Pull Me from the Dark 1/2

Pull Me from the Dark

H.K.M. - 2017-12-10, 17:40
Temat postu: Hannibal, Pull Me from the Dark [MM] [!!!]

Ta fabuła jest oficjalnie zakończona.

Autorzy: H.K.M., Koss Moss
Uniwersum: Hannibal
Pairing: Hannibal x Will


Ostrzeżenia dla czytelników: motywy antyreligijne, gore, przemoc, kanibalizm, narkotyki



Pull Me from the Dark

Nie należał do gatunku ludzi, którzy oglądali telewizję nałogowo - wieczorami wolał przysiąść do klawesynu, uraczyć się miłą powieścią lub przygotować dobrą kolację - telewizor omijał szerokim łukiem, do czasu, gdy urządzenie stawało się potrzebne.
Tak, jak stało się tego wieczoru.
Pilot leżał na jednej z ręcznie rzeźbionych półek ogromnego kredensu, pamiętającego jeszcze czasy wzniosłej epoki wiktoriańskiej; wetknięty pomiędzy opasłe tomy starszych przekładów Gorgiasza z Leontinoji (twierdzenia filozofa wciąż pozostawały nieznośnie bliskie jego sercu), sprawiał wrażenie nietrafionej ozdoby i często działał mu na nerwy, ale gdyby uległ pokusie i pozbył się odbiornika, czy miałby teraz szansę usłyszeć wiadomości (a raczej wiadomość, tę jedną), na które czekał tak długo?
Hannibal Lecter dotrzymywał swych obietnic i nic nie sprawiało mu większej satysfakcji, niż moment, w którym mógł dowieść swojej systematyczności, nieomylności, w którym znów mógł ukazać całego siebie.
Poprawił nienagannie wyprasowane mankiety koszuli, upewnił się, że nowe spinki od Ralpha Laurena pasowały mu do garnituru - światło płomieni przemknęło po ich gładkiej powierzchni urywanym refleksem - uśmiechnął się łagodnie, sięgając po kieliszki w momencie, gdy na ekranie pojawiła się gładka twarz prezenterki telewizyjnej.
- Dobry wieczór - rozległo się zwyczajowe przywitanie po wyjątkowo głośnym i barwnym intro (działało mu na nerwy, ale nie bardziej niż niestylowa kreacja, w której pokazała się prowadząca, nie bardziej niż natrętna mucha, którą mógł zgnieść jednym pociągnięciem dłoni). - Zanim przejdziemy do zwyczajnych wiadomości, poruszymy temat, który dziś wstrząsnął całym światem. Do tej makabrycznej zbrodni, doszło dziś rano w Edynburgu; zwłoki trzydziestotrzyletniej kobiety odnalazł jeden z przechodniów, który natychmiast poinformował funkcjonariuszy policji. O szczegółach tego przykrego zdarzenia opowie nam Johnathan Danniels, prosto z Edynburgu.
Zaciągnął się głęboko aromatem dębu i czereśni; Cabernet Franc doskonale nadawało się do świętowania... Zwłaszcza przy tak wystawnych daniach, które czekały już na stole w jadalni.
Kadr ukazywał rozległą autostradę, prowadzącą wprost do miasta - po obu stronach widniał ośnieżony las, gęsty i ciemny, mimo wszechobecnej bieli. Danniels stał w domniemanym miejscu zbrodni tuż obok niewysokiego mężczyzny, którego przedstawiono wymownym podpisem "świadek zdarzenia".
- Wracałem z domu, jak zwykle. Pracuję na ciężarówkach, to długa droga, często przejeżdżam przez granicę. Z samego rana miałem zatrzymać się przy jednym z takich hoteli dla tirowców. Zwolniłem, żeby zjechać z głównej na taką drogę przez las, żeby było szybciej, rozumie pan. Wjechałem ostrożnie i zobaczyłem... No, nagą kobietę, z jakąś girlandą, czy czymś takim. W pierwszej chwili myślałem, że gdzieś biegnie, a potem, jak zwolniłem jeszcze, okazało się, że... Hmm, nie ruszała się. To znaczy, ruszała się, ale ona była na czymś zwieszona. Wokół zacina śnieg, rozumie pan, a ona biegła naga po lesie? Coś mi nie pasowało. I dopiero później zorientowałem się, że ona wisi na haku, a ta girlanda... To były jej własne fla...
- Ustalenie tożsamości kobiety nie zajęło wiele czasu - materiał z nagraniem świadka urwał się nagle i na ekranie ponownie zawitała wymalowana twarz prowadzącej. - Doktor Alana Bloom poszukiwana była już od dwóch tygodni. Jej zrozpaczona małżonka, Margo Verger, znana na całym świecie milionerka, apelowała do wszystkich w ubiegłą sobotę w swoim poruszającym apelu. Dla przypomnienia, przedstawiamy państwu jego fragment.
Kadra zajęła dobrze mu znana twarz, teraz nieco starsza przez zmartwienia i upływ czasu - pani Verger nie miała już w sobie nic z tej zakompleksionej dziewczyny, której zmartwień zwykł wysłuchiwać wiele lat temu. Musiał przyznać, że już wtedy wiedział, że miał do czynienia z potężną istotą, z kimś o niesamowicie wielkim potencjale. Nie mniej jednak, potencjał ten miał się nijak do jego własnych możliwości, co znacznie osłabiło jego zainteresowanie osobą Margo.
- To oczywiste, że włożę każde pieniądze by odnaleźć swoją żonę, by jej pomóc. Jestem pewna, że każdy z was zrobiłby to samo dla swojej ukochanej osoby... Dla matki swoich dzieci... Dlatego apeluję do was o zaprzestanie głupich żartów. Nie dam się zwieść opowieściom policji, dobrze wiem, że moja żona nie opuściłaby bez słowa swojej rodziny. Dementując plotki, nie wzięła z naszego konta choćby i pensa. Ona nie uciekła! To ktoś, ktoś niegodziwy, musiał ją porwać. Jestem w stanie wyłożyć każde pieniądze osobie, która wskaże mi choćby i miejsce jej przebywania. Każdy z was ma szansę zapewnić swojej rodzinie sumę, której nie udałoby mu się uzbierać przez całe życie. Pomóżcie mi odnaleźć moją żonę. Proszę. Proszę was o to. Pomóżcie mi.
- Ciężko myśleć o tym, że przemówienie pani Verger zostało nagrane zaledwie trzy dni przed odnalezieniem zwłok jej małżonki... Johnathanie, czy możesz nam powiedzieć o tej zbrodni cokolwiek jeszcze?
Zanurzył wargi w alkoholu i rozsiadł się wygodniej na kanapie, pilnując by jego ramię nie zetknęło się z tym drugim, odzianym w kraciastą, flanelową koszulę.
- Niestety, sprawa jest pilnie cenzurowana przez wszelkie służby. Funkcjonariusze szkockiej policji oddali sprawę FBI, dużo mówi się o agentach i przesłuchaniach, do życia wcielono również dawny specjalny oddział śledczy. Wszystko wskazuje na to, że morderstwa dokonał wielki fan seryjnego mordercy Hannibala Lectera, znanego również jako "rozpruwacz z chesapeake", zmarłego nieco ponad roku temu. Sprawca nie pozostawił po sobie żadnych śladów, ale powszechnie wiadomy jest fakt, że odebrał sobie serce kobiety, jako trofe...
- Myślę, że to dobra pora na kolację - odezwał się wreszcie, sięgając po pilota. Ekran pokrył się na powrót czernią, w salonie zapadła przyjemna, przesycona ekscytacją cisza. Hannibal triumfował, znowu. Obrócił się wolno, by posłać swemu towarzyszowi spojrzenie; z tak wielką łatwością było mu zagłębić się w błękitnych tęczówkach i chłonąć z nich to, czego usta ich właściciela nigdy, przenigdy nie wypowiedział na głos.
Dawno temu Hannibal poprzysiągł Alanie Bloom, że bez względu na wszystko znajdzie sposób by któregoś dnia pozbawić ją życia. Mijały lata, podczas gdy droga doktor Bloom zatapiała się w przekonaniu, że jej największy strach był tylko mrzonką, a Rozpruwacz z Cheesapeake był naprawdę martwy...
FBI podejrzanie prędko pogodziło się z faktem, że nie udało się odnaleźć ich zwłok u stóp klifu - przeszukiwali uparcie wody i niedalekie plaże, bezowocnie. Will Graham i Hannibal Lecter zostali oficjalnie wpisani na listę osób martwych. Nikt nie miał pojęcia o tym, jak to wyglądało naprawdę.
Tak jak wtedy, dawniej, Hannibal nie miał pojęcia o tym, że dokonując obiecanego wcześniej morderstwa, nie będzie sam. Że dopełni swej obietnicy u boku człowieka, który wielokrotnie chciał go pozbawić życia, i którego on sam także pragnął zabić.
Nie miał pojęcia, że ten sam człowiek, będzie tego dnia siedział obok niego na gustownej kanapie i w chwili, gdy ich spojrzenia zaczną się nieznośnie przeciągać, obróci swą głowę, by wymruczeć krótkie:
- Więc jedzmy.


Koss Moss - 2017-12-10, 19:42

          Usta tych, którzy nie uwierzyli w śmierć Morderczych Małżonków, zostały zamknięte gotówką. Bardzo ważne było, aby nie wzbudzać paniki; aby nie pozwolić światu znów pogrążyć się w histerii, która skutkowała makabrycznymi wydarzeniami – jak wtedy, gdy pewien zapijaczony człowieczyna pobił na śmierć bezdomnego, bo wmówił sobie, że ma do czynienia z Rozpruwaczem z Chesapeake we własnej osobie.
Świat był przekonany, że Morderczy Małżonkowie nie żyją, i w końcu zapanował spokój. Panował ponad rok… aż do dnia, w którym odkryto zwłoki Alany Bloom.
W telewizji mówiono, że to naśladowca, ale ci, którzy mieli wiedzieć, wiedzieli.
Jack Crawford westchnął ciężko, wpatrując się w przylegającą do szyby taflę deszczu, która uczyniła ze świata mieszaninę szarych, ponurych kolorów.
  ― Chcesz wierzyć, że Will też przeżył upadek ― podsumowała Freddie Lounds, bowiem co do upadku żadnych wątpliwości nie było. Wszystkie ślady krwi – obu krwi – prowadziły w jedno miejsce, by urwać się tam, gdzie zaczynała się przepaść, gdzie w dole o twarde skały rozbijały się zabójcze fale. ― Ale jeżeli go przeżył, to oznaczałoby, że jest teraz z nim. I wiedział o tej zbrodni. Jeżeli nie był w nią bezpośrednio zaangażowany.
Ubrała w słowa myśli, które nie dawały panu Crawfordowi spokoju. Mężczyzna zacisnął pulchne dłonie w pięści i odwrócił się do dziennikarki profilem.
  ― Proszę cię tylko, abyś podtrzymała dotychczasową wersję wydarzeń.
  ― Chcesz, żebym kłamała, że za zbrodnią stoi naśladowca? ― Freddie uśmiechnęła się lekko. ― Mam ryzykować swoją reputacją, aby świat nie pogrążył się w panice? Mam odmawiać czytelnikom prawdy?
  ― Należy odróżnić prawdę od niepotrzebnych spekulacji.
Kobieta zaśmiała się gorzko.
  ― Sam nie wierzysz w to, co mówisz. Wiem, chciałbyś oszczędzić swojemu przyjacielowi kłopotów. Wciąż masz nadzieję, że został do tego zmuszony. Liczysz na to, że nie trafi na krzesło elektryczne. Nie chcesz zaakceptować oczywistej prawdy, bo…
  ― Dość. ― Jack Crawford odwrócił się, przemierzył gabinet w kilku krokach i oparł się o biurko, przed którym zasiadała Freddie. ― Nie napiszesz w tym artykule o Hannibalu i Willu. Jeszcze nie teraz. Będziemy badać okoliczności tej zbrodni. Kiedy rozwiążemy sprawę, zadbam o to, by udzielono ci ekskluzywnego wywiadu. Jako pierwsza opiszesz szczegóły wyników śledztwa i nie wątpię, że zarobisz na tym fortunę, jednak… nie teraz.
  ― Jeżeli FBI ma zamiar działać tak skutecznie, jak dotychczas ― Freddie odsunęła krzesło i podniosła się z sardonicznym uśmiechem ― to szczerze wątpię, abym zarobiła na tym choć centa.
  ― Wiemy, gdzie go szukać ― uciął ostro czarnoskóry agent. ― Znamy jego następne cele. Będzie chciał dotrzymać danego słowa. Schwytamy go.
Freddie pokiwała z powątpiewaniem głową.
  ― Chyba raczej ich? Czy może uważasz, że stali się już jednością? ― zapytała przekornie. ― Dobrze, wstrzymam się ze spekulacjami do wieści o następnej zbrodni… Skoro znacie jej cel, na pewno do niej nie dopuścicie.
Przez twarz agenta Crawforda przemknął grymas.
  ― Zrobimy wszystko, co w naszej mocy.
  ― Do widzenia, agencie Crawford.
Zostawiła go samego z palącymi wyrzutami sumienia.
Tak, Jack Crawford od dawna nie zaznał spokoju. To on wmanewrował Willa w cały ten plan z ucieczką z więzienia. To był jego pomysł. To on był przekonany, że będzie w stanie zapobiec nieszczęściu w ostatniej chwili, jak miało to miejsce zawsze do tej pory. Ale tak nie było. Gdy namierzyli telefon Willa i przyjechali na miejsce, spektakl już się skończył. Pytanie brzmiało: czy wiedząc, że FBI okrąża już okolice domu, Will z premedytacją pomógł Hannibalowi uciec, czy to Hannibal był tak przezorny, że przewidział zdradę i zdecydował się na ucieczkę jedyną nieodciętą drogą?
          Will oddychał ciężko, opierając się o kant umywalki. Jego młoda twarz była mokra, pobladła i poorana bliznami po starciu z Wielkim Czerwonym Smokiem, które już na zawsze będą burzyły jej gładkość.
Jego ciało było całe w pamiątkach.
Wiedział, że Hannibal jest tuż za drzwiami łazienki. Czy może powinien nazywać go już tylko Nikanderem Florisem?
Nosili teraz to samo nazwisko. Hannibal jawnie zadrwił ze wszystkich, którzy nazywali ich małżonkami. Dał im dokładnie to, czego chcieli, i nikt się nie zorientował, mimo że ostatnie miesiące Will spędził w bezsennym strachu przed wymiarem sprawiedliwości.
Hannibal… Nikander, zapewne czyta książkę lub po prostu w zamyśleniu pije wino. Nie było sposobu, by się od niego uwolnić. Równie dobrze człowiek mógłby starać się odciąć od własnego cienia.
Był tam, kilka metrów dalej, i nigdy nie pozwoli mu uciec. W momencie, gdy Will wybrał, gdy objął go za szyję i wciągnął w przepaść, gdy przeżyli upadek, klamka zapadła. Skazał się na niego. Na bycie świadkiem jego czynów.
Waszych czynów, Will. Nie zapominaj, że stałeś obok. Patrzyłeś, gdy ciął. Podałeś mu skalpel, gdy kazał. Słuchałeś krzyków Alany, patrzyłeś na nią i nie zrobiłeś nic, choć mogłeś. Mogłeś mu ten skalpel zatopić w szyi, zamiast łagodnie ułożyć w jego otwartej dłoni. Nie robiłeś tego.
Kiedyś w końcu musiał wyjść, więc otworzył drzwi i odetchnął cicho, widząc Hannibala pogrążonego w lekturze.
Zbliżył się i usiadł na kanapie tuż obok, nieostrożnie dotykając jego ramienia swoim.
Przyglądał się ukradkiem twarzy, którą znał przecież tak dobrze. Sądził, że patrzył bezkarnie. Proszę bardzo. On i Rozpruwacz z Chesapeake, zwyrodnialec, przed którym drżał cały świat. Przystojny jak Diabeł, potężny jak Bóg. I wybrał go. I mianował swoim…
Kim?
Kim dla niego był? Bedelią, żoną, z którą uciekł przed zemstą prawych, którą zastraszył i siłą uczynił świadkiem swej ciemności?
Gdy Hannibal oderwał wzrok od książki, Will automatycznie spojrzał w bok. Odkąd zamieszkali razem, nawet nie próbował przebywać gdzie indziej. Podążał za Hannibalem niemal wszędzie, jedynie łazienka i sypialnia pozostawały ostojami prywatności.
Nie sypialnia Willa, oczywiście. Co wieczór Hannibal był ostatnim widokiem, jaki Will miał przed sobą zanim zamykał oczy.
Doktor Lecter pilnował swojego zwierzątka.
Czy był jego zwierzątkiem?
Jesteś samotny, ponieważ jesteś wyjątkowy.
Jestem tak samotny, jak ty.

