In the Black Sea





Yaoi - In the Black Sea

Ezra - 2018-12-29, 23:45
Temat postu: In the Black Sea

    A thousand nights have passed
    Change doesen't happen overnight
    Not visible at first
    It's important to hold on
    hold on





| Łucjan S. Twardoń | utopiec |
| 185 cm | 85 kg | XII w |
| oczy koloru jeziora – zielone, niebieskie, ciemne, mętne |
| jasna, niemal przezroczysta skóra | widoczne żyłki, jak sieć rzek |
| włosy w nieładzie, miękkie i gładkie, pachną jak jezioro latem |
| zapach bryzy | śliski materiał garniturów | koneser sztuki | Pan na Szklanym Zamku |
| silny | mściwy | bezwzględny | okrutny | zimny |

| Instytut Bezpieczeństwa Wszelakiego – sekcja wodna | starszy inspektor |



    Na samym początku ludzie szeptali.
    Po chatach, grządkach, polach. Na rynkach, wozach, starych ławach. Przy obieranych ziemniakach, na wyrywaniu marchwi, podbieraniu jabłek z sadów. Im ciemniej było w izbie, tym głośniej gadali; im chłodniej na zewnątrz, tym mniej chętnie opowiadali. Mówili cicho, cichuteńko, oglądając się trwożnie za siebie, jakby w obawie, że dopadnie ich licho. I marszczyły się nosy, stroszyły krzaczaste brwi, a usta drżały, podobnie jak dłonie i kolana pod wzorzystymi sukienkami i przetartymi spodniami. Przekazywane wieści prawie nigdy nie były dobre.
    A jesień przynosiła same złe nowiny.
    Młody Uszok się utopił, Moczygęba dwie wsie obok zaginął w bagnach, a Gambałę, tak, tę ładną Gambałę, co w Noc Kupały puściła na spokojną wodę wianek, wyłowiono niedawno z jeziora. Kogoś nastraszyło echo, myśliwy nie znalazł drogi powrotnej w lesie, dzieciaki podrapała kikimora, a kościelnego przypalił latawiec. Zdarzyło się, że bagienniki kogoś potruły, boginki spłoszyły bydło, brzeginie zagryzły ciekawskich poszukiwaczy, a utopiec przywołał niszczycielską powódź. Wody były kiedyś mętne, brzydkie, cuchnęły – trzeba je było szanować i obchodzić szerokim łukiem. A jeśli któremuś wieśniakowi zachciało się kąpieli, to albo chlupał się w południe, albo nigdy nie wracał już żyw.
    Potem zaczęły się ofiary – te trafione, jak czarne kozły, wieprze, wino i fajki z tytoniem, i te mniej trafne, jak myszy, plony i ogniska z palonymi ziołami.
    Ludzie wtedy się bali, bali prawdziwie. Nie przechodzili przez mosty bez różańców, nie nurkowali w jeziorach, nie kradli trzciny rzecznej, nie wyłapywali żab. Ciemne wody zostawiali w spokoju, podobnie jak kreatury, żyjące w niezbadanych głębinach. Młynarze malowali młyny na czarno, dziewki śpiewały nad płaczącymi wierzbami, chłopy wrzucali do rzek martwe kury i gęsi. Mógł być krzyż na wsi, mógł być i kościół i proboszcz, ale ofiarę trzeba było złożyć, w Andrzejki wywróżyć męża, a na dziady należycie zmarłą dusze ugościć.
    W końcu jednak wszystko zaczęło się zmieniać.
    Nie było już regularnych ofiar. Stare babki, które przekazywały szeptem legendy, pomarszczyły się jeszcze bardziej, a inne zakopano głęboko w ziemi. W Noc Kupały tańczono, wskakiwano do wody, wbrew zimnym mackom, ciągnącym śmiałków w głębiny. Pojawiły się widły i ogień, i łowy i psy gończe. Nie pomagały podtopienia, klątwy, wślizgiwanie się do sennych izb, notoryczne wypadki i katastrofy.
    W pewnym momencie ludzie przestali wierzyć w stare demony.
    I Łucjan nie był pewien, do czego ta nagła rewolucja doprowadzi.

