwytem, kiedy masz zamiar potraktować mnie jak zwykłą ulicznicę? Może mi jeszcze zapłacisz.
Wyraz twarzy ojca natychmiast się zmienia.
  ― Przestań ― warczy mężczyzna, zbliżając się do niego, i Louis krzyżuje ramiona na piersi, zaciskając mocniej palce na trzymanym przedmiocie. Opuszcza wzrok na podłogę, zawiesza go na odcisku swoich ust (mężczyzna drepcze w miejscu, jakby przypomniał sobie, co się tam znajduje). Wsłuchuje się w ciężkie posapywanie Alexandra i nie musi (nie chce) patrzeć na jego twarz, by wiedzieć, że ta czerwieni się już nie z wysiłku czy podniety, lecz z gniewu. ― Jak śmiesz.
Grdyka młodzieńca porusza się wyraźnie przy przełykaniu, na chwilę przesuwając się w dół łabędziej szyi. Nie daje się zastraszyć tą agresywną bliskością, nie daje przytłoczyć większą posturą – poza tym, że nie podnosi spojrzenia. Nic już nie mówi. Czuje się źle, niekomfortowo. Cały ten strój kojarzy mu się nagle bardziej z wdziankiem luksusowej prostytutki niż ze strojem otwartego kochanka, który podkreśla nietypowość i piękno. Nie czuje się jak ten kochanek. Alexander okazuje mu brak szacunku, wychodząc tak pośpiesznie po tym, co zrobił Louis jemu i dla niego. I mówiąc mu, jak ma na niego patrzeć. Oraz jak się ubrać. Jak dziwce, dociera do niego. Jak dziwce.
Bealfordowie nie dają się tak traktować.
W ciszy Alexander – chyba opanowawszy się – unosi dłoń i próbuje dotknąć jego policzka. Widząc ją kątem oka, panicz odwraca się niechętnie i siada na łóżku. Sięga do tyłu i zaczyna rozwiązywać gorset, patrząc w zadumie w stronę okna.
Słyszy westchnienie i kroki mężczyzny. Alexander wychodzi, zostawiając go samego.
Podbródek Louisa drży lekko i dopiero teraz chłopak pozwala sobie na wypuszczenie spomiędzy warg drżącego oddechu. Zaprzestaje szarpaniny ze sznurkiem i chowa twarz w dłoniach. Kto by pomyślał, że po tym wszystkim, co robił w życiu, po tym, ilu miał partnerów i co z nimi wyczyniał, potrafi jeszcze czuć się brudny.

           Następne dni zlewają się w jeden. Panicz wykorzystuje wolny czas, spędzając dużo czasu poza posiadłością. Spotyka się na mieście z przyjaciółmi, odwiedza kawiarnie, uświetnia swą obecnością wieczorki. Któregoś dnia wysyła posłańca do swego wuja i umawiają się na wieczór w luksusowej restauracji. Jedzą razem kolację, rozmawiając o malarstwie, literaturze i pięknie. Później Louis wciąga mężczyznę w zaułek między budynkami i szepcze mu do ucha kilka słów.
W hotelu dzielą namiętne chwile. Po wszystkim młodzieniec – w przepięknym czerwonym i niekompletnym zestawie bielizny – spoczywa na boku, z głową na ramieniu Vincenta, leniwie kreśląc palcami symbole na jego obnażonym, bladym torsie.
To właściwie pierwszy raz, kiedy widzi Vincenta nago. Ten widok nie sprawia, że ma chęć się od niego odsunąć, choć ciało wuja jest bardzo kościste i żylaste, może trochę przerażające.
Ale Louis je lubi, naprawdę je lubi.
Trwają tak w zamyśleniu, długo nic nie mówiąc. I panicz wie, że może liczyć na to, iż wuj zostanie tu tak długo, jak długo on sam nie zdecyduje się opuścić tego miękkiego posłania.
  ― Kochacie się? Ty i Vivienne?
Vincent spogląda na niego z całkowitym spokojem.
  ― Trudno jest mi zdefiniować miłość ― wzdycha i przekręca się lekko, a następnie unosi, by z rozleniwieniem ucałować czoło bratanka. ― Może to tęsknota, albo przywiązanie. Coś mnie z nią łączy.
Louis uśmiecha się z rozbawieniem, nie otwierając oczu.
  ― Pytałem o seks.
  ― Och. ― Vincent śmieje się ochryple i nisko. To jeden z tych rzadkich momentów, w których jest rozluźniony i wygląda, jakby nic mu nie doskwierało. Louis lubi go takim. To, jaki jest teraz, stoi w całkowitym kontraście z Vincentem, który tak dziko i nieprzyzwoicie go przed chwilą rżnął i wyzywał. Dziś też użył tego słowa. Mała dziwka. Nigdy jednak w jego ustach nie ma tego okropnego znaczenia, które jest do niego przypisane. ― Tak. ― Odpowiedzi towarzyszy jeszcze jedno ciche parsknięcie. ― Dobrze wiesz, że życie bez pieprzenia jest już całkiem pozbawione sensu.
Panicz znów się uśmiecha i wzdycha, przytulając się mocniej do jego boku. Naprawdę tego potrzebuje. Bogowie. To wręcz śmieszne. Nie pamięta, żeby kiedykolwiek lepił się tak do któregokolwiek ze swych kochanków. Wykorzystywał ich i zostawiał. Wychodził bez żadnych pieszczot, bez długich rozmów. Nigdy nie zastanawiał się nad tym, co wtedy czuli. Dziś wie.
  ― Wie o twoich romansach? ― zapytuje. ― Rozmawiacie o tym?
  ― Oczywiście, że wie ― odpowiada bez wahania Vincent. ― Może nie o wszystkich ― przyznaje po chwili zastanowienia ― ale o większości na pewno. Ale nie lubi o nich rozmawiać. Myślę, że tego nie potrzebuje.
Louis milknie na dłuższą chwilę. Vincent jest zupełnie inny niż Alexander. Zupełnie inny. Chyba nigdy ta różnica nie uderzyła go aż tak bardzo, jak właśnie w tej chwili.
  ― Myślisz, że moja matka też wie? ― mruczy cicho. ― I po prostu to akceptuje?


H.K.M. - 2018-05-29, 00:41

           Vincent obraca się na bok, wciągając w nozdrza zapach bratanka - ta cudowna, lekko kobieca woń kwiatów, sprawia, że czuje się, jakby leżeli na jakiejś łące, nie w przepoconych prześcieradłach w przydrożnym hotelu.
Wyciąga dłoń, dużą i sękatą, gładząc jeden z absurdalnie gładkich boków - czuje pod sobą na przemian delikatny materiał gorsetu i jeszcze delikatniejszą skórę bioder, jędrnych pośladków.
  ― Musi coś wiedzieć  ― mruczy, spoglądając bez krępacji w błękitne oczy.  ― Wbrew pozorom, to niezwykle inteligentna kobieta. Co prawda, nie udało mi się z nią zamienić zbyt wielu słów...  ― cienkie wargi wyginają się nagle w gorzkim uśmiechu.  ― Twoja matka zawsze się mnie bardzo obawiała.
Chłopiec wciąż znajduje się w lekko ospałym rozluźnieniu (tak specyficznym, gdy całą noc oddawało się wszelkim rozkoszom), ale jednak marszczy lekko brwi, przez co jego twarz nabiera jeszcze więcej rozkosznego uroku.
  ― Nie mogę uwierzyć, że ciągle z nią sypia.
A więc jednak - jego przeczucia sprawdzają się, gdy słowa bratanka upewniają go w tym, że od początku ich spotkania chodziło jednak o Alexandra. Nie daje tego po sobie poznać - uśmiecha się jedynie nieco smutno, całując jeszcze raz wciąż odrobinę wilgotne czoło kochanka.
  ― To jego żona, chłopcze. Poniekąd jest jej to winien.
Louis prycha kpiąco, prostując się nieco wśród pościeli.
  ― Nie uwierzę, że robi to z poczucia winy.
  ― Nie?  ― pyta Vincent, wznosząc ciemne brwi w górę bladego czoła.  ― Powiedz mi, jak czułbyś się wiedząc, że nie kochasz kobiety, która szaleje za tobą od trzydziestu lat? Kobiety, która dała ci jedynego syna?
  ― Nikt nie powinien obwiniać się za coś, co nie jest zależne od niego, Vincencie.  ― Pada natychmiast odpowiedź.  ― Czy masz wpływ na swoje uczucia?
Nie odpowiada, wie, że nie ma to najmniejszego sensu. Zanim nawet zdąży ułożyć swe myśli w głowie, słodki głos młodzieńca znowu przerywa ciszę.
  ― Na jego miejscu poradziłbym jej pewnie znaleźć sobie dobrego kochanka.
Tym razem to doktor Bealford parska śmiechem, kręcąc przy tym ciemną głową. Nie może uwierzyć w to, jaki Louis okazuje się czasem naiwny, przy całej tej otoczce dojrzałości i sprytu, którą wydziela od siebie z siłą kwiatowego zapachu.
  ― Twój ojciec w życiu by jej na to nie pozwolił ― wzdycha, sięgając do stolika po puchar z winem.  ― Nigdy.
  ― Traktuje ją jak dziwkę na wyłączność  ― Louis spina się wyraźnie, poirytowany. A jednak pozwala mu się na powrót objąć ramieniem, przytulając się do chudego ciała.
  ― Wiem  ― odpowiada Vincent, poważniejąc zdecydowanie.  ― On wszystkich tak właśnie traktuje.

           Odsuwa się od biurka, podchodząc wolno w stronę okna. Jego kroki zdradzają w sobie pewną niepewność, dłoń, zaciskająca się na pergaminie, zdecydowanie drży.
Pusta szklanka wyśmiewa się z niego błyszczącym dnem, a niedopalone papierosy tlą się złowieszczo. Tego dnia wszystko sprzysięgło się przeciwko niemu, by udowodnić mu, jak bardzo jest głupi i żałosny.
By udowodnić, że znowu tak bardzo się mylił, dając wiarę w puste słowa i obietnice. Głowa boli go od przepicia, nieklarowność obrazu drażni zmysły.
Czyni jeszcze jeden krok do przodu, potykając się o dywan - w ostatniej chwili udaje mu się uchwycić starej rzeźby, która, pociągnięta przez silne palce, ląduje wraz z nim na podłodze.
Bogowie, jest tak bardzo pijany - leży sobie na dywanie, wpatrując się w sufit i nawet mu to nie przeszkadza. W głowie tańczą mu setki obrazów, podsyłając coraz to bardziej absurdalne wizje. Widzi Louisa, który uśmiecha się do niego ciepło przy wigilijnym stole. Widzi Elise, cieszącą się ze swojej szminki. Widzi czerwoną, jak owa szminka bieliznę i czerwone wargi, po których prześlizguje się zbierający nasienie język.
Widzi swoją matkę, biorącą go w ramiona z taką miną, jakby naprawdę nic się nigdy nie stało. Z taką miną, jakby ten pieprzony chuj nie krzywdził ich przez całe życie, jakby nigdy nie odebrał mu Sinclaira.
Jest taka świetna w udawaniu, na wszystko co święte, pewnie odziedziczył to własnie po niej. Zdolność do kłamstw i udawania, że wszystko jest w pieprzonym porządku.
A Louis odziedziczył to po nim, rzecz jasna.
I widzi też Vincenta, tego starego, brzydkiego skurwiela, który czerwieni się nad swoim prezentem. Och, ciekawe, co też dostał od tej małej dziwki, naprawdę ciekawe.
Trochę nieprzytomnie przewraca się na bok, podtykając sobie kartkę pod nos.
Zabierz mnie do teatru, a potem w jakąś ciemną uliczkę. Chcę znowu móc szeptać ci do ucha wszystkie swoje sekrety.
PS - mam dla Ciebie niespodziankę. Czerwoną.
L


Koss Moss - 2018-05-29, 14:50

           Po powrocie do domu Louis odkrywa, że w jego sypialni jest bardzo czysto. To normalne, oczywiście, gdyż czasem zagląda tu służba. Udaje się do garderoby, aby się przebrać. Chce zastąpić ciemną koszulę czymś w jaśniejszym kolorze, ale w tym celu musi zmienić gorset na beżowy, bo czerwień przebijałaby się przez jasne odcienie.
Problem jest taki, iż kiedy sięga do szuflady, w której chowa gorsety, nie znajduje ich tam.
Ani. Jednego.
Służba – poza jego zaufaną Mathildą – ma zakaz przeglądania jego osobistych rzeczy. Jeśli ktoś je zabrał, jeśli ktoś tak dobrze wiedział, gdzie ich szukać, że nie naruszył przy tym nic innego, to musiała być ona.
Co ją podkusiło, do cholery?
Pierwsze kroki kieruje na dół i dopada w holu Marthę.
  ― Gdzie Mathilda? ― cedzi. Martha robi zdziwioną minę. ― Gdzie ona jest?!
  ― Mathilda je teraz drugie śniada…
Louis wymija Marthę i wpada do pomieszczeń dla służby. Niektórzy służący nawet nie zrywają się na nogi na jego widok, tak bardzo są zaskoczeni i nieprzyzwyczajeni do wizyt panów w tym miejscu.
  ― Mathildo! ― warczy Panicz, stając w drzwiach dużej jadalni, w której służący zwyczajowo spożywają posiłki. ― Za mną.
  ― Paniczu… ― Dziewczyna jest dziwnie blada. Podnosi się błyskawicznie, zostawiając ledwie napoczęty posiłek, i rusza za Louisem, który prowadzi ją do najbliższego pomieszczenia, w którym mogą spokojnie porozmawiać: to pokój muzyczny. Na pierwszy rzut oka widać, że nie ma w nim nikogo poza nimi.
  ― Co to miało znaczyć? Gdzie zniknęły moje ubrania?
  ― Lou. ― Mathilda wydaje się przestraszona, wręcz zdruzgotana. Louis patrzy na jej twarz i od razu wie, że musiało się stać coś poważnego. Ona nigdy nie zrobiłaby nic wbrew niemu, gdyby nie miała ważnego powodu. ― Twój ojciec.
  ― Mój ojciec co?
  ― Kazał mi wyciągnąć i oddać wszystkie twoje gorsety. Ja… nie wiem, skąd wiedział, przysięgam, że nic mu…
Panicz bierze głęboki wdech, mrugając szybko, jakby sądził, że się przesłyszał.
  ― Mój ojciec je zabrał?
  ― Tak. Ale nie powiedziałam mu o nich. Przysięgam. Wiedział, że je masz. Nie pytał, kazał mi…
Lou kładzie jej palec na ustach.
  ― Wierzę ― mówi do niej łagodniej i uśmiecha się trochę blado. Potem sięga do kieszeni po papierośnicę i czarny ustnik wysadzany diamencikami. ― Opowiedz mi, jak to wyglądało.
Mathilda nie wydaje się ani trochę uspokojona.
  ― Przyszedł po mnie do prywatnych pomieszczeń i kazał mi ze sobą iść. Zaprowadził mnie do twojego pokoju i kazał mi je oddać. Próbowałam udawać, że nic nie wiem, ale on wiedział, po prostu wiedział, i… był wściekły, groził mi, że mnie zniszczy, że tak mnie urządzi, że… i powiedział, że… powiedział, że…
Louis nie przerywa jej, choć jest coraz bardziej wstrząśnięty. Wsuwa papierosa do ustnika i wyciąga zapałki.
  ― Powiedział… że trzeba z ciebie wyplenić to… wynaturzenie. Że nie będziesz się tak dalej ubierał, bo… to nie cyrk ― głos dziewczyny łamie się, a dłoń Louisa drży lekko. Panicz odpala papierosa i odwraca się. Ucina sobie krótką, dość nerwową przechadzkę po pokoju. Przystaje przy oknie, wypuszczając z płuc gęste kłęby dymu.
  ― Lou…
  ― Idź skończyć jeść ― rzuca sucho.
Jest dużo bardziej zdruzgotany niż po sobie pokazuje. Gdy drzwi zamykają się za Mathildą, siada z papierosem przy białym fortepianie i zamyka oczy. Zaczyna grać, paląc jednocześnie.

Pierwsze nuty są powolne i przepełnione smutkiem.

A więc wracają do pieprzonego dziwadła. Do tego punktu, w którym w spojrzeniu Alexandra widoczna była już tylko odraza.
Louis pamięta ten dzień i te słowa i nie zapomni ich nigdy. Pamięta dokładnie wyraz twarzy ojca, pamięta łaskotanie łez na policzku.
A ty nie bądź tchórzem!
Dłonie Alexandra zaciskają się na jego ubraniach.
Pieprzone dziwadło.
Jak możesz się tak do niego zwracać.

Kolejne nabierają głębi. Co jakiś czas gra tylko jedną ręką, gdy unosi lewą do ust, by poprawić pozycję papierosa lub wysunąć na chwilę ustnik spomiędzy warg. Jest w nich trochę ciepła, czułości, wdzięczności, która nigdy nie zostanie wyrażona słowami.

Zawsze go akceptował. Vincent. Mógł nazywać dziwką i suką, ale nigdy nie miał tego na myśli. Nigdy nie odniósł się do niego tak, by panicz poczuł się źle. Każde słowo, które kiedykolwiek w swym życiu skierował do panicza, niosło w sobie szacunek. Vincent szanuje zarówno jego, jak i jego wybory, także te związane z garderobą. Podobają mu się. Z taką przyjemnością sunął dłonią po czerwonym gorsecie, z takim uwielbieniem spoglądał na nogi w pończochach.
Lubi to, akceptuje, nie uważa za dziwne czy zwyrodniałe. Nie uważa Louisa za wynaturzenie.

Ciepłe nuty zmieniają brzmienie. Jeszcze przed chwilą niosły w sobie tyle pozytywności, lecz teraz wkrada się w nie jakiś inny ton, krzywy, niepasujący, wyrwany z tonacji. Gdyby ktoś słuchał tej muzyki, poczułby dyskomfort towarzyszący przysłuchiwaniu się spektakularnemu występowi, w który nagle wkrada się fałsz. Ale to nie jest fałsz. Niepasująca nuta powtarza się coraz częściej i częściej, aż w końcu zlewa się z utworem, staje jego częścią i zmienia go o sto osiemdziesiąt stopni. To nie jest radość, to coś dziwnego, to… wynaturzenie, obrzydlistwo, dziwadło.

Louis ma wrażenie, że Alexander to dwie osoby: z jedną całuje się na przyjęciu, dowcipkuje i flirtuje w miejscach publicznych. Jedna pokazuje mu tajemne przejścia, szepcząc rozkosznie, że kiedyś odkryją razem wszystkie. Od jednej dostaje w prezencie czerwoną bieliznę, jedna wpatruje się chciwie w jego umalowane usta. Jedna z pragnieniem w oczach spuszcza mu się na twarz, a druga… druga się tego wypiera, uważając to za obrzydliwe. Zostawia go samego, traktując jak dziwkę lub gorzej, ponieważ dziwki dostają pieniądze za swoje usługi. Nazywa dziwadłem, gardzi nim, robi wszystko, by go zranić.

Panicz odkłada ustnik z papierosem, który wygasł samoistnie, i uderza mocniej palcami w klawisze. Melodia staje się agresywna i przytłaczająca. Dominują w niej niskie tony. Złość i niezrozumienie, furia i rozpacz; dolne nuty oddają wszystkie te emocje, które zawsze ciągną ludzkie istnienie w dół, które potrafią powalić na kolana nawet najpotężniejszego człowieka.

Ten drugi Alexander jest straszny. Przeraża Louisa. A pojawia się zawsze wtedy, gdy… coś wytrąca pierwszego Alexandra z równowagi. Coś rozbija jego świat, rozdziera duszę. Kiedy pierwszy Alexander nie jest w stanie się odnaleźć, pojawia się drugi i pali wszystko to, co wywołało takie odczucia. Niszczy. Psuje. Burzy. Depcze. Jego serce to przepaść bez dna, pusta i zimna.

Dłonie młodzieńca opadają na klawisze i już tam zostają. Panicz zadziera głowę i oddycha głęboko, cały zlany potem. Jeden z mokrych kosmyków przywarł do jego czoła i łaskocze nieprzyjemnie, ale nie zostaje odgarnięty. Mija kilka minut i dopiero wówczas Louis uchyla powieki, które zamknął chyba już dużo wcześniej. Podnosi się i wygładza odzienie. Wszystkie rozdzierające emocje opuściły go wraz z muzyką. Już nie czuje wściekłości, żalu ani rozpaczy, a krążące mu w głowie myśli stają się zadziwiająco klarowne i czyste. Jego drogi ojciec potrzebuje pomocy.


H.K.M. - 2018-05-29, 16:36

           Prostuje się, słysząc pukanie do drzwi. Marszczy brwi, ale tylko przez krótką chwilę - na twarz wdziera się zaraz zwyczajowa maska opanowania.
Ostatnio nie przywykł do gości - wszyscy dobrze wiedzą, że wraz z początkiem roku obciąża go ogrom pracy, związany z tradycją ofert noworocznych. Jego pracownicy starają mu się pomagać, jak mogą, ale to on jest zawsze głównym mózgiem operacji. To on musi dać pomysł (korzystny dla obu stron) i on musi go jakoś wypromować.
  ― Proszę  ― mruczy, odpalając sobie w międzyczasie papierosa. Powietrze zapełnia się wkrótce kłębami siwego dymu, gęstnieje, zbierając się w sobie.
Do środka wkracza ostrożnie Carol, niosąc tacę z herbatą i... niewielką kopertą.
  ― Od kogo to  ― pyta krótko i ostro, wywołując u starca zdziwioną minę.
  ― Mniemam, że od pana brata, panie Bealford. Koperta nie jest podpisana, ale pergamin suge...
  ― Wyrzuć to  ― przerywa mu sucho, wyglądając przez okno na ogród. Serce znowu ściska się w bolesnym skurczu, a gardło wysusza się nagle, sprawiając, że każda kolejna dawka dymu jest coraz bardziej nieprzyjemna. Nie dba o to. Potrzebuje tego bólu. Potrzebuje go, by nie zapomnieć o tym, co zostało mu zrobione. By nigdy nie wybaczyć tej paskudnej zdrady żadnemu z nich.
  ― Wyrzucić ― powtarza Carol, upewniając się ostrożnie. Alexander spogląda na niego i nagle przypomina sobie czasy, kiedy Carol był jeszcze o wiele, wiele młodzszy - na jego głowie nie lśniła łysina, tylko rude, gęste loki, a piegowatej twarzy nie znaczyło tyle zmarszczek.
Pamięta czasy, gdy chodził do niego ze wszystkim swoimi problemami i skarżył się na swojego okropnego ojca, pamięta czasy, gdy mężczyzna krył jego przedwczesne pijaństwo i wybryki, wszystko to pamięta.
I dlatego nie lubi patrzeć mu w oczy. I nie lubi, kiedy Carol go do tego zmusza, nienawidzi tego.
  ― Wyjdź stąd ― warczy wściekle.  ― Zostaw mnie samego.
  ― Oczywiście, panie Bealford  ― słyszy znów ten irytująco łagodny ton.  ― Pańska herbata.
Chwyta za filiżankę i upija z niej wrzącej jeszcze herbaty - wrzątek parzy mu wargi i przełyk, ale to nic. Ból jest dobry. Ból nie pozwala zapomnieć.
Nigdy. O wszystkim.