Kimś równym?
Patrzył uparcie w stronę kominka, przy którym w ciemnym fotelu siedziała, wpatrując się w niego uporczywie, Alana Bloom.
Dom był pełen ludzi. Will zazwyczaj ich ignorował. Przyzwyczaił się do ich obecności i szeptów.
  ― Ten artykuł ― powiedział w końcu cicho, choć mogliby tak milczeć godzinami; ale nie, kiedy Hannibal patrzył na niego w ten wyczekujący sposób. Will machinalnie poprawił kołnierzyk nieco wygniecionej koszuli. Czuł się przy nim rozczochrany, niesforny, rozchełstany. ― Napisali o tym, co zrobi…liśmy. Czytałeś. Szalony… Hawajczyk. ― Zaśmiał się nerwowo. ― Tak nas… nazwali. Myślę, że wolałem Morderczych Małżonków, choć to równie absurdalne.
  ― Szalony Hawajczyk ― powtórzył Hannibal, jakby ważąc w ustach brzmienie tego słowa, i wrócił spojrzeniem do książki, a Will – do niego. ― Zastanawiam się, co i kogo skłoniło do nadania nam tak prymitywnej nazwy.
Powiedział nam. On nie wahał się przed określaniem tego dokonania jako ich wspólnego dzieła. Na jego wargach zaigrał cień uśmieszku. Niemal bezszelestnie przerzucił stronę, a Will nie mógł się oprzeć wrażeniu, że był zadowolony z tej wzmianki o Morderczych Małżonkach. Zadowolony, że Will należał teraz tylko do niego.
  ― Nie mają pojęcia o tym, że za wszystkim stał także drugi sprawca. Szukają śladów, rozwiązań, ale niczego nie dostają. Niewiedza skłania ludzi do tworzenia niestworzonych teorii, bo wszystko jest lepsze od niewiadomej. Szalony Hawajczyk, Tanatos. Jedna wielka niewiadoma ― zakończył Hannibal w tym swoim filozoficznym tonie.
Will rozchylił lekko zaróżowione od przygryzania wargi, a słowa popłynęły z nich same.
  ― Nie chcę, żeby nas tak nazywali ― powiedział. ― To uwłaczające. Chcę, żeby przestali, chcę…
Gdy Hannibal spojrzał mu w oczy, Will wiedział już, że powiedział dokładnie to, co on myślał.
I, Bogowie, czy naprawdę to zrobił? Naprawdę właśnie zaproponował mu, żeby zabili?
Tym razem zniósł jego wzrok, ale policzki zapiekły go niemal boleśnie. Potem bezwiednie opuścił go niżej, na wąskie wargi Hannibala; lubił ten wyraz na nich i chyba wypowiedział te słowa nie dlatego, że łaknął krwi, nie dlatego, że komiczny pseudonim mu przeszkadzał, ale dlatego, że ktoś taki jak Hannibal nie powinien być nazywany w ten sposób, i dlatego, że chciał… zobaczyć ten oszczędny uśmiech, uśmiech pełen samozadowolenia, zuchwały i zauważalny tylko dla kogoś, kto znał tę twarz i wszystkie jej mikroekspresje tak dobrze, jak on.


H.K.M. - 2017-12-11, 02:13

Wyciągnął dłoń i przekręcił kurek z zimną wodą, spinając ciało przygotowujące się na uderzenie zimna.
Nie chcę, żeby nas tak nazywali.
Wstrzymał oddech i poczekał aż pierwszy szok ustąpi i pozwoli mu rozluźnić mięśnie, oddając się czystej przyjemności płynącej z brania zimnych kąpieli. Większość ludzi omijała tę ideę szerokim łukiem, ale nie mieli chyba pojęcia, ile korzyści płynęło z tej odrobiny śmiesznego cierpienia. A jeśli je mieli, ale mimo wszystko w żaden sposób to do nich nie przemawiało, musieli być zbyt słabi, nieważni, by otrzymać dar końskiego zdrowia, niezłomnego ciała.
Niezłomne ciało potrzebne było do zachowania przytomnego umysłu. Przytomny umysł potrzebny był do zachowania ostrożności. A ostrożność, ona była potrzebna w każdej chwili jego życia. W każdej, pojedynczej chwili.
Nigdy nie wolno było mu zrobić czegoś za mocno, powiedzieć o czymś za dużo, roześmiać się za bardzo; nazbyt emocjonalni ludzie, kończyli na tym świecie tylko w jeden sposób. Aby posiadać nad nimi przewagę, Hannibal musiał trzymać wszystko w garści, nawet samego siebie. Poruszał sznurkami marionetek, rozstawiając je po scenie według własnego upodobania, ale choć ostatecznie to na niego padało światło reflektorów, nie pozwalał sobie na przebywanie w nim zbyt długo. Jakkolwiek kuszące, niosło sobą zbyt wiele obowiązków i konieczności ukazywania kolejnych kawałków siebie, a nie wszyscy na nie zasługiwali, zdecydowanie nie.
Chcę, żeby przestali, chcę…
W pomieszczeniu rozchodził się zapach ziołowego szamponu - Hannibal wcierał go nieśpiesznie w skórę głowy, wykonując palcami nieznośnie rozciągnięte koła. Wreszcie pochylił się nieco, pozwalając strumieniowi uderzyć dokładnie w kark, rozmasować mięśnie. Przymknął powieki, niemalże natychmiastowo przywołując pod nimi obraz gładkiej twarzy i błękitnych oczu, przyłapanych na wpatrywaniu się w jego własne.
Ilekroć w jego głowie pojawiało się jakieś pragnienie, Will Graham zdawał się je momentalnie wyłapywać, a potem wypowiadać na głos w taki sposób, jakby od samego początku należało właśnie do niego. Zaskakującym był fakt, że nie musiał się przy tym nawet specjalnie starać.
Fenomen niezwykle rozwiniętej empatii, potrafił zaskakiwać nawet i jego - z jednej strony jego drogi towarzysz był łatwy do manipulowania, z drugiej równie łatwo potrafił kimś manipulować. Wszystko to przez jego zdolność brania w posiadanie obcych cech, przywłaszczania ich sobie, wprowadzania w życie z lekkością i gracją upadającego pióra.
Oparł się plecami o kafelki (w odróżnieniu od spływającej po ciele, lodowatej wody, wydawały się niemalże gorące) i pozwolił sobie na nikły uśmiech, sięgając dłonią po mydło.
Myślę, że wolałem Morderczych Małżonków...
Triumf. Triumf śpiewał w jego ciele i duszy, roznosił się po niej echem, sprawiając, że ciężko było oderwać mu myśli od nowego planu, od czegoś wielkiego, czegoś, co wreszcie mogłoby mu pozwolić pokazać Willowi wszystko to, o czym wcześniej jedynie marzył.
Morderczy małżonkowie, powtórzył wolno w myślach i choć na twarzy nie drgnął mu ani jeden mięsień, ciemne oczy rozjarzyły się pojedynczym blaskiem.
Dobrze wiedział, kto będzie ich następną ofiarą. Już raz był pewien, że się jej pozbyli. Tym razem w jego planie nie było miejsca na żadną pomyłkę. Nie istniała także możliwość, że w drogę mógłby mu wejść pewien wyjątkowo sprytny młodzieniec. Zwłaszcza w sytuacji, gdy tym razem to on miał być rękoma sytuacji.
Och, Hannibal był pewien, że drogi Will pokocha to uczucie równie mocno, co...

Strząsnął z brzytwy resztę piany i odsunął się od lustra, spoglądając w odbicie krytycznym okiem. Twarz wydawała się absolutnie gładka, bez cienia zarostu i ani jednego skaleczenia. Niektórzy woleli golić się rankiem, ale Hannibal należał do grona po przeciwnej stronie barykady - golenie wieczorem sprawiało, że skóra nie nabierała tylu podrażnień, mogła odpocząć i zregenerować się po podrażnieniu. Poza tym... Było coś niezwykle przyjemnego w przykładaniu gładkiego policzka do miękkiej poduszki, późną nocą, gdy jego myśli dryfowały swobodnie po niezmąconej tafli umysłu, wyzwalając z siebie wszystkie mrzonki, wszystkie pragnienia, które za dnia trzymał sztywno na wodzy.
Sięgnął po górę od piżamy, naciągnął ją przez głowę, pozwalając zbłąkanym pasmom włosów opaść w ich naturalnym, nieuporządkowanym kierunku.
Wreszcie przyszedł moment na opuszczenie łazienki - z reguły kąpiel zajmowała mu nieco mniej czasu, ale tym razem miał ochotę na chwilę relaksu i przemyśleń - a jednak, nie był przygotowany na obrazek, zafundowany jego oczom od razu po przekroczeniu progu korytarza.
Błękitne oczy powędrowały pośpiesznie na jeden z drogich dywanów, szczupłe palce wybiły nieskoordynowany rytm na framudze. Hannibal zatrzymał się wpół kroku, posyłając młodzieńcowi pytające spojrzenie.
- Przepraszam - powiedział spokojnie, wędrując spojrzeniem po jednej z bladych blizn, ciągnącej się wzdłuż żuchwy, aż do kształtnego nosa. - Musiałem stracić poczucie czasu. - Dla pewności zerknął na zegar, który wskazywał już niemalże północ.
Nie spodziewał się, że jego myśli mogłyby przeciągnąć się do tego stopnia... Biedny Will, nigdy nie wiedział, kiedy należało mu przypomnieć o tym, że dzielił ten dom z żywą istotą, mającą swoje pragnienia i potrzeby. Musiał przyznać, że jego drogi towarzysz stał się wyjątkowo skryty i milczący, odkąd udało im się załatwić wszystkie potrzebne dokumenty i wreszcie, nareszcie zamieszkać na stałe w ładnym miejscu, oddalonym od cywilizacji tak bardzo, jak tylko się dało.
Ruszył w kierunku sypialni, obracając się na moment tylko po to, by dodać jeszcze:
- Nic nie stoi na przeszkodzie, byś następnym razem zapukał do drzwi, Will.


Koss Moss - 2017-12-11, 17:21

          Hannibal przebywał w łazience znacznie dłużej niż zazwyczaj. W końcu Will doznał uczucia niepokoju. Strumień wody spod prysznica płynął nieprzerwanie już tak długo. Może jednak coś mu się stało. Absurdalna była myśl o tym, że Hannibal mógłby zasłabnąć z powodu gorąca albo potknąć się i rozbić sobie głowę, on nie robił tak niegodnych rzeczy.
Czasami Will zapominał, że Hannibal nie był Bogiem, tylko człowiekiem z krwi i kości, a każdy człowiek popełnia czasem błędy, każdy ma takie… ludzkie… chwile.
Nogi same powiodły go do drzwi, przy których stanął i czekał, bardziej jak pies aniżeli człowiek. Nie pukał, nie wołał, sekundy mijały, zmieniały się w minuty, a minuty w godziny.
W końcu szum wody ustał. Mimo to Will nie ruszył się spod drzwi. Dotykając szczupłą dłonią ich powierzchni, wsłuchiwał się, upewniał.
Nie lubił być sam. Obecność Hannibala była wskazana. Za każdym razem, gdy mężczyzna znikał, Willa czekała walka z demonami przeszłości. Z Garretem Jacobem Hobbsem, który zawsze stał gdzieś w kącie.
Widzisz?
Ze wszystkimi ofiarami Rozpruwacza.
Jego.
Ich?
Nie wiedział, jakich słów używać. Granice między ich jestestwami zacierały się, lub może były już tylko wspomnieniem.
Drzwi otworzyły się gwałtowniej, niż był na to przygotowany. Hannibal był-
Odruchowo uciekł spojrzeniem, wbił je w dywan, cofnął się, wysłuchał słów na pozór obojętnych, ale podszytych reprymendą.
Hannibal chciał, by był egzaltowany, by mówił do niego o wszystkim, ale Will uporczywie milczał, uparcie odmawiał rozmów tak otwartych, jak dawniej, podczas terapii, gdy byli sobie bardziej obcy, jeszcze nie tak rozmyci.
  ― Hannibal? ― rzucił za mężczyzną, a gdy ten się odwrócił, być może z nadzieją, że usłyszy coś innego, pożegnał go krótko. ― Dobranoc.
Zamknął się w łazience, niedbale rozebrał, bez ładu rozrzucając ubrania dokoła, i wszedł pod prysznic.
„Kąpiele w zimnej wodzie są bardzo ważne dla wzmocnienia odporności. Oprócz tego wpływają korzystnie na samopoczucie i…”, usłyszał głos Hannibala w swoim umyśle. Tak było cały czas.
Mój wewnętrzny głos brzmi jak ty.
Każdy. Z nich.
Nie mogę wyrzucić cię z głowy.

Zacisnął powieki i odkręcił gorącą wodę.
          Freddie Lounds była bardzo bystrą osobą. Wiedziała, że znajduje się na liście ofiar do odstrzału niedaleko za nieszczęsną Alaną Bloom; pomyśleć, że ta biedna kobieta była kiedyś kochanką jednego z katów i osobą bardzo bliską drugiemu. Jeśli bez wahania rozszarpali kogoś, kogo być może darzyli niegdyś sympatią – jeśli Will na to pozwolił – to czy zawahają się przed czymkolwiek?
Freddie wiedziała o wszystkim, musiała wiedzieć, na tym polegał jej fenomen. Znała brudne sekrety Alany. Znała wiele tajemnic. Teraz jednak, odkąd stało się jasne, że Morderczy Małżonkowie nie zginęli wśród fal, priorytetem stało się bezpieczeństwo. Jej dom był więc pilnie strzeżony przez jedną z najlepszych agencji ochrony w kraju, choć nie było podstaw, żeby stwierdzić, że Hannibal i Will przebywają w Stanach, w miejscu, gdzie byli najbardziej znani.
Z tego powodu nie mogli tak po prostu po nią iść. Trzeba było ją przechytrzyć, wywabić. W takich momentach ich umysły też stanowiły jedność.
          Nawet, gdy groziło jej niebezpieczeństwo, nie potrafiła odpuścić sensacji. Jej wrodzona ciekawość miała doprowadzić ją w końcu do zguby. Nie mogła przepuścić okazji, aby spotkać się z prezenterką telewizji, która uparcie i wbrew opinii publicznej twierdziła, że widziała ich.
Nie mogła też wiedzieć, że kobieta rozprzestrzeniała te informacje dlatego, że jej jedyny syn, jedyna pamiątka po zmarłym mężu, największej miłości jej życia, zniknął. Serce kobiety nie było dość silne, aby mogła pogodzić się z podwójną stratą. Uchwyciła się nadziei, że pomagając porywaczowi, odzyska swoje dziecko. Została przecież zapewniona, że wystarczy drobna pomoc. Kilka kłamstw. Niewielki skandal. Kontrowersja.
Powiedziała to na wizji. Powiedziała, że Hannibal Lecter i Will Graham żyją, że ich widziała. Straciła pracę, ale to nie było ważne. Chciała tylko odzyskać chłopca.
          Freddie nacisnęła zardzewiały przycisk rozlatującego się domofonu, ale nie usłyszała żadnego dźwięku, nie wydarzyło się też nic, co mogłoby świadczyć o tym, że stare urządzenie jeszcze działa. Ponowiła próbę, dla pewności raz jeszcze szarpnęła klamkę, a potem cofnęła się o dwa kroki i spojrzała w górę, ku najwyższemu rzędowi okien starej kamienicy. To dziwne, że prezenterka mieszka w takim miejscu, jakby przed kimś się chowała. Chyba nie zarabiała aż tak mało.
Nagle drewniane, skrzypiące drzwi otworzyły się i z klatki schodowej wyszła zgarbiona, cuchnąca staruszka. Łypnęła na Freddie z grobową miną podpuchniętymi, zaczerwienionymi oczami, po czym bez słowa poszła dalej.
Wnętrze kamienicy śmierdziało stęchlizną i uryną. Freddie ostrożnie wspięła się po trzeszczących schodach na samą górę, pod płaszczem zaciskając palce na niewielkim pistolecie. Z jakiegoś powodu miała bardzo złe przeczucia. To miejsce wyglądało jak z horroru. Światła nie działały, powietrze było gęste od kurzu.
Nawet nie łudząc się, że wystający ze ściany, wiszący smętnie na kilku kablach przycisk włączy dzwonek, Freddie zapukała do drzwi oznaczonych numerem 12, w którym dwójka zwisała żałośnie odwrócona podstawą do góry.
Może to tylko chora kobieta i jej majaki.
A jednak głos, który dobiegł zza drzwi, nie brzmiał, jakby należał do takiej osoby.
  ― Kto tam?
  ― Freddie Launds, TattleCrime. Byłyśmy umówione na wywiad.
  ― Oczywiście. ― W głosie kobiety wyraźnie wybrzmiała ulga. Freddie usłyszała szczęk łańcucha, a potem zamka. Chwilę później drzwi otworzyły się i ujrzała czterdziestoletnią kobietę czystą i ubraną schludnie, choć po domowemu. ― Zapraszam.
Patricia Cloud uśmiechnęła się nerwowo i odsunęła się, by Freddie mogła wejść do środka. Dziennikarka uczyniła to bardzo ostrożnie, nie wyciągając dłoni spod płaszcza. Stanęła w przedsionku niewielkiego mieszkania i rozejrzała się czujnie dokoła. Dopiero po chwili rozluźniła się i odwzajemniła uśmiech gospodyni.
  ― Cieszę się, że zgodziła się pani ze mną porozmawiać. To bardzo ważne, aby ludzie znali fakty. Miło mi panią poznać. ― Wyciągnęła do kobiety dłoń. Patricia uścisnęła ją po chwili zawahania.
  ― Nie naraziłabym swojej kariery, gdybym uważała inaczej. Obawiam się jednak, że mogę przypłacić za to życiem, jeżeli w wywiadzie padnie moje nazwisko. To… straszni ludzie.
  ― Nie padnie ― zapewniła Freddie Launds. ― Ma pani moje słowo.
  ― W kuchni będzie nam wygodniej porozmawiać.
Patricia skierowała kroki ku otwartym drzwiom prowadzącym do niewielkiego pomieszczenia, w którym widać było starannie wyszorowany drewniany stół i relatywnie nową lodówkę. Mimo pozorów, jakie sprawiała kamienica, to mieszkanie było czyste, normalne. To odrobinę uspokoiło instynktowne obawy Freddie.
Był poza tym biały dzień, godzina dwunasta w południe. Zbyt wiele osób wiedziało, gdzie właśnie przebywa. Nic jej nie groziło.
Przekroczyła próg kuchni i zbliżyła się do wskazanego przez Patricię krzesła, a tymczasem gospodyni obeszła stół i stanęła przy oknie. Teraz już wyraźnie przestraszone spojrzenie skierowała w kąt ponad ramieniem dziennikarki.
Freddie nie zdążyła się odwrócić, kiedy czyjaś dłoń przycisnęła do jej ust chustę z chloroformem.
Powieki Willa drgnęły, gdy ten patrzył, jak Hannibal w błyskawicznym, trudnym do wychwycenia przez oko susie doskakuje do rudowłosej kobiety, która narobiła im tylu kłopotów, i w kilka sekund odbiera jej zmysły. Gdy atakował, robił to zawsze niespodziewanie. Mimo że Will wiedział, co dokładnie nastąpi, i tak drgnął, gdy jego partner natarł ze zwierzęcą gwałtownością na swoją ofiarę – skok był perfekcyjnie wymierzony, moment idealny co do ułamka sekundy.
Pistolet uderzył ciężko o białe kafelki, znacząc miejsce upadku pajęczyną pęknięć.
Freddie osunęła się w ramiona Hannibala, a pobladła Patricia cofnęła się pod sam parapet, przyciskając dłonie do ust.
Dłonią w rękawiczce Will ostrożnie sięgnął do kieszeni płaszcza nieprzytomnej Freddie i wyciągnął z niej telefon, by położyć go na stole; musiał tu zostać, zanim przejdą do kolejnego aktu.
  ― Dziękujemy ci za współpracę, Patricio ― powiedział cicho.
  ― A mój syn? Co z moim synem? ― wydusiła.
Will opuścił wzrok na podłogę, a głowę skierował nieznacznie ku Hannibalowi.