    Ostatecznie ludzka głupota przeprowadziła Łucjana przez wielkie wojny i małe bitwy; przez zmiany granic, nowych królów, upadki i powroty; traktaty, rozejmy, deklaracje, ustawy, prawa i przywileje. Widział niejedną zmianę koryta rzek, poczuł jak wysychają jeziora i zarastają zapomniane stawy. Nie przekonał się do ludzi, ale zaakceptował ich ograniczoną percepcję. Choćby dzięki temu zaciągnął się do marynarki wojennej Polski, gdy poczuł taką potrzebę. Śmiertelnicy nie dostrzegli nic nadzwyczajnego u swojego kontradmirała, zupełnie jakby utopiec faktycznie nie wzbudzał w nich żadnych podejrzeń.
    To nauczyło go, że racjonalizowanie ludzi stanowi ich największą zaletę.
    Gdyby nie ich mania wyjaśniania rzeczy nadnaturalnych, nie mógłby pracować w Instytucie Bezpieczeństwa Wszelakiego.

    – Niewłaściwie zabudowana tama – przeczytał na głos szef sekcji wodnej, przeglądając pobieżnie raporty z najnowszej interwencji Twardonia. Łucjan skinął głową, kierując swoje wodniste oczy z akwarium na przełożonego. Rybki po jego lewej stronie ocierały się o szkło, muskając je ogonami. – To nieprawdopodobne.
    Łucjan potraktował szefa przydługim, obojętnym wzrokiem. Ludziom i tak prościej będzie uwierzyć w raport bezimiennego inspektora, wypominający przeczenia firmy budowlanej niż prawdę.
Gdyby napisał wprost, że musiał negocjować ze zbuntowanym wodnikiem, media wyśmiałyby cały Instytut, a on sam wyleciałby na zbity pysk.
    – I dyrektor Instytutu to łyknie? – spytał jeszcze przełożony, przekrzywiając głowę, rzucając podwładnemu jedno, nieczytelne spojrzenie. Łucjan obserwował z klinicznym zainteresowaniem, jak oczy człowieka zachodzą lekką, mleczną mgiełką, dzięki której nie był w stanie zapamiętać oblicza utopca na dłużej. – Bo moim zdaniem… Wiesz, powiem inaczej. Mój zięć pracował przy konserwacji tej tamy. Żadna inspekcja nie wykazała nieprawidłowości.
    Twardoń z wielką przyjemnością wyłożyłby temu śmiertelnikowi, co sądzi o tamie. Ileż problemów ona mu narobiła! Musiał zmienić usytuowanie większości posiadłości podrzędnych rodzin wodników, by oczyścić atmosferę panującą wśród wodnych demonów. Nigdy tak często nie korzystał z Wisły, żeby dostać się do górskich zbiorników.
    Obiecał sobie, że przed świętami kogoś utopi.
    Albo chociaż podtopi, bo zamiatanie topielców pod dywan nie należy do najprzyjemniejszych.
– Prawdopodobnie zawiniła instalacja, nie człowiek – mruknął bez przekonania, chociaż doskonale wiedział, że niemal zawsze wina leżała po stronie śmiertelników.
Dyrektor Instytutu również doskonale zdawał sobie z tego sprawę. W końcu był Borutą.