           Wraca z pracy w najróżniejszych godzinach - wszystko przez to, że kiedy pije, zupełnie traci rachubę czasu. Dwa, trzy drinki - dwie, trzy godziny, wszystko zlewa się w całość.
Tak, jak jego ostatnie dni - wszystkie są takie same. Rano budzi się na kacu, by ruszyć do pracy (ostatnio woli pracować na mieście). Do godzin późno popołudniowych zajmuje się naręczem papierów i rozwydrzonych klientów, potem udaje się do pubów, albo do swoich znajomych i piją - czasem stawia on, czasem ktoś inny (nie zwykł umawiać się z biedakami). Piją i narzekają na żony, palą niezliczone ilości papierosów i zdzierają sobie gardła, chodząc do nowo otwartego kasyna w podziemiach.
Czasem odwiedzają luksusowe burdele, choć nierzadko kończy się to zwyczajnym spaniem u boku jakiejś rozbawionej kurwy. Kiedy pije się tyle, rzadko kiedy ma się w rzeczywistości ochotę na pieprzenie.
Ale później - później już tak - wraca do domu. Wraca do domu i rzuca cylindrem w Carola, nie pozwalając zdjąć z siebie płaszcza i idzie do siebie. Dość długo, to prawda. Ciężko jest mu się wspinać po tych pieprzonych schodach, kiedy cały świat wiruje, jak cholerne wiatraki.
I denerwuje go wiecznie włócząca się za nim służba - nie wie, ile razy musi im jeszcze powtórzyć, że nie potrzebuje ich pomocy. Są całkiem pozbawieni rozumu, jeśli naprawdę im się wydaje, że jest na tyle niedołężny, że nie umie trafić do własnej sypialni.
Owszem, raz zdarzyło mu się pomylić drzwi, ale - do cholery - czy każdy nie ma prawa do jednej pomyłki?
Gruba przesada, zdecydowanie.
Tego dnia jest jednak inaczej - wie, że następnego dnia czeka go bardzo ważny klient i nie może sobie pozwolić na picie. Jest przez to trochę podirytowany i stanowczo za dużo pali, ale postanawia sobie, że nie tknie szkockiej do samego wieczora i tak właśnie zrobi.
Udaje się do starej biblioteki, przeszukując dział z księgami, traktującymi o starożytnej sztuce Azteków - potrzebuje jej, by sprawdzić autentyczność wysłanego mu fragmentu ramy. Później będzie mógł ją wycenić i sprzedać za niebotyczną sumę, by jego wyjątkowo zafascynowany człowiek mógł potem godzinami zachwycać się mapą niesamowitych pęknięć i zapachem gorącej ziemi, czy jak oni tam to zwali.
Przesuwa palcami wolnej dłoni po półkach (w drugiej tli się leniwie papieros), wodząc nimi po grzbietach opasłych tomów i żłobieniach wytłaczanych liter.
  ― "I"...   ― mruczy pod nosem, mrużąc oczy ― "j"... jest  ― uśmiecha się triumfalnie, porywając księgę spomiędzy uścisku innych twardych okładek.
Przenosi ją nieśpiesznie w kierunku stołu, uderzając ciężko o masywny stół. Przewraca strony, wydając co jakiś czas znudzone westchnienia. Nie ma teraz ochoty na rozprawianie na temat przeszłości. Jakiś czas temu postanowił sobie, że najwygodniej będzie mu żyć jedynie przyszłością, przeszłość pozostawiając jej fanatykom.
Nie chce zaprzątywać sobie głowy durnotami, które nie mają w żadnym wypadku...
I nagle to czuje. Specyficzne wibracje, mrowienie w karku. Ktoś go obserwuje.
Obraca się przez ramię, dostrzegając swojego pierworodnego. Chłopiec stoi w pewnym oddaleniu od niego, cichy i milczący, ale z oczami wbitymi niezaprzeczalnie w jego twarz.
To chyba pierwszy raz, kiedy widzą się gdzieś sami. Pierwszy raz od Bożego Narodzenia. Papieros piecze go w palce, więc dogasza go na wartej wiele tysięcy wazie, zupełnie niedbale.
Patrzą na siebie bez słowa, a w sercu Alexandra (znowu, znowu) pojawia się nieprzyjemny skurcz. Chrząka cicho i chwyta księgę w dużą dłoń, ruszając przed siebie. Wymija zgrabnie nieruchomego młodzieńca i wyciąga rękę do klamki, gdy...
  ― Masz piękne pośladki  ― rozlega się za jego plecami i znowu musi się obrócić, bo nie chce wierzyć w to, co usłyszał. Nie chce wiedzieć, że coś tak bezczelnego wyszło zza warg tego małego prowokatora. Powinien być już wystarczająco zraniony, by nie chcieć z nim rozmawiać, Alexander sam o to zadbał.
  ― Słucham? ― Pyta chłodno, choć nagle ogarniają go wątpliwości. Może jednak się przesłyszał... ta kamienna mina nie sugeruje mu, żeby Louis w ogóle cokolwiek przed chwilą mówił. Może tylko na niego patrzył? Może to jego chora wyobraźnia, albo tęsknota (nie tęsknota, to zwykłe przyzwyczajenie) podsuwa mu do głowy słowa, których nikt nigdy nie powiedział?
  ― Powiedziałem, że masz niezły tyłek  ― powtarza, jakby to była najzwyklejsza rzecz na świecie. Jakby fakt, że w ogóle musiał to powtarzać, świadczył o jego upośledzeniu.  ― Co czytasz?
Nie potrafi tego powstrzymać. Jego brwi marszczą się groźnie, a wargi rozwierają w wyrazie niedowierzania. Serce bije o wiele za prędko, a czerwony gniew przyćmiewa mu swoimi pstrokatymi plamami pole widzenia.
  ― Jak śmiesz  ― warczy, uderzając księgą o podłogę. Przysuwa się do niego gwałtownie, chwytając żabot zdobnej koszuli. Przyciąga sobie chłopca pod sam nos, niby szmacianą kukłę.  ― Jak śmiesz się tak do mnie odzywać?
Panicz spina się wyraźnie i kładzie swoje smukłe dłonie na jego nadgarstkach, starając się chyba stworzyć sobie złudzenie poczucie posiadania kontroli nad sytuacją.
  ― Masz inne zdanie na ten temat?  ― Mimo swojej uniżonej pozycji, podbródek młodzieńca jest wysoko zadarty, a błękitne oczy lśnią dumą. Alexander nie może w to uwierzyć - w jego bezczelność, butę w to, że po tym wszystkim odważa się do niego w ogóle odezwać.
Szare oczy, dla przeciwieństwa, lśnią wszystkim tym, czego ich właściciel nigdy nie chciał pokazać - widnieje w nich gniew i ból, niezrozumienie i żal, wszystko to, co sprawia, że z każdym kolejnym dniem, zamyka się w sobie coraz bardziej, zapominając o tym, co jest dla niego ważne. Zapominając o tych, którzy go kochają.
I fakt, że Louis to wszystko zobaczył, fakt, że zdążył poznać go na tyle dobrze, by wyłowić ten pojedynczy, zdradliwy przebłysk, sprawia, że jest jeszcze wścieklejszy, że ma ochotę roznieść ten dom gołymi rękoma.
  ― Nasze zdania to dwa zupełnie inne światy, chłopcze  ― odpowiada, odsuwając go od siebie z wyraźną odrazą. Szczupłe ciało uderza o drewnianą półkę, zrzucając z niej parę ciężkich, zabytkowych tomów. ― Dwie oddzielne galaktyki ― powtarza, pochylając się, by podnieść swą księgę.
  ― Masturbujesz się teraz moimi gorsetami?
Tym razem pan Bealford obraca się bardzo powoli, a gdy to już wreszcie robi, jego twarz jest blada, jak śmierć. Oczy pociemniałe od gniewu. Pełne wargi drgają w niekontrolowanych skurczach, a nozdrza chodzą, jak u gotowego w każdej chwili do szarży byka.
Nie rusza jednak od razu. Zatrzymuje się tak i patrzy na niego, czując, jak adrenalina roziskrza swą drażniącą pieszczotą każde zakończenie nerwowe, każdy centymetr jego skóry.
Odkłada książkę na półkę i rusza wolno w kierunku wpatrującego się w niego z przestrachem chłopca. Nie zatrzymuje się tuż przed nim. Dociska go do drewnianych półek swoim własnym ciałem, miażdżąc go w uścisku tak mocno, że jest to bolesne nawet dla niego samego.
Pochyla się, by móc w tym całym chaosie znaleźć trochę miejsca dla spojrzenia prosto w błękitne oczy. Tym razem już go tam nie ma, jest tylko szaleństwo, Alexander Bealford chowa się za jego taflą, odnajdując w nim bezpieczne schronienie.
Wysuwa dłoń naprzód, wplątując ją między miękkie loki. Zaciska je w pięść i ciągnie mocno, odginając słodką twarzyczkę w górę i w górę, aż do niebezpiecznie wygiętego kąta.
Smukła dłoń wsuwa się pod materiał koszuli, muskając opuszkami wrażliwą skórę podbrzusza. Centymetr po centymetrze, wspina się w górę, docierając do miejsca, gdzie wyczuć można granice materiału gorsetu.
Silne udo dociera między długie nogi panicza, naciskając dokładnie na ich wnętrze. Mięsień pociera o oczywiste wybrzuszenie, nie zaprzestając, dopóki z ust młodzieńca nie wyrywa się wysoki, nieco stłumiony przez bezdech jęk.
A palce, palce w tym czasie sięgają do haftek i wiązań, odpinając je starannie, jedna po drugiej. Udo drażni napierającą na materiał spodni ptaszynę, naciska na małe, okrągłe jądra, tarmosząc je, jak ulubioną zabawkę. Masywny tors przyciska się do szczupłej klatki piersiowej, a palce wciąż grzebią uparcie przy gorsecie.
Pełne wargi przyciskają się do długiej szyi, ale nie całują jej, nie kąsają. Trwają tak tylko obok, owiewając ją swoim gorącym oddechem, ale Alexander dobrze wie, że samo to wystarczy tej wyuzdanej istocie by szalała już z rozkoszy.
Kolano dołącza się do uda, kontynuując bolesną pieszczotę, do chwili gdy materiał nie zsuwa się z wąskiej talii panicza, lądując w jego dłoniach.
To właśnie wtedy pan Bealford odstępuje o krok od swego pierworodnego, pozostając z gorsetem w dłoni. Jego twarz wyraża nieoczywisty triumf, z pozoru jest niemalże kamienną maską. Przechodzi przez pokój i wrzuca gorset do kominka, wzdychając cicho.
Potem po raz kolejny sięga po swoją księgę i opuszcza bibliotekę, nie zamykając za sobą drzwi.
Szach, mat, myśli sobie, wykrzywiając wargi w uśmiechu. A wzwód? Cóż, prawie mu nie przeszkadza.
Prawie nie.


Koss Moss - 2018-05-29, 17:41

           Louis rozwiera wargi, a jego oczy rozszerzają się w szoku.
  ― NIE! ― krzyczy rozpaczliwie i pada na kolana przed kominkiem, ale już za późno, by cokolwiek ratować. Klęczy tam i wpatruje się w płomień, a drzwi zamykają się za plecami Alexandra.
Zostaje sam, na kolanach, pokonany i rozbity. Po policzkach ciekną mu łzy bezradności. Nie wie, co w niego wstąpiło, dlaczego wszystko niszczy – łącznie z sobą samym – dlaczego taki jest. Nie wie, jak go odzyskać i pozwala sobie zatracić na chwilę w potwornym uczuciu niemocy. Nie na długo jednak. Wkrótce szlocha ostatni raz i przełyka gorzkie łzy. Wstaje, wygładza dziwnie luźne odzienie. Sunie przez chwilę palcami po swym brzuchu i piersi. Dotyka obolałych miejsc, w których mężczyzna zaciskał palce.
To nic, myśli. Nic takiego, po prostu…
Wzdycha, rozcierając kark. Ociera policzki, rzuca okiem w zabytkowe zwierciadło, poprawia wygląd i opuszcza pomieszczenie z zaciśniętymi wargami i podniesioną głową.

           Tylko Vincent przybywa do lokalu, gdzie wieczór uświetni dziś Louis Bealford. To zwykły pub z niezwykłym fortepianem, który tylko czeka na swego muzyka.
Nazwisko Bealford, zwłaszcza w kontekście muzycznym, przyciągnęłoby tłumy, ale po przekroczeniu pewnego limitu gości do środka można wejść jedynie na specjalne zaproszenie.
Tylko Vincent ogląda więc na własne oczy to, o czym plotkuje później całe miasto.
Podobno panicz Bealford – na litość boską – przebrał się za babę!
Cały Londyn huczy od plotek, a pewnie i nie tylko. Ktoś nawet zrobił zdjęcie, na którym młodzieniec w szerokim kapeluszu, białej koszuli i ciemnych spodniach uśmiecha się wdzięcznie – a jego usta są zbyt ciemne i błyszczące, by nie wzbudzały podejrzeń…
To skandal, choć jednocześnie w tle przewijają się pogłoski o niesłychanym talencie.
A jednak skandal, na bogów. Kto to słyszał, by mężczyzna występował w kobiecym przebraniu, nawet jeżeli tylko przebraniu. Kto słyszał, by się malował jak ladacznica! Może to jakiś diabeł? Może jeszcze odnajduje rozkosz w ramionach innych zwyrodniałych mężczyzn? Są tacy. Nie dziwiłoby to, skoro takie rzeczy mu w głowie.
Plotki docierają do Alexandra Bealforda już następnego dnia, gdy tylko wybiera się na miasto. Nagle rozumie, dlaczego wczoraj w nocy, gdy wrócił do domu, nonszalancko siedzący na schodach panicz uśmiechał się tak dziwnie.

           Drzwi do pokoju panicza otwierają się gwałtownie, a ten podnosi się na łóżku do siadu z podręcznikiem do języka włoskiego w dłoni. Alexander wpada do pomieszczenia, w ręku ściskając wyrwaną z gazety, pomiętą fotografię. Jest w furii. Gniecie papier, wpatrując się w syna spojrzeniem, jakiego ten nie widział jeszcze nigdy.
  ― Co. To. Jest.
Louis powoli zamyka podręcznik i na oślep odkłada go na szafkę. Patrzy na swoje uwiecznione oblicze ze śmiertelną powagą, zastanawiając się, czy nie popełnił największego błędu w życiu.
Zimno mu i słabo ze strachu (pobije go? Zabije?), ale sam sprowokował to zachowanie.
  ― To jest ― zaczyna cicho, starając się, by głos mu nie drżał; nie pozwoli sobie na słabość w takiej chwili, zbyt długo czekał na tę rozmowę ― zdjęcie z koncertu dedykowanego tobie.
  ― Dedykujesz mi kolejne skandale? ― pyta mężczyzna z powątpiewaniem. ― Nienawidzisz mnie tak bardzo, że zdecydowałeś się zniszczyć to wszystko, na co tak długo pracowałem?
Wargi chłopca drgają lekko, po czym wyginają się w cieniu uśmiechu.
  ― Uczę się od mistrza, mój drogi ojcze.
Na obliczu Alexandra widnieje skrajna bezradność. Patrzy na panicza bez zrozumienia, aż w końcu kręci głową, sięga do jednej z kieszeni i wyciąga pęk kluczy. Oczy panicza rozszerzają się.
  ― Nie mogę ci na to pozwolić.
Mężczyzna wycofuje się ku drzwiom. Znika za nimi. Już prawie je zamyka.
  ― Zabiję się ― rzuca Louis w akcie desperacji. ― Wyskoczę przez okno, ale najpierw napiszę list, z którego nigdy się nie wyłgasz.
Alexander zamiera. Powoli uchyla drzwi szerzej i patrzy na niego bardzo, bardzo długo – znów Louisowi trudno jest określić ten czas w sekundach lub minutach. W końcu przechyla głowę i, ku uldze młodzieńca, chowa klucze z powrotem do kieszeni. Mruczy pod nosem coś, czego chłopak nie może dosłyszeć, choć bardzo się stara.
  ― Słucham? ― dopytuje.
  ― Proszę ― odzywa się Alexander o wiele głośniej, oficjalnym tonem ― przekaż matce, że nie będzie mnie na kolacji.
Louis rozchyla lekko wargi, a potem podnosi się szybko i podchodzi do niego z zaciętą miną.
Serce mu pęka, gdy na niego patrzy. Tak przecież nie musi być. Chciałby tylko, żeby… żeby jego najdroższy, najukochańszy ojciec przestał już pić. Żeby po prostu wziął go w ramiona. Przytulił. Przestał być TAKI!
Przypada do niego rozpaczliwie i przyciska się do jego ciała, ale jego uścisk nie zostaje odwzajemniony, Alexander jest dziwnie nieobecny, zimny, pusty.
  ― Ojcze ― wydusza z łomoczącym sercem, zaciskając szczupłe palce na materiale na jego plecach ― powiedz coś do mnie. Krzyknij na mnie. Uderz mnie, ukarz za to, co zrobiłem, zrób coś, do cholery jasnej. Błagam, bo zwariuję, zwariujemy obaj.


H.K.M. - 2018-05-29, 18:31

           To naturalne, że wyrzuca każdą jedną rzecz, przysłaną od jego ukochanego brata i jeszcze cudowniejszego syna - od czasu, gdy udało mu się zmusić gońca do przeszukania pokoju Vincenta i kradzieży niepozornego liściku, nie ma takiego dnia, by nie myślał o tym, jak bardzo ich nienawidzi.
Jak bardzo nienawidzi Vincenta za to, że zwykły dzieciak potrafił zawrócić mu we łbie na tyle, by zignorował uczucia człowieka, z którym się wychowywał.
I jeszcze bardziej nienawidził go za to, że był to dzieciak, w którym Alexander się... zakochał.
To bardzo dziwne - kochać się we własnym dziecku. Podglądać je, gdy zajmuje się najzwyklejszymi czynnościami, które - niegdyś niemalże obojętne - wywołują w nim dreszcze ekscytacji tak silne, że nie raz nie może złapać oddechu.
Że nagle myśl o tak znajomej twarzy, sprawia, że nie może zasnąć, przewracając się wśród cholernie pustej pościeli. Że jedyne, co może wziąć do ust, to kolejny łyk szkockiej, od której zdarza mu się już rzygać po nocach.
Tak, jemu. Alexander Bealford spędza późne noce, trzymając się kurczowo brzegów miednicy i rzyga własnym żołądkiem, niezdolny do zerwania z tym okropnym nałogiem.
Ale tym jednym razem żałuje, że nie przyjął cholernego zaproszenia na koncert fortepianowy swojego dziecka. Może wtedy udałoby mu się temu wszystkiemu zapobiec, jakoś go powstrzymać...
Wciąż nie może uwierzyć w to, co poczuł, gdy usłyszał strzępki rozmów. Gdy musiał tłumaczyć się na temat "dzisiejszej młodzieży i jej skłonności do dramatyzmu". Tłumaczyć, że zwyczaj malowania twarzy wziął się już ze starożytności i jest to całkowicie normalny zabieg teatralny.
Że nie wstydzi się swojego syna i całkowicie popiera to, co robi.
Teraz, gdy wysiada z dorożki, pędząc do drzwi z siłą rozpędzonej lokomotywy, nie jest już tego samego zdania. Popycha Marthę i zmierza prosto do schodów, miażdżąc w dłoniach wydarte z gazety zdjęcie.
Zdjęcie podważające jego autorytet, wyśmiewające jego rodzinę.
Taki wstyd, Bogowie. Taki wstyd.
Otwiera gwałtownie drzwi, czując, jak gniew rośnie w jego sercu i gardle, mając ochotę eksplodować swą czerwienią. Chce wyciągnąć dłonie i zacisnąć je wokół szyi zaskoczonego chłopca, robiąc to tak długo, aż kształtnych warg nie opuści ostatni oddech.
  ― Co. To. Jest.  ― cedzi, starając trzymać się dzielnie w drzwiach, nie wchodzić do pokoju głębiej. Jeśli to zrobi, po prostu go zabije. Zatłucze tego bezczelnego kundla gołymi rękoma.
  ― To jest zdjęcie z koncertu dedykowanego tobie  ― słyszy odpowiedź i nagle gniew odpuszcza, pozwalając przejąc swe miejsce gorzkiemu rozczarowaniu. Bogowie, przecież właśnie tego się spodziewał. Po co tu w ogóle wchodzi, po co pyta, skoro wszystko jest tak... oczywiste.
  ― Dedykujesz mi kolejne skandale ― dopytuje powątpiewająco, wsuwając dłoń do kieszeni. Może nie będzie musiał. Może nie będzie.  ― Nienawidzisz mnie tak bardzo, że zdecydowałeś się zniszczyć to wszystko, na co tak długo pracowałem?
I widzi ten uśmiech. Teraz już wie, że to, z czym tu przyszedł, okazało się trafnym założeniem. Ten paskudny uśmiech, który tnie jego serce na kawałki.
  ― Uczę się od mistrza, mój drogi ojcze  ― mruczy ten mały niewdzięcznik. Zaraz jednak jego mina zmienia się diametralnie, gdy poznaje plan swego "drogiego ojca".
  ― Nie mogę ci na to pozwolić  ― wzdycha, szykując się do zamknięcia drzwi.
A wtedy on wypowiada te okropne słowa. Te paskudne groźby, uderzające w jego najczulsze punkty. Bez ogródek, bez... Tak po prostu.
  ― Masz rację  ― wykrztusza z siebie tak cicho, że chłopiec nie może go słyszeć. Jego serce waży tonę, zaraz je po prostu wypluje, nie utrzyma go takim.  ― Już teraz jestem skończony.
  ― Słucham?  ― Reflektuje się prędko, przybierając swobodną pozycję. Musi się napić, Bogowie, musi się upić do nieprzytomności żeby już nie myśleć. Nie chce, nie potrafi, chce być z daleka od tego. Z daleka od wymalowanego chłopca i Vincenta, z daleka od lepkiej Elise i tej wstrętnej posiadłości, przesiąkniętej wspomnieniami i żalem, żalem, żalem.
  ― Proszę, przekaż matce, że nie będzie mnie na kolacji  ― kiwa głową, splątując dłonie na plecach. Za chwilę będzie mu lżej, już za chwilę, naprawdę.
Sam nie wie, kiedy Louis znajduje się przy nim, oplątując go ciasno ramionami. Nie chce tego, nie chce tych ramion. Nie chce jego litości i pustych słów, za dużo się już ich nasłuchał.
Tak bardzo cię przepraszam. Na mnie. Spuść się na mnie.
Czy do Vincenta mówi dokładnie to samo? Czy... dotykał go rękoma, które pieściły jego? Czy całował go ustami, które... Bogowie, nie.
  ― Ojcze ― słyszy przy sobie nagle jego żałosny jęk  ― powiedz coś do mnie. Krzyknij na mnie. Uderz mnie, ukarz za to, co zrobiłem, zrób coś, do cholery jasnej. Błagam  ― ciało Alexandra sztywnieje jeszcze bardziej  ― bo zwariuję, zwariujemy obaj.
To nie są szczere słowa, wie o tym. Chłopak odstawia po prostu swoje kolejne przedstawienie. Będzie go zwodził ciepłymi słówkami, kusił przepięknym ciałem i niewinnym spojrzeniem, dając mu uwierzyć w to, że to wszystko ma jakieś znaczenie. A potem znowu puści się z kimś, na kim mu zależy, odbierze mu każdego, wszystko, wszystko.
Czy właśnie tak postrzegają go inni ludzie? Czy takim postrzega go Elise, albo jego matka? Czy takim widziała go Edith, gdy natchniony bliskością swego syna, tłumaczył jej, że była jedynie przelotną miłostką? Czy to naprawdę aż tak boli, gdy okazuje się, że wszystko to, w co wierzyłeś, okazuje się stekiem kłamstw?
  ― Nie jestem głupi  ― chrypi nagle, odsuwając się wolno od chłopca. Kiedy Louis spogląda w jego twarz, musi przeżywać prawdziwy szok, ponieważ oczy pana Bealforda lśnią od wstrzymywanych łez.  ― Nie pozwolę ci się już więcej oszukiwać, chłopcze.  ― Chrząka, obracając się gwałtownie.  ― Jeśli istnieje w tobie choć krztyna sumienia, proszę, przestań... przestań utrudniać mi życie. Przestań zmuszać mnie do rzeczy, które... możesz robić, co chcesz z innymi mężczyznami, nie dbam już o to. Ale mnie zostaw w spokoju  ― kontynuuje, przesuwając rękawem po twarzy. Jest wściekły, wściekły do granic możliwości, bo znowu się odsłonił. Tyle lat nie zdarzało mu się przy kimś... To żałosne. Uwłaczające.
Rusza wściekle przed siebie, mając nadzieję, że chłopak nie ruszy już za nim. Jest na granicy, jest jak tykająca bomba. Chce już samotności i szkockiej, chce się już zamknąć, zdusić w sobie to wszystko, dopóki dziura w tamie nie jest na tyle niepokojąca, by wylał się przez nią ten cały żal.


Koss Moss - 2018-05-29, 18:53

           Panicz zamiera; każdy mięsień na jego twarzy jest teraz sztywny.
Jeżeli wcześniej jego serce zostało rozdarte na pół, to teraz pęka na miliardy kawałków. Nie może tego znieść. Ojciec. Nie płacze. Nigdy. Ten silny człowiek. Ten wspaniały, potężny mężczyzna, który imponuje mu odkąd tylko jest zdolny odczuwać podziw, on…
Jakiegoż potwora musi w nim widzieć, by kierować do niego teraz takie słowa… Z czego wynikają? Dlaczego je wypowiada? Dlaczego tak niesprawiedliwie go ocenia? Dlaczego z jego oczu płyną łzy…!
Louis na drżących nogach, zupełnie automatycznie rusza za nim. Zrównuje się z nim na spiralnych schodach, a potem zastępuje mu drogę. Nie może zebrać słów; serce wali mu w piersi tak wściekle, jakby chciało sobie utorować drogę na zewnątrz, ale chłopak wie jedno, nie może pozwolić swemu ojcu odejść, nie może, nie teraz. Och, czuje się tak źle, że naraził go na ten skandal, gdyby tylko mógł cofnąć czas. Nie przewidział tego, jaki wpływ będzie to miało na najdroższego mu człowieka, nie sądził, że coś może go tak złamać. Gdyby tylko mógł w inny sposób skupić na sobie jego uwagę, ale zrobił już wszystko, wykorzystał wszystkie możliwości, zachowywał się ordynarnie, prostacko, paskudnie i Alexander nie chciał rozmawiać, nie chciał się otworzyć, cóż więc miał począć, skąd miał wiedzieć, jak się zachować, co zrobić, by pomóc mu wrócić
  ― Nigdzie nie… ACH!
To, co dzieje się sekundę później, jest… to jest coś, czego nie mógł przewidzieć. Spodziewałby się po swym drogim ojcu wiele rzeczy, ale nie tego. Oczekiwał policzka, wyzwisk. Ale nie tego. Nie tego.
Świat wiruje, Louis wyciąga rękę w rozpaczliwym odruchu, instynktownie próbuje się złapać jedynej rzeczy, która mogłaby dać mu oparcie, ale końcówki jego palców zaledwie trącają koszulę Alexandra.
Upada na plecy i głowę i jego nogi natychmiast podrywają się w górę; ciało wykonuje pełny obrót, przewraca się i spada, po drodze obijając się o zaokrągloną ścianę. Louis przetacza się przez każdy ze spiralnych stopni coraz szybciej, nie będąc w stanie się zatrzymać aż do samego dołu, gdzie jego ciało pada nieprzytomne na podłogę, która szybko zalewa się krwią.
U stóp schodów stoi przerażona Mathilda, która zawsze wykazywała się szczególną o niego troską i kiedy tylko usłyszała, że Alexander pomknął do jego pokoju tak wściekły, pognała tam, by cierpliwie poczekać na dole z zamiarem odwiedzenia go zaraz po nim i dodania mu otuchy lub uspokojenia go. To, czego jest świadkiem, przerasta ją jednak. Nabiera w płuca powietrze i zaczyna krzyczeć, przerażona, a kiedy zza ściany na schodach wychyla się pobladły pan Bealford, krzyczy jeszcze głośniej, póki nie zlatuje się służba.
Louis Bealford nie rusza się, leży w dziwnie wygiętej pozycji, a ilość krwi wokół jego głowy podsuwa niebezpieczną sugestię, iż może być już martwy.