H.K.M. - 2017-12-11, 20:51

To, że wybrał na swoją następną ofiarę Freddie Launds, nie było żadną niespodzianką - Will musiał zdawać sobie sprawę, że gdzieś w jego wnętrzu tkwiła wciąż zadra, drzazga, której musieli się ostatecznie pozbyć, by pozwolić ranie stać się tylko jedną z wielu nic nieznaczących blizn.
Od dnia, kiedy świat dowiedział się oficjalnie o śmierci Alany Bloom, Hannibal dbał o to by zaznajomić swojego drogiego towarzysza z każdym krokiem planu - każdego wieczora, gdy siadali razem przy stole i rozmawiali, wymieniając się uwagami (oczywiście Will tymi znacznie oszczędniejszymi) na temat możliwości, sposobów i wszelkich możliwych rozwiązań ich działań.
Nie brali pod uwagi możliwości, że zostaną złapani... Aż do ostatniej nocy przed wyjazdem. To właśnie wtedy Hannibal postanowił odwiedzić swojego wspólnika w jego sypialni.
Wchodząc do środka, miał już przygotowaną przemowę, ale wszystko to zeszło na boczny tor, gdy po uchyleniu drzwi, jego zmysły zostały zaatakowane oczywistą prawdą.
Przyśpieszony oddech, zapach potu, feromony wiszące w powietrzu, możliwe do podchwycenia z taką łatwością, z jaką przychodziło mu zwykłe oddychanie.
Nie zamierzał dać po sobie poznać, że dotarło do niego, co miało miejsce jeszcze przed sekundą, gdy jego knykcie uderzyły o drewnianą powierzchnię drzwi - dla kogoś, kto znał go tyle czasu i wiedział o nim więcej niż ktokolwiek inny, musiało być to oczywiste.
Nie zdziwił się, gdy dostrzegł na znajomej twarzy mieszankę wstydu, niedokładnie dogaszonego podniecenia i... Czegoś jeszcze. Wbrew pozorom, Will nie zawsze był łatwy do przejrzenia - czasami Hannibal musiał starać się go zrozumieć o wiele bardziej, niż zwykle i z uporem maniaka wkładał w to całą swoją wiedzę, doświadczenie i inteligencję...
Jego twarz pozostała gładka, niezmienna - ktoś postronny mógłby powiedzieć, że naprawdę niczego się nie domyślił. Ktoś postronny mógłby powiedzieć, że wysoki mężczyzna, siadający na brzegu łóżka i wyciągający ostrożnie swą dłoń, by odgarnąć ze spoconego czoła zbłąkany kosmyk, przybył do sypialni jedynie po to, by życzyć młodzieńcowi dobrej nocy.
Will Graham przestał być kimś postronnym całe wieki temu. Musiał wyłowić spośród idealnie wyważonych ruchów, pewne drgnięcie, zawahanie, coś odbiegającego od zwyczajowej płynności ruchów doktora Lecter'a.
Hannibal pochylił się odrobinę, jego zmysły krzyczały, a zapach, unikatowy i niepowtarzalny zapach, wdzierał się chciwie w jego trzewia, zakłócając czystość umysłu, burząc spokój i niezachwiany porządek rzeczy.
Will Graham był chaosem, był dłonią, która potrącała strunę w jego organizmie, dłonią, która sięgała po strunę i szarpała za nią z taką siłą, że czasem, tylko czasem ledwo udawało mu się powstrzymać, by...
- Chcę żebyś pamiętał o tym, że wszystko to, co wcześniej ustaliliśmy, może zostać zniszczone. Nie biorę pod uwagi naszej pomyłki, jedynie przeoczenie, nieszczęśliwy zbieg okoliczności, niekorzystne zrządzenie losu. Jeśli tak się stanie, zrobię wszystko, by znaleźć się przy tobie. Nie pozwolę im cię stłamsić, tak jak nie pozwolę im nas rozdzielić. Cokolwiek się zdarzy, będziesz musiał trzymać się ściśle instrukcji. - Pochylił się odrobinę niżej, jakby w obawie, że ktoś mógłby ich usłyszeć, tu, na pustkowiu w samym środku norweskiej dziczy. - Jest pewne miejsce, o którym ci nie wspominałem...

Nie zatrzymywali się w hotelu, nie zaglądali nawet w miejsca, które mogły być kiedyś świadkami ich obecności - prosto z lotniska, udali się do jednej z przeciętnych kamienic, ustawionej w niemalże centrum niepozornego miasteczka, znajdującego się pod Plymouth.
Wynajęli małą kawalerkę na swoje wspólne nazwisko, posługując się tym razem statusem braci (w pewnych kręgach jednopłciowe małżeństwa były niemile widziane i trzeba było to po prostu zaakceptować). Wnętrze nie oferowało sobą niczego specjalnego, ale było ciche, dobrze ukryte i bezpieczne. To właśnie stamtąd odebrali zamówienie na brakujące narzędzia, klucze do magazynu, w którym mieli dopełnić ważniejszej części planu, oraz wiadro drogiej czerwonej farby, potrzebnej na później, oczywiście.
Do zatęchłego osiedla pani Cloud, mieli nieco ponad godzinę jazdy - biorąc pod uwagę, z jak daleka przyjechali, była to dla nich zwyczajna drobnostka.
A gdy dodać do tego motyw ich podróży, sam jej fakt stawał się wręcz miłym dodatkiem.
Zaparkował furgonetkę z tyłu, na specjalnym podjeździe i prowizorycznym parkingu dla mieszkańców nieciekawego osiedla. Później, zgodnie z instrukcjami, udali się na górę. Pani Cloud była tak przejęta losem swego dziecka, że nie śmiała pisnąć na ich widok choćby i słowa.
Przez cały ten czas, Hannibal nie zwracał na nią uwagi - wolał poświęcać każdą jej część osobie, która trzymała się blisko jego ramienia, odkąd tylko wsiedli na pokład samolotu, odkąd wiadomym stało się, że ich plan przestał być jedynie mrzonką, a stał się realnym wyzwaniem.
- Poczekajmy na panią Launds - zaproponował łagodnie i cofnął się pod jedną ze ścian, wyciągając dłoń w zapraszającym geście. - Pamiętaj o równym oddechu, Will. Wypuszczaj powietrze nosem. Dzięki temu, nasza droga przyjaciółka nie usłyszy cię do momentu, gdy sami tego zechcemy.

Patricia Cloud patrzyła na niego wyczekująco - jej twarz stężała od grozy, mięśnie napięły się wyraźnie, a małe wargi skurczyły podejrzanie, gotowe do krzyku. Na całe szczęście zdążyła je zasłonić dłońmi - gdyby właśnie teraz postanowiła pęknąć, wprawiłaby go w złość, a...
Nie chciałaby go widzieć w tym stanie, to było oczywiste.
Ciało Launds osunęło się bezwładnie w jego ramiona - podchwycił je zwinnie, starając się przy tym nie uszkodzić nienagannie sprężystych loków. Chciał, by kobieta wyglądała równie zachwycająco i świeżo, jak zazwyczaj.
- Dziękujemy ci za współpracę, Patricio - usłyszał i nie potrafił nie obejrzeć się przez ramię, posyłając Willowi pół-uśmieszek. Był z niego dumny. Dumny z jego klasy, dobrego smaku; wszystko to uwidaczniało się w nim z każdym kolejnym dniem, coraz bardziej nasiąkał wpływami Hannibala, nie dało się tego nie zauważyć.
- A mój syn? - Wyjąkała pani Cloud, blednąc na twarzy jeszcze bardziej. Jej skóra przybrała odcień kredy, sprawiając, że momentalnie postarzała się o dodatkowe parę lat. Nie wyglądała w tej odsłonie zbyt korzystnie, ale nie było czasu nad tym specjalnie dywagować.
Poczuł na sobie dobrze znane spojrzenie - Will wybrał doskonały moment, by oddać mu głos.
- Będę zmuszony poprosić cię o oddanie telefonu - polecił spokojnie i poruszył minimalnie głową, gdy dłoń kobiety zbliżyła się do modelu należącego do Freddie Launds. - Nie, nie tego. Twojego telefonu, Patricio.
Popatrzył znacząco w kierunku swego towarzysza, dając mu znak, by wyciągnął zakupione przez nich świeżo urządzenie - z drobną kobietą, zwisającą mu z ramion, ciężko było mu wykonać ten krok samodzielnie.
- W zamian dostaniesz od nas ten telefon. - Kobieta wyciągnęła drżące dłonie i wymieniła się z Willem aparatami, cofając się ostrożnie pod ścianę. Jej twarz zdradzała oznaki cierpienia, rozpaczy, niepewności. Wszystko szło zgodnie z planem; nic nie napędzało tak do działania, jak perspektywa utracenia najbliższej sercu osoby.
- A teraz posłuchaj mnie uważnie - wymruczał, zmuszając kobietę do tego, by popatrzyła mu prosto w oczy. Jego twarz nabrała ostrzejszego wyrazu, w tęczówkach pojawił się stalowy błysk. - Przedstawię ci resztę twojego dnia tylko jeden raz i od ciebie zależy, czy zdołasz go zorganizować poprawnie. - Wyciągnął z kieszeni zapieczętowane opakowanie taśm zaciskowych, opierając sobie nieprzytomną Freddie o klatkę piersiową. Otworzył folię jedną dłonią, owijając ramię wokół szczupłej talii reporterki. - Musisz się domyślać, że poprawne wykonanie każdego z kroku, zagwarantuje ci powrót twojego dziecka. Tak będzie - pociągnął palcami, a taśma zacisnęła się wokół wiotkich nadgarstków. - O ile wykonasz je poprawnie. Zaczniemy od telefonu panny Launds. Za około pół godziny, zadzwoni do niej jeden ze strażników, którymi tak pieczołowicie się teraz otacza. Nie będzie pani próbowała odpowiadać na ten telefon, dopóki nie wybije piętnaście po piątej. To właśnie wtedy odbierze go pani i odtworzy z otrzymanego przez nas telefonu nagranie z dokumentem tekstowym, oznaczonym numer trzy. To powinno dać nam kolejną godzinę, może dwie. Ubierze się pani ciepło, zostawi w mieszkaniu wszystko tak, jak było zanim pani wyszła i uda się pani pod wskazany adres. Tam będzie na panią czekało wszystko to, na czym tak pani zależy, Patricio.
- Skąd będę wiedziała, co to za adres?
- Wszystko w swoim czasie. Obiecuję, że kiedy przyjdzie na to czas, dostanie pani informacje.
Nie musiał dawać Willowi znaku; wystarczyło to, że podciągnął sobie bezwładne ciało na ramię, a Patricia Cloud zacisnęła szczupłe palce na błyszczącym nowością samsungu.
Przekraczając drzwi, obrócił się jeszcze raz przez ramię, obrzucając panią Cloud przenikliwym spojrzeniem. Musiał wiedzieć, musiał być pewien, że w ramach czystej paniki, nie przyjdzie jej do głowy zrobić czegoś głupiego. Musiał. To. Wiedzieć.
- Pani syn na panią czeka. Proszę o tym pamiętać.
Patricia Cloud nie odrzekła na to ani słowem, ale Hannibal wiedział. Widział jej spojrzenie, wyczuwał jej strach i determinację. Wiedział. Dostał wszystko, czego potrzebował.

Droga do magazynu prowadziła przez las - była jedynym i oczywistym rozwiązaniem, by nie rzucać się nikomu w oczy. Unieruchomione ciało reporterki nie zdradzało oznak życia - podpięte pod aparaturę i skutecznie otumanione gazem, wydawało się martwe.
Oni znali jednak prawdę. Wiedzieli, że za godzinę panna Launds miała otworzyć oczy i spróbować rozchylić wargi, by wziąć pierwszy, nieudany haust powietrza.
- Jesteśmy na miejscu - poinformował uprzejmie, pochylając się nad siedzeniem pasażera, by sięgnąć po swój szalik. Tym razem celowo musnął napięte ciało swoim ramieniem - atmosfera ich wzniosłego czynu, zaczynała mu się coraz bardziej udzielać inie potrafił już ukryć swej radości, swojego podekscytowania. - Otwórz, proszę drzwi. Ja pomogę naszej drogiej przyjaciółce zająć swoje miejsce.
Żałował, że w żaden sposób nie potrafił zmusić Willa do popatrzenia sobie w oczy - możliwość spojrzenia w nie na krótko przed tym, na co tak czekał...
To właśnie tego zawsze dla ciebie chciałem, Will. Dla nas obu.
Na co obaj czekali...
Nie można dostać wszystkiego, tak mówią. Ale Hannibal miał inne plany. Zamierzał wziąć sobie dokładnie wszystko, kawałek, po kawałku. A Will Graham... Will Graham był wisienką na jego torcie, czubkiem piramidy, ostatnim elementem skomplikowanej konstrukcji.
Musiał tylko poczekać, wykazać się odrobiną cierpliwości i zrozumienia.
Odetchnął głębiej, zaciągając się dobrze znaną mieszanką wody kolońskiej i niepowtarzalną, słodkawą wonią skóry młodzieńca.
Feromony wirujące w powietrzu. Wstyd, zażenowanie i... Co to było, co to mogło być?
Był cierpliwy. Był. I mógł poczekać. Miał na co czekać. Na kogo.
Umieścił Freddie w specjalnie przygotowanym fotelu i zapalił światła, mrużąc powieki, by oczy mogły przyzwyczaić się do intensywnego światła.
- Zaczynajmy, proszę - przechylił głowę, ściągając z siebie wolno płaszcz, szalik i rękawiczki. - Will. Wyciągnij z szafy kombinezony. Nie zapomnij o rękawiczkach.


Koss Moss - 2017-12-11, 22:24

          Zaczynajmy, proszę. Wypowiedziane ochrypłym głosem słowa, nieco zdeformowane przez akcent, odbiły się echem w jego głowie. Istota o skórze czarnej jak smoła i o porożu niemal sięgającym drewnianego sufitu magazynu przechyliła głowę w oczekiwaniu, wlepiając w niego białe ślepia.
Diabeł. Wcielenie zła. Śmierć we własnej osobie.
Hannibal widział, że Will pobladł. Widział, jak rozszerzyły się jego źrenice. Dostrzegł, jak zadrżały różowe wargi. Czasami jego drogi partner zachowywał się, jakby się bał, ale nigdy nie następowało to w spodziewanym momencie.
  ― Will. ― Zwrócił się do młodzieńca imieniem, a ten zamrugał, jakby wyrwany z jakiegoś transu. ― Wyciągnij z szafy kombinezony. Nie zapomnij o rękawiczkach.
Po tylu latach, Will. Po tylu latach nadal jest zainteresowany. Nie znudził się jak każdym innym. Nie zabił cię. Ale kiedy ten moment nastąpi, zrobi to, jeżeli ty nie będziesz pierwszy.
Może powinieneś temu zapobiec właśnie dziś? Kiedy odwróci się do Freddie Lounds, żeby rozpylić przy jej twarzy pobudzający środek. Kiedy będzie nieprzygotowany, a jego ręce zajęte. Will zbliży się po cichu, zupełnie bezszelestnie, tak, jak doktor Lecter sam go nauczył.
Wykorzysta tę samą broń, aby wbić ostrze w jego plecy. W kark.
Ale czy to by wystarczyło?
Czasem Will łapał się na tym, że przed zrobieniem tego powstrzymywała go tylko myśl, że może mu się nie udać za pierwszym razem. Jakby Hannibal mógł przewidzieć każdy jego ruch, jakby czytał mu w myślach.
Innym razem Will nie wiedział, jak mógł w ogóle pomyśleć o zabiciu go. Hannibal był jego przyjacielem, osobą, której mógł zaufać.
Jeszcze innym razem Will zastanawiał się, czy potrafiłby jeszcze bez niego żyć, a choć zadawał sobie to pytanie od tylu lat, nadal nie potrafił na nie odpowiedzieć – nawet, kiedy potrafili już wszyscy wokół niego.
Nie potrafisz bez niego żyć.
I nie potrafisz żyć z nim.