    Nowa sprawa dotyczyła tajemniczego morderstwa.
    Oficjalnie w jego aktach stało, że zaginął dziesięcioletni chłopiec, w pobliżu Gostynina. Podobno w dniu zaginięcia sąsiedzi słyszeli głuche wycie wiatru i ujadanie psa. Najdziwniejszym wydawało się jednak gwałtowne podniesienie stanu rzek i jeziora – zupełnie jakby stary utopiec przypomniał sobie, że panuje nad wodą.
    Z tym, że utopce z tego regionu potrzebowały pisemnej akceptacji Instytutu na ewentualne podtopienia czy powodzie. Twardoń podejrzewał, że kwestia wiatru miała się podobnie.
    Z jakiś niewyjaśnionych powodów Boruta osobiście przypisał go do tej sprawy. I jeszcze dodał mu kogoś z sekcji warunków atmosferycznych.
    Jeśli to znowu będzie latawiec, myślał, wyuczonymi ruchami przelewając z butelki do szklanki wodę, to jak nic Mazury nawiedzi powódź w sezonie. Dopiero po kilku orzeźwiających łykach zdecydował się przejść przez kilka sekcji, żeby stanąć przy biurku asystentki warunków atmosferycznych.
    Na jego oko była rusałką, ale jej piękne uzębienie – szczęka pełna ostrych, malutkich zębisk – nie zrobiła na nim wrażenia. Mimochodem zaczął się zastanawiać, czy nie widział gdzieś między piętrami jej matki.
    Albo babki, one wszystkie wyglądały tak samo.
    – W czym mogę pomóc? – błyszczące zębiska pozostawały kompletnie niewidoczne dla zwykłych ludzi. Może to i lepiej, pomyślał, opierając się o kontuar jej stanowiska, to stomatologiczny koszmar.
    – Boruta mi kogoś oddelegował. Chciałem gościa odprawić – zakomunikował, stukając teczką sprawy w blat.
    Znał kilka osób z warunków atmosferycznych.
    Ale podejrzewał, że to sprawa dla wykwalifikowanego utopca, a nie dla nielota z pola.


Gadiel - 2018-12-30, 15:29




| Julian K. Wawrzyniak | kambion |
| 180 cm | 80 kg | XV w |
| kolor oczu: od turmalinowej czerni poprzez mlecznoczekoladowy brąz, na bursztynie kończąc |
| jasna karnacja, zazwyczaj lekko opalony | naturalna temperatura ciała – 42 stopnie|
| kasztanowe włosy, zazwyczaj zaczesane z pedantyczną dokładnością |
| zapach ogniska czasami zmieszany z drzewnymi nutami używanych perfum | garnitury z włókien czystej wełny z domieszkami jedwabiu |
| boleśnie pragmatyczny | maniakalny | brutalny | cyniczny | lubieżny |
| Instytut Bezpieczeństwa Wszelakiego | sekcja warunków atmosferycznych | członek rady nadzorczej | młodszy specjalista ds. zakłóceń w upływie czasu |