H.K.M. - 2018-05-29, 20:16

           Dlaczego - pyta siebie pan Bealford, podczas gdy służba zbiega się tłumnie wokół schodów, wbijając w niego pełne zgrozy spojrzenia - dlaczego ten dzieciak musi być tak uparty.
Mathilda nie przestaje krzyczeć, nie pomagają jej nawet przyciśnięte do twarzy dłonie. Ktoś mówi coś o lekarzu, ktoś inny pyta o policję.
  ― Żadnej policji  ― udaje mu się wreszcie odzyskać głos. Na drżących nogach pokonuje kręte stopnie, pochylając się nad swoim synem. Kałuża krwi rośnie prędko, zlepiając delikatne loki.
Oddech ucieka mu z powrotem do płuc, a myśli zmieniają się w jeden wielki chaos. Czuje, jak wszystko w nim pęka, jak tama rozlewa się swoim niszczycielskim strumieniem, zabraniając mu wykonać jakiekolwiek ruchu.
Wybawieniem okazuje się stary Carol, który natychmiast odciąga go od panicza (kiedy chwycił go za dłonie, kiedy przytulił się do jego piersi?), nakazując, by ktoś natychmiast pognał po Vincenta.
Vincent, tak. Przyjedzie tu i wyleczy jego syna. Ponieważ Louis nie jest martwy, nie może być. Nie umarł i żyje, bo Bealfordowie nie umierają przez tak głupie rzeczy.
Nie może go stracić, nie jego. Nie istotę, którą pokochał najmocniej na świecie, nie tego cudownego chłopca, który po tylu długich, przepełnionych samotnością latach, zastąpił mu wreszcie Sinclaira, dał mu spokój i ciepło i miłość...
Jest tak zszokowany, że nie potrafi nawet płakać. Nieprzytomny chłopiec zostaje przeniesiony do swojej sypialni, ktoś podkłada mu pod głowę ręcznik, który wsiąka wciąż i wciąż kapiącą krew.
Bart Cearllon, który zna się na medycynie, ogląda dokładnie bladą twarz.
  ― Żyje  ― Alexander jęczy głośno, słysząc to słowo. Upuszcza papierosa z dłoni i podrywa się ze swego miejsca, by sięgnąć po przeraźliwie zimne dłonie i całować je twardymi wargami, jak największe skarby tego świata. Bo są, są największymi skarbami, dobrze o tym wie.
  ― Co mu jest  ― wykrztusza z siebie, spoglądając na mężczyznę z tym samym zatraceniem.  ― Wyjdzie z tego?
  ― Upadł z całkiem wysoka, prawda?  ― Bart tak naprawdę o nic nie pyta, jedynie stwierdza przykry fakt.  ― To musiało być mocne uderzenie w głowę. Lewę ramię jest przetrącone, trzeba będzie się nim zająć. To niestety przekracza moje kompetencje. Ale głowa, głowa... mogło dojść do wewnętrznego krwawienia, panie Bealford. Jeśli Louis krwawi też od środka, sytuacja nie wygląda na...
  ― Nie krwawi  ― przerywa i pochyla się, składając na synowskim czole parę pocałunków. Jego wargi przybierają szybko czerwoną barwę, ale wcale się tym nie przejmuje.
Czerwona, jak szminka bielizna. Czerwona, jak bielizna krew.
  ― Nie krwawi  ― powtarza i wygania Cearllona z pokoju, nie wpuszczając do nich nikogo, dopóki na miejscu nie pojawia się wreszcie Vincent.
Vincent, który patrzy na niego tak, jakby chciał go zabić.

           Gdyby przybył do posiadłości sam, pierwszą rzeczą, którą by uczynił, byłby najpewniej prawy środkowy - prosto w idealnie prosty nos Alexandra. Może poczułby wreszcie, jak to jest, kiedy tak głupia rzecz pozbawia człowieka całkiem jego urody.
Pojawia się jednak w otoczeniu dwóch doświadczonych lekarzy i pielęgniarki, gotowy do użycia każdej siły, by zyskać pewność, że jego drogi bratanek wyjdzie z całego tego zdarzenia bez szkody.
  ― Wyjdź, proszę  ― zwraca się do mężczyzny, nie patrząc mu jednak w oczy. Jeśli w nie spojrzy, nie powstrzyma się i go uderzy.  ― Będziesz tylko przeszkadzał.
  ― Nie będę. Nie wyjdę  ― słyszy ostre, stanowcze słowa. Zebrani spoglądają po sobie, ale nikt nie komentuje tego zachowania. Vincent zmusza się każdą komórką swego ciała do zachowania spokoju.
Dla Louisa, powtarza sobie, dla Louisa.
Stara się wygolić w pięknej głowie jak najmniejszy fragment lśniących włosów, by nie zafundować chłopcu kolejnej przykrości. Ma tak piękne włosy... Okropnym byłoby go ich pozbawiać.
Bada dokładnie całe ciało, zasklepiając, szyjąc i nastawiając. Używa zakazanych technik i metod, które rozsierdzają jednego z lekarzy do tego stopnia, że opuszcza bez słowa błękitną sypialnię.
Sytuacja nie wygląda dobrze, jest bardzo napięta, nie są niczego pewni. Stracił tyle krwi, to tak okropnie wygląda. Ta blada twarz, podkrążone oczy. Sine wargi, które zazwyczaj lśnią swoim niewinnym różem.
Ale Vincent się nie poddaje - naciska i sprawdza, mierzy i poci się, modląc się pod nosem do wszystkich bóstw, jakie przychodzą do głowy.
I w końcu... po całych godzinach oczekiwania, powieki młodzieńca drgają leciutko, usta wypowiadają pojedyncze słowo.
  ― Boli  ― powtarzają spękane wargi, a piękna twarz marszczy się w grymasie cierpienia  ― boli.

           Resztę nocy, chłopiec spędza na morfinie. Ta sprawia, że może zapaść w niespokojny sen, ale ból nie dokucza mu już tak bardzo.
Zostają przy nim obaj - Alexander i Vincent. Nie wymieniają się jednym słowem, czy spojrzeniem, zachowują się właściwie tak, jakby jeden drugiego nie dostrzegał.
Pan Bealford przysiada na krześle przy łożu, łapiąc swego syna za dłoń - po jakimś czasie jego głowa osuwa się ciężko na ramię, ale palce nie przestają ściskać wiotkiego nadgarstka.
Wtedy Vincent zaczyna go obserwować (sam także siedzi przy wezgłowiu, ale po drugiej stronie), gładząc delikatnie płaską pierś bratanka. Przygląda się swojemu bratu, dopiero teraz zauważając, jak bardzo mężczyzna się zmienił, odkąd widzieli się ostatnim razem. Jak okropnie zbladł i schudł, zmarniał w oczach. Nie przestaje być przy tym piękny (nie wie, czy istnieje cokolwiek na tym świecie, co tego piękna mogłoby go pozbawić), ale jednocześnie jawi mu się jedynie jako swój cień, niedoskonała kopia.
Co takiego musiało się wydarzyć, by ten mężczyzna odważył się zepchnąć panicza ze schodów (och, nie uwierzy w głupie bajeczki o nagłym, nieszczęśliwym wypadku)? Co takiego musiała mu zrobić ta słodka istota? Jakich użyć słów, jakie popełnić grzechy?
Czy zwykłe przedstawienie ze szminką na ustach było aż tak niewybaczalne?
Sam Vincent uważał, że występ był nie tylko zabawny, ale i przepiękny - tak miło słuchało się własnoręcznie skomponowanych utworów panicza - jednych wesołych, drugich smutnych, lub romantycznych. A z jaką wdzięcznością opowiadał o każdym z kawałków, z jakim oddaniem poruszała się głowa, odziana w kapelusz, gdy jej właściciel wygrywał coraz to nowsze melodie?
Ale Alexander znowu nie chciał go dostrzec. Znowu wolał zamknąć się w swojej klatce, nie pozwalając nikomu na przebicie się przez jej ciasne pręty. Wolał użalać się nad sobą, nie potrafiąc przestąpić tego, że...
Że jego syn go tak bardzo pragnął. Że pragnął go bardziej, niż ktokolwiek wcześniej. Że stał się małą obsesją tego chłopca, jego największym sekretem.
Tyle razy Vincent pragnął znaleźć się na jego miejscu... tyle bezsennych nocy spędził (już od najmłodszych lat dzieciństwa) na rozmyślaniu o tym, jakby to było być Alexandrem Bealfordem...
Ale tak to już chyba wygląda - kiedy masz wszystko, przestajesz doceniać prawdziwe skarby. Gardzisz najpiękniejszymi darami, odtrącając je od siebie na rzecz własnej dumy. Własnej buty, która nie pozwala ci na rozumienie tak prostych rzeczy.
  ― Obudziłeś się  ― zauważa nagle, wyglądając przez okno w mrok nocy ― jest późno, Lou. Możesz jeszcze odpocząć.
Uśmiecha się ciepło, gładząc delikatnie jeden z bladych policzków. Jest tak szczęśliwy, że to on, jako pierwszy zobaczył błękitne oczy, że to on pierwszy się do niego odezwał.
Choć raz, choć jeden raz to on może się poczuć, jak pan sytuacji.


Koss Moss - 2018-05-29, 21:34

           Chłopak jest otumaniony i ospały. Nie czuje bólu, ale świat wiruje, jest jakoś dziwnie. Ma strasznie ciężką głowę – jakby stała się nagle dwa lub trzy razy większa. Słabo unosi do niej dłoń (wyciągając ją z ręki Alexandra, którego nie widzi, bo wzrok ma skupiony na jakimś punkcie za Vincentem) i odkrywa na niej mnóstwo bandaży.
Na jego młodzieńczej buźce wymalowuje się konsternacja, nutka przestrachu. Skupia niespokojny wzrok na znajomej twarzy. Marszczy brwi, mruży oczy, oddycha nierówno.
  ― Obudziłeś się. Jest późno, Lou. Możesz jeszcze odpocząć.
  ― C-co się stało? ― chrypi bardzo słabym głosem, obmacując bandaże z rosnącym niepokojem. Ogarnia go bardzo nieprzyjemne uczucie. Boi się. Nie wie, czego. Chyba wszystkiego. Oddech ma coraz płytszy, coraz głośniejszy. Nie potrafi tego opisać, nie wie, czy kiedykolwiek doznał czegoś takiego. Może kiedy był bardzo mały i zgubił się w ogrodach, może wtedy. Ale teraz jest inaczej.
  ― Chłopcze ― Vincent wzdycha i pochyla się, by przyłożyć policzek do jego piersi; ciało panicza napina się mocno, a uspokajające gładzenie wuja zdaje się w ogóle nie pomagać. ― Wydarzył się okropny wypadek. Spadłeś ze schodów.
  ― Dziwnie się czuję ― głos panicza łamie się. ― Tak bardzo źle… Gdzie jest… ― Sztywnieje bardziej i rozgląda się, i dostrzega go u swego boku; aż jęczy z ulgi. ― Tata… ― Przestaje dotykać swej głowy i sięga do przegubu uśpionego Alexandra. Zaciska na nim palce. Nie myśli, że nie powinien tego robić. Chce go po prostu obudzić. Jest przekonany, że kiedy go obudzi, wszystko będzie dobrze, to okropne uczucie odejdzie, nie będzie już się bał. Zapatrzony w ojca, nie może widzieć pełnej goryczy miny Vincenta, gdyż jest zapatrzony w ojca. Nie mija kilka sekund, a Alexander budzi się, otwiera szeroko oczy i kiedy tylko przytomnienie, od razu zamyka swe dziecko w objęciach.
  ― Louis ― wydusza cicho.
  ― Tato ― wzdycha słabo panicz i z trudem oplata go ramieniem. Drugie jest unieruchomione i dziwnie sztywne, spoczywa dalej w bandażu na pościeli. ― Och, tato.
Tak, ulga przychodzi. Louis zamyka oczy, wdycha zapach papierosów i jego skóry i bardzo odległą woń perfum, i czuje się jak dziecko, jak maleńki chłopiec. Ogarnia go spokój i poczucie bezpieczeństwa. Czuje jego miłość, akceptację i troskę. Jest jego drogim maleństwem, kochaniem, skarbem. Nie chce się odsunąć, nie chce go wypuścić.
Młodzieniec nie może tego widzieć, ale ponad jego ramieniem Alexander i Vincent spoglądają po sobie. Potem ojciec wreszcie odsuwa się lekko i całuje Louisa w czoło, a ten, gładząc jego włosy, z wolna zaczyna oddychać coraz spokojniej, coraz bardziej równo.
  ― Przepraszam ― szepcze Alexander.
Młody Bealford mruga powoli, niezgrabnie poprawiając się w pościeli. Wciąż dotyka jego włosów, owija je sobie bezmyślnie wokół palca, nieznacznie ciągnie. Nie rozumie, dlaczego padają te słowa, i widać to na jego twarzy.
  ― Za co? ― dopytuje słabo. Za jego plecami, poza zasięgiem jego wzroku, Vincent odchyla się na krześle i kręci powoli głową.
  ― Gdybyśmy wtedy się nie pokłócili ― podejmuje Alexander ― nie poszedłbyś za mną na schody i nie potknąłbyś się.
Louis unosi brwi. Tak dziwnie jest nic nie pamiętać; tak strasznie, że znów niepokój objawia się u niego nieprzyjemnym uściskiem w piersi, ale opanowuje się, patrząc w spokojne, niewzruszone – jak mu się zdaje – oczy ojca. Nic mu przy nim nie grozi. Wszystko zaraz poukładają. Tylko spadł ze schodów. To nic takiego.
  ― Pokłócili? ― powtarza za nim, nie ma bowiem pojęcia, o co mógłby się z nim pokłócić; jakiż powód wynaleźć, by ich wymianę zdań można było nazwać kłótnią. Przecież zawsze tak się starał być dla niego ideałem. Nie miewał o nic pretensji, nigdy nie podniósł na niego głosu, nigdy, odkąd tylko pamiętał, nie marudził o uwagę, co najwyżej uprzejmie prosił. O co mogli się pokłócić? Rozczarował go czymś? Przyniósł wstyd? Co mogło sprawić, by postawił się temu doskonałemu i pięknemu człowiekowi, co mogło sprawić, by zapragnął zażarcie bronić swych racji? Nie zazna spokoju, dopóki nie pozna odpowiedzi na swe pytania. ― Zrobiłem coś źle? Zawiodłem?
  ― Nie myśl o tym teraz ― wtrąca się Vincent, nalewając z karafki wody do szklanki. Podaje ją paniczowi. ― Wszystko wróci do ciebie z czasem. To nie ma teraz znaczenia.
  ― Oczywiście, że ma. ― Palce panicza zaciskają się na włosach Alexandra niemal boleśnie; nie sięga po napój. ― Zostaw nas teraz samych, proszę.
Vincent gwałtownie odstawia szklankę na szafkę i opuszcza sypialnię, trzaskając donośnie drzwiami. Panicz aż kuli się na ten dźwięk, a w jego oczach znów pojawia się strach, nad którym nie potrafi w żaden sposób zapanować.
Alexander wyciąga dłoń i dotyka jego policzka.
  ― Louis ― mówi spokojnie, patrząc głęboko w te przestraszone oczy. ― Musisz się uspokoić, mój skarbie. Patrz na mnie, dobrze? Wszystko jest w porządku. Jesteś bezpieczny.
Louis kiwa powoli głową i puszcza jego włosy, by znów mocno objąć go za szyję i przyciągnąć bliżej. Przez chwilę oddycha głęboko z zamkniętymi oczami i nosem wtulonym w jego ramię.
  ― Powiesz mi, co zrobiłem? ― szepcze. ― Dlaczego byłeś zły?
Alexander milczy przez chwilę; napina się, jakby ze sobą walczył. Gładzi syna kciukiem po policzku, a Louis sunie ostrożnie palcami po jego plecach.
  ― Naprawdę nie chcę o tym teraz rozmawiać ― wydusza w końcu mężczyzna, i panicz bierze głębszy wdech.
Chciałby wiedzieć. Musi wiedzieć. Potrzebuje tej wiedzy jak powietrza. Umrze z niepewności, jeśli nie pozna prawdy.
  ― To ja przepraszam ― mamrocze. ― Jeśli zrobiłem coś, co cię zdenerwowało… Och, ojcze. Wiesz, że nigdy tego nie chciałem, prawda? Wiesz, że zawsze chcę dla ciebie jak najlepiej.
Alexander przytula go do siebie mocniej, wzdychając drżąco.
  ― To nie ma już teraz znaczenia, Lou ― mówi. ― Proszę, napij się wody. Musisz odzyskać siły.
  ― Wszystko jest między nami w porządku? ― upewnia się panicz, pozwalając mu się odsunąć i sięgnąć po uzupełnioną przez Vincenta szklankę. Kiedy Alexander podsuwa mu ją do ust, rozchyla wargi i pije powoli, przymykając powieki. Odrętwienie chyba powoli mija – zaczyna czuć odległy ból ramienia i głowy.


H.K.M. - 2018-05-29, 22:24

             ― Jest idealnie  ― odpowiada natychmiast, czując się jak ostatni skurwysyn. Gładzi delikatnie blady policzek, spoglądając co i rusz w kierunku drzwi. Nie potrafi określić tego, jak wielką wdzięczność odczuwa w tej chwili do Vincenta. I jak potwornie mu przykro za to, jak potraktował go niczego nieświadomy chłopiec.
Zepchnięcie go ze schodów było naprawdę wypadkiem. Tak, brzmi to absurdalnie, ale... targały nim takie okropne emocje. Prosił go, żeby za nim nie szedł. Zabronił mu w najdobitniejszy sposób, przecież to zrobił! Ale on musiał być uparty, musiał pójść za nim, jakby nie naoglądał się jeszcze za mało jego okropnego upokorzenia.
  ― Nie musisz się tym martwić  ― zapewnia go po raz kolejny i podnosi się z krzesła, by troskliwie poprawić miękkie poduszki.  ― Bardzo się o ciebie martwiłem. Ja...
myślałem, że cię zabiłem
  ― Bałem się przez chwilę, że mogło ci się stać coś naprawdę złego. Mathilda też bardzo się... bardzo krzyczała  ― przypomina sobie, wzdrygając się na samo wspomnienie tego okropnego pisku.
Chłopiec chwyta za jego dłoń, podsuwa ją pod swoje prześliczne wargi, składając na wierzchu czuły pocałunek. Za chwilę kręci głową, uśmiechając się z politowaniem.
  ― Ech, potknąć się... Co za wstyd. Dobrze, że się przy tym nie zabiłem. Chyba żaden Bealford w historii nie miał głupszej śmierci.
Alexander nie potrafi się z tego śmiać, jeszcze nie teraz. Zmusza się jedynie do wyjątkowo zmartwionego uśmiechu i ze zmarszczonymi brwiami, odpowiada;
  ― I żaden nie będzie miał.

           Uderza w ścianę. W cholerną ścianę, która nie ma nic wspólnego ze stojącą niedaleko wazą. Ale ściana jest cała, a waza upada na ziemię, rozbijając się na drobne odłamki.
Vincent jęczy głośno i zaciska wargi, mając ochotę poprawić pęknięcia porządnym kopniakiem.
I znowu drugi, znowu wracamy do starego porządku rzeczy. Alexander, wielki bohater, wspaniały tatuś wyprzedza go na przedbiegach, bo nie ma tyle jaj, by wziąć sytuację na siebie i...
Nie, właściwie go rozumie. On też by jej nie wziął. Wiązałoby się to z absolutną niemożnością wytłumaczenia sytuacji taką, jaka była.
Czeka na niego. Czeka, choć boli go to, jak został potraktowany przez osobę, którą leczył w pocie czoła przez ostatnie osiem godzin. Której przecierał czoło i podawał płyny, na której każde zawołanie, zjawiał się posłusznie, jak pies.
To nic. Louis kiedyś znowu przejrzy na oczy.
Kiedyś. Teraz nie miał prawa tego od niego wymagać. Człowiek musi uczyć się na błędach, inaczej nie wynosi z lekcji niczego cennego. Będzie czekał na każdy błąd, każdy upadek i każdą zdradę. Zadowoli się ochłapami.
Przecież nawet tak dużo nie wymaga - nie chce cholernego związku, nie chce być miłością jego życia. Chce być tylko zauważany, choćby i czasem. Zasługuje na to, dobrze o tym wie.
W końcu drzwi otwierają się ze skrzypnięciem i stają oko w oko z Alexandrem.
W takich chwilach Vincent gotów jest błogosławić swój przysparzający mu kłopotów zdrowotnych wzrost - popatruje (nawet) na brata z góry, mierząc go mało przychylnym spojrzeniem.
  ― Coś ty najlepszego zro... ― zaczynał, ale w następnej chwili urywa, wzięty z zaskoczenia w szerokie ramiona. Uderzają o ścianę i gotów jest unieść pięść, ale mężczyzna... on go przytula.
  ― Zamknij się  ― słyszy tylko nieco stłumione słowa i z jakiegoś nieznanego powodu po prostu im ulega. Obejmuje mocny pas, przyciskając sobie jasną głowę do piersi.
Trwają tak przez chwilę w tym dziwacznym uścisku i wreszcie Alexander odsuwa się, poprawiając swoją koszulę i frak.
  ― Nie będę cię pytał o to, co robiłeś z moim synem, jeśli jesteś w stanie udawać, że ciebie samego nie interesuje moja perspektywa.
W szarych oczach lśni prawdziwa desperacja. Vincent wie, że jego brat wcale nie żartuje.
Ale on nie jest w stanie nie myśleć o tym, dlaczego Louis został zepchnięty ze schodów. Nie potrafi.
  ― Pieprzy się ze mną  ― mówi cicho, lecz niezwykle wyraźnie ― kiedy nie chce myśleć o tobie.
Pięść wystrzeliwuje do niego z prędkością kuli armatniej, ale przewidział to już wcześniej. Uchyla się więc zgrabnie, pozwalając, by mężczyzna uderzył knykciami w ścianę. Szczątki wazy przesuwają się po ziemi, czyniąc niemały harmider.
  ― Nie mów tak nigdy wię...  ― tym razem to Vincent jest tym, który przerywa. Jego duża dłoń łapie Alexandra za jego cudowną grdykę, pozbawiając go momentalnie tchu.
  ― Zamknij się  ― powtarza jego słowa z prześmiewczą nutą  ― mogłeś zabić swojego syna tylko dlatego, że zrobiło mu się przykro, gdy dowiedział, że traktujesz go, jak każdą lepszą kochankę. Łazi za tobą, jak szczeniak. Ubiera się dla ciebie w te wszystkie fatałaszki...
  ― Dla... ciebie... t-też  ― charczy Alexander, czerwieniąc się wyraźnie. Jego przystojna twarz nabiera czerwonej barwy, żyły nabiegają krwią.
  ― Tylko dlatego, że chciał ci zrobić na złość, ty skończony kretynie!  ― Warczy, uderzając panem Bealfordem o ścianę. Jego żałosny jęk jest w tej chwili, jak najpiękniejsza muzyka. Ma ochotę wyrwać mu z głowy wszystkie włosy, ścisnąć go z jaja tak mocno, by kwiczał przed nim jak prosię. ― Nie powinienem ci o tym w ogóle mówić, ty żałosna kreaturo! Otwórz oczy i przestań się skupiać tylko na sobie! Pieprzony egoista  ― dodaje z nienawiścią i pozwala, by duszący się mężczyzna opadł na ziemię.
W tej samej chwili drzwi od błękitnej sypialni otwierają się i staje w nich blady jak śmierć Louis.
Cholera, myśli tylko, obracając się wolno przez ramię.
Kurwa mać.


Koss Moss - 2018-05-29, 23:43

           Zwabiony podniesionymi głosami panicz otwiera drzwi, wytrzeszczając oczy. Ma na sobie tylko zwykłą, białą bieliznę.
  ― …tylko na sobie! Pieprzony egoista ― cedzi Vincent i odwraca się w jego kierunku, nagle zmieniając wyraz twarzy.
Louis nie może uwierzyć w to, co widzi. Ledwo trzyma się na nogach, ale to nic, to nic.
  ― Co ty zrobiłeś?! ― krzyczy słabo, a potem rusza kulawo wzdłuż ściany, walcząc z narastającym bólem. ― Co zrobiłeś?!
Pada na kolana przy ojcu, ujmuje jego twarz w zdrową dłoń.
  ― Ojcze? Nic ci nie jest? ― pyta niespokojnie, z troską, skupieniem i bólem w błękitnych oczach. Alexander się krztusi, nie może złapać oddechu.
  ― Nie powinieneś teraz klękać. To niekorzystne dla… ― zaczyna Vincent, ale młodzieniec mu przerywa.
  ― Zamknij się. ― To tylko dwa słowa wypowiedziane lodowatym tonem, ale mają nieopisaną moc. ― Zamknij się i wynoś z tego domu, draniu. ― Louis nawet na niego nie patrzy, skupiony na Alexandrze. Zmienia gwałtownie ton. ― Ojcze. Proszę cię. Spójrz na mnie, oddychaj.
Vincent przez chwilę stoi w miejscu, zaciskając pięści. Jest późna noc, ale nikt na to nie baczy. Wyganiają go. Alexander nie mówi nawet słowa, by go zatrzymać. Po prostu pozwala, by Louis bezlitośnie, nieświadom swego okrucieństwa, wypieprzył go z tego domu na zbity pysk.
Młodzieniec jest wstrząśnięty. Gładzi ojca po policzku, zatrwożony i wytrącony z równowagi. Zaraz jednak dłonie mężczyzny zaciskają się na jego ramionach.
  ― W porządku ― chrypi Alexander.
Młodzieniec nie uśmiecha się, zbyt przejęty sytuacją. Siada obok niego na podłodze, dając sobie ulgę w bólu, który w ciągu kilku godzin stanie się zapewne nie do zniesienia.
Chyba nie miałby siły wstać.
  ― Dlaczego to zrobił? ― pyta, przykładając dłoń do zabandażowanego czoła. Och, niedobrze zrobił, wstając, ale kto wie, do czego by tutaj doszło, gdyby tego nie zrobił? Na litość boską, nigdy jeszcze nie widział, by wuj był wobec kogokolwiek agresywny, a już na pewno nie wobec Alexandra, nie da się więc zbyć. Nie tym razem. Musi dowiedzieć się, co się wydarzyło od człowieka, któremu ufa najbardziej na świecie. Od osoby, która nigdy by go perfidnie nie okłamała, choć okłamuje wszystkich każdego dnia. Wszystkich – z wyjątkiem jego, ponieważ Louis jest wyjątkowy. Jest jego słodkim synkiem i są wobec siebie szczerzy…
  ― Chyba ― dyszy Alexander ― się o ciebie martwi. Powiedział, że muszę na ciebie bardziej uważać.
…albo nie. Louis marszczy brwi ze zniecierpliwieniem.
  ― Nigdy w życiu nie widziałem ― zaczyna wstrząśnięty ― żeby tak się zachowywał. Dotąd nie sądziłem, że mógłby cię uderzyć. Swojego drogiego brata. Powiedz mi, co was poróżniło. Proszę ― kończy ciszej, widząc na dojrzałej twarzy wyraz, który wygląda jak… wyrzuty sumienia?
  ― To zazdrość ― wyznaje z wysiłkiem pan Bealford. ― Poróżniła nas zazdrość… o ciebie.
Louis milknie, wpatrując się w niego z niedowierzaniem. Ma gęsią skórkę, ale w emocjach nie jest w stanie zwrócić uwagi na zimno. Jego spojrzenie błądzi po twarzy ojca, przystaje na jego prostym nosie, a zatrzymuje na dobre na wydatnych ustach.
  ― Zazdrość? ― powtarza.
  ― Zazdrość.
Alexander wydaje się zamyślony, ale nagle podnosi się i ostrożnie bierze syna na ręce.
  ― Och ― wzdycha młodzieniec, z trudem przerzucając mu zdrowe ramię przez szyję. Zamyka oczy i pozwala ułożyć się w łóżku, a następnie otulić czule kołdrą. Wzdycha ciężko i poprawia się, a przez jego gładkie oblicze przemyka grymas bólu. Jest niezwykle zmęczony, ale tak bardzo chciałby dowiedzieć się więcej. Tak bardzo pragnąłby odkryć, co kryje się za tym zagadkowym, wyciągniętym z niego z tak wielkim trudem wyzwaniem.
Uchyla powieki i obserwuje Alexandra zza długich rzęs, waha się. Długo. Mężczyzna siada na krześle obok niego i odwzajemnia spojrzenie – coś ukrywa, coś zaprząta mu myśli i nie pozwala na zwykły, pełen wyższości wyraz twarzy.
W końcu Louis nabiera w płuca powietrza.
  ― Jakiego rodzaju zazdrość?
  ― Louis. ― Alexander wymawia jego imię ze zdziwieniem. ― Czy pamiętasz święta Bożego Narodzenia?
  ― Te ostatnie, które spędziłeś w delegacji? ― młodzieniec uśmiecha się blado, mało chętnie przypominając sobie ostatnie święta, kiedy to wrócił z Francji jedynie po to, by dowiedzieć się, że ojca nie ma w Londynie. ― Były smutne.
Mężczyzna uśmiecha się nieznacznie; kąciki warg mu drgają. Wyciąga dłoń i gładzi go po lokach wystających znad bandażu.
  ― Tak ― przyznaje. ― Już nigdy więcej oddzielnych świąt, mój drogi.
Na oczach zaspanego Louisa zdejmuje buty, skarpetki i spodnie, zostając w samej koszuli.
  ― Zostanę tu z tobą ― odpowiada łagodnie na zdziwione spojrzenie syna. ― Do rana.
  ― To miłe ― wzdycha panicz, zapatrzony w jego twarz jak w obraz bóstwa. Mruży w skupieniu oczy, choć jest to coraz trudniejsze, coraz więcej wymaga wysiłku. Zupełnie bezmyślnie kładzie dłoń na szyi ojca, wciąż powracając wzrokiem do jego warg. ― Długo byłem nieprzytomny? Który dzisiaj jest? Słabo pamiętam, żebym w ogóle… Żebym w ogóle skończył semestr, zaraz… Dlatego tu jestem? Nie udało mi się?
Mężczyzna przysuwa się gwałtownie i obejmuje go czule. Przyciska do swej piersi, ale na tyle delikatnie, by nie uszkodzić jeszcze bardziej nieszczęsnej ręki. Wzdycha przeciągle w ucho swego chłopca, nim szepcze następne słowa.
  ― Nie skupiaj się na tym teraz, dobrze? Chodźmy spać, a rano wszystko ci opowiem. Obiecuję.
Louis wtula nos w jego pierś, ale oczy wciąż ma otwarte. Nie przypomina sobie, aby kiedykolwiek wcześniej spał z ojcem w taki sposób. W jednym łóżku – tak blisko. Jest zagubiony i zdezorientowany. Ile czasu minęło? Co się wydarzyło? O czym zapomniał? Może jednak Alexander ma rację i dziś powinien pozwolić sobie odpocząć. Głowa boli tak bardzo… trudno jest myśleć o tym, co się mogło stać. Pozwoli sobie na rozluźnienie w tych silnych ramionach, wśród znajomego, kojącego zapachu. Zapewne pierwszego, jaki poczuł w życiu, kiedy prosto z łona matki Alexander wziął go w swe ramiona.
  ― Mhm ― mruczy ospale. Przez chwilę jego myśli zatrzymują się na postaci Elise, zastanawia się, gdzie jest, dlaczego nie było jej tu, gdy się obudził; nawet nabiera powietrza, by o nią spytać, ale przegrywa z własną fizycznością. Brakuje mu sił. Na pewno wszystko jest w porządku. Pewnie śpi, jest przecież chyba bardzo późno. Alexander powiedziałby mu, gdyby coś się stało. Na pewno by powiedział.