Wyczekujące spojrzenie Hannibala sprawiło, że Will zagryzł w końcu wargę i podszedł do szafy. Wyciągnął ze środka kombinezony, które przywdziali. Były bardzo przydatne. Za pierwszym razem, kiedy Hannibal pokazał mu ten strój, Will był rozbawiony. Powiedział, że nie założy czegoś, w czym będzie przypominał wędlinę.
Szybko jednak przekonał się, jak wiele bałaganu… Jak wiele trudu można sobie zaoszczędzić, przywdziewając przezroczyste odzienie, w którym Hannibal prezentował się równie stylowo, jak zawsze, a Will, cóż, Will nadal męczył się z prostym zapięciem, które zacięło się w połowie. Zabawnie wykręcony walczył z nim coraz bardziej nerwowo, ale zanim zdążył je zepsuć, poczuł równy, ciepły oddech na swoim karku i ofoliowane ręce Hannibala powoli, ale stanowczo odsunęły jego dłonie, by po chwili jednym płynnym gestem zapiąć kombinezon.
Will szybkim, odrobinę gadzim ruchem przeciągnął dłonią po swoich zmierzwionych włosach i odwrócił się do Hannibala, czując na policzkach ciepło, a w podbrzuszu nutę ekscytacji.
Uśmiechnął się, wprawdzie trochę sztywno, ale wyraźnie, i znalazł odbicie tego wyrazu na wąskich wargach Rozpruwacza.
Pamiętał, kiedy sam pozwolił Freddie odejść. Sfałszował jej śmierć i wprowadził go w błąd. Na chwilę. Zapłacił za to wysoką cenę. Prawie go stracił. Prawie stracił siebie. Natomiast z całą pewnością stracił jego zaufanie.
Wybaczyli już sobie tamte grzechy, ale to, co mieli dziś zrobić, było bardzo ważne.
Dziś Will mógł to naprawić. Sprawić, że stłuczona filiżanka znów stanie się całością. Sprawić Hannibalowi przyjemność, połechtać jego próżność, zachować się zgodnie z jego planem.
Nadstawił policzek dokładnie w tym samym momencie, w którym Hannibal podniósł dłoń, by dotknąć jego twarzy. Drgnął, gdy mężczyzna dotknął jego skóry przez cienką rękawicę, i delikatnie odsunął głowę – jak nieprzyzwyczajony do dotyku pies – ale zaraz potem zamknął oczy i prawie otarł się o jego palce, oddychając przez usta.
Po chwili, której sekund Will nie liczył, dłoń Hannibala przesunęła się powoli do tyłu, na jego włosy, i młodzieniec momentalnie otworzył szeroko oczy. Spojrzał w dół. W drugiej dłoni mężczyzny nie było jednak noża, którym mógłby rozpłatać mu brzuch, jak zrobił to lata temu.
Will nie mógł jednak nic poradzić na to, że przeniósł się wspomnieniami do tamtej chwili. Pomyśleć, że wydawało mu się wtedy, że Hannibal… go pocałuje. Patrzył na niego w taki sposób, że Will nie miał co do tego najmniejszych wątpliwości. Wiedział, że to się stanie.
Ale Hannibal nie pokonał cali dzielących ich usta.
To było przerażające, lecz nawet wtedy, gdy Will osunął się już na ziemię, gdy Hannibal przyklęknął obok, patrząc mu w oczy – nawet wtedy jeszcze przez chwilę łudził się, że umrze, czując wargi Rozpruwacza na swoich.
W jakiś sposób wydawało mu się to na miejscu. Wypuścić ostatni oddech we wnętrze jego ust. Pozwolić mu się pochłonąć ostatecznie.
Zamrugał.
Zmieniło się tylko otoczenie. Nie stał na zakrwawionej podłodze przy drzwiach spiżarni, tylko w starym magazynie, ale patrzył w te same oczy, na tę samą twarz i miał wrażenie, że usta jego i Hannibala dzielą nawet te same milimetry.
Will był skołowany, czuł się trochę jak we śnie. Z tego stanu wyrwał go cichy kaszel, na dźwięk którego pośpiesznie odwrócił się i spojrzał na przywiązaną do krzesła kobietę.
Szybko odsunął się od Hannibala, jakby przyłapano go na czymś niestosownym, i podszedł do niej, by stać się pierwszym widokiem, jaki ją przywitał po przebudzeniu.
  ― Witaj, Freddie ― powiedział z powagą, patrząc w jej rozszerzające się źrenice. ― Wydajesz się zdziwiona.
  ― Nie…
Rozejrzała się dokoła z błyskiem zrozumienia – i pierwotnego przerażenia – w oczach.
  ― Panno Lounds. ― Słysząc twardy akcent Hannibala, Will instynktownie odwrócił się przez ramię i cała krew momentalnie odpłynęła z jego twarzy. Wściekłość Hannibala była dla niego oczywista. Kąciki warg doktora drgnęły w sposób, któremu daleko było do oznak wesołości. ― Jak zwykle postanowiła pani się wtrącić w nieswoje sprawy. To było niewyobrażalnie grubiańskie.
Will przesunął się o dwa kroki, usuwając się z jego drogi, zupełnie, jakby spodziewał się, że wściekły Hannibal może być tak nieostrożny, żeby stratować go, rzucając się na Freddie, choć przecież wiedział, że nic takiego nie nastąpi.
  ― Proszę nie popełniać tego błędu, doktorze Lecter. ― W oczach dziennikarki była panika, ale ona sama starała się zachować zimną krew. ― Porozmawiajmy.
Will mimowolnie uśmiechnął się samym kącikiem warg. Zabawne. Teraz nie była bezczelna ani odrobinę. Zawsze wydawała mu się tak silna, tak nieustraszona. Wtykała nos wszędzie.
Nie jest rozsądnie denerwować człowieka, który zastanawia się, czy nie zabijać zawodowo.
  ― Za późno na pertraktacje, panno Lounds ― powiedział niespodziewanie stanowczo. Nawet się nie zorientował, kiedy wyciągnął z otwartej walizki skalpel. Nagle po prostu uświadomił sobie, że zaciska na nim palce. ― Miała pani bardzo dużo czasu, aby wziąć sobie do serca ostrzeżenie.
  ― Przepraszam za moje zachowanie. Rzeczywiście było naganne i przykre. Cofnę moje słowa.
Will stanął u boku Hannibala. Nie obawiał się patrzeć jej w oczy, nie w tej chwili, ponieważ w tej chwili to z jej oczu można było wyczytać wszystko. Na dźwięk jej słów poczuł w dole brzucha gorącą falę złości. Przez cały czas drażniła ich z premedytacją. Szalony Hawajczyk? Nie wierzył, że napisała te słowa bez podłego uśmiechu. Nie było teraz śladu po tym wyrazie na jej nieskazitelnej twarzyczce, ale… to za mało.
Za dobrze ją znał. Nigdy by się nie wycofała. Uderzyłaby ze zdwojoną siłą, gdyby znalazła się w bezpiecznym według siebie miejscu.
  ― Nie, panno Lounds. Udławi się pani nimi ― szepnął.


H.K.M. - 2017-12-11, 23:30

Hannibal czuł, że z każdym kolejnym słowem, które opuszczało usta (te usta, idealnie różowe wargi) Willa, jego duma rosła i rosła, rozprzestrzeniając się w jego wnętrzu do tego stopnia, że zdążyła zastąpić chwilową złość.
Cóż, mógł to przewidzieć - wścibska Freddie Launds zawsze była gotowa przeszkodzić im w najmniej oczekiwanym momencie, popsuć zabawę swoim impertynenckim zachowaniem.
Musiało się jej zdawać, że z jakiegoś powodu (mniej lub bardziej żenującego swoją głupotą), była od nich lepsza. Sprytniejsza, zaradniejsza, być może mądrzejsza.
Ludzie, którzy stawiali w swoim życiu na marne domysły, nie mieli prawa uznawać się wartościowymi. Mogli się czegoś jedynie domyślać, przypuszczać, ale nie mieli prawa przekształcić zwykłej hipotezy w twardą, niepodważalną definicję.
Przechylił głowę, by przesunąć spojrzenie z przerażonej twarzy reporterki na mieniący się refleksami światła skalpel - cienki i ostry, niezbyt długi, niezwykle poręczny. Z wygrawerowaną przez światowej klasy grawerów, dumną literą "L".
- Zawsze tak bardzo fascynowały panią miejsca zbrodni - wymruczał "pieszczotliwie", wyciągając z kieszeni swój własny zestaw podręcznych narzędzi. Obrócił się delikatnie, by popatrzeć na swego towarzysza, wygiąć wargi w zapraszającym uśmiechu. - Teraz ma pani okazje stać się częścią jednego z takich miejsc, panno Launds. Na pani pozycji, traktowałbym to przynajmniej jak zaszczyt.
- Nie możecie tego zrobić. Wszyscy wiedzą, gdzie jestem, mam nadajnik, jest zamontowa...
- Został pani odebrany bardzo prostym zabiegiem - przerwał chłodno, odkładając pokrowiec z narzędziami tuż przy łokciu reporterki, w nieznośnym oddaleniu paru cali od jej podrygujących nerwowo palców. - Proszę nam już więcej nie przerywać, bardzo tego nie lubię.
Na ten moment nie zamierzał poświęcić pannie Launds więcej uwagi, nie chciał już wdawać się z nią w zbędne dyskusje. Zamiast tego przysunął się jeszcze bliżej rozluźniającego się stopniowo ciała towarzysza i stanął za nim, łapiąc w dłonie okryte przezroczystą powłoką ramię.
- Najpierw musimy pozbyć się zbędnej odzieży - poinformował go pogodnie, nie potrafiąc powstrzymać w swoim głosie mieszanki ekscytacji i uroczystej atmosfery przebaczenia.
To teraz, właśnie teraz spełniało się jedno z jego największych pragnień. Filiżanka miała powrócić w całość, poznaczona suchymi wstęgami pęknięć - już nigdy taka sama, ale tworząca spójną jedność.
Tak, jak i oni byli jednym. Granice ich jestestwa zacierały się, niknęły w sferach świadomości, instynktu i pragnień.
Chciałem cię zrozumieć.
- Masz teraz szansę, abyś wreszcie to zrobił - wychrypiał z trudem, przytulając do pachnącej szyi swój szorstki policzek. Potarł nim czule o gładką skórę, nie odrywając wzroku od powoli rozcinanego swetra. Ciało reporterki w ogóle go nie obchodziło; był daleko poza prymitywnymi, zwierzęcymi instynktami, tak częstymi u słabych, nic niewartych ludzi.
By stać się kimś prawdziwym, trzeba było sobą oferować coś więcej, niż zwykłe instynkty. Instynktami kierowały się zwierzęta. Jeśli ktoś był zwierzęciem, tak też należało go traktować. A skoro każde zwierzę można było bezkarnie uderzyć, zabić i zjeść...
Nie każda istota ludzka zasługiwała na miano człowieka.

Freddie wyrywała się i wydawała z siebie niekontrolowane wrzaski, ale Hannibal potrafił ją przytrzymać tak, by jego drogi towarzysz mógł wykonać każde cięcie z należytą precyzją - oddzielić tkankę od kości, rozchylić płaty parującego mięsa na bok, zajrzeć do wnętrza zepsutej, przepełnionej pychą dziennikarki.
W końcu jej krzyki przestały ich cieszyć, zakłócały tylko atmosferę spełnienia i spokoju. Postanowili więc przejść do kroku, który miał zacząć powoli wyciszyć ich fałszujący instrument.
Hannibal pochylał się nisko, szepcząc do ciepłego ucha poszczególne wskazówki. Pokazywał Willowi, jak wyglądała nerka, jak należało ją usunąć tak, by nie uczynić mięsu żadnej szkody, nie pozwolić by stres przeszedł do organizmu. Tłumaczył, które części panny Launds będą przepyszne nawet wtedy, gdy naruszy je gorzka adrenalina. Opowiadał o orientalnej przyprawie, która podkreślała smak do tego stopnia, że łatwo było zgadnąć płeć i pochodzenie etniczne konsumowanego osobnika. Jego ciało napinało się, pociło i traciło na swej nienaganności na rzecz zdradzieckich emocji, które samoistnie kierowały reakcjami pochłoniętego wysiłkiem organizmu.
Po głowie chodziło mu wiele myśli i pragnień, ale skupiał się na tym najważniejszym. Na scaleniu filiżanki, połączeniu jej w...
Źle nacięta żyła pękła z charakterystycznym odgłosem i posłała na młodzieńczą twarz wściekle czerwoną strugę. Freddie westchnęła żałośnie, ochryple, patrząc na nich zamglonymi oczami.
- To nic takiego - chwycił pośpiesznie za dzierżącą skalpel dłoń i przesunął ją nieco w lewo, a potem wyżej i wyżej, aż do samej twarzy wijącej się w spazmach kobiety.
- Panna Launds miała zawsze takie wielkie, wyszczekane usta - zauważył, przesuwając tępą stroną zakrwawionego ostrza po jednej z warg. - Szkoda byłoby tego nie uhonorować... Prawda?

- Farba musi pokryć każdy centymetr powierzchni - był już trochę zdyszany, przez co jego akcent objawiał się silniej, niż zwykle, ale wiedział, że Will zrozumie go bez żadnego problemu; rozmawiali już wiele razy, kiedy znajdował się w stanie o wiele gorszym, niż ten, w którym znajdował się teraz.
Pochylił się, przesunął końcówką pędzla po dębowym podwyższeniu, pilnując by nie przeoczyć choćby i kawałka. Czerwona masa zastygała z wolna, przybierając krzykliwszą, miedzianą barwę. Przyklejone do niej ciało, zlewało się z nią stopniowo, aż w końcu, gdy przechylić głowę, znikało zupełnie.
- Świat powinien zapomnieć o tej aroganckiej istocie - mruknął, sięgając po szmatę, nasączoną terpentyną. Otarł nią brzegi sceny, kierując się do skrzyni z narzędziami. Will drgnął wyraźnie, gdy Hannibal testował pierwsze wiertło.
- Czas, by przymocować do naszego obrazu ramy - oznajmił, zadowolony, sięgając po złote elementy przygotowanego wcześniej obramowania. - Uhonorujmy Freddie Launds w krzykliwym obrazie jej przerysowanej rzeczywistości. Pozwólmy jej zdobyć sławę, o której zawsze marzyła.


Koss Moss - 2017-12-12, 00:49

          Hannibal był wszędzie. W ciepłym oddechu na jego wrażliwiej skórze. W ochrypłych, niewyraźnych z powodu wzmożonego przez emocje akcentu słowach w jego uchu. W dłoniach, które prowadziły jego dłonie. Will nie mógł się nadziwić, jakim cudem Hannibal jest w stanie zlokalizować bezbłędnie każdy z narządów mimo gęstej kurtyny krwi.
Ciało Freddie napinało się i rozluźniało; napinało i rozluźniało z każdym spazmatycznym, płytkim oddechem, z każdym szlochem, jękiem, rzężeniem, z każdym uderzeniem serca.
  ― A tutaj…
Hannibal pokierował drżące palce Willa nieco wyżej.
Łup, łup. Łup, łup.
W pewnym szoku Will odkrył, że jego serce bije znacznie wolniej niż serce Freddie. Właściwie w zupełnie normalnym rytmie. Tylko mocniej, mocniej odbija się echem w uszach, wypełniając je szumem krwi.
Tego chciałem dla nas obu.
Odchylił głowę i ułożył ją nieostrożnie na ramieniu Rozpruwacza. Popatrzył na sufit, a potem zamknął powieki. Trzymał serce Freddie, a Hannibal trzymał jego dłonie.
Jakby razem lepili naczynie z gliny. Willowi z jakiegoś powodu przypomniała się kultowa scena z „Uwierz w Ducha”, filmu, którego Hannibal nie mógł znać, ponieważ…
Will nagle zamrugał, trochę zdziwiony nagłym, ale tak oczywistym odkryciem.
Hannibal w ogóle ich nie oglądał. Nigdy. Nawet nie podnosił głowy znad książki czy szkiców, gdy Will wpatrywał się w ekran, przeżywając wymyślone wydarzenia.
  ― Zabierzmy je ― szepnął, czując gdzieś na skraju przytomności dotyk warg na swej szyi. Gdy Hannibal się uśmiechnął – Will nie zobaczył tego, tylko odczuł, jakby sam się uśmiechał, jakby naprawdę byli już nierozerwalną jednością. ― I tak nigdy go nie miała.
          Obserwowany uważnymi oczami zakrwawionego i ubrudzonego farbą Willa – chłopak wyglądał prawie tak doskonale, jak tamtej wspaniałej nocy, kiedy zamordowali Czerwonego Smoka – Hannibal testował wiertła, opowiadając o tworzonym przez siebie dziele o symbolice niedostępnej dla prymitywnych umysłów większości.
Will nigdy nie myślał tak o innych. Czasami przyłapywał się na nieopisanej arogancji w towarzystwie tego człowieka. Bywało, że gardził pospólstwem przynajmniej w równym stopniu jak jego partner.
Partner zbrodni. I życia.
Nie łączył ich seks. Nigdy się nie pocałowali. Mimo to żyli i zachowywali się jak para kochanków. Nawet Will nie mógł temu zaprzeczyć. I myślał o tym akurat wtedy, gdy wspólnymi siłami doprowadzali miejsce zbrodni do rangi sztuki, jakby była to zupełnie prozaiczna czynność, do której przywykł, która go nie wzruszała.
Zadrżał na dźwięk wiertła, ale nie był Bedelią. Po prostu zbyt gwałtownie wyrwał go z zamyślenia.
Uśmiechnął się blado i podrapał się po nosie, zostawiając na nim czerwoną smugę.
Chyba lubił patrzeć, jak Hannibal pracuje. Lubił, gdy był zadyszany, zmęczony, gdy jego schludne uczesanie ulegało surowym warunkom i włosy zaczynały opadać mu na twarz.
Równie dobrze mógłby tak wyglądać po seksie.
Seks i śmierć stały zadziwiająco blisko siebie w świecie Willa.
Podszedł bliżej, żeby przytrzymać listwę, z początku krzywo, ale dłoń Hannibala szybko ją naprostowała i Will nie pozwolił się jej osunąć, kiedy mężczyzna ją przytwierdzał.
  ― Czy nadal, po tych wszystkich latach ― odezwał się, gdy wiertło ucichło, a patrzył błyszczącymi oczami na nieskazitelny profil mężczyzny ― chcesz mnie zjeść?
Hannibal popatrzył na niego i Will wytrzymał jego przenikliwe spojrzenie. Zawalczył nawet z chęcią, by dotknąć tej gadziej twarzy. Przesunąć po niej palcami w sposób, w jaki często Hannibal dotykał jego.
Doktor Lecter długo milczał, zawieszony w geście między ramą a stolikiem, na którym leżały wkręty i gwoździe. Wpatrywał się w ciszy i z łatwością w oblicze młodzieńca, któremu jednak odwzajemnianie tego spojrzenia nie zdawało się tym razem sprawiać trudu.
Zadane pytanie wisiało między nimi. Było ważne.
Czy Will był w jego oczach zwierzyną łowną?