Julian nigdy nie chciał pracować w Polsce. Było mu dobrze w Anglii, całkiem nieźle czuł się w Szkocji. Z początku narzekał na Hiszpanię, bo dziwacznie czuł się w kraju, który skolonizował pół kuli ziemskiej, ale postanowił zostać na dłużej, kiedy odkrył pomidory. Tak. Pomidory były owocami, za które warto było znosić nadętych członków królewskiego dworu. Kiedy już się znudził, zadbał o to, aby jeden z marynarzy przywiózł pomidora w darze dla Elżbiety i po niedługim czasie i on mógł wrócić do domu. O ile mógł w ten sposób określić jakiekolwiek miejsce na świecie.
W przeciwieństwie do Merlina, którego – chwała Szatanowi – nie było już z nim na świecie, Julianowi nie zależało na tym, by zagrzać gdzieś miejsce. Zawsze był tam, gdzie akurat było mu wygodnie i robił to, na co miał ochotę. Z łatwością zdobywał sympatię szlachetnie urodzonych, a nawet jeśli ktoś okazał się wybitnie odporny na jego urok, uciekał się do swych licznych talentów, wcześniej czy później zdobywając to, na czym mu zależało.
Raz w życiu, w przypływie litości niewiadomego źródła, postanowił podzielić się swoją wiedzą z jednym ze śmiertelników. Była to chyba jedyna rzecz, której żałował, a należy wiedzieć, że przez wieki parał się niejednym ohydztwem. Problem polegał na tym, że pieprzonego Nostradamusa nawet polubił. Miał otwarty umysł i niemały potencjał. Był jak plastelina w dłoniach Juliana. Przynajmniej do momentu, w którym nie zapewnił sobie dożywotnich wakacji na stosie. Amba fatima, było i ni ma. Pomyślał ciemnowłosy. Mógł mu zaoszczędzić objawiania się jako demon, ale wtedy nie miałby z tego takiej frajdy.
— Jest robota – z zamyślenia wyrwał go znajomy głos. Płanetnik, którego Julian nie za bardzo darzył szacunkiem. Ogólnie darzył nim bardzo niewiele osób w tym kraju. Znał kilku cyganów, z którymi lubił rozmawiać. I lubił też przynosić im upominki do podwędzenia. Kiedy myśleli, że coś mu podebrali, tak bardzo się cieszyli. Jak urocze zwierzątka. W Instytucie zdarzyłoby się parę osób, które tolerował, zazwyczaj bez wzajemności. Naczelnym problemem był fakt jego pochodzenia. Istoty z tej części globu czuły do niego nie tylko odrazę, ale także – zresztą słusznie – się go bały. Nie był jednym z nich i chociaż nie przemierzał korytarzy z wielkim lizakiem informującym o jego odmienności, nie dało się nie dostrzec pewnych różnic.
Jako syn demona i czarownicy nie lepił się, nie śmierdział bagnem, nie pluł wężami (chociaż mógłby to robić), nie rozwiewał się na polach, nikogo z umiłowaniem nie topił, a cel jego egzystencji był trochę bogatszy niż duszenie wieśniaków lub porywanie dzieci z kołysek. Niestraszne mu były czerwone wstążki, czosnek, chociaż faktycznie żywił pewną niechęć do święconej wody i przesadnej cnotliwości.
— To się nią zajmij – odburknął, patrząc na niego gniewnie.
— To raczej coś, do czego potrzeba twoich umiejętności. Łucjan, utopiec. Będziecie pracować razem – oznajmił, zupełnie ignorując nastrój Juliana. Może to i lepiej.
— Pracuję sam. Wiesz o tym. Wszyscy wiedzą – mimo wszystko podniósł się z siedzenia i chwycił za teczkę. Myślał, że to informacje o jego nowym partnerze. Mylił się. Były to akta sprawy. Co ja mam do jakichś poziomów wody…
— Ponoć chodzi o coś więcej niż tylko rozszalałe jezioro – dodał spokojnie Płanetnik. Julian był już w połowie drogi. Zakręt, dwa pięterka i…
— Katarzyna – rzucił tak, jakby był zdziwiony, że asystentka jest na swoim miejscu. Stanął obok niej, odkładając akta na jej biurko. Była jedną z tych niewielu osób, które tolerował. O dziwo ona chyba nawet go lubiła. Być może nie wiedziała, że jest kambionem.
Jasny gwint, utopiec jak chuj! Zmierzył Łucjana stonowanym, nienachalnym spojrzeniem. Chociaż z istotami z Polski się nie lubili, Julian uważał je za fascynujące zjawiska. Niektóre części ich plugawych ciał były rzadkimi składnikami leczniczych dekoktów, inne nadawały się dla wzmocnienia rytuału. Czarownik nigdy nie miał utopca w słoiku. Może teraz będzie mógł to nadrobić?
— Łucjan – pozwolił jego imieniu wybrzmieć, aczkolwiek zanim ten cokolwiek powiedział, Julian pociągnął temat:
— Julian – przedstawił się. Przez cały czas zachowywał nieruchomą postawę, ciężko było nawet stwierdzić, czy mrugał. Dla zachowania pozorów wyciągnął prawicę w jego stronę.
— Musimy razem pracować, niestety. Mam nadzieję, że zapoznałeś się ze sprawą. Nie musiałeś po mnie tutaj przychodzić, chociaż doceniam ten akt dobrej woli. Jestem pewny, że nasza współpraca ułożyłaby się i bez tego, ale skoro już jesteś, to chodźmy – cedził słowo za słowem z chirurgiczną precyzją. Ledwo rozwierał szczęki. Podczas mowy to bardziej jego usta drgały i nadawały kształtu lekko zduszonym samogłoskom.


Opatrzność Boża - 2019-01-12, 10:54



Fabuła kontynuowana jest na nowej wersji forum ― TUTAJ