H.K.M. - 2018-05-30, 00:40

           Długo nie może zasnąć - leży obok Louisa, obserwując jego pogrążoną we śnie twarz. Wpatruje się w wydatne kości policzkowe, pełne wargi i prosty nos. W wąski podbródek, pokryty fioletowym zsinieniem. Wyciąga dłoń i bardzo ostrożnie, z wahaniem, układa ją na płaskiej klatce piersiowej, wyczuwając (z ulgą, wciąż z ulgą) bicie serca.
Wciąż nie dociera do niego, że jego drogi chłopiec niczego nie pamięta - powinien traktować ten zbieg okoliczności, jako korzystny, ale... o, zgrozo, nie potrafi.
Ponieważ sam nie umie już patrzeć na tę twarz, nie postrzegając jej, jako niebezpiecznie pociągającej. Ponieważ nie umie już sobie wyobrazić, by nie móc znów dotknąć tego cudownego brzucha, lub smukłego uda.
Sama świadomość, że nie może teraz się pochylić, by ucałować każdy fragment tej słodkiej buzi, samo to doprowadza go do szału, do gorączki, do bezdechu.
Potem nadchodzi świt - nagle i niespodziewanie i pan Bealford wie już doskonale, że nie zmruży oka. Może to i lepiej... gdyby obudził się ze swoim zwyczajowym wzwodem u boku swego pierworodnego, mogłoby to ujść za naprawdę niegodne i zepsuć wszystko od nowa.
Tak będzie lepiej, stara się przekonać, sięgając do szafki nocnej po pozostawione przez Vincenta leki przeciwbólowe. Podaje je młodzieńcowi, utulając go znowu do snu.
Wie, że będzie musiał w końcu napisać do Elise - pewnie zabiłaby go w samych drzwiach, gdyby dowiedziała się, że podczas jej odpoczynku u matki (jakby rzeczywiście miała od czego odpoczywać) młody Louis cierpiał w samotności.
Oczywistym jest więc, że wkrótce tu wróci i przejmie jego rolę, opiekując się swym chłopcem najlepiej, jak będzie umiała. A umiała dobrze, to jedno musiał jej przyznać.
Będzie musiał znowu przestać palić w salonie i skończą się jego nocne wycieczki na miasto.
Cholerna Elise i jej krzywe spojrzenia, jak on ich nienawidził. Wiecznie go oceniała, wiecznie przypominała mu tymi małpimi oczkami o tym, czego mu nie wypadało robić.
Och, najgorsze i tak nadchodziło w momencie, gdy używała tego durnego zwrotu "w twoim wieku". Wcale nie czuł się na cholerne czterdzieści lat. Wyglądał na zdecydowanie mniej, jego ciało te...
Na myśl o tym zupełnie odruchowo spuścił spojrzenie na swój brzuch. Brzuch, który miesiąc temu przedstawiał się, jak grecka rzeźba, a teraz... Był obrzydliwie zapadnięty i zaniedbany.
Wszystko przez picie, to pewne.
Ale nie umiał... nie umiał nie pić, kiedy w stanie trzeźwości myślał jedynie o wielkich łapach Vincenta na swoim pięknym chłopcu. To nie on powinien go wtedy dotykać, to nie jego czarne włosy powinny muskać śliczne plecy.
Louis należał tylko do nie..
  ― Kurwa mać  ― klnie szpetnie, podnosząc z ziemi swoje ubrania. Nie wytrzyma tu z tym, co siedzi mu głowie. Nie wytrzyma z tym, co nie powinno mu w niej siedzieć.
Dlaczego akurat teraz, kiedy z całą pewnością może to sobie odpuścić, może sprawić, że znowu będą normalną rodziną?!
Zanim dotknie klamki, obraca się wolno przez ramię - Louis śpi twardym snem, z marzycielskim uśmieszkiem, pomimo całego tego bólu i dyskomfortu.
Jego piękno aż boli, naprawdę. Zaciska mu serce w ciasny supeł.

           Łamie swoją obietnicę - zamiast pozostać z młodzieńcem do rana, tak jak zapewniał go o tym w nocy, wysyła do niego jedną z wynajętych pielęgniarek. Sam udaje się do gabinetu i...
Pije.
Nie jedną i nie dwie szklanki, zdaje sobie z tego sprawę. Tłucze butelki i rwie akta, rozbija wart wiele tysięcy zabytkowy globus, a potem robi rzeczy tak zatrważające i niegodne, że jedynym, czego pragnie, jest usunięcie ich z pamięci. Naprawdę tego potrzebuje, małego zaniku pamięci.
Może też powinien spaść ze schodów? Och, jaka ta myśl jest głupia, straszna.
Ale gdyby to on, zamiast Louisa, gdyby to jego głowa uderzyła wtedy o ziemię... Może byłby szczęśliwszy bez całego tego gówna, które musi teraz znosić.
Leży na dywanie, obok niego miednica z wymiocinami. Odpala papierosa, patrząc się tępo w sufit. Jego rozpuszczone włosy tworzą wokół głowy jasną i miękką aureolę. Koślawo nabazgrany list jest już gotów do tego, by służba przekazała go jego drogiej małżonce.
Podciąga koszulę, drapiąc się po brzuchu - odrobina popiołu spada mu na policzek, więc zdmuchuje go ze zniecierpliwieniem.
Jak, jak dzieciak mógł tak po prostu o wszystkim zapomnieć? Jak można zapomnieć o czymś takim? On sam nie potrafi tego zrobić od tylu dni, po tylu litrach szkockiej, wódki i cierpkiego wina. Czy naprawdę wystarczy przysunąć o coś łbem i już?
Ktoś puka do drzwi - jest to dla niego na tyle niespodziewane, że podrywa się z dywanu, natychmiast tego żałując. Mdłości targają nim wyraźnie, w głowie odzywa się echo paskudnego bólu.
Jest niedziela, więc może sobie pozwolić na lenistwo. Nie idzie do pracy, nie chadza do kościoła. Kto i czego od niego chce?
Nie, to nieważne. Niech po prostu sobie stąd idzie.
Ale pukanie nie ustala - nie jest, co prawda, natarczywe, ale nawet nieśmiałe stukanie odbija się teraz w jego czaszce paskudnie głośnym echem.
  ― Wynocha  ― warczy krótko, marszcząc brwi  ― nie mam czasu.


Koss Moss - 2018-05-30, 01:23

           Louis chodzi o kulach, o które zatroszczył się prawdopodobnie ojciec. Znajduje je przy swoim łóżku, kiedy tylko uchyla powieki, i natychmiast z nich korzysta, choć nie potrafi. A jednak intuicyjnie wspiera się na nich raz, drugi, trzeci, i w końcu daje radę, w końcu udaje mu się opanować tę nie tak trudną sztukę. Jest łatwiej, kiedy nie musi się wspierać o ścianę.
Po wizycie w łazience przyświeca mu tylko jedna myśl: znaleźć ojca i porozmawiać. Dowiedzieć się wszystkiego. Jest mniej otępiały niż wczoraj, czuje się znacznie lepiej. Jest też strasznie, okrutnie, boleśnie wręcz głodny i spragniony, ale na razie nie to jest ważne.
Po drodze jednak zatrzymuje go Mathilda.
  ― Lou…
  ― Cześć! ― uśmiecha się do niej krzywo, ale z ulgą. Właściwie cieszy się, że ją widzi.
  ― Lou, mój Boże. Myślałam, że… ― Dziewczyna wyraźnie się waha, więc Louis przekłada kule do jednej ręki i sam ją obejmuje, całując w kość policzkową.
  ― Co myślałaś? ― mruczy.
  ― Że to koniec, że nie żyjesz. To wyglądało tak źle, mój Boże, tak źle.
Mathilda. Mathilda krzyczała. Tak powiedział wczoraj Alexander.
  ― Widziałaś, co się stało?
  ― Tylko tyle, że… że spadłeś ze schodów wieży. Było dużo krwi. Ja…przeraziłam się. Zaraz potem zszedł twój ojciec…
Uśmiech Louisa blednie. Puszcza Mathildę i ostrożnie przesuwa się ku stojącemu w połowie korytarza szezlongowi. Trudno mu ustać, więc przysiada, wpatrując się w służącą, jakby widział ją pierwszy raz w życiu.
  ― Tutaj? ― wskazuje w kierunku spiralnych schodów do swego pokoju.
  ― Mhm. ― Mathilda przysiada obok niego ze zmartwioną miną. ― Nie pamiętasz?
  ― Nie pamiętam nic ― wzdycha Louis, patrząc na nią z niepokojem. ― Jaki jest dziś dzień?
  ― Szósty stycznia…
  ― Stycznia? ― Louis marszczy brwi; w jego oczach pojawia się niepokój. ― Który rok?
  ― Dziewiąty… Louis, jest aż tak źle?
Młodzieniec przykłada do ust bladą, szczupłą dłoń.
  ― Jest bardzo źle ― mówi po chwili zdławionym głosem.
  ― Uderzyłeś się w głowę… Od takich rzeczy traci się czasem pamięć. Mojej mamie spadło na głowę wiadro. Straciła przytomność i kiedy się ocknęła, nie potrafiła powiedzieć, jak się nazywa. Ale sobie przypomniała ― pokrzepia go Mathilda. ― Lou, czy czujesz się dobrze? Wszystko w porządku? Boli cię?
  ― Trochę ― mówi cicho. ― Mathildo, czy wiesz coś o mojej kłótni z ojcem?
  ― O kłótni?
  ― Przed tym wypadkiem. Chyba się o coś pokłóciliśmy. Wiesz coś o tym?
  ― Och. ― Mathilda zaciska wargi i opuszcza na chwilę wzrok. ― Nic mi nie mówiłeś na ten temat, ale… ja chyba się domyślam. Bo… dzień wcześniej…
  ― Tak?
  ― Dzień wcześniej grałeś koncert fortepianowy gdzieś na mieście. Ja nie wiem, słyszałam tylko plotki. Nie czytam gazet. Ale… wystąpiłeś przed publicznością w kapeluszu, ze szminką na ustach. Wybuchł skandal, ludzie zaczęli mówić… Wiesz, jacy są.
Młodzieniec wytrzeszcza na nią oczy.
  ― Naprawdę zrobiłem coś takiego? Na bogów, co we mnie wstąpiło? To nie może być prawda!
  ― Jest ― wzdycha Mathilda. ― Było nawet zdjęcie w jednej z gazet…
  ― Zdjęcie! ― jęczy Louis. ― Pokaż mi to zdjęcie.
  ― Ja… nie jestem pewna, czy gdzieś jeszcze można je znaleźć, twój ojciec chyba o to zadbał…
  ― Jak mogłem ― Louis chowa twarz w dłoniach. ― Co mnie do tego skłoniło, do jasnej cholery…
  ― Chyba chciałeś się zemścić ― tłumaczy cierpliwie Mathilda. ― On… zabrał twoje gorsety. Chciał ci zabronić ich noszenia, mówił, że to wynaturzenie i…
  ― O-on wiedział o moich gorsetach?!
  ― Nie wiem skąd ― zapewnia szybko dziewczyna. ― Przysięgam. Przyszedł do mnie i powiedział, że mam mu je wszystkie wydać, ale nie mam pojęcia, kto mu o nich powiedział. Nie wiem, kto mógł, Lou. Nic mi nie powiedziałeś, nie mówiłeś, żeby cię kiedykolwiek złapał.
  ― Złapał ― jęczy Louis. ― Musiał złapać. Już wszystko rozumiem. Mój Boże, co za wstyd. Co za wstyd, ach, że też jeszcze mnie nie wydziedziczył.
Chwyta kule i podnosi się z trudem.
  ― Dokąd idziesz?
  ― Porozmawiać z nim. Zobaczymy się później. Czy może powinienem wiedzieć coś jeszcze? ― zatrzymuje się, spoglądając na dziewczynę czujnie.
  ― Nie wiem ― Mathilda unosi bezradnie ręce. ― Naprawdę nie wiem, Lou.

           Nie jest przygotowany na tak ostrą i wrogą reakcję ze strony ojca, gdy puka do drzwi.
  ― Wynocha! Nie mam czasu ― pada. Louis marszczy lekko brwi, a potem przytula się do drzwi.
  ― Rozumiem, tato. Przyjdź proszę, kiedy znajdziesz chwilę. Chciałbym… Przypomniałem sobie coś i chciałbym z tobą porozmawiać.
Przez drzwi słyszy tylko jakieś niewyraźne mamrotanie. Coś toczy się po podłodze, a następnie… Czy on… wymiotuje?
  ― Tato? ― rzuca z niepokojem, po czym, nie usłyszawszy po raz kolejny wyraźnej odpowiedzi, zaniepokojony naciska klamkę i otwiera drzwi. Jego oczom ukazuje się koszmarny obrazek, a w nozdrza uderza zapach potu, wymiocin i ludzkiego zepsucia.
  ― Tato ― wydusza zszokowany. Za pomocą kul niezgrabnie podchodzi do niego, opiera je o biurko i klęka. ― Coś ty zrobił.
Pije, bo mnie przyłapał. Pije, bo zniszczyłem mu reputację. Pije przeze mnie.
  ― Och. Boże. Chodź. Spróbuję cię… ― Stara się, naprawdę próbuje go podnieść, ale ból jest zbyt duży. Ostatecznie z jękiem ląduje z powrotem na kolanach i wzdycha słabo. Patrzy na ten obraz upodlenia. Biedny Alexander. Biedny, tak bardzo się starał, a Louis dostarczył mu tylu zmartwień. Nawet przez myśl by mu nie przeszło, że za jego upadkiem może stać coś innego, teraz, gdy wszystko wydaje się tak logiczne, gdy fakty zazębiają się o siebie. Gdzieś tam w tle zostaje jeszcze Vincent i ta zazdrość, jeden element układanki, który nijak nie pasuje do niczego, ale to nie jest teraz istotne, mają ważniejsze problemy.
  ― Dobrze, ja ― zaczyna Louis zdławionym głosem; i jemu zbiera się na wymioty ― zawołam Carola. Poczekaj tu ― dodaje, jakby Alexander miał w ogóle możliwość się stąd ruszyć, i z ogromnym trudem zbiera się z ziemi, gotów postawić całe Bealford Manor na nogi, byleby tylko upewnić się, że ojcem zajmą się właściwe osoby.


H.K.M. - 2018-05-30, 02:14

           O, nie. Nie, nie, nie, nie! Te drzwi nie powinny się w ogóle otworzyć. Louis nie powinien w nich stanąć, nie, nie on. To ostatnia osoba na całej ziemi, która powinna oglądać go w takim stanie.
Coś do niego mówi i... Boże, dlaczego w ogóle się stara. Może go tu zostawić, przecież nic się nie stało. Porzyga jeszcze trochę i pójdzie spać, to zawsze tak działa.
Która jest godzina, próbuje zapytać, ale zamiast tego wymiotuje znowu, a Lou... biedny chłopiec, dźwiga się ciężko z podłoża, poruszając się niezgrabnie na kulach, by...
Zaraz, gdzie on właściwie poszedł?
Opada ciężko na ziemię, uderzając się przy tym w głowę - chce się złapać za to miejsce, ale nie ma siły poruszyć rękoma. Więc leży, tak. Może sobie poleżeć.
Przecież i tak nie ma niczego lepszego do roboty.
Bogowie, biedne dziecko, zobaczyło go pewnie i uciekło czym prędzej. Kto normalny chciałby wąchać rzygowiny własnego ojca? Nie musiał tego widzieć, naprawdę nie musiał. Alexander od razu wybacza mu jego ucieczkę, nie potrafi jeszcze jedynie przebaczyć sobie.
Ale... o, nie - okazuje się, że jego chłopiec wcale nie uciekł. Udał się jedynie po wsparcie, pokonany licznością zastępów wymiocin i tłuczonego szkła.
Carol pochyla się nad nim z zatroskaną miną, przykłada do jego czoła swoją chłodną dłoń.
  ― Panie Bealford  ― przemawia, zmartwiony, podciągając go ostrożnie do siadu.
  ― Och, Carolu  ― macha dłonią, choć zaraz potem mruży powieki, osłabiony przez ból eksplodujący w czaszce  ― dałbyś spokój.
Kamerdyner bierze się za ogarnianie pokoju - zbiera szkło, wyciera plamy po alkoholu i zbiera niedopałki, porozwalane po podłodze, jakby zabytkowy parkiet stanowił śmietnik.
Na myśl o papierosie, robi mu się niedobrze i miło jednocześnie - wyciąga więc dłoń, chcąc nią zgarnąć srebrną papierośnicę, ale ta.. uparcie nie przybliża się do jego palców!
Smukłe palce zaciskają się słabo na jego nadgarstku i znowu napotyka przed sobą błękitne oczy.
  ― One ci teraz nie pomogą  ― mówi łagodnie chłopiec, obracając się przez ramię.  ― Carolu, nalej mu wody.
  ― Napij się ze mną  ― proponuje nagle, pochylając się, by wyszukać w szafce jedną z ostatnich i nieco zakurzonych butelek.
  ― Nie wiem, czy to dobry pomysł przy tych lekach  ― och, no tak. Przecież nie bez powodu chłopak porusza się o kulach. Tak miło jest czuć jego palce we włosach.
Carol stawia przed nimi szklanki z wodą, ale Alexander nie chce pić wody. Nie zamierza jej w ogóle tykać.
Choć kiedy pełne wargi muskają jego czoło w przelotnym pocałunku, zmienia odrobinę zdanie. Może się napije. Powinien udawać, że to go nie rusza. Picie wody jest, przecież, takie... bezuczuciowe.
  ― Pamiętasz, co mi wczoraj obiecałeś?  ― Pyta Louis, a ma przy tym minę, jakby chodziło o coś bardzo ważnego. Alexander nie chce, żeby jego syn czuł się nieważny.
  ― Co ci obiecałem?  ― pyta więc, trochę zawstydzony. Przygryza wargę, próbując sobie przypomnieć, co takiego mógł powiedzieć.
  ― Że powiesz mi, co się stało  ― tłumaczy mu cierpliwie jego aniołek. Jego oblicze przykrywa delikatny wyraz konsternacji. ―O co się pokłóciliśmy, zanim spadłem ze schodów.
  ― Och, Louis  ― wzdycha z nieszczęśliwą miną, upijając znów łyk nudnej wody. Zaraz robi mu się jednak niedobrze, więc odsuwa od siebie szklankę, wypuszczając powietrze nosem.
Przez chwilę pozwala sobie jeszcze milczeć, ale błękit w dziwny sposób go wywołuje, naciska, zmusza do wykonywania poleceń ich właściciela.
  ― Pokłóciliśmy się  ― zaczyna, zaciskając swą dłoń na drewnianym blacie  ― ponieważ nie chciałem z tobą rozmawiać. I... stwierdziłeś chyba, że... że...  ― zawiesił się, szukając słowa. Jak nazywało się to... ten zabieg, który oznaczał, że ktoś chciał...  ― że chcesz zwrócić na siebie m-moją uwagę. I zacząłeś wyczyniać wszystkie te dziwne rzeczy...
  ― Nie chciałeś ze mną rozmawiać przez to, co nosiłem, prawda?  ― pyta jego nieszczęsne dziecko, a on tak bardzo nie chce skłamać, ale skłamie, bo musi, bo tak powinien robić dobry ojciec.
  ― Nie  ― odpowiada, kiwając głową. Zaraz, czy naprawdę powiedział "nie"?  ― Tak  ― poprawia się pośpiesznie, chrząkając głośno.  ― Nie mogłem tego znieść. Wybacz mi.
Na mnie. Spuść się na mnie.
Nie wytrzymuje jego spojrzenia - spuszcza je na podłogę, chwiejąc się przy tym niebezpiecznie.
  ― Powinieneś stąd wyjść  ― mówi łagodnie ― będę wymiotował.