H.K.M. - 2017-12-12, 01:33

Czy nadal, po tych wszystkich latach... Chcesz mnie zjeść?
Czy miał ochotę zjeść Willa? Poczuć, jakby to było, wchłonąć w siebie część jego ciała i duszy, zdominować go swoim własnym organizmem, raz na zawsze udowodnić mu, że nie różnili się od siebie, bo byli dokładnie tacy sami, bo byli jednym.
A tym gestem... W żaden inny sposób nie mógłby mu udowodnić tej jedności. Chociaż... Choć teraz... Rzeczy chyliły się ku zmianom, a pojęcie jedności naginało się w tej, tej jednej sytuacji, by okazać się...
- Nie - odpowiedział krótko, spoglądając w tak drogą mu twarz, omiatając spojrzeniem gładkie policzki, cień, rzucany przez rzęsy. - Już nie.
Wiedział, że nie musiał dodawać niczego więcej - ta krótka i zdawkowa odpowiedź mówiła więcej niż setki, tysiące słów, którymi doktor Lecter zazwyczaj tak gorliwie i chętnie operował.
Dokończyli swoją pracę, pilnując by każdy jej szczegół został dotrzymany z rygorystyczną wręcz dbałością. Kawałki ramy wkrótce stworzyły jedno i czas było przetransportować ich dzieło w pozornie nieznaczące miejsce. Uznali, że pozostawią obraz w miejscu, gdzie obecność bezczelnej reporterki została odkryta po raz pierwszy - w chatce Jacoba Garetta Hobbs'a - przybity do frontowej ściany, miał stanowić honorowy punkt rozległych terenów łowieckich.
Hannibal był pewien, że myśliwi (którzy prędzej czy później będą musieli zwrócić uwagę na rdzawoczerwone znalezisko) nie pozwolą zapomnieć o osobliwym obrazku, który zastaną.
W swej ignorancji, nazwą ich dzieło makabrycznym, ale to wyłącznie połechta mile ich ego. Nie zwrócą uwagi na to, że tylko ich dwójka będzie w stanie docenić jego przesłanie, skomplikowaną symbolikę. Kiedy w wiadomościach pojawi się twarz Freddie Launds, będą już dawno w swoim domu, jako niepozorni mężowie. Morderczy małżonkowie. Wzniosą toast, pochłaniając ostatnie kawałki swojej ofiary, zdobywając je każdym zmysłem swojego ciała.
- Rozbierz się - polecił ochryple, odsuwając się o parę kroków, by móc omieść spojrzeniem całość obrazu. Nie mógł sobie pozwolić na zbyt długą kontemplację, wiedział o tym. Musiał pamiętać o tym, że nie zdążyli jeszcze dokończyć swojego dzieła, że parę punktów planu wciąż pozostawało w jego umyśle bez odpowiedniego zaznaczenia. - W szafie znajdują się skórzane kombinezony. Przygotuj je, proszę. Ja przez ten czas zajmę się przykryciem obrazu i zamontowaniem go do przyczepy. Czeka nas mała przejażdżka - rzucił lekko, niemalże wesoło. - Mam nadzieję, że wciąż jesteś w nastroju do podróży.

Hannibal nie spodziewał się, że Will będzie prezentował się tak dobrze w przygotowanym wcześniej stroju - czerń nie tylko uwydatniła smukłość, ale i zgrabność jego sylwetki i - chcąc nie chcąc - spojrzenie mężczyzny wędrowało w rejony ciała, które zazwyczaj (dopóki nie nadarzały się do tego krótkie sposobności) grzecznie omijało. Długie nogi, wąskie biodra i kształtne pośladki drażniły się z jego zmysłami, odbierały mu jego spokój, podburzając go, kusząc, zwodząc.
Wiedział, że musiał skupić się na wykonywanym zadaniu, posłużyć się zwyczajowym opanowaniem, ale tak trudno było mu się nim posługiwać, gdy rozpraszało go tyle rzeczy... Kiedy działał sam, nie miał z tym żadnych problemów - Will często pojawiał się w jego myślach, gdy zabijał, zwłaszcza w ostatnich latach - ale posiadanie go obok, tuż przy sobie, żywego, czującego i pachnącego w ten sposób, naginało nawet i jego stalową, niezłomną cierpliwość.
Przez to wszystko, zdał sobie sprawę, że zabezpieczanie obrazu i ładowanie go do specjalnego umocowania, zajęło mu o wiele mniej czasu, niż ten, który poświęcił na pieczołowite zapinanie kurtki, gdy udając zaaferowanego suwakami, przyglądał się (oby) bezkarnie pogrążonemu w myślach partnerowi. Czy Will... Zdawał sobie sprawę z tego, jak był piękny?
Czy miał pojęcie, co przeżywał człowiek, który patrzył na niego, takm jak teraz Hannibal patrzył? Czy zdawał sobie sprawę z tego, ile życia było w jego oczach, ile ognia i siły, ile...
- Ruszajmy - rzucił ochryple, walcząc z niemiłą tendencją sztywnienia języka; pojawiała się wtedy, gdy jego myśli zaczynały wkradać się do głowy w ojczystym języku, przelewając się przez nią swoją śpiewną treścią. Powrót do angielskiego bywał wtedy nieco... Nieposłuszny. Łamliwy.
Usadził się za kierownicą motocyklu, sięgając po jeden z kasków.
- Will - odchrząknął ukradkiem, przeklinając swoje nieposłuszne gardło. - Trzymaj się mnie mocno. Leśne tereny bywają wyjątkowo... Wyboiste. Nie chcę, by coś ci się stało.


Koss Moss - 2017-12-12, 02:18

          Ale Will wychwycił tę subtelną zmianę w jego głosie, tak, jak każdego dnia wychwytywał mikroskopijne zmiany na tej dojrzałej twarzy.
Subtelną? Naprawdę pomyślał o tym określeniu?
Słowa Hannibala nie były teraz ani trochę subtelne, brzmiały twardo, ostro, topornie, a kiedy kazał mu mocno się trzymać, tłumacząc to bezpieczeństwem, Will… zwątpił.
Wiedział, oczywiście, że wiedział. Hannibal czuł do niego coś więcej. Coś, co Will uporczywie odrzucał.
Były takie rejony, w które nigdy się nie zapuszczał. Takie rejony, z którymi nie wiązał Hannibala, tego opanowanego, pełnego klasy człowieka. Hannibal przez całe życie dbał o to, by odcinać się od tego, co zwierzęce. Do perfekcji zapanował nad instynktami, dopuszczając do siebie tylko te, które chciał dopuścić: instynkt łowcy w niespotykanie eleganckiej formie.
To, co czysto seksualne, było z dala od niego. To nie był człowiek, który chciał się pieprzyć, bo musiał to robić. Bo hormony mu nakazywały. Bo trzeba było przedłużyć gatunek. Nie.
On robił to, gdy miało z tego wymierne korzyści.
Przerżnął Alanę Bloom… żeby dała mu alibi. To było częścią planu, doskonałej intrygi.
Czy pieprzył Bedelię, kiedy przez tyle miesięcy żyli jak małżeństwo?
A czy miałby w tym jakiś cel?
Hannibal nie pieprzył, jego imię i to słowo nie miały prawa wystąpić w jednym zdaniu. Nie ulegał pierwotnym potrzebom ciała. Ta sfera nigdy nie miała nad nim kontroli, dlatego Will czuł się teraz równie niekomfortowo, jak on.
I wiedział, że z jakiegoś powodu to on pobudził te instynkty.
Bezwiednie.
Nie chciał go przecież sprowokować. Nie, to, co mieli, było dobre w obecnej formie. Will nie czuł się gejem. Prawdę mówiąc, nie czuł się… wcale.
Usiadł na motorze za mężczyzną i objął go ramionami. Przytulił się do jego niecodziennie spiętych pleców. Głowę w kasku oparł z trudem o jego bark. Położył dłoń na piersi Hannibala, wyczuwając pod nią nierówności okrytych czarną, chłodną skórą mięśni. Pogładził je kciukiem, a potem przesunął palce niżej, dotykając twardego brzucha.
Był tylko ciekaw.
Zacisnął dłonie w pięści na skórzanej kurtce Hannibala, gdy motor gwałtownie ruszył. Musiał ścisnąć mężczyznę udami po obu stronach jego ciała.
To nie był pierwszy raz, kiedy jechali motorem, nie.
Ale pierwszy raz Hannibal był przy nim w takim stanie. Nie w łazience. Nie w swojej sypialni. Nie mógł się wycofać, jak robił to dotychczas, zanim Will zdążył zastanowić się nad przyczyną, zanim zdążył dobrze to przemyśleć.
Wziął głęboki oddech i objął Hannibala mocniej. Na chwilę spojrzał do tyłu, na przyczepkę, a potem odwrócił głowę z powrotem do jego pleców. Przesunął palce trochę niżej, tam, gdzie zaczynało się podbrzusze, gdzie miał swoje początki rejon zakazany, intymny.
Will był… zafascynowany, bo jednak istniały rzeczy, których w nim nie znał.
Istniały takie sfery, których Hannibal z nim nie dzielił, o których nie rozmawiali.
Nie znał go takim. Nie wiedział nic na temat jego seksualności.
Czy miał kiedyś dziewczynę? Pierwszą miłość? Może w szkole? Czy możliwe, że całowali się w tajemnicy w jakiejś pustej klasie?
Zaśmiał się cicho do własnych myśli i w ostatniej chwili cofnął dłoń, czując zmianę napięcia w łopatkach Hannibala.
Ale czym wprawił go w ten stan? Co tak na niego podziałało? Pożądał tej wiedzy.
          Zszedł z motoru od razu, gdy Hannibal go zatrzymał. Zanim jeszcze doktor Lecter zdjął kask, Will czuł się dziwnie. Czuł, że nie powinien był pozwalać sobie na taki dotyk. Po prostu nie robili ze sobą takich rzeczy. Nigdy.
Tak było.
Wypuścił drżąco powietrze i podszedł do przyczepki. Pochylił się nisko, żeby odwiązać ich piękny obraz, a wtedy kurtka odsłoniła mu plecy, zaś spodnie uwypukliły każdy cal wydatnych pośladków, a nawet odstęp między nimi.
Will nie zwrócił na to uwagi. Nie przywykł do noszenia obcisłych ubrań i eksponowania swojego ciała. Nie miał pojęcia, jak wygląda.
Chwilowa śmiałość, która ogarnęła go, gdy Hannibal nie mógł na niego spojrzeć, gdy przez chwilę nie mógł nic zrobić, bo musiał prowadzić pojazd, opuściła go. Nie dotknąłby go w podobny sposób teraz, gdy bliskość nie była już uzasadniona wymogami bezpieczeństwa. Nie miałby czelności. Obaj jednak musieli wiedzieć, że ten dotyk nie był przypadkowy. Will się zabawił.
  ― Możesz już… ― zaczął, ale nie skończył, bo gdy się wyprostował, on niespodziewanie był tuż za nim, milczący i spokojnie poważny lub śmiertelnie wściekły, znowu przyprawiając go o dreszcze. ― Wiesz, że nie lubię, gdy to robisz ― wydusił, dotykając swojej piersi i czując, jak serce reaguje wściekłym łomotaniem.




H.K.M. - 2017-12-12, 03:01

Dłoń prześlizguje mu się po piersi - nie powinien czuć jej gorąca przez materiał skórzanej kurtki i koszuli, ale czuje i... Bogowie... Żadna podróż nie wymagała od niego tyle pokory i koncentracji, co ta jedna, którą odbywa teraz.
Nie reaguje, nie ma z resztą takiej możliwości - może dodać prędkości, ściskając rączkę uchwytu z taką siłą, jakby miał ją zaraz zmiażdżyć i rzeczywiście, pragnie tego w tej chwili bardziej, niż kiedykolwiek wcześniej. Pragnie tego niemalże tak samo mocno, jak tego, by dłoń Willa Graham'a zsunęła się niżej i dotykała sobie nieśpiesznie jego ciała, badała je ochoczo, sprawdzała reakcje.
Pragnie pozwolić mu przejąć na chwilę kontrolę, zmusić go do tego, by wykonał wreszcie ruch, który on sam będzie mógł potraktować, jak zaproszenie.
Czeka na nie od tak dawna...
Seks nie stanowi w jego życiu towaru z górnej półki - prawdę mówiąc, nie jest w ogóle ważny, nie był, do momentu, gdy w umysł nie zaczęły wkradać mu się pewne pragnienia i myśli...
Zaczęło się bardzo niewinnie - któregoś razu, podczas ich sesji, zwrócił uwagę na to, że to, co Will skrywał tak pilnie pod zbyt luźnymi ubraniami, było... Niewyobrażalnie lepsze od tego, czego Hannibal oczekiwał. Ot, zwykłe zaskoczenie. Później nadszedł okres, kiedy wierzył, że najpełniejszy rodzaj spełnienia otrzyma tylko i wyłącznie wtedy, gdy ułoży na talerzu kawałki swojego ówczesnego pacjenta. Jeszcze później, wszystko uległo zmianie i znów, znowu wrócił do stanu, który nakazywał mu myśleć o innym zdobywaniu, o posiadaniu tak pierwotnym i dosłownym, że nie raz doprowadzało go do skrajnego rozczarowania samym sobą.
A teraz siedzi na przeklętej maszynie, zmuszony do bierności, a dłoń, szczupła i gorąca dłoń sunie niżej i, na wszystkie świętości, tak ciężko jest mu się skupić na prowadzeniu, kiedy jedynym, na co ma ochotę, jest irracjonalne wypięcie bioder, ułożenie głowy na pachnącym ramieniu i wgryzienie się w pachnącą szyję!
Dłoń cofa się nagle, ciało Hannibala pokrywa się potem, naprawdę- czuje jego ciężkie krople, spływające pod fałdami ubrania, podrażniające skórę, utrudniające oddychanie i...
Zatraca się, beznadziejnie się zatraca. Ale dłoń znika i nie pojawia się już w tym upragnionym miejscu, a on nie potrafi ukryć okropnego uczucia...
Rozczarowania?


Stał tam, a światło księżyca odbijało się od skrawka bladej skóry - skrawka, którego Hannibal nie widział chyba nigdy wcześniej... Nie, nie przypominał sobie.
Pamiętałby, gdyby widział, był tego pewien.
Piękny kawałek bladej skóry, która w idealny sposób oplatała mięśnie lędźwi i tych... Niemożliwie idealnych pośladków. Dlaczego? Dlaczego Will wystawiał jego cierpliwość na próbę, w tak okrutny sposób?
Dlaczego tak uparcie próbował mu udowodnić, że był tylko człowiekiem? Czy chciał go upokorzyć? Sprawić, by poczuł się nieważny, teraz, gdy filiżanka znowu połączyła swoje okruchy w piękną całość?
Nie jest tego świadomy, przemknęło mu przez myśl i odetchnął głęboko, nie mogąc oderwać spojrzenia od tego jednego, intymnie odsłoniętego miejsca.
Nie ma prawa być tego świadomy - przysunął się bezszelestnie, oczyma wyobraźni wędrując swą dłonią za pas spodni, by tak po prostu objąć jeden z pośladków, zważyć go, po...
Coś do niego mówił. Will obrócił się i coś do niego mówił. Hannibal przełknął ślinę, która przesunęła się drażniąco przez wysuszone gardło. Zmusił się do zwrócenia oczu wprost w błękitne tęczówki.
Chciał coś powiedzieć, ale zanim to zrobił, jego ramię wystrzeliło do przodu - sięgnął palcami po drżącą dłoń, obejmując ją swoją własną. Przyłożył ją ostrożnie do bijącego pod piersią serca i zmusił się każdą komórką ciała, każdym elementem umysłu, do skupienia na zadaniu. Nie dokończył swojego dzieła. Ich wspólnego dzieła. Filiżanka czekała, gotowa do użycia - musiał tylko przygotować dla niej odpowiednie nakrycie.
- Nie musisz się mnie obawiać, Will - odpowiedział łagodnie, głosem zniekształconym przez nieznośną chrypę. - Narzędzia są u boku, w skórzanej torbie.
Pracowali w ciszy, ale nie była to cisza, którą dzielili się zazwyczaj - pomimo chłodnej nocy, napięcie wirowało w powietrzu do tego stopnia, że ciężko było mu przestać się pocić. Nie ze stresu, nie ze strachu, nie ze wstydu.
Z powodu osobliwego pragnienia, które tej dziwnej, magicznej nocy, postanowiło nasilić się jeszcze bardziej, stając się wręcz nie do zniesienia.
W ruch poszły taśmy, gwoździe i małe zabezpieczenia z wkrętów; musieli mieć pewność, że konstrukcja utrzyma się nawet przy nieprzyjaznej pogodzie. Co do samego obrazu, mogli żyć w absolutnym przekonaniu, że nie stanie mu się nic złego - był zabezpieczony dwoma warstwami specjalnego lakieru. Ot, tak, poniekąd dla żartu. Lakier ten utrudniał bowiem sekcję zwłok, do tego stopnia, że stawała się niemalże niewykonalna.
- Podejdź do mnie, Will - poprosił, napinając mięśnie, by utrzymać w górze jedną z ciężkich desek. - Przytrzymam to, a ty wkręcisz ostatnie śruby. Wtedy nasze dzieło zostanie oficjalnie ukończone.


Koss Moss - 2017-12-12, 11:40

          Nie musisz się mnie obawiać, Will, powiedział najbardziej nieprzewidywalny człowiek, jakiego Will znał. Powiedział człowiek, który rozciął mu brzuch i usiłował przepiłować głowę – subtelna poprzeczna blizna nadal znaczyła gładką skroń młodzieńca. Will drgnął, zamrugał szybko i ruszył po torbę.
Nie, już nie.
Hannibal był wyjątkowo skupiony. Krople potu zdobiły jego poważne oblicze. Will przypatrywał mu się ukradkiem, kiedy pracowali. Nie mógł się nadziwić.
Doktor Lecter walczył ze słabościami.
Nie, przede wszystkim: doktor Lecter miał słabości.
Młodzieniec nigdy nie dopuszczał do siebie myśli, że Hannibal mógłby być do tego stopnia ludzki. Wszystko w życiu tego perfekcjonisty było dopracowane, dopięte na ostatni guzik. Wszystko. Tak sądził aż do dziś.
Po tylu latach w doskonałym życiu Hannibala było jednak miejsce na pewien nieporządek. Czyjeś rozwiane włosy, krzywo zapięte i źle dopasowane koszule, trochę wiszące i poprzecierane, ale ulubione spodnie, przedmioty, których wyznaczone położenie zmieniało się o niedostrzegalne dla zwykłego oka centymetry za każdym razem, gdy dotykały ich młode, ciekawskie ręce.
W życiu doskonałego Hannibala było miejsce na niepewność i krzyżowanie planów. Było, wbrew pozorom, miejsce na rzeczy zupełnie poza kontrolą.
Ale taki Hannibal był Willowi, który z rzadka cokolwiek kontrolował, zaskakująco obcy.
Myślisz, że mógłbyś mnie zmienić tak, jak ja zmieniłem ciebie?
Przez cały czas, gdy pracowali, powietrze było gęste i drżało od emocji. Mogliby rzucić się na siebie w każdej chwili, ale żaden tego nie uczynił. Bez słowa, w cichym porozumieniu mocowali ramę do ściany, a gdy ciszę przerwały nagłe słowa, Will zesztywniał.
  ― Podejdź do mnie, Will.
Młodzieniec spojrzał na partnera rozszerzonymi oczami. Serce zabiło mu szybciej, choć nawet nie drgnęło przy dokonywaniu krwawego zabójstwa.
Ale Hannibal trzymał silne, napięte ramiona w górze. Przytrzymywał belkę, aby Will mógł wkręcić w nią ostatnie śruby.
Teraz, pomyślał Will.
Teraz nie zdążyłby się obronić. Zanim puściłby belkę, zanim zdołałby się odsunąć, już byłby na wpół martwy, gdyby Will potrafił zdobyć się na coś takiego.
Przesunął spojrzeniem po spiętych mięśniach. Niemal każdy jeden z nich był widoczny przez dopasowany uniform. I twarda pierś, którą gładził na motorze. I brzuch, na który zsunął dłonie.
I również te rejony ciała Hannibala, o których Willowi nie wypadało rozmyślać.
  ― Przytrzymam to, a ty wkręcisz ostatnie śruby. Wtedy nasze dzieło zostanie oficjalnie ukończone.
Will posłusznie podszedł bliżej. Jego oczy zabłyszczały w księżycowym świetle; była pełnia.
Czy Hannibal w ogóle dopuszczał do siebie myśl, że mógłby zginąć z jego ręki?
Kiedyś Will mierzył do niego z broni, ale to było tak dawno temu, tak dawno, gdy jeszcze miał wątpliwości, gdy jeszcze nie wiedział, na kogo patrzy, w kogo celuje; gdy nie rozumiał.
Wystraszył go wtedy. Wiedział o tym. Wtedy pierwszy raz wytrącił go z równowagi, pierwszy raz dał Hannibalowi sugestię, że nie wszystko jest pod jego kontrolą. Wyjaśnienia, próby zagadania go, rozbudzenia ciekawości, były tak nieadekwatnie desperackie, tak jawnie podyktowane chęcią przeżycia. Ale… nie z ich powodu Will nie pociągnął wtedy za spust.
Nacisnął spust wkrętarki, zadzierając głowę i starannie, w miarę możliwości równo wkręcając śrubę. Lekko wydatna grdyka poruszała się na jego gładkiej, odsłoniętej szyi, ilekroć przełykał ciężko ślinę. Oparł lekko łokieć o ramię Hannibala, dając ulgę obolałej, zmęczonej ręce, kiedy umieszczał w ramie ostatni kawałek metalu.
Wkrętarka ucichła. Will powoli opuścił ją i odłożył. Bez słów odsunęli się o kilka kroków, by spojrzeć na swoje dzieło.
Wyobrażać sobie scenę zbrodni a doświadczać jej na własnej skórze. Do tej różnicy Will nadal się przyzwyczajał. Nie była aż tak duża, jak sądził, ale wciąż potrzebował kilku kieliszków po aktach takich jak ten.
Sięgnął do rękawicy i zdjął ją ostrożnie na oczach Hannibala. Uśmiechnął się do mężczyzny kącikami warg, a potem podszedł do ich dzieła i na chwilę położył otwartą dłoń na szkarłatnej twarzy Freddie. Nie został powstrzymany.
To będą jedyne odciski palców, jakie znajdą śledczy.
  ― Nasz przyjaciel Jack powinien wiedzieć ― stwierdził krótko ― że nic mi nie jest. Na pewno się martwił.
Tym razem Hannibal nie odwzajemnił uśmiechu. Will przechylił lekko głowę.
  ― Nie jesteś z siebie zadowolony? Jest naprawdę piękny ― szepnął i na powrót stanął przy mężczyźnie. ― Będą o nas pisać w samych superlatywach, Hannibal. Bonnie i Clyde znów mordują.
Zaśmiał się cicho, odrobinę gorzko, i spojrzał w kierunku motoru.
  ― Cóż, dobrze, jedźmy… się przespać.
Cieszył się, że w ich kryjówce Hannibal zadbał o winiarkę pełną wybornych trunków. Potrzebował ich teraz, dużo. Myśl o tym, że bezczelna dziennikarka nie napisze już żadnego krzywdzącego i niesprawiedliwego artykułu była… dawała pewną ulgę, ale… nie przyswoił jej jeszcze, to chyba dlatego czuł się tak nieswojo.
A może wcale nie z tego powodu miał taką ochotę się napić.


H.K.M. - 2017-12-12, 17:45

Hannibal nie zastanawiał się, czy w głowie Willa pojawiały się wciąż myśli, o jego morderstwie - nie musiał. Po prostu o tym wiedział, gdy czasem, jego towarzysz stawał się zbyt zamknięty, podekscytowany i milczący. Wyczuwał unoszącą się w powietrzu adrenalinę, niemalże czuł jej smak.
Wyjątkiem był ten jeden raz, gdy stał przy ich obrazie, przytrzymując z wysiłkiem ciężką belkę - ich plan nie bez powodu został rozdzielony na dwie osoby, nic nie było w nim przypadkowe - Hannibal zdawał sobie sprawę, że samodzielne zamontowanie obrazu do ściany szopy, było po prostu niemożliwe.
Zamarł w bezruchu (pomijając drżenie nadwyrężanych mięśni), zaciągając się głęboko dziwnym aromatem napięcia - myśli Willa, które zazwyczaj przejrzałby już po pierwszych sekundach, podsunęły mu tym razem sfałszowany przez wygłodniałe ciało obraz - wydawało mu się bowiem, że owo milczenie i ostrożne ruchy, płytki oddech i chwilowy zastój powietrza, że wszystko to działo się dlatego, że Will Graham zamierzał dokończyć to, co zostało im wcześniej przerwane.
Że zrobi to wszystko, wykorzystując chwilową bierność Hannibala, tak samo, jak było w przypadku jazdy na motorze i ostrożnego, dziecinnie ciekawskiego dotyku. Że podejdzie do niego i pozwoli, wreszcie, po tylu latach, by ich wargi zetknęły się ze sobą, choćby i na sekundę, i wreszcie wszystko będzie oczywiste, jasne. Że skończą z grą pozorów, zastępując ją naturalnym wyrażaniem języka pragnień.
Jak bardzo się mylił, wierząc w te brednie, gdy jego najdroższy przyjaciel zastanawiał się po raz kolejny nad odpowiednim sposobem na pozbawienie go życia...
Przytrzymywał belkę z uporem maniaka, starając się przywołać do umysłu wszystkie znane techniki na koncentrację, wszystkie sposoby, których używał, gdy znajdował się w sytuacji zagrożenia życia, w więzieniu, w obliczu mordu, na skraju przepaści, w ramionach śmierci - odwiedzał miejsca, grzebał we wspomnieniach i kiedy już udawało mu się wierzyć, że wygrał, słodki zapach, ekscytacja i coraz drapieżniej uwierający głód, atakowały go na powrót, zmuszając do wpatrywania się w przylegające do niego ciało. Dlaczego ten głód nie pasował do żadnego, którego doświadczył wcześniej?
Nie raz kogoś pożądał... Może nie działo się to nazbyt często, ale uczucie pożądania czyjegoś ciała, nie było mu obce. Czy pożądał Willa Graham'a? Tak, na pewno. Od dość długiego czasu.
Ale do tej pory udawało mu się je skrzętnie ukrywać, równoważyć, zadowalając się każdym drobnym gestem, który dostawał w zamian. Każdym uśmiechem, chwilą, gdy młodzieniec pozwalał, by ich oczy spotkały się, choćby na ułamek sekundy. Otarciem ramion, dotykiem gładkiego policzka pod dłonią.
Tak. Do tej pory zupełnie mu to wystarczało (odsunął się wolno od ukończonego dzieła, czując jak oddech zatrzymuje mu się na moment w płucach).
Will ściągnął z dłoni rękawicę, wykrzywił usta w małym, kocim uśmieszku.
Dotknął twarzy Freddie Launds, zostawiając na niej pięć idealnych odcisków. Hannibal poczuł, jak szarpie nim wściekłość... To nie na to się umawiali, nie taki był punkt planu, wszystko miało pozostać w takiej formie, nietkniętej, nienaznaczonej!
Nie podobało mu się jego nastawienie. Te gorzkie słowa, niespełniona mina, rozbiegane spojrzenie... Może wcale tego nie pragnął? Może... Nawet to wszystko, co teraz mieli, było tylko kolejnym podstępem i...
Bogowie, Hannibalu... Czy dałbyś mu się aż tak oszukać? Czy możliwym jest, że znów popełniłeś błąd i pozwoliłeś sobie zaufać, pokazać się na nowo, tylko po ty by ponownie...
- Cóż, dobrze, jedźmy… się przespać.
Drgnął nerwowo, ale natychmiast udało mu się to powstrzymać - ruch ten był tak nikły, że prawdopodobnie nawet Will nie zwrócił na niego uwagi. Wcześniejsze rozpalenie zastąpione zostało zwyczajnym chłodem... W zastraszająco szybkim tempie.
Nie potrafił stłumić niepokoju, choć wiedział, że będzie musiał ukryć go w sobie tak głęboko, jak tylko się dało.
Pięć idealnych odcisków. To niemalże gest pozdrowień. Czyżby ktoś miał wyrzuty sumienia? A może chodziło o tęsknotę?
Will tęsknił za Jackiem? Czy za starym, bezstresowym życiem? Za życiem bez niego, bez Hannibala?
Bez słowa wsiadł za kierownicę motoru, założył na głowę kask. Tym razem, uczucie oplatających go ramion, miało gorzki smak.
Filiżanka wyszczerzyła się do niego swoim skruszałym uśmiechem - chwycił za sprzęgło odrobinę zbyt mocno, zbyt gwałtownie.
Ciszę i spokój lasu przeciął ryk silnika. Ryk bestii. Powietrze smakowało wątpliwościami.

Gdy udało im się wreszcie wrócić do wynajętego mieszkania, niebo zaczynało przejawiać pierwsze oznaki dnia - nie stawało się jasne, raczej szare - jak to zwykle bywało zimą.
Tym razem nie było dwóch oddzielnych sypialni, nie istniał żaden sposób na choćby i chwilową samotność, poza oczywistą łazienką.
Hannibal odłożył kluczyki na niespecjalnie gustowną komodę i sięgnął do zapięcia kurtki, wyciągając spod starej kanapy, specjalnie przygotowane worki.
- Rozbierz się i wrzuć wszystko tutaj, Will. Później weźmiesz prysznic, używając przy tym mydła, które zostawiłem na półce. Umyj, proszę, dokładnie każdy skrawek ciała. Dzięki temu zmyjesz z siebie każdą możliwą... - Urwał, dostrzegając coś na kształt wahania, gdy zdejmując kurtkę, młodzieniec musiał wreszcie rozumieć, że tym razem Hannibal prosił go o zdjęcie wszystkiego.
Nic nie pozostawało bez skazy, nawet bielizna, choć mogłoby się to wydawać absurdalne.
Nie bez powodu, doktor Lecter, był uznawany za jednego z najzdolniejszych zbrodniarzy. Najbardziej przewidujących, inteligentnych, wyprzedzających agentów służb specjalnych o jeden, specyficznie przebiegły krok.
Uczucie niepokoju tliło się w nim jeszcze, nakazując zachowanie szczególnej ostrożności - wiedział, że musiał je czymś zdusić, choć odrobinę. Musiał pozbyć się tego uporczywego bólu, natrętnego niczym nieprzechodząca zgaga. Odsunął się wolno, pozostawiając worek na środku pomieszczenia. Wrzucił do niego swoją kurtkę, zaraz potem w ślady poszła przepocona koszula. Odgarnął z twarzy zbłąkane pasma włosów (już dawno sprzeciwiły się idealnemu ułożeniu, kręcąc się nieprzyjemnie przy twarzy) i rzucił w kierunku towarzysza krótkie spojrzenie (nie chciał przyglądać się mu zbyt długo. Mógł być mistrzem w ukrywaniu emocji, ale nie przy WIllu, nie przy nim, przy tym jednym człowieku nie mógł być pewien niczego) i westchnął cicho, obracając się do niego plecami.
- Zostanę tak, dopóki nie usłyszę, że zamykasz za sobą drzwi łazienki - poinformował go spokojnie, opierając jeden z szerokich barków o ścianę. - Może to da ci odrobinę prywatności.


Koss Moss - 2017-12-12, 19:02

          Will raptownie struchlał.
Hannibal był mistrzem w swoim fachu. To, że przez tak wiele lat FBI nie dało rady go schwytać – i nigdy nie dało, ponieważ to on sam, z własnej woli oddał się w ich ręce, nie pozwalając Willowi się od niego uwolnić (och, bo wszystko musiało być tak, jak chciał) – było tego najlepszym dowodem.
Stał za tym oczywiście szereg czynności, koniecznych czynności. Ubrania przesiąknięte zapachem miejsca zbrodni należało zniszczyć. Spokojnym ruchem odciąć wszystkie nitki, które łączyły ich z tym, co zrobili.
I nie było w tym nic dziwnego. Will podziwiał to zaplecze. Przez tyle lat działania Hannibala w dużej części były dla niego tajemnicą. Rozpoznawał go po bezduszności, po chłodnej kalkulacji, perfekcji, dobrym smaku, ale nigdy nie był w stanie odtworzyć dokładnego przebiegu morderczych aktów. Teraz w końcu stał się częścią jego świata.
Ale choć w tak wielu momentach stanowili jedność, chociaż wiedzieli o sobie – o swych obecnych formach – tak wiele, nagość… czy sama myśl o niej, uprzytomniła Willowi, jak bardzo odrębnymi bytami byli.
Ta noc wcale nie pomogła zniwelować tego uczucia. Hannibal był zimny, odległy. Musiał czuć się zraniony, a to nigdy nie było bezpieczne. Zraniony Hannibal reagował przemocą. Will stąpał po cienkim i bardzo kruchym lodzie.
Mężczyzna odwrócił się do młodzieńca plecami i Will dopiero teraz na niego popatrzył. Na jego szerokie, nagie plecy, na których widniała wypalona przez Vergera pamiątka. Kiedy ostatni raz widział jego ciało? To było bardzo, bardzo dawno temu. Hannibal uporczywie nie pokazywał się Willowi ludzkich w sytuacjach. Jak aktor na scenie, wiecznie nosił kostium i odgrywał swą rolę, ale w tym nieskazitelnym dotąd obrazie dziś wszystko pękało.
Will odetchnął drżąco i pośpiesznie pozbył się reszty ubrań. Szybko wrzucił je do worka, który ulegnie zniszczeniu. Potem wycofał się i zamknął w łazience, zapominając o tym, by zabrać komplet świeżych ubrań.
Brał prysznic bardzo długo. Woda była tak gorąca, że zostawiała na jego skórze czerwone pręgi. Will przyciskał dłonie do białych kafelków i zaciskał powieki. Oczy go piekły, ciało drżało. Od czasu do czasu z jego ust wyrywał się niekontrolowany jęk lub szloch. Ramionami i brzuchem wstrząsały spazmy. Czuł się niepewny i zdradzony, po tym wszystkim, co dla niego zrobił. To budziło w nim zimną wściekłość. Podarował bardzo rzadki i cenny dar, podarował swoją przyjaźń, szacunek i uznanie, ale Will nie chciał ich przyjąć. Wciąż wznosił mury. Wciąż tworzył między nimi przepaście. Wbijał własne paznokcie w pęknięcia na filiżance, z cienkich nitek czyniąc bruzdy.
          Will wyszedł z łazienki owinięty szarym ręcznikiem. Hannibal stał z twarzą bez wyrazu przy stole naprzeciwko drzwi. W ręku miał przygotowany ręcznik i świeże ubrania. Na blacie stały dwa kieliszki napełnione winem.
Will nie musiał nic mówić, o nic prosić. On zadbał o wszystko.
Uśmiechnął się delikatnie, odrobinę sztywno, i niemniej sztywnym krokiem podszedł do łóżka, żeby wziąć swój komplet.
Szara zapinana piżama. Bardzo prosty, ale pełen klasy ubiór, który Will i tak potrafił nosić w swój własny niesforny sposób.
Kiedy Hannibal wrócił, butelka ekskluzywnego burgunda była już w połowie pusta, a chłopak, z niedopiętą górą, już wygniecioną od leżenia na łóżku, podniósł się do siadu i wbił roziskrzone spojrzenie w surową, ale też i wyjątkowo zmęczoną twarz.
  ― Hannibal? ― powiedział ostrożnie.
  ― Will.
Ochrypła odpowiedź, a poza tym chłód i spokój.
Will opadł znów na miękką pościel, kładąc się w poprzek łóżka. Leżał tak rozleniwiony, kiedy Hannibal krzątał się po pokoju, w odgiętym nadgarstku trzymając prawie pusty kieliszek. Zamknął oczy, delektując się rozchodzącą się leniwie po ciele falą ciepła i szumem w uszach.
  ― Nigdy nie widziałem cię pijanego ― zauważył i uchylił powieki, tylko po to, by znów zobaczyć go odwróconego tyłem, jak usuwa ostatnie lodowate kropelki ze swego ciała; był tylko w bieliźnie i chyba nie zamierzał założyć już nic więcej, a to nowość, zwykle przecież sypiał w tej swojej zabudowanej, kryjącej każdy skrawek ciała piżamie… Miał piękne ciało, silne ramiona, doskonałą klatkę piersiową, ale zawsze to wszystko chował i choć w garniturze wyglądał obłędnie, nikt nawet nie pomyślałby, że może być taki. Zabawne; Will nie mógł wiedzieć, że Hannibal myślał o nim łudząco podobnie, że też dziwił się młodzieńcowi, który uporczywie krył swoje wdzięki pod niewłaściwym ubiorem.
  ― Ty jesteś na mnie wściekły? ― mruknął Will i w końcu przewrócił się na brzuch. ― Hannibal? Haaannibal… ― prawie zanucił i z siorbnięciem opróżnił kieliszek. ― Powiesz mi, co zrobiłem nie tak? Zachowujesz się dzisiaj naprawdę dziwnie i przykro mi, ale nie mam pojęcia, o co ci chodzi. Może usiądziesz, napijesz się wina i porozmawiamy.