Koss Moss - 2018-05-30, 03:14

           Nie, pada, i Louis marszczy brwi. Tak. Nie mogłem tego znieść. Wybacz mi.
Chłopiec patrzy uważnie na zmęczone oblicze ojca. Nie odchodzi, choć Alexander go ostrzega. Zamiast tego sięga po miednicę i podtyka mu ją pod nos, po czym odwraca stosownie wzrok.
To jest przykre. To we Francji Louis odkrył uroki gorsetów i innych kobiecych wynalazków. To tam zrodziła się jego nowa tożsamość, której nieodzowną częścią są właśnie te rzeczy. Czuje się dobrze i swobodnie, gdy może podkreślić wargi którymś z odcieni różu lub czerwieni, a czasem też fioletu, zależnie od nastroju. I marzy mu się akceptacja, jednak może po prostu nie o wszystkich rzeczach powinni wiedzieć akurat rodzice. Może powinien był to zachować dla siebie. I pewnie się starał; musiało się coś wydarzyć, coś, co go zdradziło.
  ― Przepraszam cię za to ― wzdycha, kiedy Alexander wymiotuje, i nawet nie wie, czy jest słuchany, rozumiany. Ale musi to powiedzieć. Musi się wytłumaczyć, wyjaśnić wszystko, co niewyjaśnione. ― We Francji poznałem dziewczęta, które chciały mnie upiększać. Mówiły, że moja twarz jest jak płótno stworzone do malowania, a figura idealnie stworzona pod gorset. Zaraziły mnie tym. Zacząłem się sobie podobać, kiedy to robiły. Ale wiem, że to nienormalne. ― Unosi dłoń do oka i usuwa dyskretnie łzę z jego kącika. Aż dziw, że prawie nie łamie mu się głos, kiedy zwierza się z tego wszystkiego. A bardzo ciąży mu to na sercu. ― I nienaturalne dla mężczyzny. Nie będę już tego robił ― kłamie, bo wie doskonale, że będzie musiał; że to silniejsze od niego, i po prostu potrzebuje zobaczyć się takim w lustrze, choćby tylko czasem, w tajemnicy przed całym światem. ― Będę normalny.
Wraca spojrzeniem do Alexandra, który dyszy ciężko, pochylony nad miednicą.
  ― Chciałbym tylko wiedzieć, jak to się stało ― dodaje smutno. ― Jak się dowiedziałeś o tych dziwactwach.
Mężczyzna nie reaguje, wciąż walcząc z odruchem wymiotnym, ściskając kurczowo krawędź misy.
  ― Muszę się… wykąpać ― bełkocze w końcu i Louis odchyla głowę, zamykając powieki. Przez krótką chwilę trwa tak, nim w końcu z wielkim trudem znów wstaje i opiera się przez chwilę o biurko. Kiedy największy ból słabnie, bierze kule i wygląda na korytarz, gdzie w pogotowiu oczywiście czeka Carol.
  ― Wybacz ― wzdycha Louis. ― Potrzebuje kąpieli. Czy mógłbyś…
  ― Oczywiście, paniczu.
Mężczyzna udaje się do łazienki, by ją przygotować, a potem wyręcza Louisa w przetransportowaniu do niej Alexandra. Młodzieniec trzyma się trochę na dystans. Staje w drzwiach łazienki, kiedy już Carol odchodzi, upewniwszy się, że pan Bealford nie życzy sobie pomocy. Widzi tylko muskularne ramiona mężczyzny wystające znad spienionej wody.
  ― Nie wiem, mam cię zostawić? ― pyta bezradnie, zagubiony. ― Nie wyglądasz, jakbyś był w stanie się nie utopić, ojcze.
  ― Nie, nie, możesz zostać ― odpowiada Alexander. ― Siadaj sobie, siadaj.
Louis siada więc z nikłym grymasem bólu na stołku w kącie, opiera kule o ścianę i milczy, wpatrując się w swoje dłonie.
To chyba jednak nie jest dobra pora na rozmowy, ale nie wie, kiedy taka nastąpi, jeżeli to nie teraz.
Może po prostu powinni zamknąć ten rozdział bez żadnych komentarzy, zapomnieć o tym wszystkim, tak jak chyba chce Alexander. Tylko że Louis nie potrafi spokojnie patrzeć na to, co ze sobą robi przez to wszystko, co tak bardzo chce puścić w niepamięć.
  ― Mogę coś zrobić? ― pyta w końcu cicho. ― Żebyś przestał się martwić, pić? Mam wrażenie, że robisz to przeze mnie, przez moje fanaberie.
Alexander powoli odwraca się do niego w wannie. Wygląda już na trochę bardziej świadomego; na jego obliczu widać przede wszystkim zmęczenie i troskę.
  ― Louis ― mówi łagodnie i zadziwiająco trzeźwo. ― Moje picie nie jest twoją winą, tylko… moją. To ja przecież tyle piję ― dodaje ciszej ― to ja to wszystko robię.
  ― Ale to ja dałem ci powód ― mówi panicz z ciężkim sercem. ― Skandalem, tymi przebraniami i nie wiem, czym jeszcze. Nie wiem, czy chcę wiedzieć. Chciałbym po prostu wymazać to z naszej historii. Gdybym miał taką moc. Myślisz, że jeszcze kiedyś będzie jak dawniej? ― W błękitnych oczach wśród głębokiego żalu tli się jeszcze jakaś nadzieja.
  ― Nigdy ― odpowiada Alexander ― nie przestanę cię kochać.
Chłopak patrzy na niego z wyraźnym zmieszaniem. Unosi dłoń, która trochę drży, i odgarnia z twarzy jedno z pasm, które zazwyczaj zakłada za ucho, ale teraz nie może z powodu bandażu. To zapewnienie sprawia, że robi mu się miło, ale nie lżej.
  ― Ja ciebie też ― zapewnia i nawet uśmiecha się blado. ― Zawsze będę cię kochał. ― Nawet nie wiesz, jak. ― Ach.
Opuszcza głowę i zamyka oczy, oplatając się zdrowym ramieniem. Nie wie już, co jeszcze mógłby zrobić, żeby pozbyć się tego ciężaru z serca. Może byłoby łatwiej, gdyby pamiętał, co dokładnie się stało. Ma wrażenie, że nie chodzi tylko o jakieś głupie ubrania i zdjęcie w gazetach. Że jest coś jeszcze. Oddałby wszystko, żeby móc to po prostu naprawić i mieć go takiego, jakim pamięta.
Silnego, dumnego, idealnego.
Nie jest przyjemnym widzieć go, kiedy wygląda, jakby miał za chwilę wyzionąć ducha. Nigdy nie będzie.
  ― Ojcze ― nie wytrzymuje, podrywa się i wbija w niego pełen rozpaczy wzrok ― proszę, powiedz mi, co zrobiłem.


H.K.M. - 2018-05-30, 03:31

           Jego samoopanowanie (a raczej jego smętne resztki, nie ma co się oszukiwać) pęka w szwach - czuje ich delikatne nadszarpywanie z każdym oddechem, z każdym kolejnym słowem, które wypływa z ust zbolałego młodzieńca.
Przeraża go to - jego ból - i ten fizyczny i psychiczny. Chce go w jakiś sposób zabrać, przerzucić z niewinnego Louisa na siebie, ponieważ on zasłużył, on tak.
Vincent... miał rację, wtedy, na korytarzu. Alexander zachował się, jak ostatni bufon, obracając sprawę w taki sposób, by to on "cierpiał najbardziej". Ale nie potrafił inaczej, naprawdę nie. Czuł się tak zraniony, tak bardzo... oszukany...
Teraz nie potrafi się tak czuć. Nie wie, czy to za sprawą wypadku, dziwnego lęku, który poczuł zeszłego popołudnia u góry krętych schodów, gdy pomyślał, że może... przez niego...
  ― Louis  ― chrypi ciężko, obracając głowę, by chłopiec nie mógł dostrzec bólu, malującego się coraz śmielej na jego obliczu.  ― Posłuchaj mnie teraz uważnie  ― kontynuuje i już teraz wie, że będzie tego żałował. Prawda zawsze ma największą cenę, najtrudniejszą do zapłacenia. Ale nie może, nie może patrzeć na jego minę i te bandaże, nie może widzieć, jak porusza się o kulach, nie mówiąc mu...
  ― Odkąd wróciłeś z Francji na dobre  ― mruczy, zanurzając dłoń w wodzie; dotyka się po dziwnie napiętym udzie, rozcierając bolący mięsień.  ― nasze relacje znacznie się poprawiły. Zaczęliśmy spędzać ze sobą więcej czasu i ja...  ― urywa, zgięty nagłym skurczem żołądka. Ale tym razem nie są to mdłości, a... strach. Najprawdziwszy lęk o to, że za chwilę zostanie oceniony. Że za chwilę to jego Louis będzie mógł nazwać dziwadłem, pieprzonym dziwadłem.  ― Twoje gorsety ― słowa same wyrywają się z jego ust, nie panuje nad nimi, nie wie, dlaczego. Powinien natychmiast przestać!  ― To nie tak, że mi się nie podobają. Że nie podoba mi się to, co ze sobą robisz... Niech Bóg mi będzie świadkiem, nie wiem, co podkusiło mnie do tego, by... patrzyłem na ciebie i podobało mi się to, co widziałem, rozumiesz? Podobałeś mi się taki w tej szmince, czerwieni i... dla mnie...  ― mruczy sennie, opierając się wygodniej o brzeg wanny. Powieki ciążą mu niemiłosiernie i właściwie nie pamięta, co tutaj robi. ― I tam, w sypialni, chciałem żebyś złamał zasady. Żebyś wziął go do ust, nie słuchał mnie. Ale potem musiałeś... z Vincentem. W mojej bieliźnie. W bieliźnie ode mnie. To było za dużo, ja... chciałem tylko, żebyś zro... ― ostatnie słowa zlewają się nieregularną całość, niemożliwą do wyłowienia z niej poszczególnych słów. Głowa mężczyzny opada całkiem, a wargi rozchylają się delikatnie, podczas gdy z piersi wyrywa się głębokie, senne westchnienie.
Alexander zasypia.


Koss Moss - 2018-05-30, 23:59

           Kiedy zaś się budzi, jest sam w swoim wielkim łożu. Służba twierdzi, że panicz opuścił Bealford Manor mimo swego stanu. Podobno mu to odradzali, cóż jednak mieli do powiedzenia wobec młodzieńczego uporu. Pan Bealford nie musi się pewnie długo zastanawiać, by wiedzieć, gdzie może zastać swego syna.
Louis siedzi na szezlongu w salonie i oczekuje na wuja. Służący wpuścił go do środka i powiedział, że gospodarz za chwilę do niego przyjdzie, ale oczekiwanie coraz bardziej się przedłuża.
Panicz z rosnącym zniecierpliwieniem bawi się palcami dłoni – i w końcu doczekuje się. Vincent zjawia się w drzwiach ze swoją laską, chyba jeszcze bledszy i bardziej zgnębiony niż zwykle. Na jego widok Louis podnosi się i wspiera na kulach. Wie, po co przyszedł.
  ― Dzień dobry, Vincencie. Nie będę zbędnie przedłużał. Przyszedłem cię przeprosić za to, jak cię ostatnio potraktowałem.
Vincent przygląda mu się badawczo. Nie wygląda na zaskoczonego, ale kiwa głową na znak, że akceptuje te oszczędne przeprosiny.
  ― Nie przyjechałeś tu jedynie po to, żeby mnie przeprosić ― mówi ze spokojem, wskazując bratankowi fotel. Louis z wahaniem siada na niego z powrotem i wyciąga obolałe nogi przed siebie. Na długą chwilę wbija spojrzenie w bliżej nieokreślony punkt ponad wujem.
  ― To prawda ― przyznaje, również nieszczególnie zaskoczony domyślnością Vincenta. To niezwykle inteligentny i spostrzegawczy człowiek. Ma wielki potencjał, tyle tylko, że stanowczo zbyt mało osób to zauważa. ― Rozmawiałem z ojcem. Był pijany, ale powiedział mi coś, co brzmiało szczerze.
Milknie, czekając na niewerbalną zachętę ze strony wuja; choćby subtelny sygnał, że w ogóle go to interesuje. Vincent prostuje się w fotelu, mruży lekko oczy. Robi się powściągliwy, jak zauważa młodzieniec.
  ― Opowiedz mi o tym ― wyraża ostrożnie swą prośbę, a Louis zagryza pełną wargę; jest zagubiony. To, co powiedział mu Alexander, nie daje mu spokoju. Nie przypuszczał, że pewnego dnia postanowi wprowadzić w życie to, o czym kiedyś tylko nieśmiało myślał. Bardzo nieśmiało. Z drugiej jednak strony…
Poprawia się w fotelu.
Z drugiej strony skłamałby, gdyby powiedział, że jest znowu tak bardzo zdziwiony. Nie jest. Jest w szoku, że o tym zapomniał, ale nie jest zaskoczony, że coś takiego zrobił.
  ― Wolałbym od ciebie usłyszeć, co mnie z tobą łączyło ― mówi do mężczyzny równie ostrożnie. ― Jeśli powiem ci, co od niego usłyszałem, jedynie poprzesz jego wersję. Jak zawsze.
Przy ostatnich dwóch słowach przez jego wargi przemyka cień uśmiechu, ale Vincent wzdycha z irytacją. Jakże jednak mógłby zaprzeczyć.
  ― Nie łączyło nas nic poza pożądaniem. Sporadycznym, gwałtownym i okazjonalnym.
Słysząc te słowa, Louis poważnieje.
  ― Chcesz powiedzieć: z mojej strony?
Wuj przez chwilę patrzy na niego bez zrozumienia, po czym kręci głową, wywracając przy tym oczami.
  ― Nie wiem, jak to wyglądało z twojej strony ― mówi. ― Mogłem się tylko domyślać. Twój powrót zgrał się w czasie z balem, który wyprawiałem w swojej posiadłości z okazji kolejnego dyplomu. Przybyłeś na zabawę w towarzystwie swego ojca i cały wieczór dawaliście popis przed wszystkimi zebranymi damami. Wygłosiłeś też wyjątkowo ujmujące przemówienie pod moim adresem i… nigdy nie powiedziałem, że nie podobają mi się piękni mężczyźni. Tobie widocznie nie przeszkadzają brzydcy. ― Uśmiecha się w niepokojący, gadzi sposób. ― Wszystko powtórzyło się jeszcze parę razy, ale obaj dobrze wiemy, że to nie ja siedzę ci w głowie.
Louis parska cicho i kręci głową.
  ― Chyba coś pamiętam ― uświadamia sobie z ulgą i zdumieniem. ― Kamasutra, prawda?
Vincent też się uśmiecha i tym razem jest to cieplejszy, pobłażliwy uśmieszek.
  ― Tak jest, paniczu Bealford.
  ― Nie sypiam z brzydkimi mężczyznami, Vincencie ― wzdycha Louis, przez chwilę wpatrując się w jego twarz z mieszaniną rozbawienia i zaciekawienia. Potem jednak znów poważnieje, ponieważ to nie wszystko, jeszcze nie. Przyszedł tu zapytać przede wszystkim o coś innego, o coś, co nurtuje go przede wszystkim. ― Skoro to tylko pożądanie, dlaczego uderzyłeś mojego ojca?
  ― To już zupełnie oddzielny temat, chłopcze ― ucina nagle Vincent, poruszając się w fotelu. ― Napijesz się herbaty?
  ― Z mlekiem. Nie zmieniaj tematu. Mój ojciec dał mi do zrozumienia, że uderzyłeś go, bo byłeś zazdrosny ― odpiera Louis. Vincent nawet nie wzywa służby.
  ― Skoro dał ci to do zrozumienia, po co przychodzisz rozmawiać ze mną? Nie zwierzałeś mi się z tego, co robiliście. Wiedziałem jedynie, że… że doszło między wami do pojedynczego incydentu w okolicy świąt Bożego Narodzenia.
Młodzieniec marszczy brwi, po czym pochyla się lekko do przodu, uważnie patrząc panu Bealfordowi w oczy.
  ― Masz na myśli seks?
  ― Nie wiem. Możliwe, że była to jakaś forma zbliżenia. Zrobił się dziwnie terytorialny, a to, że tak się od nas odciął sugerowałoby, że nasze spotkania w jakiś sposób dotykały jego czułego punktu. To nie zdarza się często, musisz sam przyznać.
  ― Och. ― Louis zagryza dolną wargę.
Gdy teraz o tym myśli, wszystko zaczyna powoli się klarować. Pijacki bełkot jego drogiego ojca nabiera znaczenia w kontekście tego, co twierdzi wuj.
Może to ojciec był zazdrosny. Jakkolwiek to nie brzmi. Bo czy ktoś taki jak Alexander w ogóle może być zazdrosny? O kogo, o co? Wiele osób mogłoby w to wątpić i Louisowi też nie przychodzi z łatwością przypisanie mu tej cechy.
  ― Stąd ta bójka? ― dopytuje się.
  ― Tak mniemam.
  ― To wszystko jest strasznie dziwne, Vincent ― wzdycha Louis. ― Coś… pamiętam. Słuchanie o tym nie jest tak zupełnie nowością, ale mam wrażenie, że przespałem dużo bardzo, bardzo ważnych rzeczy. ― Pozwala sobie na chwilę pokazać zmartwienie na twarzy, obracając na palcu bezcenny rodowy sygnet. ― Teraz jestem pomiędzy wami, a… chyba nie chcę. Może byłoby lepiej, gdybym nie sypiał z żadnym z was?


H.K.M. - 2018-05-31, 00:49

           Ma ochotę wyjść z salonu i wrócić do swojej sypialni, by przespać drugą połowę dnia, ale dobrze wie, że ów myśl pozostanie jedynie w sferze jego niemądrych pragnień - Louis mógłby wyrządzić mu o wiele okropniejsze krzywdy, a on i tak przyleciałby do niego w każdej chwili.
Miłość nie ma granic, tak mówią.
Vincent nie czuje się ostatnio najlepiej - noga znów zaczęła dokuczać, w pracy trwa w najlepsze sezon przeziębień, pogoda jest tak paskudna, że wszystko jest szare, a ciśnienie jest zbyt niskie na jego zimnokrwiste, przerośnięte ciało i... Jakoś nie umie w sobie odnaleźć do tego wszystkiego siły.
Stracił równowagę i teraz bardzo ciężko jest mu się podnieść z ziemi, jak zwykle.
Chłopiec nie może mieć pojęcia o tym, jak bardzo gro zranił tamtej feralnej nocy, gdy po raz pierwszy w całym swoim życiu postawił się Alexandrowi w jego obronie. Doktor Bealford nigdy się nad sobą nie użala, nie wygłasza skargi, nie widać po nim cienia żalu, ale to wszystko gdzieś w nim siedzi - trzyma się w ramach, by czasem rozlać się rzeką beznadziejności w chwilach, gdy uzyskuje absolutną pewność, że nikt nie może go zobaczyć.
Nie może mieć o tym pojęcia, ale może to lepiej - może lepiej, żeby wydawało mu się, że Vincenta nie obchodzą inni ludzie, że ma w pogardzie swoją rodzinę i fanaberie niestabilnego emocjonalnie bratanka, który sam już nie wie, czego tak naprawdę pragnie.
  ― Na to pytanie musisz sobie odpowiedzieć sam ― odpowiada po długiej chwili milczenia. Oglądanie bólu na młodzieńczej twarzy, sprawia, że coraz mocniej ma ochotę na ponowne obejrzenie zranień i stłuczeń i wypisania nowej recepty. Ale na rozterki uczuciowe nie istnieje żaden lek, to oczywiste. Louis musi zmierzyć się ze swoimi problemami. Musi stawić im czoło i podjąć decyzje, które pozwolą mu żyć w zgodzie ze sobą.
Na przepiękne oblicze wpływa łagodny, lekko marzycielski uśmieszek.
  ― Dziękuję za tę rozmowę  ― padają ciche słowa ― odwiedź nas niedługo.


           Czeka na niego, choć nie powinien się dłużej łudzić - kiedy chłopiec wróci do domu, nie będzie go chciał już znać. Leżąc w łożu (z wciąż bolącą głową i mglistymi wspomnieniami poprzedniej nocy i dnia, Bogowie, dnia także) ma czas rozmyślać o rzeczach, o których absolutnie nie chce myśleć. Jest jednak świadom tego, że takie myśli będą w najbliższych chwilach absolutnie nieuniknione.
Zdążył odbyć z Carolem rozmowę, w trakcie której ułożył sobie wszystko w całość - kawałek po kawałku, zrozumienie zaprezentowało mu układankę, która głośno krzyczała o tym, co zrobił.
O tym, że powiedział swojemu dziecku o tych paskudnych i niegodnych rzeczach, które miały między nimi miejsce. Czuje się brudny i żałosny. Czuje się słaby i pokonany.
Miał mu niczego nie mówić. Miał pozwolić, by jego najdroższy skarb ułożył sobie życie w taki sposób, by niczego nie musiał żałować. Czasami brak świadomości jest, przecież, o wiele lepszy od ciężaru, który niesie ze sobą jej posiadanie.
Przewraca się z boku na bok, wyczekując służby, która, zgodnie z instrukcjami, ma go powiadomić o powrocie panicza do domu.
To takie okropne, że nie ma nawet siły, by podnieść się z łóżka. Musi przyznać, że minęło sporo czasu, odkąd wypił aż tak zatrważające ilości (a ostatnio pił właściwie bez przerwy, wypadałoby dodać) ale wcale nie chce tego przyznawać. Woli o tym nie myśleć, po prostu wyłączyć ten irytujący głosik, który wciąż przypomina o wszystkich porażkach, wszystkich...
  ― Panie Bealford  ― ciszę przecina odgłos pukania; podnosi się więc w prześcieradłach, wspierając ostrożnie na nieco drżących łokciach.
  ― Proszę  ― mruczy niecierpliwie, przełykając z trudem ślinę. Jego gardło jest nagle suche, jak wiór, a oddech staje się znacznie płytszy, lekko urywany.
Denerwuje się. Tak bardzo się denerwuje.
Do środka wkracza Martha, stawiając na stoliku tacę z herbatą - Alexander przygląda się jej uważnie, oczekując słów, ale te długo nie następują.
  ― Martho  ― żacha się, spoglądając na nią z wyrzutem  ― Louis dotarł już do domu?
  ― Tak, panie Bealford  ― kobieta odpowiada mu łagodnie, ale coś w jej minie mówi mu, że stało się coś złego.
  ― Tak i...? ― ma ochotę ją po prostu uderzyć. Nie wie, czy jest po prostu złośliwa, czy niedorozwinięta, ale gdy tylko poczuje się lepiej, wyciągnie z tego konsekwencje, jest tego pewien.
  ― Wróciła także pańska żona ― Martha wzdycha bardzo ciężko, nie patrząc mu w oczy  ― jest bardzo... zaniepokojona jakimiś dziwnymi plotkami, które...
  ― Które "co"?!  ― tym razem krzyczy już otwarcie, chwytając ją za pulchne przedramię  ― odpowiadaj, głupia krowo, bo nie ręczę za siebie!
  ― Pani Bealford usłyszała od pani Malley, jakoby gościł pan w bardzo niewłaściwych miejscach  ― ostatnie słowa poprzedza bardzo długie i ciężkie westchnienie.  ― Chce zerwać przysięgę małżeńską.


Koss Moss - 2018-06-01, 19:16

           Stając w drzwiach salonu, pan Bealford słyszy zirytowany głos swego najdroższego młodzieńca. Louis siedzi w fotelu, a obok niego spoczywają kule. Niespokojnie macha nogą, wpatrując się w bladą, roztargnioną matkę.
  ― …ci już, że to był wypadek.
  ― Wypadek? Niedopilnowanie!
Louis obejmuje się ramieniem.
  ― Służba nie może za mną chodzić wszędzie i pilnować, żebym nie potknął się na schodach. Nie wspominając już o ojcu. Wypadki się zdarzają. Rozumiesz?
Elise jest pierwszą, która zauważa Alexandra. Jej twarz napina się, wykrzywia. Szybkim krokiem pokonuje pomieszczenie i bierze zamach, by bez słowa go spoliczkować.
Louis odwraca się z trudem, słysząc charakterystyczny dźwięk.
  ― Matko! Co ty wyprawiasz?!
Nie może w to uwierzyć. Alexander chyba też: stoi zszokowany w miejscu, wyglądając przy okazji na niezwykle zmęczonego – i trudno mu się dziwić, bo zapewne dręczą go skutki wczorajszego nadużycia. Bez chwili zwłoki młodzieniec wstaje i, krzywiąc się z bólu, obchodzi fotel i rusza ku nim o kulach.
  ― Louisie, wyjdź ― zwraca się do niego Elise z zadziwiającą stanowczością, gdy tylko dociera do niej, że ten wcale nie zamierza wyjść. ― To sprawa między nami.
Alexander spogląda krótko w oczy Louisa, a chłopak zaciska usta w wąską kreskę i gotów jest wyjść na jedno jego słowo, ale to nie pada. Potem oblicze mężczyzny ściąga się, przybierając dziki wyraz, i obaj przenoszą wzrok na Elise.
  ― Możesz mi wyjaśnić ― cedzi Alexander ― co ty właściwie wyprawiasz?
  ― Nie przy dziecku! ― syczy matka.
  ― Nie, Elise. ― Ton ojca jest przepełniony jadem i kpiną. ― Opowiedz przy NASZYM DZIECKU, o tym, co usłyszałaś. Opowiedz przy nim, w co uwierzyłaś. Proszę bardzo, sam jestem ciekaw. Zaczynaj. ― Pan Bealford nigdy nie zwrócił się tak do Louisa, nawet kiedy w przeszłości go rugał. Mówi do niej z takim ładunkiem pogardy i wyższości, jakby matka była zwykłą plebejuszką. Panicz doznaje jakiegoś niepokoju, wie, że to nie w porządku i że nie powinien przyzwalać na coś takiego jako jej syn, ale jest tak zdruzgotany tym, co zrobiła, iż nie potrafi jej współczuć, nie wspominając nawet o stanięciu w jej obronie. Nie, kiedy podnosi rękę na jego drogiego ojca, czegokolwiek by nie zrobił.
  ― Dobrze, skoro tak bardzo tego chcesz ― głos matki drży lekko, ale na jej twarzy maluje się zacięcie. Jest silną kobietą. Nigdy nie opuszcza pokornie głowy, nigdy nie pozwala sobie na żałosny szloch i okazanie, jak bardzo ją to boli przy nim, nawet jeżeli tak często płacze w poduszkę. ― Niech dowie się, jakiego ma wspaniałego ojca.
Louis stoi u boku Alexandra. Elise spogląda na niego krótko i ma wrażenie, jakby byli jedną osobą. Ich twarze są tak podobne. Maluje się na nich prawie taki sam wyraz. W oczach błyszczy ta sama pogarda.
  ― Ojca ― kontynuuje kobieta ― który chleje jak obrzydliwa świnia i rżnie ulicznice, choć w domu ma kochającą rodzinę. Już nawet poza Londynem można o tym usłyszeć. Cała Anglia śmieje się ze mnie za plecami! Głupia Bealford, mówią! Świata poza nim nie widzi, a on chędoży prostytutki w tym samym łożu, w którym z nią śpi! Wstyd mi pokazywać twarz!
Alexander wybucha lodowatym śmiechem. Jego pogarda dla tej kobiety jest wręcz przytłaczająca. Spogląda w bok, na swego syna, i na sekundę jego rysy łagodnieją – Louis zauważa to, oczywiście, że zauważa, i jego twarz na krótką chwilę też przybiera cieplejszy wyraz.
  ― Są jeszcze tuziny innych plotek, droga Elise ― warczy następnie mężczyzna, przybliżając się do niej, żeby popatrzeć na nią z góry. ― Plotki, które, dla przykładu, mówią o tym, że twój ojciec, wydając mi cię na żonę, oszukał mnie co do waszego pochodzenia. Nie druga, lecz czwarta linia ― cedzi, prawie plując jej w twarz. ― Czwartej linii jest więcej niż ulicznych kundli!
Louis rozchyla wargi w wyrazie szoku.
  ― Co…? ― wydusza.
  ― Wiesz, co jeszcze mówią plotki? Mówią, że twoja szanowna siostra przyjeżdża tu, ponieważ nie ma czym nakarmić swojego rozdętego brzucha. Mówią o tym, że jej drogi Benjamin pieprzy po kątach niepełnoletnie panny, albo o tym, że gdzieś w tym domu są tajemne podziemia z komnatami tortur! ― Ostatnie zdanie Alexander wykrzykuje w furii, w jakiej panicz chyba go jeszcze nie widział.
  ― Nie jesteś czystej krwi?! JA nie jestem… czystej krwi? ― odzywa się wstrząśnięty Louis w chwili, kiedy ojciec chwyta przerażoną Elise za ramiona. To, co właśnie usłyszał, ledwo do niego dociera. Alexander odwraca się przez ramię i uśmiecha się do niego łagodnie, choć w tym stanie wyraźnie kosztuje go to wiele wysiłku.
  ― Nie, kochanie ― odpowiada ― to nieprawda. Ponieważ plotki to tylko wyssane z palca złośliwości, którymi nieżyczliwi ludzie pragną wyrządzić nam krzywdę. Każdy mądry człowiek to wie.
Louis wypuszcza z płuc drżące powietrze i odgarnia z twarzy niesforny kosmyk, kręcąc lekko głową. Odwraca głowę, nagle bardzo zamyślony.
  ― To… nie są zwykłe plotki ― wydusza Elise. ― Eleonore… Eleonore wszystko mi powiedziała.
Nie słucha już matki. Nie słucha też ojca. W zadumie opuszcza salon i kieruje się w stronę zachodniej części posiadłości. Przemierza korytarze, wiele uwagi poświęcając wiszącym na ścianach obrazom. Gwałtownie przystaje przy malowidle przedstawiającym nagiego młodzieńca wśród łani na leśnej polanie.
Dużo jest w domu takich przejść, o których wiesz tylko ty?
W ciszy słychać chichot
.
Z szeroko otwartymi oczami Louis przekłada kule do jednej ręki i wyciąga dłoń, by przesunąć palcami po bogato zdobionej ramie.
Jeśli to sen, to tak realistyczny…
Szczupły palec dociska jeden z kamieni. Rozlega się ciche kliknięcie. W następnej chwili na oczach wstrząśniętego panicza kawałek ściany cofa się, odsłaniając czarną, zimną przestrzeń.
Kiedyś pokażę ci je wszystkie.