H.K.M. - 2017-12-12, 20:51

Musiał wreszcie przed sobą przyznać, że nie tak wyobrażał sobie ten wieczór - każdy z podpunktów planu, został odhaczony, ich wspólne dzieło znajdowało się, świeżo ukończone, na miejscu - ale mimo tego wszystkiego, Hannibal czuł specyficzną niepewność, niesmak.
Nie było w nim już śladu po euforii, triumf zastępowało zmęczenie. Starał się, naprawdę się starał wmówić sobie, że wszystko było w absolutnym porządku, ale nie potrafił, nie mógł, już nie.
Bolał go fakt, że znów zaistniała pomiędzy nim i Willem rzecz, o której rozmowa była niemalże absurdalnym pomysłem.
Nie tak smakowało zwycięstwo, nie tak...
Co właściwie sobie wyobrażał? To samo uczucie, którego doświadczył, gdy zamordował z Willem po raz pierwszy, albo po raz drugi, gdy pozwalał mu patrzeć, kiedy pozbawiał życia Alanę Bloom?
To tej nocy miał nastąpić przełom, ponieważ tym razem dłonie Willa Graham'a, były w dużej mierze siłą sprawczą - to on rozcinał młode ciało reporterki, to on wyciągał z niego poszczególne kawałki i to on dokonał ostatecznego cięcia, którym nadał kobiecie szerokiego uśmiechu.
I przełom nastąpił, może i tak... Ale dlaczego nie odczuwał wybuchu, siły, która mogłaby przewrócić ten świat do góry nogami? Dlaczego nie potrafił znaleźć w sobie lekkiej radości, pogody ducha?
Czy naprawdę chodziło tylko o parszywe odciski?
A może o...
Popatrzył na Willa, który znów wyrwał go z zamyślenia swoim wołaniem.
- To chyba pierwszy raz, kiedy ja widzę pijanego ciebie - wyznał, siląc się na pogodny ton. Zawiesił sobie ręcznik na ramiona i przysiadł ostrożnie na kanapie, przesuwając dłonią po gładkiej pościeli. Stanowiła ona jedyny jakościowy element w mało zachęcającym mieszkaniu (przywiózł ją razem z resztą bagażu, bo nie mógł powstrzymać obrzydzenia na myśl, że miałby położyć się na używanej pościeli. Używanej przez innych ludzi. Obrzydlistwo), przypominała o wygodzie, o domu.
Sięgnął po kieliszek i upił z niego oszczędny łyk, ciesząc się smakiem i aromatem drogiego trunku.
Owszem, był wściekły, ale nie na Willa. Był wściekły na siebie, za swoje wszystkie słabości, za wszystkie myśli, które pojawiły mu się w głowie dzisiejszej nocy, za wszystkie pragnienia, które tak bardzo miał ochotę spełnić i nade wszystko za te, których spełnić mu się nie udało.
- Nie potrafię być na ciebie zły - westchnął, krzywiąc wargi w uśmiechu; nikłym i bardzo krótkim, ale szczerym. - Zastanawiam się tylko, co ci chodzi po głowie. Coraz częściej mam wrażenie, że zamykasz się przede mną, wznosisz forty. - Obrócił się i popatrzył na niego długo. Patrzył, dopóki Will nie zrozumiał, że nie będzie kontynuował bez osiągnięcia kontaktu wzrokowego.
Z początku walczył, uciekał, ale nie było to nic, czego Hannibal by się nie spodziewał. Poczekał cierpliwie, sącząc wino i ułożył się na skraju kanapy w zwyczajowej, eleganckiej pozycji (odautora:co z tego, że w bokserkach, lol).
Wreszcie młodzieniec drgnął, poprawił się nieco, podnosząc do pół-siadu i pozwolił zetknąć się błękitnym tęczówkom z ciemnymi oczami pana Lecter'a. Zaśmiał się krótko, nerwowo.
- I jak się z tym czujesz?
Parsknął, odkładając kieliszek na stół - Will Graham był tak absurdalny, gdy się upijał, że ciężko było na to znaleźć jakiekolwiek słowa. Hannibal spodziewał się po nim wszystkiego, naprawdę, ale tych słów, prześmiewczych, karykaturalnych wręcz... Absolutnie nie.
- Pamiętasz naszą... - zaczął, ale zaraz urwał, nie będąc pewnym, czy istniał jakikolwiek sens kontynuowania tej rozmowy. Może i nie... Co miałby z niego wydusić, teraz, w tym stanie?
- Którą? - Odpowiedź wyrwała go z częściowego zamyślenia, sprawiła, że powrócił spojrzeniem do gładkiej twarzy, teraz mocno zarumienionej od wina. Wspominając o winie, szczupła dłoń znowu sięgnęła po butelkę, wzbudzając jego rozbawienie. On naprawdę zamierzał się upić. Porządnie.
- Powiedz mi - poprosił Will, posyłając mu przelotne spojrzenie. - Rozmawiajmy.
Ale Hannibal nie miał już ochoty na rozmowę, ponieważ rozumiał. Rozumiał, że jego drogi przyjaciel znowu uciekał, znowu chował się za fortami, których fosy wypełniały rzeki wina. Wszystko po to żeby się osłonić, zabarykadować, żeby nie myśleć o tym, co właśnie zrobili.
- Wszystko to właśnie dlatego, Will - wychrypiał, przemykając palcami po pościeli w kierunku jednego ze smukłych ud. Zatrzymał je centymetry od skrawka szarej piżamy. Mógł wyczuć jego gorąco, gorąco absolutnie nieosiągalnego, ukrytego za barierami ciała. - Chowasz się przede mną? Chowasz się przed wyrzutami sumienia? Nie chcesz myśleć o tym, co zrobiliśmy Freddie Launds?
Will zagryzł kształtną wargę; spojrzał na dłoń, a potem podniósł głowę. Przez długą chwilę patrzył prosto w oczy Hannibala, zamarłszy z kieliszkiem przed sobą. Jego rozluźnione jeszcze przed chwilą ciało wyraźnie się napięło.
- Przecież wiesz, że nie - szepnął. - Hannibal, ja... - urwał i przełknął ciężko ślinę, ważąc słowa. - To nie dlatego.
Wypuścił drżąco powietrze i przeniósł spojrzenie na jego wargi.
- To twoje uczucia do mnie - wyszeptał i zaśmiał się cicho, zsuwając wzrok jeszcze niżej, na jego pierś. - Nie wiem, co z nimi zrobić.
Długo nie potrafił wydusić z siebie żadnej odpowiedzi. Słowa Willa były w równym stopniu zaskakujące, co spodziewane. Bolesne, co uskrzydlające.
Mieszały mu w głowie. Jemu. Hannibalowi, mistrzowi intryg, manipulacji. Temu, który pociągał za sznurki tylu marionetek.
- Will - odezwał się wreszcie cicho, odstawiając na stół wciąż pełen kieliszek. Tej nocy nie miał ochoty na wino. - Nie musimy o tym teraz rozmawiać.
Młodzieniec chciał coś chyba powiedzieć; zdradzał to krótki refleks na twarzy, mały grymas i błysk w oczach. Hannibal uprzedził go jednak. Uniósł dłoń, po raz pierwszy w życiu uniósł dłoń, używając tej oczywistej formy przekazu do zakończenia dyskusji.
- Nie będziemy o tym teraz rozmawiać.


Koss Moss - 2017-12-12, 21:16

          Młodzieniec zawiesił wzrok na poziomie pokrytej czarno-siwymi włosami klatki piersiowej doktora, który leżał na boku, zawsze pełen klasy, nawet wtedy, gdy półnagi.
Najpierw się zawahał, a potem odstawił swój kieliszek obok kieliszka Hannibala i przysunął się do mężczyzny, z własnej woli niwelując ten stosowny, bezpieczny dystans.
  ― Zawsze jesteś taki apodyktyczny. A może ja chcę o tym porozmawiać. Może dziś jest jedyny dzień, kiedy możemy poruszyć ten temat, Hannibal. Tracisz nad sobą panowanie. Doprowadza cię to do szału.
Will nie walczył ze sobą. Światło igrało enigmatycznie na dojrzałej twarzy doktora. Młodzieniec wyciągnął dłoń i ostrożnie dotknął chłodnej skóry na tej gadziej twarzy. Przesunął palcami po policzku i skroni, przeczesał zimne włosy, burząc ład, który nadał im ten perfekcjonista.
  ― Spójrzcie na niego. Bóg, który sam zbudował sobie klatkę ― mruknął w zadumie. ― Przez całe życie nosisz garnitury i pilnujesz, żeby się nie pobrudzić, żeby ani jedna kropelka krwi nie zbrukała twojej skóry, i karmisz mnie słowami o wolności. Jak możesz być wolny, gdy jedyne, o czym myślisz, to nie ulec swoim instynktom, Hannibal.
Zatrzymał dłoń w jego włosach. Uśmiechnął się kącikiem warg.
Co on wyprawiał. Czy on namawiał go do…
Chyba oszalał.
  ― Tam na skarpie byliśmy wolni. Przez chwilę. Patrzyłem, jak wgryzasz się w szyję Czerwonego Smoka. Krew szumiała mi w uszach. Po wszystkim stanęliśmy tam, a ty przyciągnąłeś mnie do siebie. Popatrzyłeś na mnie wzrokiem, w którym był niezaspokojony głód, ale ja wiedziałem, że po mnie nie sięgniesz. To nie było wszystko, czego dla nas chciałeś. Jeszcze nie wszystko. Łatwiej przychodzi ci dźganie nożem niż zrobienie czegoś szczerego i zgodnego z tymi pragnieniami, których nie kontrolujesz.
Nie wiedział, kiedy zbliżyli się do siebie w taki sposób, że ich twarze znajdowały się o cale od siebie. Sam tego nie zrobił. Kiedy Will mówił, przysuwał się do Hannibala, ale i Hannibal wsparł się na ręce, z sekundy na sekundę niwelując kolejne milimetry, cegiełka po cegiełce rozbierając dzielący ich mur. Szczupła dłoń Willa spoczęła w końcu na jego twardej piersi, palce przesunęły się po miękkich włoskach. Młodzieniec odetchnął cicho, owiewając twarz Hannibala słodkim od wina oddechem, i przytulił twarz do jego szyi.
Drugą dłoń ostrożnie położył na plecach Hannibala. Pogładził go po nich ostrożnie, jakby próbował oswoić dzikie zwierzę. Po raz pierwszy dotknął pieczęci Vergera.
  ― I mówisz, że ja ― mruknął w jego szyję ― wznoszę forty, kłamco.


H.K.M. - 2017-12-12, 21:45

Przewraca się na drugi bok, z jego klatki piersiowej zsuwa się wąska dłoń.
Sen musi być intensywny - gałki oczne wariują pod powiekami, kąciki ust drgają dziwacznie, urywanie.
Spójrzcie na niego.
Błękitne oczy zbliżają się, osiągając rozmiary planet; musi mrużyć oczy przed ich blaskiem, osłaniać twarz przed ich siłą. Cofa się, ale za plecami napotyka opór. Ściana?
Bóg, który sam zbudował sobie klatkę.
Klatka. Znajduje się w klatce.
Nie jestem bogiem, próbuje powiedzieć, ale nie potrafi otworzyć ust, jego wargi są ociężałe, leniwe. Błękit otula go, niczym jedwabny szal. Nieskończone morze miękkiego błękitu, pochłonie go zaraz do końca. Pozwoli mu na to, nie ma innego wyjścia.
Wyciąga dłoń, sięga, ale niczego nie łapie. Próby pochwycenia materiału są absolutnie daremne, zdaje sobie z tego sprawę. Powinien sobie odpuścić, ale nie może, nie potrafi tego zrobić, nie w tej chwili.
Różowe wargi muskają jego szyję, przez ciało przechodzi słodki prąd, elektryzujący impuls, rozlewające się dziko gorąco.
Mógłby się na niego rzucić, teraz. Mógłby to zrobić, ale nie zrobi, bo wciąż dostał za mało. To on jest tu myśliwym, to on stawia żądania. To on nie został jeszcze wystarczająco...
Pragnie go całym sobą. Ale nie ruszy się. Nie ruszy się.
Kłamco.

Nie mieli zbyt wiele czasu na to, by się wyspać - zgodnie z planem, o godzinie dziesiątej piętnaście, podjechała po nich taksówka, którą udali się prosto na lotnisko.
Odprawa przeszła bez żadnych problemów, ale Hannibal nie spodziewał się po niej niczego innego. Darował sobie marną satysfakcję picia taniej kawy - był bardzo zmęczony, ale świadomość, że wracał do domu, dodawała mu siły.
Tak, było coś jeszcze. Coś, myśl, która przyszła do niego jako pierwsza rzecz, gdy tylko się zbudził.
Musiał bardziej uważać. Wrócić za swoją maskę, nie pokazywać się bez kostiumu, rozplanować każdą ze scen i odgrywać ją według pieczołowicie przygotowanego scenariusza.
Jego słabości, to jak absurdalnie się obnażył... Wciąż nie potrafił nad tym przejść do porządku dziennego. Czuł się zagubiony, momentami niemalże zawstydzony.
Widocznie magiczna noc zdołała na niego podziałać bardziej, niż pomyślał. Teraz objawiało się to jednak kacem i to nie tym, spowodowanym winem (ten rodzaj przypadł w udziale jego blademu towarzyszowi). Nie, kac Hannibala był o wiele gorszy, bo dotyczył jego pewności siebie, jego moralności i pozycji, którą budował sobie latami.
Musiał wziąć się w garść i udowodnić Willowi, że wszystko to było pomyłką, chwilową słabością. Potrafił trzymać swoje uczucia na wodzy, potrafił powstrzymywać swoje pragnienia i instynkty. Jeżeli pewne sfery były dla Willa nie do przekroczenia...
Cóż, doktor Lecter nie był zwierzęciem. Potrafił żyć bez wielu... Rzeczy. Kontrolował się, nieustannie się kontrolował. Nie widział problemu w kontrolowaniu czegokolwiek, co dotyczyło jego własnego ciała. Był pod tym względem doskonały, niezawodny, niczym maszyna.
Zajęli sąsiednie fotele, wysłuchali instrukcji obsługi, zapięli pasy. Pierwsza klasa cechowała się na szczęście fotelami z oparciami, które odgradzały ich od siebie na tyle, by nie było mowy o przypadkowych otarciach ramion.
Hannibal odchylił głowę i posłał młodzieńcowi ukradkowe spojrzenie - biedny Will, wydawał się wręcz nieprzytomny - oprócz bladości i podkrążonych oczu, towarzyszył mu też spory problem z utrzymaniem otwartych powiek.
Uśmiechnął się słabo, pozwalając opaść i swoim.
Wszystko mogło wrócić do starego porządku rzeczy. Musiał tylko wystarczająco o to zadbać.


Koss Moss - 2017-12-12, 22:32

          Ale nawet oparcia nie powstrzymały głowy młodego mężczyzny, gdy ta opadła na ramię Hannibala. Will zasnął z rozchylonymi ustami i dość płytkim oddechem, od czasu do czasu mamrocząc coś sennie i wiercąc się w fotelu, gdy zaczynały drętwieć mu nogi.
  ― Państwo… Panowie Floris, tak?
Mężczyzna z przechowalni bagażu zerknął krótko na listę.
  ― Zgadza się ― odpowiedział Will z angielskim akcentem i wsunął palce w dużą dłoń Hannibala. Czasem zdarzało im się udawać małżeństwo, którym byli wedle dokumentów, by nie zwracać uwagi i nie wzbudzać podejrzeń.
  ― Proszę. Wierzę, że pobyt w Stanach był udany.
Mężczyzna podał im skromne bagaże.
  ― Oczywiście. ― Will uśmiechnął się kącikiem warg. Czuł się już dużo lepiej niż na początku dnia, ale między nim i Hannibalem panowała napięta atmosfera. Prawie w ogóle nie rozmawiali, a teraz czuł, że dłoń doktora Lectera nie odwzajemniła jego uścisku. ― Dziękujemy panu.
W miejscach takich jak to czasem jeszcze był niespokojny. Musieli patrzeć w oczy wielu osobom i ufać, że nie zostaną rozpoznani. Było to wprawdzie bardzo małe lotnisko, ale nawet na takim mógł znaleźć się ktoś, kto przyjrzałby im się nieco uważniej.
Nie dziś.
Wsiedli do eleganckiego samochodu. Will przez całą podróż wpatrywał się z ponurą miną za okno. Pamiętał wczorajszą noc. Pamiętał też, że rano obudził się, słysząc szum prysznica, z ręką na ciepłej jeszcze, pustej połowie łóżka należącej do Hannibala. Czy to możliwe, że nieświadomie objął go przez sen?
Wczorajsza rozmowa, czy może raczej jego monolog, zamiast wszystko naprawić, sprawił, że było jeszcze gorzej. Teraz obaj zamknęli się w fortach. Will był zażenowany słowami, które do niego skierował, i tym, do czego próbował go namówić. Wszystko za sprawą alkoholu. Było mu wstyd, że powiedział coś takiego. A Hannibal chyba w ogóle nie miał zamiaru wracać do tego tematu. Stał się zimny jak lód.
Mimo że w domu Will wciąż chodził za nim jak cień; mimo posiłków, które dzielili, było między nimi okropnie cicho i młodzieńcowi zatrważająco szybko zaczęło brakować oszczędnych półuśmiechów, ochrypłego głosu i nieco niewyraźnych, elektryzujących słów.
Czy to był jakiś test? Kolejna manipulacja, która miała skłonić go do konkretnego zachowania? W odróżnieniu od Willa, kiedy Hannibal zamykał się w swoim forcie, był równie czysty, jak jego miejsca zbrodni. Nawet ktoś tak empatyczny jak Will nie potrafił wyczytać nic z jego mowy ciała i oblicza.
Nawet idealnie przygotowane i podane posiłki nie smakowały tak dobrze, gdy nie towarzyszyły im przeciągnięte spojrzenia i głębokie rozmowy.
Nic nie smakowało dobrze, gdy wisiały między nimi niedopowiedzenia.
Wieczorem Will po raz pierwszy nie zasiadł przy Hannibalu na kolacji.
Hannibal zjadł posiłek samotnie, a później zasiadł przy biurku nad książką. Nie przyszedł dowiedzieć się, dlaczego Will postanowił spędzić czas w samotności. Nie złapał się na tak prymitywną formę manipulacji, która miała skłonić go do działania. Niewzruszenie kontynuował odbudowę swej samokontroli.
Nie podniósł nawet głowy, gdy drzwi gabinetu się otworzyły. Gdyby to zrobił, może zdążyłby przygotować się jakoś na to, co się stało kilka sekund później.
Will wszedł do pokoju żwawym krokiem, wyszarpnął książkę z dłoni Hannibala i rzucił ją wprost w trzaskające w kominku płomienie. Stanął przed biurkiem, zaciskając dłonie w pięści, a w jego spojrzeniu były błyskawice.
Tak. Will wrzucił jego książkę do ognia. Hannibal przesunął spojrzenie poza szczupłą sylwetkę, poświęcając uwagę płonącej okładce. Cielęca skóra skrzypiała cicho, złote wytłoczenia brunatniały, kurcząc się, zapadając w sobie.
Doskonale znał treść tej i wszystkich innych książek, które znajdowały się w ich domu, nie oznaczało to jednak, że palenie jej nie wydało mu się bezsensowne.
  ― Użyj słów, Will ― poprosił łagodnie, opierając się wygodniej w fotelu. ― Powiedz mi, jak się z tym czujesz.
Will zaśmiał się gorzko. Spokojna prośba w obliczu tego, w jakim był stanie – przecież cały drżał od nagromadzonych w środku emocji – wydała mu się drwiną.
Była nią.
  ― Długo. Zamierzasz. Mnie. Ignorować? ― wydusił zmienionym głosem.
Twarz Hannibala nie zmieniła się nawet minimalnie. Jego maska była perfekcyjna.
  ― Nie ignoruję cię. Jesteśmy po podróży, chciałbym odrobinę odpocz… ― zaczął mówić, ale nie skończył, ponieważ otwarta dłoń Willa zderzyła się z nią z trzaskiem.