H.K.M. - 2018-06-02, 20:51

           Kiedy ich kłótnia dobiega wreszcie końca, za oknem panują gęste ciemności, zwiastując zimną noc. Ukryci za ścianami posiadłości, nie mają tego jak odczuć, ale mimo to Alexander nie potrafi z jakiegoś powodu zapewnić sobie choćby i odrobiny ciepła. Krąży po swym gabinecie, spoglądając co jakiś czas na nieotwartą butelkę szkockiej i... nie może.
Po raz pierwszy od dawna, mdli go na sam widok alkoholu - powinien to pewnie traktować, jako całkiem pozytywną odmianę, ale fakt, że odczuwa mdłości, nie usuwa jednocześnie, o, ironio, niezdrowego pragnienia.
Pan Bealford pragnie chwycić za butelkę i przechylić jej zawartość w paru łykach, a potem cieszyć się błogą lekkością, dystansem, który pozwala mu nie myśleć, nie martwić się, nie cierpieć.
Naprawdę nie chce myśleć o Elise, grożącej mu rozwodem. Nie chce myśleć o tym, kto był na tyle bezczelny, by zacząć o nim roznosić te wszystkie paskudne plotki (prawdziwe, czy też nie), nie chce przypominać sobie o tym, że Louis, jego najdroższy, jedyny syn powrócił właśnie od Vincenta i wie już zapewne o każdej okropnej rzeczy, którą...
Jeśli nie ucieka teraz, zrobi to zapewne po tym, jak oczerni go w liście pożegnalnym, tak jak zdążył to już któregoś razu obiecać.
Sięga po papierosa, wsuwając go sobie między wargi - w myślach widzi już błękitne oczy, prowadzące jego własne spojrzenie do długiego ustnika. Ustnika, który jeszcze tej samej nocy znajdzie się w o wiele ciekawszym miejscu.
Kiedy o tym rozmyśla, musi przyznać, że pomimo braku oczywistego stosunku, była to jedna z najbardziej szalonych przygód, w jakich brał udział. Młode ciało, odziane w komplet luksusowej bielizny, jędrny tyłek, sztywny członek, pomalowane wargi, plecy wygięte w łuk, drobne dłonie, półprzezroczysty szlafroczek, spojrzenie, posyłane mu z dołu, wystawiony język, wyuzdane jęki...
Migawki wspomnień, obejmujących wszelkiego rodzaju doznania, uderzają w jego umysł z siłą rozpędzonego pociągu. Sam nie zauważa, kiedy siada za biurkiem, wpatrując się pustym wzrokiem w jego gładki blat.
Sam nie zauważa także chwili, w której robi się twardy - wie jedynie, że, naturalną koleją rzeczy, sięga do wiązania spodni i trzymając pod przymkniętymi powiekami wybuchową mieszankę błękitu i czerwieni, oddaje się pierwotnym pragnieniom swego ciała, nie walcząc już ze sobą nawet w chwilach, w których jego wargi układając się w to jedno imię, które nigdy nie powinno ich opuścić wraz z takim tonem, takim westchnieniem, takim uwielbieniem.
Ale wychodzi. O wiele częściej, niżby tego pragnął.
A kiedy kończy, dochodząc do siebie z końcówką papierosa, zwisającą w kąciku drżących warg, uświadamia sobie, że czuje się odrobinę lepiej. Temperatura jego ciała wraca do normy, gniew staje się odleglejszy i niegroźny... problemy też wydają się nagle dziwnie nieważne.
I wszystko to bez choćby odrobiny szkockiej. Zadziwiające.

             ― Na Bogów, Louis!  ― wykrzykuje, przerażony, gdy pośród nieprzeniknionych ciemności, udaje mu się w końcu wyłowić znajomy kształt. Krążąc po tunelach, nie spodziewał się ujrzeć blasku, który nie dochodzi od jego własnej świecy. Był gotów myśleć, że za wszystko odpowiadały jednak złe duchy... (to naprawdę żałosne), ale na szczęście ten, którego brał za wroga, okazuje się być przyjacielem.Unosi świecę bliżej oczu, lokalizując ruchomym światłem profil swego pierworodnego. Błękitne oczy wpatrują się w niego bez śladu naturalnego w ostatnich dniach niezrozumienia. To przerażające, jak prędko chłopiec zaczął łączyć ze sobą fakty, dochodząc do większości wspomnień dzięki perfekcyjnie wypracowanej zdolności indukcji.
  ― Nie spodziewałem się ciebie tutaj  ― dodaje, gdy jego oddech powraca już do normy. Choć może nie powinien jednak być zaskoczony jego obecnością w takim miejscu... to musiało zdarzyć się prędzej czy później.  ― Dokąd zmierzałeś?
Ale chłopiec nie odpowiada - płaska pierś porusza się nieco gwałtownie, dłonie dzierżące świecznik drżą wyraźnie, rzucając wokół nich dziwaczne cienie.
  ― Louis  ― Alexander przysuwa się nieco, wyciągając dłoń, by dotknąć nią jednego z przeraźliwie bladych policzków. Powoli dochodzi do niego, jak bardzo musiał przerazić swą obecnością milczącego młodzieńca; nie tylko on nie spodziewał się tu, przecież, towarzystwa.  ― Wszystko w porządku, mój chłopcze  ― dodaje z przekonaniem, choć jeszcze chwilę temu sam gotów był odprawiać egzorcyzmy, byle tylko nie dopadły go złe moce. Uśmiecha się delikatnie, chcąc dodać im obu otuchy.
Właściwie powinien być chyba zły za to, że chłopak pozwala sobie na puszczanie się w te ciemne labirynty przejść i korytarzy bez jego wiedzy - ten mały intrygant nie ma pojęcia, jak łatwo jest zgubić się w takim miejscu. Według legend (których pan Bealford nasłuchał się w dzieciństwie, kojarząc po latach, że te miały mu służyć, jako przestroga) wielu było takich, którzy wchodząc za ramy obrazów, już nigdy z nich nie powracali.
Teraz już dobrze wie, że były to jedynie bajania, ale przypominając sobie krętość niektórych ścieżek, nawet on sam, poruszając się nimi od lat, wciąż stara się być przy tym nadzwyczajnie ostrożny.
Powietrze przecina odgłos łupnięcia, które sprawia, że momentalnie Alexander zmienia się znów w zesztywniały słup soli - chwilę zajmuję mu, by uświadomić sobie, że winowajcą hałasu jest upadająca na ziemię kula (od pewnego czasu jego dzielny chłopiec radzi sobie już tylko z jedną z nich). Louis upuszcza ją, ponieważ potrzebuje wolnych ramion do... zarzucenia mu ich na szyję. Słyszy przy swoim uchu jego oddech... jeden, drugi...
Jedną chwilę - czy on go właśnie powąchał? (did ju dżast)
  ― Przypomniałem sobie, że pokazałeś mi to miejsce ― odpowiada Louis, zanim on sam odnajduje w sobie na tyle siły, by pokonać ściskające go w swych szponach bezgraniczne zdumienie ― byłem tylko ciekaw, jak daleko ciągną się te korytarze.
  ― Są naprawdę rozległe ― odpowiada cicho, choć - musi to przyznać - robi to bardziej po to, by jedynie zdusić te niesłuszne myśli. Chłopak wcale go nie wąchał. Wmawia to sobie, ponieważ jest spragniony jego bliskości (co jest właściwie okropnie żałosne).
Ale nagle prosty nos przyciska się mocniej do jego szyi, a podatna na pieszczoty skóra zostaje owiana nieznośnie gorącym oddechem.
  ― Och ― rozlega się łagodne westchnienie ― jak doskonale pachniesz, ojcze.
Jest żałosny, skończony - to okropne przypuszczenie sprawdza się w chwili, gdy odkrywa jak bardzo działają na niego te słowa.
Jego zdradliwe ciało momentalnie napina się jeszcze bardziej, a podbrzusze zalewa specyficzna fala gorąca, która każe mu przesunąć dłonie wzdłuż zgrabnych boków i zawiesić je tak, w ledwo akceptowalnym odstępie od rozkosznie odstających pośladków młodzieńca.
Walczy ze sobą, ale oczywistym jest, że już za chwilę przegra - że już teraz przegrywa, kiedy pochyla się niżej, kiedy jego świeżo ogolona twarz przysuwa się do gładkiego policzka, a dziwnie rozgrzane wargi muskają płatek małego ucha.
Powinien się już wycofać, powinien natychmiast przestać! A jednak nie wycofuje się, nie przestaje.
Zaciąga się kwiatową wonią wypielęgnowanych loków i szepcze;
  ― Ty także cudownie pachniesz ― a kiedy to robi, znowu brzmi tak, jakby przemawiał w największej tajemnicy do pięknej damy, do wytwornej kokietki, to skrytej kochanki, nie, na same bramy piekieł, do swego własnego syna! ― Idealnie ― dodaje, pozwalając sobie na szczelne otulenie się tym cudownym, słodkawym aromatem.
Nie miał pojęcia o tym, jak bardzo za nim tęsknił - czuje się, jakby jeszcze chwilę temu znajdował się pod wodą, topiąc się w jej duszących odmętach i teraz, dopiero teraz wynurzył swą głowę, zaczerpując życiodajnego haustu powietrza.
  ― Proszę, nie chodź już tędy sam ― wyrzuca z siebie nieco niżej i mrukliwiej, niż powinien ― tak łatwo jest się tu zgubić.


Koss Moss - 2018-06-02, 22:54

           Louis wplata palce w jego włosy. Ciało ojca jest tak ciepłe i drogie. I choć przez moment spodziewał się kogoś zupełnie innego – sam nie wie, kogo – teraz wie, że już nic mu nie grozi. Panika powoli z niego schodzi, a mięśnie wiotczeją w silnych ramionach.
Ty także cudownie pachniesz. Idealnie.
Kiedy unosi głowę, nie ma już przestraszonej miny, tylko uśmiecha się marzycielsko, zawieszając wzrok na ustach Alexandra. Ma ochotę pocałować go za te słowa. Czynią go szczęśliwym, uwielbia mu się podobać. Podziw w oczach kogoś takiego jak Alexander jest komplementem najwyższej klasy. Kiedy siedział w fotelu u Vincenta, było mu łatwiej zdystansować się i odciąć od swych uczuć. Łatwiej było myśleć trzeźwo i liczyć się z konsekwencjami swych zachowań. Prawda była i jest taka, że nie powinien uwodzić żadnego z nich, aby nie zniszczyć przyjaźni, która trwa znacznie dłużej niż on żyje na tym świecie. Ale teraz… teraz to chyba znów traci znaczenie. Ma takiego pięknego ojca, i tak bardzo go kocha.
  ― Poprosiłbym cię o wspólny spacer, ale nie chciałem ci przeszkadzać. Wydawałeś się bardzo zajęty. Dokąd szedłeś, tato? ― Jest wiele ciepła i słodyczy w sposobie, w jaki się do niego zwraca, zwłaszcza wypowiadając to ostatnie słowo. Szczupłe palce delikatnie bawią się związanymi, prostymi włosami – to niewymuszona bliskość, tak dla Louisa naturalna, jak oddychanie.
W głosie Alexandra słychać minimalne zawahanie, gdy odpowiada.
  ― Do starego obserwatorium. Przypomniałem sobie ostatnio o starym zegarze, który spodobał się twojej babce. Warto byłoby go odrestaurować.
  ― Będzie ci przeszkadzało moje towarzystwo?
Alexander milczy chwilę.
  ― Nie będzie.
  ― Świetnie. ― Panicz cieszy się szczerze. Odsuwa się ostrożnie i spogląda w stronę leżącej na ziemi kuli. Alexander uprzedza go, schyla się, podnosi ją, ale nie podaje. Zamiast tego obejmuje młodzieńca, by odciążyć go i poprowadzić w głąb starego korytarza. I, cóż, tak jest lepiej.

           Obserwatorium znajduje się w jednej z najwyższych wież, na którą wspinają się dość długo po krętych schodach. Kiedy w końcu udaje im się stanąć na dębowych, skrzypiących deskach, Louis jest odrobinę spocony i zadyszany, ale prostuje się dumnie, podpierając o pokrytą kurzem poręcz. Służba rzadko sprząta te pomieszczenia – skupia się na tych, z których korzysta się częściej. To miejsce jest – jak strych – zwykłą rupieciarnią. A rupieciarnie mają swój niesamowity urok.
Louis rozgląda się z zaciekawieniem. Ostatni raz był tu chyba w dzieciństwie. Nie ma klucza do tych pomieszczeń, więc nawet gdyby wiodła go ciekawość, nie mógłby tu trafić. Chyba że znałby tę sekretną drogę, którą poprowadził go dziś ojciec.
  ― Jak tu pięknie. ― Spogląda na dach wieży, w którym znajduje się okno. Można przez nie oglądać niebo, a wpadające przez otwór promienie słońca malują na posadzce świetlisty okrąg dokładnie w miejscu, w którym stoi złoty globus na zdobionych nóżkach.
Z obserwatorium można wyjść na balkon, gdzie stoi luneta, ale jest tak zimno, że żaden z nich nie ma ochoty teraz tam przebywać. Ściany zdobią natomiast liczne zegary: duże i małe, z wahadłami i bez, działające i dawno już zepsute, odmierzające czas w normalnym systemie lub odliczające do pewnych wydarzeń.
Panicz opiera się o balustradę i wiedzie wzrokiem za mężczyzną, który zdejmuje z jednej półek zdobiony antyk. To prostokątne pudełko z korbką. Musi mieć wiele lat.
  ― To pozytywka? ― mruczy Louis, gdy Alexander kładzie ją na stoliku, i podchodzi nieco bliżej, wspomagając się ścianą. Ojciec wpatruje się w obiekt z lekkim rozczuleniem; panicz z większym zainteresowaniem spogląda na jego wzruszony profil niż na pudełko.
  ― Należała do mnie i… ― Brzmi, jakby chciał coś powiedzieć i się rozmyślił. ― Matka bardzo często nakręcała mi ją do snu. Myślałem, że ją wyrzuciła… gdzieś w połowie oderwał się chyba kawałek metalu i wkradała się paskudna, fałszywa nuta.
Louis uśmiecha się ciepło i wyciąga szczupłą dłoń, by położyć ją na jego ramieniu.
  ― Nakręcisz ją? ― prosi.
A więc Alexander nakręca. Przez chwilę słychać tylko charakterystyczny dźwięk obracających się w złą stronę trybików, po którym zapada cisza i nagle pomieszczenie wypełnia się tajemniczymi, magicznymi dźwiękami.
Palce Louisa zaciskają się nieco mocniej na szlachetnym materiale. Panicz nie śmie zaburzyć pięknej melodii ani jednym słowem. Jest niesamowita, choć nie brzmi jak żadna kołysanka, którą wygrywały pozytywki przy jego kołysce (do dziś trzyma je w pokoju). Brak w niej wesołych nut, choć nie jest także smutna. Nostalgiczne – to słowo, którego użyłby Louis, gdyby poproszono go o opisanie tych dźwięków.
I rzeczywiście, mniej więcej w połowie w piękne dźwięki wkrada się fałszywa nuta, na którą obaj zamykają oczy. Nawet ona nie burzy uroku tej chwili. Nic nie jest w stanie go zburzyć.
Korbka kręci się, a melodia wciąż powtarza, z każdą chwilą nieco wolniej.
Alexander spogląda w końcu na swego syna, a jego oczy błyszczą od żywych wciąż wspomnień. Wydaje się głęboko nimi poruszony, Louis zaś jest poruszony tym, ile widzi na jego twarzy emocji.
Nabiera w płuca powietrza, ale nadal nie przerywa ciszy, w której rozbrzmiewają jedynie te cudowne nuty. Zamiast tego unosi powoli dłonie i obejmuje nimi twarz mężczyzny, oglądając ją jak najwspanialsze dzieło sztuki, śmiało sunąc spojrzeniem po każdym jej calu, by wreszcie zatrzymać je na jego bladych, lekko rozchylonych wargach.
To właściwie dzieje się samo – panicz nie potrafi powiedzieć, kiedy się do niego zbliżył, i kiedy Alexander zaczął zbliżać się do niego. Ich wargi spotykają się ze sobą. Miękkie i ciepłe usta Louisa przyciskają się do nieco twardszych i chłodniejszych, należących do ojca. Chłopiec zamyka powieki i obejmuje czule jego dolną wargę, czując na swym ciele te duże dłonie.
Tak niewinnie jak wtedy, gdy… w młodzieńczo niepoważnym geście unosił nad ich głowami jemiołę.
Na szczęście.
Odrywa się od ust mężczyzny i patrzy na jego oblicze ze zmienionym wyrazem twarzy. Oddech ma szybszy, a policzki delikatnie zarumienione – teraz to w jego oczach odbijają się wspomnienia.


H.K.M. - 2018-06-03, 14:02

           Tak, to prawda - obserwatorium kryje w sobie czar zamierzchłych czasów - pozornie nie tak odległych, a jednak skrytych na samym dnie jego serca, tak, by nawet jemu było bardzo ciężko po nie sięgnąć. Ale w chwilach takich, jak ta, gdy dzierży w palcach staroświecką pozytywkę, nie potrafi nie myśleć i nie przypominać sobie wszystkich tych momentów. W jego głowie, jawią się raczej, jako pojedyncze obrazy, pojedyncze migawki. Minęło, przecież, tyle lat, odkąd... Co więc dopiero mówić o wczesnym dzieciństwie.
To Sinclair zepsuł jeden z metalowych szczebelków z pozytywce, Alexander pamięta ten dzień, jakby wydarzył się dopiero wczoraj. Pamięta jego wściekłość i wściekły rzut, który trafia w drzwi ojcowskiego gabinetu, wyszczerbiając grające urządzenie w paru miejscach.
Do tej pory nie umie zrozumieć, jakim cudem jego biedny brat znalazł w sobie tego dnia tyle odwagi, by sprzeciwić się szalonemu Abelardowi - jego gniew po dzień dzisiejszy wydaje mu się najstraszliwszą ze wszystkich rzeczy, których doświadczył w życiu. Te wstrętne krzyki, urywane i ochrypłe, jak kaszlnięcia, świdrujące spojrzenie szarych oczu i...
Ale Sinclair był inny, to prawda. Pierwiastek szaleństwa, który zaszczepił w nich ich parszywy ojciec, objawiał się w tym chłopcu zupełnie inaczej. To było... dobre szaleństwo. Szlachetne.
Waleczna dusza, ogromne serce. Sinclair jawił mu się w tamtych czasach, jak cholerny rycerz, który ratował go ze szponów okrutnego Abelarda, ilekroć wpadał w naprawdę poważne kłopoty.
Tak bardzo się cieszy, że jego syn nie musi przed nim uciekać. Do tej pory nie może sobie wybaczyć wszystkich tych sytuacji, w których gniew brał nad nim po prostu kontrolę i kazał mu robić rzeczy, których nigdy nie chciał robić temu biednemu chłopcu. Sinclair nigdy by mu tego nie wybaczył.
Ale to już skończone, Sinclair - dodaje w myślach, spoglądając na swój mały cud z determinacją, by spełnić swą obietnicę - już nigdy więcej go nie skrzywdzę.
I czuje to - czuje na swej twarzy dotyk jego dłoni, niby motylich skrzydeł - smukłe palce prześlizgują się po twarzy, muskając ją delikatnie, a oczy, przepiękne, sarnie oczy o barwie bezchmurnego nieba, błądzą po jego obliczu, rozświetlając się naturalnym zachwytem, pod którym Alexander czuje się aż dziwnie zawstydzony, jakby znów miał tę piętnaście lat, chowając rumieniec za kurtyną długich włosów.
I nagle, jak na ustalony sygnał, ich usta zaczynają się do siebie przybliżać - żaden z nich nie wypowiada choćby i jednego słowa, aby w następnej chwili stracić taką możliwość.
To nie jest gwałtowna pieszczota, nie przepełnia jej ogień - zetknięcie ich warg jest tak czułe i ciepłe, przepełnione wszelkiego rodzaju uwielbieniem.
Louis pierwszy cofa się delikatnie, a kiedy pan Bealford na niego spogląda, ma wrażenie, jakby oglądał żywe dzieło sztuki - z tym rumieńcem i spojrzeniem, w których odbijają się setki emocji, jawi mu się, jako najpiękniejsze stworzenie na całym świecie. Legendarne nimfy ze swymi koronami z kwiatów i gałęzi, nawet one nie mają w sobie tyle uroku, co on.
Odnosi niemądre wrażenie, że cały ten nieszczęsny wypadek na schodach (a nawet to, co działo się przed nim) nigdy nie miało miejsca. Znowu znajdują się w błękitnej sypialni, a Elise wcale im nie przerwała, nie zapukała do drzwi i teraz, nareszcie, mogą o tym wszystkim porozmawiać, mogą być sobą.
  ― Jesteś naprawdę przepiękny, mój chłopcze ― wyrzuca z siebie z zachwytem, obejmując chłopca w wąskiej talii. To zadziwiające, ale mimo tego, że nie czuje pod palcami sztywnych szwów gorsetu, jego dłoń wciąż przesuwa się po idealnej krzywiźnie. Stara się nie poddawać idiotycznemu gorącu, ale jak, jak mu nie ulec, kiedy walczy z nim już od tak dawna? Nie umie się oprzeć tym wargom, jasnym lokom i...
Zsuwa dłoń niżej, sunąc nią po zewnętrznej stronie uda. Obaj dobrze wiedzą, gdzie zmierza, ale na razie, niczym prawdziwy łowca, jedynie się z nim drażni. Do momentu, gdy o jeden z palców nie zaczepia coś wyjątkowo... specyficznego, ukrytego pod materiałem delikatnych spodni panicza.
Cóż takiego może tam chować ten mały skandalista?
W jednej chwili robi mu się jeszcze goręcej, przez podbrzusze rozlewa się nowa porcja żaru - naciska jednym z palców na długą tasiemkę, dochodząc do kolejnej z nich, złączonej z poprzednią czymś twardszym. Zapięcie?
  ― Co masz na sobie ― pyta nagle, przyciskając swoje wargi do jego małego ucha. Sam nie wie, kiedy znowu się do niego przycisnął, kiedy zaszarżował na to drobne ciało, wciskając je w pokrytą starymi malowidłami ścianę. Musi się natychmiast uspokoić - Lou może być wciąż obolały po wypadku, nie powinien go tak... forsować.
Ale to cholerne zapięcie, to zapięcie, oznacza, że gdzieś tam musi być reszta, że musi być do czegoś przymocowana, to oczywiste!
Chłopiec nie odpowiada i Alexander sam nie wie już, czemu, ale skoro go nie odpycha, skoro tego nie robi, nie może protestować, na pewno nie.
Sięga do wiązania przyległych spodni, rozprawiając się z jedwabną tasiemką przy użyciu jednej dłoni - druga przemyka pajęczo po jednym z bioder, by wślizgnąć się, niby do siebie, pod koszulę chłopca. Sunie teraz po jasnej skórze, zmierzając bezczelnie w stronę jednego z twardniejących sutków.
  ― Doprowadzasz mnie do szaleństwa ― wyznaje, zduszonym szeptem, pozwalając, by druga dłoń zanurkowała w jego spodniach ― samą myślą o tym, że masz czelność ze mną rozmawiać, kiedy jesteś tak ubrany. To bezczelne, Louis  ― och, już czuję koronkę majtek, już ma pod palcami uwięzioną pod półprzezroczystą tkaniną ptaszynę. Nie bawi się w zbędne gierki, od razu ujmuje ją całą w dłoń, łącznie z nabierającymi gorąca i jędrności jądrami.  ― Nie powinieneś prezentować się w takim ubraniu przed swoim ojcem ― kontynuuje, krzywiąc wargi w jadowitym uśmiechu, gdy odpowiadają mu jedynie urywane, wysokie jęki.
Dotyk znika nagle, wędrując w inne rejony - długie palce badają teraz dokładnie kształt pasów i zapięć, podczas, gdy te, należące do prawej dłoni, zaciskają się na sztywniejącym sutku. Pan Bealford odsuwa się na moment od tego nieskończenie przyjemnego do zbadania zjawiska, by móc dokładnie widzieć wpływający na twarz rumieniec w chwili, gdy miękkie spodnie zsuwają się z cichym szelestem do samych kostek zgrabnych nóg, stawiając panicza w wyjątkowo... odsłoniętej pozie. Biała koszula kontrastuje wściekle z zielenią koronkowych majteczek i podwiązek. Smukłe uda wyglądają teraz, jak prezent, który trzeba odpakować, ale Alexander nie chce tego robić.
Woli pozostawić go takim, jaki jest. Ozdobionym, uroczystym... nieskończenie podniecającym.


Koss Moss - 2018-06-03, 18:38

           To takie podniecające. Ubierając na siebie rano bieliznę w szlachetnym odcieniu ciemnej zieleni, wraz z pięknym pasem i pończochami, Louis nawet nie przypuszczał, że ktoś ją dzisiaj zobaczy. Nie planował, że tego dnia uwiedzie swego ojca. To stało się samo, niemożliwe do przewidzenia ani kontrolowania.
Ich oddechy zlewają się w jeden i Louis opiera się o ścianę, z ledwością wytrzymując to uważne spojrzenie, i wtedy…
Dłonie Alexandra niecierpliwie rozsznurowują gorset. Louis wije się pod ich dotykiem, jest pewien, że już za chwilę poczuje to, czego tak bardzo pragnie, ale tak się nie dzieje: kiedy otwiera oczy, widzi, jak ojciec rzuca jasny gorset w paszczę płomieni, NIE!
Przypomina to sobie i nagle słowa Alexandra i jego gadzi uśmiech wiążą się z niepokojem – to bezczelne, Louis, nie powinieneś prezentować się w takim ubraniu przed swoim ojcem.
  ― Nie odejdziesz teraz, prawda? ― sapie młodzieniec, chwytając go oburącz za nadgarstki. ― Nie odejdziesz.
Przyciąga jego dłonie i gwałtownym, rozpaczliwym ruchem kładzie na swych pośladkach, szeroko otwartymi oczami lustrując arystokratyczne, przystojne oblicze pana Bealforda w poszukiwaniu oznak jadu, odrazy, zimna.
Nie znajduje nic. Alexander jęczy nisko i chrapliwie, a jego palce zaciskają się na jędrnych krągłościach. Po chwili Louis dostaje upragnione potwierdzenie w słowach wyduszonych z wyraźnym trudem – i z zagubieniem.
  ― Nie odejdę.
Panicz wypuszcza przeciągle powietrze, po czym wreszcie uśmiecha się figlarnie, opierając obie dłonie na twardej piersi mężczyzny. Czuje pod palcami cudownie ukształtowane mięśnie, czuje bicie jego serca – czuje wszystko, co Alexander mógłby chcieć ukryć, ale po co, po co miałby się teraz chować? Przecież już to robili. Już byli ze sobą, a teraz Louis pragnie tylko przypomnieć sobie, jakie to było. Za późno na wstyd, refleksję, ucieczkę, skoro żaden z nich nie wycofał się wcześniej, zanim młodzieniec miał ten nieszczęsny wypadek. Poza tym, na litość boską, pasują do siebie: dwaj Bealfordowie. Dwaj mężczyźni o wyrafinowanym guście. Młodzieniec i mężczyzna tej samej krwi, darzący siebie głęboką miłością, oddaniem i wzajemną fascynacją. Louis nie potrzebuje żadnych więcej argumentów, by oddać się własnemu ojcu tu, w tym starym obserwatorium. Sprawić mu rozkosz własnymi ustami, zapoznać się z każdym skrawkiem tego wspaniałego, jakby wyrzeźbionego ręką artysty ciała. Ale… czuje coś w nim, czuje wahanie, którego nie potrafi wyjaśnić w kontekście tego, czego się dowiedział. Coś, co sprawia, że Alexander ma opory przed tym, czego obaj pragną. Louis ich nie chce, nie chce żadnych barier, bo w przeszłości było ich zbyt wiele. Czy da się tak? Czy może go nauczyć kochać i nie myśleć?
  ― Więc pocałuj mnie mocno ― mówi stanowczo i pochyla się do przodu, wypinając pośladki jak zwykła kurwa. Zbliża wargi do ust ojca, gotów sam to zrobić – jest przecież tylko człowiekiem, i naprawdę go pragnie – ale nie musi. Nie musi, ponieważ Alexander przysuwa się do niego, przyciska go do ściany i niweluje odległość między ich ciałami. Potem zaś wszystko dzieje się tak szybko.
  ― Och! ― Louis może tylko krzyknąć, nim zachłanne usta miażdżą jego. Język mężczyzny wdziera się między jego wargi, i chłopak wbija paznokcie w szerokie barki, odruchowo zwierając uda, gdyż to, co się dzieje, oddziałuje bezpośrednio na dolne partie jego ciała, zwłaszcza tę jedną. ― Mmmh!
Ojciec ściska jego pośladki w naprawdę prymitywny i ordynarny sposób, językiem zawłaszczając każdy skrawek jego ust. Jest okropny, wulgarny, niesamowity. To boli, gdy nadużywa zębów, i odbiera tchnienie, gdy wciska mu język do gardła, ale młodzieniec za żadne skarby nie przerwałby tego lizania, to zbyt przyjemne, zbyt dobre. Odwzajemnia pieszczotę, zsuwając palce niżej. Przez materiał koszuli ojca wyczuwa kciukami jego sztywne sutki i jęczy zdławienie. To takie intensywne, takie…
Unosi jedną nogę, a Alexander błyskawicznie podtrzymuje mu udo w górze, zmuszając do owinięcia się. Dzięki temu mogą być jeszcze bliżej – ich krocza przywierają do siebie i teraz Louis w końcu jest w stanie poczuć, jak bardzo prawdziwe jest to zbliżenie, i jak daleko jest ojcu do odejścia.
Ma ochotę paść przed nim na kolana, rozszarpać jego spodnie i wydobyć go na wierzch, a potem wylizać każdy jego cal, spić z niego każdą kropelkę, dowiedzieć się na nowo, jaki ma smak. Tak żałuje, że zapomniał! Ale to nic – to nic, ponieważ teraz czuje się tak, jakby dostawał go po raz pierwszy, a pierwsze zbliżenia otacza zawsze ta magiczna, niepowtarzalna aura budząca ekscytację i ciekawość: jaki jest TAM?
Alexander odsuwa się tylko po to, by zaatakować pod innym kątem. Dłonią obmacuje syna w najintymniejszych miejscach, a Louis, Louis zsuwa palce z sutka w bok i dobiera się do zapiętych schludnie guzików, by rozpiąć je, jeden po drugim.
Nie może już tego wytrzymać, nie potrafi.
  ― Nnnh… ― Reaguje na wrzynającą się w jego krok męskość bardzo żywo. Porusza się i ociera. Drży też, kiedy Alexander z uda przenosi dłoń na jego bok, podwija koszulę, przesuwa materiał w górę i znaczy swym dotykiem rozpaloną skórę.
  ― Mm… zdejmij… ― wydusza krótko, kiedy znów przechylają głowy, by skosztować się jeszcze inaczej, choć niemniej ordynarnie. Kolano Louisa drży, jeszcze chwila i naprawdę osunie się na ziemię, osunie i zrobi to, o czym myśli. Alexander jest taki pociągający, tak obłędnie pachnie, tak władczo i ekscytująco chwyta go, zawłaszcza. Jest w jego traktowaniu jakaś przedmiotowość, jednak Louis nie widzi w niej nic oburzającego, bo sam ma ochotę wykorzystać go jak obiekt, przygnieść do podłogi, och, i usiąść na nim, i pokazać mu swoje wszystkie francuskie talenty i sekreciki.
  ― M-hhh ― jęczy słabo, gdy palce ojca znów zaciskają się na jego sutku, a koszula opada na ziemię. Ostatnie dwa guziki górnego odzienia ojca wyrywa jednym szarpnięciem za materiał, a potem ze zduszonym westchnieniem przyciska dłonie do jego nagiego torsu. Nie może uwierzyć w to, że jest tak idealny, że w ogóle można mieć takie ciało, że on może.
  ― Boże ― sapie, kiedy odrywają się od siebie, i machinalnie przecina szybkim ruchem języka łączące ich wargi nitki śliny. ― Boże ― powtarza drżącym szeptem i przyciska wydatne usta do jego szyi, składając na niej chaotyczny, mokry pocałunek zwieńczony ukąszeniem ostrych ząbków. Nakrywa kciukami jego sutki, narwany jak zwierzę, napalony jak najbardziej ordynarny kutas, którego tylko raz do roku stać na ładną dziwkę. Sam się sobie dziwi, bo nigdy nie odczuwał czegoś takiego, i chyba oszalałby, gdyby Alexander znów zaczął się wahać, gdyby się odsunął.
Stawia obie nogi na ziemi, kopie niedbale jeden z butów, które jakiś czas temu zsunął z niewielkich stóp, i zsuwa się niżej, całując rozpalone ciało raz gwałtownie i boleśnie, raz delikatnie, z cichym cmoknięciem, aż dociera do sutka – i poświęca mu całe zainteresowanie, ssąc i liżąc tak, jakby od tego zależało jego życie. Drobny języczek napiera na przytrzymywaną przez zęby brodawkę, by zaraz potem szaleć wokół niej, kiedy usta zasysały ją całą, wraz z otoczką. Jedną dłoń zsuwa na biodro mężczyzny, które jest teraz trochę dalej, już go nie dotyka, a z niego przesuwa na przód jego spodni i wkłada palec między materiał a rozpaloną skórę; odciąga. Przerywa gorliwe pocałunki, by spojrzeć w dół, zajrzeć w spodnie ojca z czołem opartym o jego kość obojczykową.
  ― Jest… piękny ― wyznaje bez namysłu. ― Przepiękny.


H.K.M. - 2018-06-03, 20:49

           Opiera się o ścianę, nie panując nad głośnym westchnieniem, które wyrywa się spomiędzy rozchylonych warg. Walczy o każdy oddech, ale jest jak rozbitek, któremu okrutne morze odbiera ostatnią deskę ratunku. Za chwilę osunie się w ciemną toń, oddając bez pamięci pożądaniu.
Cudowny chłopiec całuje jego skórę, zasysa się na zesztywniałym sutku - to takie nieprzyzwoite - młody mężczyzna, pieszczący jego sutek, wylizujący każdy centymetr ciała, które przyczyniło się do jego powstania. Ciszę wypełniają wymowne, nieprzyzwoite odgłosy, a każdy z nich, podrywa coś w jego podbrzuszu, sprawiając, że znów drży, zapomina się i...
  ― Do diabła ― klnie cicho, wykrzywiając wargi w przepełnionym rozkoszą, rozleniwionym uśmiechu. Mała dłoń wślizgnęła się wężowym ruchem za pas spodni i bielizny, odchylając go, by ułatwić ciekawskiemu spojrzeniu dostęp do jego intymności.
Czuje gorący oddech na swojej szyi - to zawstydzające, ale mógłby dojść już tylko od tego. Szyja od zawsze stanowi jego czuły punkt, ale mało ludzi zdaje sobie z tego sprawę - to w końcu takie niemęskie, lubić, gdy ktoś pieści twoją szyję.
  ― Jest... piękny ― słyszy nagle drżące słowa, które znów wyrywają z niego zdradliwy jęk. ― Przepiękny.
Porusza biodrami, przełykając ciężko ślinę. Czuje się nagi, obserwowany i cholernie bezbronny - może szczerze przyznać, że jeszcze nigdy nie czuł się w taki sposób, ale nie potrafi, jeszcze nie teraz, gdy resztki dumy trzymają go przy złudnym poczuciu kontroli nad sytuacją.
Pragnie, by Louis wziął go w dłoń - by zacisnął na nim swoje szczupłe paluszki i naciągnął skórkę, odsłaniając zaczerwienioną główkę. Czy w nią też wpatrywałby się z takim głodem... z takim zachwytem?
Wciąż nie może uwierzyć, że to robią - chłopiec i mężczyzna, ojciec i syn - tkwiący ze sobą w miłosnych objęciach, dotykający swych ciał, oglądających swe ciała, jak cholerne dzieła sztuki - niewłaściwość tego czynu jest tak oczywista, że powinien on być równoznaczny z potępieniem.
A może już teraz znajdują się w piekle? Może to, co teraz robią, zapewni im już na stałe miejsce w najgłębszych czeluściach, którymi tak straszono go w dzieciństwie?
To powinno go przerażać, naprawdę. Ale nie przeraża, nie potrafi.
Chwila napięcia przeciąga się niemiłosiernie - powinien coś powiedzieć, coś zrobić, ale potrafi tylko dyszeć i patrzeć w pogrążoną w zachwycie twarz przepięknego młodzieńca, pragnąc pokazać mu całym sobą, że niczego nie pragnie bardziej, by wreszcie sprawdził jak to jest dzierżyć w dłoni kutasa, który dał mu życie. Chce wiedzieć, jak szybko smukłe paluszki przykleją się do ubabranej w sokach męskości, jak ściśle będą do niej przylegały, jak ciasno go sobą otulą, jak...
  ― Louis ― wydusza z siebie na granicy szaleństwa. Dotknij mnie chce powiedzieć, ale te słowa nie przechodzą mu przez gardło, coś go blokuje, coś nie pozwala mu tego zrobić.
Czy to świadomość, że po tych właśnie słowach nie będzie już odwrotu? Że kiedy już padną, nigdy, przenigdy nie będzie mógł się wykpić tego, że pragnie robić ze swoim pierworodnym rzeczy tak odrażające, że...
Drobna ręka puszcza pas spodni, by wsunąć się do ich wnętrza i w końcu nadchodzi ten upragniony moment - obaj jęczą zduszenie w tej samej chwili, niezdolni do wyrażania swych odczuć w inny sposób - druga dłoń obejmuje go za szyję (to takie przyjemne, bogowie, takie przyjemne), zmuszając go do spojrzenia prosto w przyćmiony mgłą pożądania błękit. I Alexander patrzy, odkrywając, że widzi w nich tak samo rozpaczliwe błaganie, jakie więzi okrutnie jego samego.
Chłodne palce ściskają trzon jego erekcji (zaraz eksploduje, to za dużo, to nie może być tak dobra, nie ma prawa!), wyciągając ją na wierzch. Chłodne powietrze otula go niemalże tak szczelnie, jak czyni to wnętrze bladej dłoni, która układa się na nim odrobinę inaczej i powoli, nieznośnie powoli przesuwa się w górę i w dół, zsuwając i nasuwając gotowy do odkrycia swej tajemnicy napletek.
Krople potu roszą obficie jego nagi tors - jest mu tak gorąco, że momentalnie normalne oddychanie staje się po prostu niemożliwe. Jego uda drżą, gdy walczy, przegrywając walkę z własnym ciałem. Rozluźnia zaciśnięte pięści, wyciągając dłonie do otulonych koronką pośladków. Na samą myśl o tym, że jeszcze przed chwilą pieścił ukryty za koronką skarb, robi mu się słabo.
I wtedy, dopiero wtedy zerka w dół, pozwalając, by uderzył go ten nieprawdopodobny obraz - obraz małej, zgrabnej dłoni, przesuwającej się po jego czerwonym kutasie, błądząc po delikatnej skórze, wykręcając i prostując ścieżki nabiegłych krwią, wypukłych żył.
Nie traci czasu, choć jest pewien, że mógłby poddać się temu uczuciu, zapominając o dopieszczaniu pojękującego przy nim chłopca. Nie może go tak zostawić, to byłoby okrutne. Musi zająć się jego wymuskaną ptaszyną, musi... choć na nią popatrzeć.
Nie zmieniając pozycji, sięga do majteczek i odchyla poły materiału na bok, uwalniając spod nich rozsiewającą słodki aromat erekcję. Przechyla go tak, by bielizna odsłoniła nawet okrągłe jądra, ściskając je delikatnie, uwydatniając ich apetycznie okrągły kształt.
I znowu na niego spogląda - z twarzą zastygłą w dziwnym napięciu, sam także sięga po swoje maleństwo, ujmując go ostrożnie między dwoma palcami, zupełnie, jakby dzierżył w nich sobie cygaro, nie pulsującego członka.
On także jest powolny - naciąga skórę w rozciągniętym w czasie ruchu, nie mogąc uwierzyć w to, że dotyka prawdziwego ciała. Louis jest miękki jak jedwab, delikatny, jak pawie pióra. Na jego podbrzuszu nie widnieje ani jeden włosek i ani jednego z nich nie czuć pod palcami.
Prawda uderza go nagle, zupełnie tak, jakby ogrom tego, co tu wyczyniają, postanowił zdzielić go po prostu w twarz prosto z otwartej, targanej wściekłością ręce.
Jego syn trzyma w swojej dłoni jego kutasa. On sam trzyma jego własną ptaszynę, dzierży ją, jak cholerne berło.
  ― Boże ― wydusza z siebie trwożliwie, choć słowo to nie ma tej mocy, którą mieć powinno. ― Co my wyprawiamy ― kręci głową i choć jest ostatnia rzecz, której by się po sobie spodziewał, uśmiecha się z dziwną lekkością.
  ― Och, tato  ― uświadamia sobie, jak pierwotnym i obrzydliwym jest stworzeniem, gdy na to słowo jego członek drży wyraźnie, zupełnie jakby miał wystrzelić już tu i teraz ― to nie ma niczego wspólnego z bogiem, zapewniam cię.


Koss Moss - 2018-06-03, 21:57

           Nie ma niczego wspólnego z Bogiem, ale żadnemu z nich nie jest on potrzebny do szczęścia. Mają siebie. Sami są dla siebie bogami. Louis marszczy brwi – wygląda niemal, jakby cierpiał, kiedy ojciec przesuwa dwoma palcami po jego nabrzmiałej, uwrażliwionej ptaszynie, jakby bał się, że ją uszkodzi. Ale nawet tak oszczędna pieszczota jest nieziemsko przyjemna, i nieziemsko przyjemnie jest ściskać w tej samej chwili jego dorodnego fiuta, masować go wśród tych specyficznych odgłosów – choć dłoń Louisa jest znacznie mniej cierpliwa i już po chwili po prostu zaczyna mu walić, potrząsając śliniącym się kutasem w rytm ich przyspieszonego bicia serc.
Przez chwilę chłopak zaciska zęby, odurzony i przytłoczony intensywnością tego zbliżenia, a potem instynktownie wtula nos w szyję mężczyzny i z zamkniętymi powiekami obcałowuje jego rozpaloną szyję, podgryzając, szarpiąc, ssąc, aż zostają na niej purpurowe ślady, którymi na razie zupełnie się nie przejmuje. Potem zerka w dół, na ich kutasy, na wyłaniające się spod napletka mokre główki, och, szlag. Jęczy zdławienie, instynktownie szarpie biodrami tak, że jego ptaszyna wyślizguje się spomiędzy palców ojca, i nagle obejmuje obydwa fiuty naraz. Zimny sygnet styka się z rozpaloną skórą, powodując dreszcze. Alexander, którego oddech owiewa zarumienioną twarzyczkę panicza, splata z nim palce i robią to razem. Masturbują się, zapatrzeni między swe ciała, w tę małą przerwę, w której ich zaczerwienione główki pojawiają i nikną w śliskiej skórze w coraz szybszym tempie – i coraz trudniej dostrzec jest ten moment, w którym chowają się pod napletkiem. To tak intensywne, że wręcz niewiarygodne, i Louis znów otacza mężczyznę udem, znów zostaje przez niego podtrzymany w mocnym chwycie lewej ręki.
  ― Och ― jęczy, zlany potem, i wygina się lekko, odrzucając głowę, a zarazem eksponując smukłą szyję i wystającą lekko grdykę. Ich męskości ślizgają się po sobie, soki mieszają się ze sobą, i Louis już nie wie, które należą do niego, a które do ojca, i który zapach jest jego, a który Alexandra. I jest dobrze, och – jest kurewsko dobrze, wspaniale. Uchyla powieki i omiata półprzytomnym spojrzeniem twarz ojca, a kiedy tylko widzi jej wyraz, od rau wpija się w jego usta, zawzięcie, choć chaotycznie atakując je językiem. Wypycha biodra w odpowiedzi na ruchy ich dłoni, pieprzy ciasny tunel ich palców, i Alexander też, och, robią to obaj, jakby pieprzyli tę samą dziurkę wspólnymi siłami.
Liżą się więc, choć tak trudno się na tym skupić w obliczu tego, co dzieje się na dole. Młodzieniec wczepia się w ojca ze wszystkich sił, jakby mężczyzna był jedynym stabilnym obiektem powstrzymującym go przed runięciem w przepaść.
― Aa-aach, dojdę ― jęczy panicz, potrząsając rozpaczliwie głową. ― Doo-ojdę… ― powtarza, ale zamiast rozluźnić, jeszcze mocniej splatają palce, i jeszcze bardziej zacieśniają ten rozkoszny tunel. Młodzieńcowi ciemnieje przed oczami. Gałki oczne wywracają się lekko do góry, a z szeroko otwartych, całowanych niespokojnie ust wyrywa się przeciągły, rozpaczliwy jęk.
Louis jest bezradny wobec fali gorąca, która zalewa jego ciało, biegnąc od koniuszków palców ku kroczu, które prawie rozsadza – i z powrotem przez wszystkie żyły, przez wszystkie komórki ciała, ku wszystkim opuszkom, które drętwieją, tracą czucie.
  ― Naa-hhhah…! ― To prawie pisk, i towarzyszy mu potężny rozlew nasienia. Męskość Louisa pulsuje i wypluwa z siebie perłową maź, i teraz już tylko Alexander narzuca to tempo, nie pozwalając zwolnić, tylko on przedłuża to ekstatyczne doznanie do momentu, w którym jego drogi syn nie wydaje z siebie zduszonego jęku i nie wtula spoconej twarzy w jego szyję, jakby chciał się schować.
Przez chwilę trwa tak, i Alexander musi czuć, jak drobne ciało drży całe, jakby stało tak obnażone na dwudziestostopniowym mrozie – z tą różnicą, że gęsia skórka, która je pokrywa, nie jest wywołana zimnem.
Louis sapie słabo, a potem zabiera umazaną nasieniem dłoń, stawia znów obie nogi na podłodze i cofa się o krok. Obdarza ojca nieobecnym, sennym spojrzeniem, po czym uśmiecha się słabo i osuwa na kolana. Zastępuje dłoń mężczyzny na tym cudownym berle. Patrząc na ojca z dołu, klęcząc przed nim w kusej bieliźnie z ptaszyną na wierzchu, narzuca od razu karkołomne tempo, wulgarnie wysuwając z ust różowy języczek – jak ostatnia szmata.
Ale to nie koniec, nie koniec. Przysuwa się, trzepiąc swemu ojcu tak szybko, by ten nie mógł złapać oddechu, i zsuwa nieco niżej. Przyciska ten język do skóry na jego udzie, składając nań mokry, nieprzyzwoity pocałunek. Naćpany zapachem tego wspaniałego, pulsującego, a wręcz wijącego się w jego dłoni fiuta, zmierza powoli ku swemu celowi, a są nim nabite, okrągłe jądra, tak równe i kształtne, jakich nie widział u żadnego kochanka.
Bierze je do ust. Najpierw jedno, to prawda. A zaraz potem, wypinając się i wyginając w zadziwiający sposób, wpycha zachłannie jeszcze drugie, aż w jego policzkach pojawiają się wybrzuszenia.
I zwala mu, a kropelki preejakulatu co jakiś czas tryskają mu na zarumienioną buzię, zmuszając do mrugania, by odgonić je od oczu.
Patrząc nieobecnie zza jego męskości to na twarz mężczyzny, to na jego cudowną klatkę piersiową, naprawdę nie wie, jak mógł przez tak wiele lat powstrzymywać się przed tym, by to wszystko zrobić, ponieważ teraz – och, wie o tym – teraz już nie będzie potrafił.


H.K.M. - 2018-06-03, 23:07

           Teraz nie potrafi myśleć inaczej - do tego musiało dojść prędzej, czy później - musieli się w końcu odnaleźć, zobaczyć, dotknąć. Posmakować i zakochać się w tym, czego skosztowali.
Zgodność pomiędzy nimi jest wręcz chora - są jak dwie przekładnie, napierające na siebie w zgodnym rytmie, ustępującym sobie, by cały mechanizm pożądania działał we właściwym, choć nieco, przecież, rozdygotanym tempie.
Dyszy ciężko, starając się utrzymać powieki otwarte - ich kutasy ślizgają się o siebie, opluwając się wzajemnie klejącą mazią, cieknąca główka wsuwa się między napięte jądra, sztywne trzony napierają na siebie w niemalże morderczym uścisku. Cała masa intymnych doznań miesza im w głowach, sprawia, że świat momentalnie przewraca się do góry nogami, odsłaniając przed nimi wymiar zupełnie innej rzeczywistości, która w ogóle nie jest już taka sama. Która z tamtym światem nie ma już niczego wspólnego.
Niemalże krzyczy, gdy jego szyja zostaje zaatakowana po raz kolejny - odchyla bezwstydnie głowę, dając chętnym wargom więcej dostępu do przestrzeni za uchem. Wciąż oparty o ścianę, nie może uwierzyć, do czego doprowadza go jego własne dziecko, jak blisko mu to absolutnego obłędu, do totalnego szaleństwa.
Rozwiera usta, spoglądając przez moment w błękitne oczy - wie o tym, że Louis dojdzie, zanim on sam orientuje się w tym fakcie. Wie o tym, ponieważ widział go już takim, ponieważ wie, jak ta przecudna istota wygląda, kiedy przyjemność staje się dla niej zbyt przytłaczająca, a rozgrzane ciało, młode i wygłodniałe wszelakich doznań, nie umie sobie z nią poradzić i pragnie znaleźć dla niej ujście.
  ― Aa-aach, dojdę ― słyszy jednak i dziękuje za to bogom, bo nikt nigdy nie powiedział tego słowa równie pięknie, co drżący przy jego ciele chłopiec. Jest śliczny, jak aniołek (niewinny, kochany) i zepsuty, jak ostatnia kurwa. I to takie niesamowite - to, ile kontrastów mieści w sobie ten młody człowiek. ― Doo-ojdę... ― powtarza tak żałośnie, zupełnie jakby odczuwana rozkosz sprawiała mu już cierpienie. Pan Bealford ma ochotę objąć go ciasno ramionami i zapewnić o tym, że wszystko będzie dobrze, rzecz jasna, ale nie może, bo sam jest zdjęty przyjemnością tak wielką, że ledwo może oddychać. Cóż więc dopiero mówić o używaniu jakichkolwiek słów.
Słów, które - jak się później okazuje - po chwili i tak są absolutnie zbędne, ponieważ błękitne oczy znikają nagle, ustępując miejsca kurtynie rzęs, zza której błyskają tylko białka, a spomiędzy przygryzanych warg, wydobywa się jęk o mocy huraganu. Jęk, który burzy wszystkie mury i ściany, w jakich kiedykolwiek zabarykadował się Alexander Bealford.
Jest zaskoczony tym, że jego dłoń nawet przez chwilę nie przestaje się poruszać - czuje ciepłe nasienie, które zalewa obficie jego męskość, spływając po ciepłej skórze kleistymi strugami - rozmasowuje je dokładnie, naznaczając się żywym dowodem spełnienia swego przepięknego maleństwa. I to wszystko dzięki ich palcom, ich fiutom, spojrzeniom, ustom i...
Mniejsza dłoń znika nagle, drżące ciało odsuwa się od niego wolno - spogląda w zarumienioną twarz akurat w momencie, by dojrzeć na niej marzycielski uśmieszek. Ma doskonały widok na drobne ciało, odziane w resztki potarganej odzieży. Zwraca uwagę na długie nogi, na pas od pończoch. Na kołyszącego się przy materiale majteczek mięknącego z wolna penisa.
Posłusznie wypuszcza z uścisku własnego członka, ale nie musi się trudzić zbyt długo dyskomfortem spowodowanym brakiem dotyku - już po chwili czuje na sobie smukłe palce i... w jednej chwili młody panicz zaczyna mu walić dłonią, robiąc to tak szybko, tak wulgarnie i niedelikatnie, że...
Sztywnieje, niemalże wciskając się w ścianę - zamyka oczy, będąc w stanie wypuszczać z siebie splatane z gwałtownym oddechem jęki, a jego kutas, och, jest obciągany w tym szaleńczym tempie i zaraz, za chwilę...
― O-oaaach ― nie poznaje swojego głosu, to przecież nie jest jego głos. On tak nie jęczy, nigdy. ― A-ach... Louis! ― jego jądro zostaje zgarnięte do wnętrza gorących i wilgotnych ust; wrażliwe ciało reaguje natychmiast, wyciskając z główki więcej przezroczystej mazi, zwieszającej się z czubka kleistymi nitkami, które co jakiś czas, podrywane gwałtowniejszym szarpnięciem zręcznej dłoni, rozrywają się, osiadając na jasnych lokach i zarumienionych policzkach.
I Alexander robi to - rozszerza uda, wypinając swe biodra, jak ostatnia ladacznica, dając zwinnemu językowi dostęp do każdego fragmentu swego ciała. Duże dłonie wplątują się w jasne włosy młodzieńca, szarpiąc za nie gwałtownie (och, żałuje tego, ale nie potrafi nad sobą panować, już nie). Uderza potylicą o ścianę, ale lekki ból nie przywraca mu kontroli nad ciałem - pot zalewa gęsto unoszącą się w płytkich wdechach klatkę piersiową, przylepia włosy do zaczerwienionej twarzy. Podbrzusze faluje, ściska się w gwałtownych skurczach, uda drżą, jakby za chwilę miał runąć na ziemię.
Jest coś niezwykle żałosnego w tych jego jękach i postawie - coś, co niemożliwie go zawstydza (jest przecież jego ojcem, autorytetem, a teraz daje sobie robić te wszystkie rzeczy), ale nie ma nawet sił, by się przed tym wzbraniać, nie może.
Przyciska się wilgotnym kutasem bliżej przesłodkiej twarzyczki - nabiegły krwią trzon wyślizguje się ze zwinnej rączki, pozostawiając na niej ich zmieszane nasienie.
― Otwórz ― chrypi ciężko, dziękując wszystkim bóstwom za to, że niczego nie musi tłumaczyć. Różowe wargi rozwierają się posłusznie i uderzają go wspomnienia bożonarodzeniowej nocy, ten widok, łudząco podobny, a jednak całkiem inny. Tym razem nie powstrzymuje się już, przecież nie musi - wsuwa rozpaloną męskość do środka zaczerwienionych usteczek i strzela, wyrzucając z siebie ochrypły okrzyk najpierwotniejszego wyrazu rozkoszy.
Nie wie, ile razy jego lędźwie podrywają się, zmuszając ciało do wypuszczenia kolejnej fali białawej mazi - unosi się i opada, a potem, wreszcie, uderza spoconymi plecami o ścianę i (och, jest skończony) osuwa się po niej wolno, nie otwierając oczu, nie ważąc się chociaż uchylić dziwnie wilgotnych powiek.
Kiedy je otworzy, będzie musiał spojrzeć na panicza, a kiedy na niego spojrzy, nic już nie będzie takie samo. Wie o tym, jest tego absolutnie pewien.
Milczy tak przez długą chwilę, normując oddech. Po chwili rozlega się specyficzny hałas (oczyma wyobraźni widzi, jak chłopiec osuwa się na ziemię tuż obok niego). Drobna dłoń układa mu się na kolanie, a twarz... cóż, aż wibruje od tego intensywnego spojrzenia, które niewątpliwie się w nią wwierca.
― Czy wszystko w porządku, ojcze? ― pada pytanie, a on nie może nie zwrócić uwagi na to, że "ojcze" nie brzmi, jak tato ― Ja... Było mi z tobą wspaniale.
Och, wcale nie potrzebuje tego zapewnienia. To oczywiste, że było im ze sobą wspaniale, to więcej, niż pewne. Uśmiecha się blado i wreszcie, bardzo nieśmiało, rozchyla powieki, spoglądając na chłopca z sercem w okolicach przełyku.
Zrobili to. Dotykali się. Naprawdę to zrobili.
― Tak ― odpowiada z wahaniem, by zaraz dojść do wniosku, że... wszystko naprawdę jest w porządku. ― Tak ― powtarza, wyciągając ramię, by przyciągnąć spoconego młodzieńca do siebie.
Z nieba nie biją gromy, a kurz pozostaje na półkach. Śnieg sypie nieprzerwanie, deski skrzypią pod ich nogami i świat trwa, zupełnie tak, jakby nie wydarzyło się nic szczególnego.
Jak może być tak ślepy, zastanawia się Alexander, gładząc miękkie loki, by nie widzieć, jak bardzo szczególne było to, czego przed chwilą doświadczył?


Koss Moss - 2018-06-04, 00:12

           Louis z ulgą wtula się w zmęczone ciało ojca: układa policzek na jego ramieniu i tuli do niego jak złaknione poobiednich pieszczot kocię. Długo trwają w ciszy, wsłuchując się w swoje oddechy, gładząc po włosach, rękach, piersiach. Panicz machinalnie składa czuły pocałunek na ojcowskiej grdyce. Cóż, wszystko jest w porządku, już nie muszą się docierać. Mogą tu zostać tak długo, jak chcą, całować się, dotykać, jakby poza starym obserwatorium nie istniał świat.
  ― Jesteś niesamowity ― mruczy Louis i naprawdę ma to na myśli; nie wie, czy kiedykolwiek ktokolwiek tak działał na jego zmysły, czy kiedyś zdarzyło mu się do tego stopnia pragnąć wylizać komuś jaja. Wzdycha i uśmiecha się z roztargnieniem do swoich myśli, przełykając ślinę wciąż jeszcze smakującą jego nasieniem. Czy to dziwne, że wciąż jest mu mało – że ma ochotę usiąść na nim i przytulić go mocniej, i ocierać się o niego dopóty, dopóki nie stanie się możliwym umieszczenie tego kutasa w nim, w jego dziurce?
Całuje jednak tylko szyję mężczyzny kolejny raz, czując, jak wielką sprawia mu to przyjemność, i przysuwa wargi do jego ucha.
  ― Tak pięknie jęczysz, kiedy biorę cię do ust. Wiesz… chyba się w tobie zakochałem.
Alexander otwiera oczy i spogląda na syna z wymalowanym na obliczu zgorszeniem i niedowierzaniem; jego brwi unoszą się, a usta rozchylają.
  ― Lou! ― upomina go, ale jego oburzenie nie brzmi na szczere. Młodzieniec wspiera się na dłoniach i unosi nieco, uśmiechając z rozmarzeniem.
  ― Zawstydzam cię, kiedy tak mówię? ― mruczy, nieszczególnie przejęty.
  ― Nie, to nie to ― odpowiada Alexander, choć nie od razu – wydaje się rozbawiony. Pochyla się i składa na czole syna bardzo czuły pocałunek, na który ten przymyka oczy i wplata palce w jego włosy, wzdychając z przyjemności. ― Jesteś czasem niemożliwy.

           Nazajutrz, kiedy Louis budzi się w miękkiej pościeli, nie wie jeszcze, jak rozkoszna czeka go niespodzianka. Dopiero po wezwaniu służby, gdy drzwi otwierają się cicho, zauważa w rękach Mathildy bukiet wspaniałych czerwonych róż i kopertę.
  ― Och, mój Boże ― wydusza, odwracając się od lustra. ― Co to?
  ― Leżały pod twoimi drzwiami ― odpowiada dziewczyna i uśmiecha się lekko. ― Może przysłał ci jakiś zakochany w tobie przystojniak.
  ― Na pewno! ― panicz uśmiecha się szeroko i sięga po kwiaty. Wącha je z przyjemnością, pozwalając na chwilę, by ich miła woń go odurzyła, potem zaś bierze od Mathildy kopertę i zagląda do środka.
  ― I co? ― Służąca spogląda na niego z zaciekawieniem. Nie może mieć panicza, pozostaje więc śledzić z zapartym tchem jego miłosne perypetie. ― Co tam masz?
  ― Tak, to prezent od kogoś, kto mnie kocha ― wzdycha Louis i podaje jej kwiaty. ― Nie mogą zwiędnąć. Zorganizuj wazon, chcę je mieć na biurku. Ale najpierw przygotuj mi kąpiel.
  ― Twój nauczyciel zachorował, masz dziś wolny dzień.
Młodzieniec przyklaskuje na tę myśl.
  ― To cudownie. Pojedziemy do miasta, do mojej ulubionej szwaczki. Zamówiłem u niej ostatnio wspaniały komplet.
  ― A twój ojciec? ― dopytuje Mathilda. ― Nie będzie zły, jeśli znów znajdzie u ciebie takie ubrania?
  ― Mój ojciec? ― dziwi się Louis. ― Skądże znowu. Wyjaśniliśmy to. Już mu nie przeszkadzają.
Dziewczyna wydaje się zdumiona, ale idzie przygotować kąpiel.
Kiedy świeżo odziany panicz schodzi do jadalni na śniadanie, dowiaduje się, że mężczyzny nie ma już w domu. To nic dziwnego; ostatnio dość wcześnie wyrusza do pracy. Ma bardzo dużo zajęć. Co nie znaczy, że koniecznie muszą zobaczyć się dopiero wieczorem.

           Popycha drzwi – są bardzo nowatorskie, mają cztery skrzydła i zamiast otwierać się i zamykać, po prostu się obracają, napędzane ludzką siłą – i staje w wysoko sklepionym holu firmy Bealford. Choć budynek ten z zewnątrz nie jest oznaczony żadnym krzykliwym szyldem, który kierowałby tu zainteresowanych, wszyscy wiedzą, co to za miejsce i do kogo należy.
Panicz podchodzi do kontuaru, za którym siedzi schludnie uczesana, zadbana kobieta. Jest bardzo atrakcyjna, ale przy tym śmiertelnie poważna. Coś w jej spojrzeniu budzi respekt, choć gdy spogląda na panicza, jej oczy rozbłyskują i podnosi się z miejsca.
  ― Panicz Bealford ― wydusza zdziwiona.
  ― W istocie. Czy mój drogi ojciec jest w biurze?
  ― Zgadza się. Prowadzi jednak negocjacje z ważnym klientem ze Stanów. Oczywiście mogę poprosić, jeśli panicz sobie życzy, to żaden…
  ― Nie, proszę mu teraz nie przeszkadzać. Kiedy klient wyjdzie, przekaże mu pani to. ― Podaje jej brązowy pakunek. ― Niech pani powie, że to od jego księżniczki.
Kobieta patrzy na panicza dziwnie, ale chłopak powiedział to słowo tak wyraźnie, że nie ma mowy o pomyłce.
  ― Cóż… oczywiście ― odpowiada ostrożnie, zagarniając do siebie pakunek.
  ― Proszę nie robić takiej miny. ― Panicz śmieje się dźwięcznie. ― Nazywa tak moją matkę, kiedy są w domu.
Portierka kiwa głową, uśmiechając się, jakby zrozumiała niedorzeczność swoich skojarzeń.
  ― Przekażę, paniczu. Coś jeszcze? Chce panicz pozwiedzać firmę, porozmawiać z pracownikami?
  ― Właściwie… czemu nie? ― Louis przystaje na jej propozycję. Oddaje jej do przechowania swoje zakupy i u jej boku wchodzi do pomieszczeń służbowych, by zobaczyć to, co kiedyś pewnie będzie należało do niego. Och, jest co oglądać.


H.K.M. - 2018-06-04, 01:25

           Joseph Weston uśmiecha się nieszczerze, popatrując na niego z niedowierzaniem.
  ― Panie Bealford ― przemawia do niego, raniąc go swoim prostackim akcentem. Amerykanie są obrzydliwi, a ich bełkot nie ma niczego wspólnego z prawdziwym angielskim. Bezmózgie zwierzęta. Koloniści, dzieci dzikusów - och, jak bardzo nimi gardzi. Jak bardzo.
Gdyby nie ich pieniądze, już dawno oddzieliłby się od stanów, odcinając wszystkie swoje wpływy, które zapewniają tej zgrai idiotów dochody.
Niezgrabna łapa sięga po filiżankę z herbatą; handlowiec (w życiu nie nazwie go buisnessmanem) przykłada ją sobie do nosa i długo wącha, zanim wreszcie powoli, z wahaniem, unurza w niej wargi, oblizując je potem w zamyśleniu.
Bogowie, litości. Zbawienia.
  ― Wydaje mi się, że źle się zrozumieliśmy  ― sztuczna serdeczność nie jest w stanie go zmylić - Alexander słyszy, że ta szumowina śmie się poczuwać za lepszego w jego własnym gabinecie i kraju. Momentalnie wznosi lekko brwi, ale nie daje po sobie poznać, jak bardzo go to wnerwia. Prezentuje sobą wrażenie człowieka rozluźnionego i niezwykle zainteresowanego rozmową.
Co jest, rzecz jasna, absolutnym zaprzeczeniem tego, jak czuje się w rzeczywistości.
  ― Proszę mi wytłumaczyć, co według pana źle zrozumiałem  ― odpowiada niewinnie, wyciągając z kieszeni papierośnicę. Odprowadzany (kiepsko skrywanym) zniesmaczonym spojrzeniem, odpala z rozkoszą papierosa i zaciąga się głęboko dymem, wydmuchując go prosto przed siebie.  ― Jestem ciekaw.
  ― Przepuszcza pan naprawdę świetną ofertę  ― Weston wzrusza ramionami, a uśmiech na jego pomarszczonej twarzy drga odrobinę ― to świetna okazja dla takiej firmy.
  ― Jakiej? ― pyta Alexander z tym samym, niewinnym zainteresowaniem.  ― Jakiej firmy, panie Weston?  ― Dopytuje jeszcze raz, gdy nie otrzymuje odpowiedzi.
  ― Cóż, sam pan rozumie  ― w pomieszczeniu rozlega się jego westchnienie  ― potrzebuje pan czegoś, co uskrzydli to wszystko. Musicie dostać kopa rozwojowego, jak to się mówi. Rozłożyć skrzydła.
Jedno jest pewne - jeśli spodziewał się po Westonie bezczelności, to na pewno nie takiej.
Bardzo powoli podnosi się zza biurka, obchodząc je, by stanąć przy drzwiach. Nie sięga jednak za klamkę - wysuwa dłoń w górę, pociągając za niepozorny sznureczek, który okazuje się być przymocowany do ogromnej planszy z wykresami.
  ― Proszę tu spojrzeć   ― zachęca cicho, wskazując dłonią procent zysku, który wyrysowali dla niego jego pracownicy.   ― Co tu mamy? Pięciokrotne zyski, pięciokrotny przyrost w ciągu roku. Pańska firma zaowocowała czterokrotnym, prawda? Cztery, a pięć? Według mnie jest to naprawdę pokaźna różnica.
  ― Panie Bealford   ― powtarza znowu Weston, wkładając w to jeszcze więcej buty  ― pan nadal mnie nie zrozumiał. Chcę dać panu coś, co sprawi, że stanie się pan pierwszą firmą w całej Anglii. Zaraz po królowej, jak to się mówi.

           Po spotkaniu dręczy go niemiłe przeczucie - boi się, że decydując się na odrzucenie oferty handlowca, przepuszcza życiową okazję na rozwinięcie firmy, ale... nie mógł postąpić inaczej. To, co robi poza pracą, jest jego własnym interesem, ale firmy nigdy nie wmiesza w nielegalne interesy. Ktoś może się kiedyś o tym dowiedzieć i wszystko pójdzie z dymem, strącając go ze szczytu na samo dno. A to oznaczałoby, że wraz z nim, upadnie cała jego rodzina.
Nigdy na to nie pozwoli - nie pozwoli, by nazwisko Bealfordów odbiło się w historii jakimś paskudnym skandalem. Bealfordowie są najpotężniejszym rodem szlacheckim Anglii. Są niepokonani, nieśmiertelni, są żywą legendą wysp i tak ma już pozostać.
W przerwie odbiera na recepcji paczkę - pozornie nie wywołuje w nim żadnego zainteresowania, dopóki Isabel nie wspomina mu o tym, od kogo pochodzi.
To od księżniczki, usłyszał, ledwo się powstrzymując od wytrzeszczenia na nią oczu - panicz prosił, by to właśnie panu powiedzieć.
Nie komentuje sprawy, choć wydaje mu się podejrzana - słowa Louisa były na tyle wymowne, że każda poboczna osoba powinna poczuć się przez nie co najmniej zawstydzona - tym czasem Isabel wydawała się być nimi absolutnie niewzruszona.
Och, może to ten mały manipulator... tyle mówi się o tym, że Bealfordowie słyną ze swych zdolności do manipulacji.
Siada za biurkiem, upewniając się, że nikt nie będzie miał w sobie tyle czelności, by mu teraz przeszkadzać - rozrywa brązowy papier - najpierw powoli i elegancko, później, nie potrafiąc się powstrzymać, gwałtownie i czyniąc przy tym niemały bałagan.
I dostaje się do środka - w którym znajduje się tylko jedna rzecz. Tylko jedna, ale kiedy przesuwa po niej palcami, od razu czuje, jak poziom jego ekscytacji sprawia, że ciężko złapać mu oddech.
Tym, co dzierży w swej dłoni, są majtki. Ich szlachetna barwa o zgaszonym odcieniu granatu, przypominała mu o tym, jak wyśmienity gust miał jego obsceniczny i niepoprawny syn.
Natychmiast uderza go pewna myśl - myśl tak brudna i niegodna, że powinien jej natychmiast pożałować, ale nie może - kiedy w grę wchodzą jego odczucia związane z Louisem, naprawdę nie potrafi się hamować.
Czy majtki, które tak ochoczo przesuwa między palcami...
Czy były noszone?
Pokonuje odległość, dzielącą go od drzwi a paru krokach - przykłada do nich ostrożnie ucho, zerkając jednocześnie na zegar.
Przez około kwadrans powinien mieć absolutny spokój.
Jeśli... jeśli są używane... powinien zdążyć (Bogowie, co za absurdalna myśl).
Podnosi luksusową bieliznę, przykładając ją powoli do nosa - słodka, ostra woń uderza go natychmiast w nozdrza, płynąc tak do samego mózgu, do jego żołądka i kutasa, który, jak na zawołanie, rozpycha się buńczucznie w przyciasnych spodniach, wabiony zapachem, niczym cholerny pies, natknąwszy się na ślad zwierzyny.
Uśmiecha się nieprzytomnie, nie ważąc się zabrać majtek sprzed nosa - w pomieszczeniu rozlega się charakterystyczne kliknięcie rozpinanej haftki.
Zdąży.


Koss Moss - 2018-06-04, 16:46

           Zgodnie z ich skromną, zainicjowaną przez Louisa tradycją, panicz oczekuje Alexandra w holu i wita rozmarzonym uśmiechem, ledwie ten przekracza próg. Zanim służba ma w ogóle szansę zbliżyć się do mężczyzny, panicz obejmuje go mocno i wsuwa nos w zagłębienie jego szyi.
  ― Dzień dobry, mój piękny ojcze ― szepcze mu do ucha, po czym dyskretnie przyciska wargi do jego szyi. Patrzy na to służący, ale nie może wiedzieć, co robi Louis, ponieważ wszystko zasłaniają platynowe pukle.
Młodzieniec podgryza jego skórę, zasysa lekko, a potem prostuje się i subtelnym gestem wysuwa z jego dłoni walizkę i podaje ją służbie, nawet nie dając im okazji się zbliżyć. Potem sam czule zsuwa z ramion jego płaszcz i oddaje go kolejnej zdziwionej służącej, nie spuszczając z mężczyzny wzroku.
  ― Matka ― mówi to słowo nieco pogardliwie ― zaprosiła na podwieczorek gości, w tym hrabinę Lovecraft, jej męża i córkę. Jej zamiary są dość perfidne, problem w tym, że ta dziewucha… ― Louis marszczy nos w zniesmaczeniu i kręci głową. ― Ona jest tak nachalna, ojcze. Nie jestem w żaden sposób w stanie ostudzić jej zapałów, a matka tylko je wzmacnia, rzucając te swoje aluzje! Zanim wyjechałem do Francji, ta idiotka osaczyła mnie w toalecie i próbowała namówić do…! Proszę, ojcze, czy mógłbyś do nas dołączyć? Ktoś wreszcie powinien im wyjaśnić, że ja… NA PEWNO za nią nie wyjdę.
Alexander marszczy brwi, po czym na krótką chwilę bierze dłoń syna w swoją, gładząc przez moment jej wierzch. Nie mogą sobie jednak pozwolić na nadmierne okazywanie czułości w holu posiadłości, na oczach służących.
  ― Udam się na chwilę do gabinetu ― mówi mężczyzna ― i do was dołączę. Twoja matka powinna się lepiej pilnować. To obrzydliwe, robić coś takiego za moimi plecami.
Louis odprowadza go do schodów, patrząc, jak mężczyzna wyciąga papierośnicę i odpala sobie papierosa. Przystaje, opierając się nonszalancko o poręcz, i wiedzie za wchodzącym po schodach mężczyzną badawczym wzrokiem, zatrzymując go zwłaszcza na pośladkach.
  ― Czy pracownica przekazała ci prezent? ― rzuca za nim.
Alexander odwraca się powoli z papierosem w ustach i uśmiecha się samym kącikiem warg, co już samo w sobie stanowi odpowiedź.
  ― Och, tak ― zapewnia mrukliwie, wywołując na obliczu panicza zadowolony uśmieszek. ― Dziękuję, wyśmienity.
  ― Tak myślałem, że umili ci dzień ― oznajmia panicz, pochylając się, by podeprzeć podbródek na dłoni. ― Do zobaczenia za chwilę, tato.

           Wchodząc do salonu, Alexander od razu zauważa syna siedzącego obok atrakcyjnej, choć nieco zbyt inwazyjnie eksponującej biust (na jednej z krągłych piersi jest pieprzyk) brunetki. Mowa ciała dziewczęcia wskazuje na to, że najchętniej dosiadłaby jego drogiego młodzieńca i stłamsiła do reszty, za to Louis jest niesłychanie zamknięty w sobie, odgradza się od niej ramieniem i wodzi wzrokiem za młodym służącym, który roznosi gościom napoje.
  ― Nadal tak uroczo nieśmiały ― słyszy przy uchu. ― Chyba nigdy się nie zmienisz.
  ― Ojcze. ― Panicz podrywa się, gdy tylko spotykają się ich spojrzenia, i uśmiecha się z ulgą. ― Dzień dobry.
  ― Och, jest i mój mąż ― mówi Elise z pewnym zdziwieniem w głosie i na obliczu, jakby nie spodziewała się, że Alexander pojawi się tutaj po ich ostatnich kłótniach. Odkąd wróciła od matki, przeżywają kryzys. ― Mój Alexander.
Podchodzi do niego, żeby złożyć oszczędny pocałunek na jego gładkim policzku. Louis marszczy lekko brwi, zadzierając podbródek. Goście obserwują to przedstawienie bez żadnych podejrzeń.
Alexander wygląda, jakby był dziesięć lat młodszy. Wszyscy myślą, że to obecność pięknej małżonki tak go uskrzydla. Całuje Elise w czoło, a potem wita się z gośćmi, pochylając się nad dłońmi pięknych dam, choć zawsze zawieszając usta o ten stosowny cal nad nimi, i ściskając dłonie dżentelmenów. Do Julii Lovecraft nawet nie podchodzi – przez ułamek sekundy posyła jej lodowate spojrzenie. Zaraz potem spogląda na syna i sposób, w jaki to robi, jest już zupełnie inny.
  ― Proszę, usiądź koło mnie, mój chłopcze ― mówi, zajmując miejsce na białym szezlongu tuż obok zaprzyjaźnionej z Elise wdowy po lordzie Raventonie, a brzmi jak ojciec stęskniony za dzieckiem po całym dniu pracy. I przecież tak właśnie jest.
Louis siada obok niego i w jego nozdrza uderzają te znajome perfumy. Jego ciało wreszcie się rozluźnia, choć panicz wciąż czuje się niezręcznie pod intensywnym spojrzeniem, jakie wwierca w niego Julia.
  ― Rozdzieliłeś nasze gołąbeczki ― odzywa się Elise, zasiadając w fotelu obok wdowy. ― Szczebiotali całe przyjęcie.
Alexander uśmiecha się do niej z fałszywym wyrazem zakłopotania, który przeradza się w politowanie, i klepie lekko syna po ramieniu.
  ― Najdroższa, nasz drogi Louis zapewne chciałby się ze mną podzielić przygodami, które przeżył na mieście. Panna Lovecraft może się do nas przyłączyć.
  ― Bardzo chętnie. Tak rzadko mam okazję nacieszyć się jego towarzystwem ― odpowiada Julia i przesiada się pośpiesznie, zajmując miejsce po drugiej stronie Louisa, który całym ciałem zwrócony jest do ojca.
  ― Kupiłem kilka rzeczy, które chciałbym ci później pokazać ― mówi ten, wyginając wargi w odrobinę spiętym uśmiechu, kiedy już goście wracają do przerwanych rozmów.
  ― Jakich rzeczy? ― interesuje się Julia.
  ― Kilka książek na temat szesnastowiecznych technik zdobienia sklepień w obiektach sakralnych na terenie Carstwa Rosyjskiego, w szczególności za czasów Ivana Groźnego.
  ― Ach.
Louis uśmiecha się pięknie i wraca spojrzeniem do oblicza ojca.
  ― Są spektakularne. Musisz je zobaczyć.
  ― Od kiedy masz takie zainteresowania, Louisie? ― wtrąca się matka, wychylając się zza wdowy.
  ― Obiekty sakralne fascynowały mnie od zawsze ― odpowiada spokojnie panicz, po czym rozpoczyna nużący w zamierzeniu monolog na temat sklepień katedr europejskich. Chciałby zanudzić Julię, ale efekt jest wprost przeciwny: dziewczyna wydaje się nim tak zafascynowana, i tak urzeczona jego głęboką w jej odczuciu wiedzą, że nie może oderwać od niego zachwyconego wzroku.
  ― Kiedy on o tym opowiada ― odważa się odezwać do Alexandra w próbie zażartowania ― to nawet o architekturze kościelnej słucha się z zapartym tchem. Ma pan cudownego syna, panie Bealford. Przystojny, oczytany i inteligentny, a do tego taki skromny i nieśmiały. Czego więcej kobieta może chcieć.
Louis spina się, gdy dziewczę wyciąga dłoń, by zdjąć jasny włos, który przykleił się do materiału na udzie panicza. Julia delikatnym ruchem wygładza mu spodnie i, kiedy myśli, że nikt nie patrzy, dyskretnie chowa włos do portmonetki.




   
Fabuła może być kontynuowana na nowej wersji forum ― TUTAJ