H.K.M. - 2017-12-12, 23:36

Trzask.
To szczupła dłoń zderzyła się z jego policzkiem i to z taką mocą, że uderzenie nie tylko zostawiło po sobie czerwony ślad, ale i przesunęło go w krześle.
Nie był przygotowany na ten cios. Nie był przygotowany na takie zachowanie.
Will bywał niesamowicie nieobliczalny... Czasem łatwo było stwierdzić, co dokładnie czuł; martwił się, denerwował, na coś czekał, o czymś marzył.
Ale innym razem... Tak, jak w tej chwili, gdy Hannibal ułożył na biurku swą dłoń, powstrzymując ją od dotknięcia pulsującej dotkliwie wargi..
Will Graham wydawał mu się jedną, nieskończoną zagadką. Uderzył go. Naprawdę to zrobił. Po tych wszystkich latach, po tylu rozmowach i walkach (nigdy nie fizycznych, nie zniżali się do tego poziomu, absolutnie), jego drogi przyjaciel użył najprymitywniejszego ze wszystkich możliwych sposobów, które potrafiły by zwrócić na niego uwagę doktora Lectera.
Przez chwilę siedział tak, wpatrując się z nikłym uśmiechem w gładki dębowy blat, przesunął paznokciem po jednej ze starych, prawie niewidocznych rys. Serce, wbrew temu, jak bardzo nie pragnął go uspokoić, biło mu o wiele za szybko i za mocno, by mogli udawać, że to się nie wydarzyło.
Odsunął się nieco, pozostając na swoim miejscu i wreszcie uniósł głowę, patrząc wprost na drżącego Willa.
- Tamtej nocy chciałeś, żebym cię posiadł - powiedział niemalże spokojnie (zdradzał go jedynie przyśpieszony oddech, odrobinę zbyt prędko unosząca się pierś). - Chciałeś tego, Will.
Udało mu się. Dojmująca wściekłość w oczach Willa na chwilę zmieniła się w coś innego. Na chwilę Will opuścił wzrok, ujmując piekącą jeszcze dłoń w drugą.
- Chciałem... żebyś się obnażył - przyznał niskim, zdławionym głosem na granicy szeptu.
Nie odpowiedział od razu; w życiu by się do tego nie przyznał, ale napawał się chwilą triumfu, chwilą, która dała mu tego samego Willa, który niegdyś kajał się przed nim łamliwym, drżącym od rozpaczy szlochem.
- Przed nikim nie obnażyłem się równie mocno, co przed tobą - jego głos był niewiele głośniejszy, niż zwykłe tchnienie. Hannibal walczył ze sobą i znów, znowu ogarniała go wściekłość, bo przegrywał. Mógł powiedzieć naprawdę wiele na temat swojej samokontroli, ale wszystko to, co co tak bardzo się starał, na co tak długo pracował... Cała misterna wieża opanowania kruszyła się u posady, aby wreszcie - kawałek po kawałku - runąć wprost u stóp Willa Graham'a.
- Myślałem, że rozmawialiśmy już na ten temat - nie potrafił powstrzymać w swoim głosie żalu, poruszenia. - Powiedziałem ci, czego pragnę. Pokazałem ci siebie... - Nie zorientował się, że opuścił krzesło. Nie zdawał sobie z tego sprawy, dopóki twarz, dobrze mu znana, gładka twarz, nie znalazła się podejrzanie za blisko, a jego dłonie, jego własne dłonie zaciskały się na szczupłych nadgarstkach, przytwierdzając je mocno do ściany i..
- Nie dam ci niczego więcej, dopóki ty nie dasz mi siebie - powiedział dziwnie spokojnie. Zniknęła jego chrypa, może jedynie akcent był nieco wyraźniejszy. - Nie mogę dać ci więcej, otrzymując w zamian kolejne blokady. Widziałeś mnie.. Pozwól mi zobaczyć siebie.
Cofnął jedną dłoń i już już, wydawałoby się, że cofnie i drugą, ale zamiast tego przycisnął się mocniej, układając palce na jednym z wąskich bioder. Po raz pierwszy w życiu nie zastanawiał się nad tym, co robił. Pozwolił działać pragnieniom... Żałosnym, instynktownym i prymitywnym.


Koss Moss - 2017-12-13, 00:13

          Wypuścił całe nagromadzone w płucach powietrze jednym tchnieniem, gdy trzask, jego nadgarstki zderzyły się z chłodnymi panelami ściany. Will zesztywniał, a jego źrenice powiększyły się do takich rozmiarów, że czerń prawie pochłonęła błękit.
Przez chwilę patrzył w jakiś punkt ponad głową Hannibala, a wargi wyraźnie mu drżały. Potem spojrzał w oczy. I od razu niżej, na policzki. Na jednym z nich odcinała się szlachetną czerwienią plama pozostawiona przez jego dłoń.
Nigdy dotąd nie uderzył Hannibala.
Szarpnął się, ale bez większego przekonania. I bez efektu. Poczuł słowa na rozpalonej twarzy. Przymknął oczy, zadzierając głowę jeszcze trochę. Zadzierając podbródek.
Nie potrafił zapanować nad tym, co stało się z jego ciałem, gdy Hannibal wtargnął w jego strefę. Nie potrafił powstrzymać fali gorąca, która rozpaliła komórki, pobudziła krew do szybszego krążenia, a serce do jeszcze bardziej wściekłych uderzeń, i to wszystko na przestrzeni sekund. Tym razem nie miało to nic wspólnego ze złością.
Zabrakło mu tchu, nie potrafił wydusić z siebie słowa. Potem nagle Hannibal cofnął dłoń. Will był już pewien, że się odsunie. Wróci do biurka. Sięgnie po ołówek lub pogrąży się w lekturze innej książki. Lub może zasiądzie do klawesynu.
Nie. Nie, nie zasiadł.
Obaj popatrzyli w dół, w miejsce, gdzie naciągnięta koszula Willa odsłaniała fragment płaskiego, bladego brzucha. Młodzieniec wziął głęboki, drżący wdech, a potem podniósł spojrzenie i zatopił się w pociemniałych oczach Hannibala. Poczuł jego dłoń na odkrytej skórze, poczuł, jak palce naruszają jego cielesność, jak dotyk przestaje być niewinny.
  ― Hannibal ― szepnął. Odruchowo, instynktownie zwarł i napiął uda do granic bólu.
Z trudem, ponieważ jego ciało było wyciągnięte do góry do tego stopnia, że stał na palcach, wysunął twarz o te błahe milimetry do przodu. Przechylił głowę. Rozchylił wargi. Zwilżył je końcówką języka, przyciągając do nich spojrzenie mężczyzny.
I nagle jego gładka, młoda twarz napięła się niesamowicie, a on zacisnął zęby, aż zatrzeszczały.
  ― Puść. Mnie.
Dopiero gdy padły te słowa, zauważył, jak bardzo Hannibal się do niego zbliżył. Dopiero gdy mężczyzna wyprostował się powoli, stosownie. Dopiero gdy uprzejmie puścił jego nadgarstki i biodro.
Wciąż stał bardzo blisko, ale nie tak blisko, jak jeszcze przed chwilą.
Will wziął dwa głębokie, niespokojne wdechy, marszcząc brwi w wyrazie, który Hannibal mógł opisać jako wściekły.
Ale tego, co nastąpiło ułamek sekundy później, Hannibal przewidzieć nie mógł.
Will odepchnął się od ściany z gwałtownością Rozpruwacza z Chesapeake. Pchnął klatkę piersiową mężczyzny. Zadziwiające, ile siły było w tak drobnym przecież ciele. Wyższy i potężniejszej budowy Hannibal zatoczył się i wpadł na biurko.
Will wskoczył na nie. Wskoczył i przycisnął swym ciałem brzuch doktora do blatu. Usiadł na nim. Ścisnął go udami. Ścisnął palcami jego szyję. Ścisnął podbródek i twarz, wszystko to w jednej sekundzie.
A potem pochylił się i spojrzał na Hannibala z góry roziskrzonymi oczami. Obnażył kieł w grymasie, który mu ukradł, który należał do Lectera.
I pochylił się bardziej. I zacisnął palce mocniej. I… obdarzył doktora najdelikatniejszym, najbardziej nieśmiałym pocałunkiem, jaki kiedykolwiek mu podarowano.


H.K.M. - 2017-12-13, 00:40

Hannibal nie chciał go zostawiać, nie chciał wypuszczać tego szczupłego ciała ze swoich objęć, ale jeszcze bardziej nie chciał go do czegokolwiek zmuszać.
Nie po tym wszystkim, co przeszli, nie po tym, ile trudu, ile wysiłku włożyli w to, by się tu znaleźć, by móc stać blisko siebie, wiedząc, że oddziały specjalne nie wparują zaraz przez okno do ich domu, że perspektywa elektrycznego krzesła była jeszcze na tyle daleka, że mogli żyć.
Mogli cieszyć się życiem, korzystać z niego, brać jego garściami, a jednak męczyli się w swoich własnych klatkach, otoczeni przez konwenanse, przez intrygi i ograniczenia, które to oni sami sobie stawiali, którymi to oni, własnoręcznie oplatali się szczelnie, zapominając o cichej obietnicy, o przysiędze, którą złożyli sobie pamiętnej nocy na klifie.
Żaden z nich nie był pewien, czy przeżyją upadek. Obliczenia i plany się zgadzały, ale szansa, którą dali sobie na sukces, wynosiła nie więcej niż dwadzieścia procent. Musieli upaść w idealny sposób, razem, trzymając się siebie (Hannibal był z resztą pewien, że nie puściłby wówczas Willa nawet wtedy, gdyby miał przez to po prostu umrzeć)...
Mieli zacząć żyć, ze sobą, dla siebie. Bez masek.
Czyżby Hannibal tak bardzo zżył się ze swoją, że nie umiał jej już po prostu zdjąć? Odsunąć, ukazać na moment kawałek twarzy, ale nigdy niezbyt długo, niezbyt... Widocznie?
Różowe wargi błyszczały kusząco, zwilżone przez ruchliwy język - podążył za nim spojrzeniem samoistnie, w ogóle nad tym nie panował. Ich twarze dzieliły marne milimetry, oddychali wprost na siebie.
Nie chciał go teraz zostawiać. Nie chciał, by Will znowu się wycofał. Nie mógł mu na to pozwolić, nie teraz. Za późno było na udawanie, że nic ich nie łączyło.
To było coś wielkiego i.. Hannibal nigdy w życiu nie umiałby z tego zrezygnować.
Nie był przygotowany na uderzenie - nastąpiło tak gwałtownie i precyzyjnie, że ledwo udało mu się cofnąć ramię, by zamortyzować upadek łokciem. Ból rozszedł się iskrami po wrażliwym miejscu, ale to nie miało dużego znaczenia, gdy na twarzy Willa zachodziły znowu zmiany. Teraz wyglądał, jak chłopiec, którego poznał wcześniej - dziki, nieokrzesany, może odrobinę podobny do niego samego, ale jakże... Kuszący.
Sapnął, gdy szczupłe uda zacisnęły się na nim, pozbawiając go tlenu z niemalże dziecinną łatwością. A jednak to dopiero w momencie, gdy na jego szyi zacisnęły się szczupłe dłonie, dopiero wtedy odkrył, że coś takiego, jak wzięcie oddechu, było po prostu niemożliwe.
Zabije mnie, pomyślał i zdziwił się, z jakim przyszło mu to spokojem. To był ten moment... Druga natura jego ukochanego przyjaciela, musiała nad nim zwyciężyć, pokazując mu wreszcie, że nie wytrzyma jeśli to on nie będzie tym, który ostatecznie ich ze sobą scali... Jeśli Will rzeczywiście nie potrafił tego zrobić w ten drugi sposób, jeśli umiał już tylko zabijać i jeść... Może to było lepsze rozwią...
Zesztywniał nagle - jego źrenice rozszerzyły się delikatnie, a dłonie zacisnęły w pięści i wiedział, że nie mógłby oddychać nawet wtedy gdyby nie był duszony, bo...
Jego usta, jego wargi, zostały obdarowane najdelikatniejszym pocałunkiem, jakiego kiedykolwiek doświadczył. Nawet Bedelia, nawet ona nie umiała złożyć tak ulotnego, motylego i... Rozpalającego pocałunku.
Hannibal szarpnął się, popatrzył mu prosto w oczy. Rozluźnił palce i wyjątkowo niezgrabnie przesunął dłonie na jego boki; mógł wyczuć przez materiał koszuli każde z żeber. Will był wyjątkowo szczupły, ale wcale mu to nie przeszkadzało. Uważał, że jego ciało było przepiękne. Idealne.
Mimowolnie powrócił wspomnieniami do ubiegłej nocy, do momentu, gdy oglądał bezwstydnie kawałek odsłoniętego ciała, gdy wpatrywał się w czarny materiał, oplatający szczelnie pośladki i wyobrażał sobie, jakby to było, gdyby nagle zniknął, a on... On i jego dłonie...
Wyciągnął przed siebie nogi i ponowił próbę uwolnienie - odpływ tlenu sprawił, że jego twarz stężała i pokryła się pierwszymi plamami czerwieni. To nie przeszkodziło mu jednak w tym, aby wysilić każdy mięsień i unieść się wyżej, dając przy tym miażdżyć swoją grdykę, a potem, potem przymknąć powieki i oddać Willowi dokładnie to samo, co zostało oferowane jemu samemu.
Może... Może nie dokładnie. Jego wargi nie były tak nieśmiałe. Przytknął je do różowych ust, przycisnął je tak mocno, jak tylko mógł, choć wiedział, że gdyby tylko nie był skrępowany, przycisnąłby je jeszcze mocniej. Dopiero wtedy, pokonany przez silne dłonie i zawroty głowy, opadł ciężko na biurko i przymknął powieki, walcząc z infantylnym pragnieniem wybuchnięcia śmiechem.


Koss Moss - 2017-12-13, 01:24

          Wargi Willa drżały niekontrolowanie. Dopiero, gdy Hannibal osłabł, gdy stracił siły i opadł ciężko na biurko, jego szyja wyśliznęła się z delikatnych rąk, które natychmiast powędrowały do ust młodzieńca.
Will wciąż siedział mu na brzuchu, wciąż przyciskał bo do biurka w tej dziwnej pozycji. Wyglądał teraz, jakby nie wiedział, co zrobił. Jakby ktoś opętał go na chwilę, a teraz właściwy, wiecznie odsuwający się Will wrócił i próbował zrozumieć, co się stało.
Opuścił bladą dłoń, powoli, ostrożnie, i patrząc w te ciemne, lekko zamglone oczy, przesunął opuszkami palców po wydatnej kości policzkowej mężczyzny. Potem zsunął ją na jego podbródek i znów dotknął szyi, ale już jej nie ściskał, już tylko sunął po niej delikatnie, czując niespokojny puls i wibracje oddechu.
Zorientował się nagle, że jest całkiem sztywny, siedząc tak na nim. To nie były początki wzwodu, lecz daleka od pierwszego niewinnego szarpnięcia w kroku, nabrzmiała, pulsująca erekcja, która błagała o ujście.
I to stało się przy Hannibalu.
Przy Hannibalu, który leżał spokojnie na biurku, odzyskując siły.
Will czuł się jak we śnie. Patrzył na niego nieobecnie, mrugał ospale.
Czy mógłby każdego dnia czuć ukłucie dojmującego głodu
i zaspokajać się samym tylko widokiem twojej osoby? Tak.

Nie, Bedelio.
Pomyliłaś się, widok to za mało.
Kąciki warg młodzieńca drgnęły lekko, chyba w odpowiedzi na wyraz zuchwałego rozbawienia na twarzy Hannibala. W końcu. W końcu nie było na niej zimnej bezwzględności. W końcu do niego wrócił.
Will zsunął się z jego ciała. Powinien, zanim Hannibal zwróci uwagę na jego stan. Zapomniał tylko, jak doskonały węch miał jego partner.
Stanął w odległości kilku kroków od biurka.
  ― Pójdę już spać, skoro jutro musimy wstać… tak wcześnie ― obwieścił niskim głosem, a potem odwrócił się i zostawił go samego z tą pękniętą maską.
          Hannibal kwitł, gdy mógł brylować w towarzystwie. Dlatego wkrótce po przyjeździe wmieszał się w kręgi naukowe, gdzie dostawał to, co potrzebował – stymulację umysłową, inspirację, obcowanie z pięknem. Will chodził z nim na spotkania i bankiety, ale zazwyczaj trzymał się na uboczu, ukradkiem obserwując prowadzone przez rzekomego męża gry. Przy różnych okazjach zdarzało się, że kobiety podchodziły do młodzieńca i gratulowały mu tak eleganckiego, szarmanckiego i błyskotliwego małżonka. Tutaj niemal nikogo nie bulwersowało to, w jakiej rzekomo byli relacji, a jeżeli nawet, nigdy jeszcze nie spotkali się z wyrażoną wprost negatywną reakcją.
Może Hannibala darzono zbyt dużym szacunkiem, aby ktokolwiek się odważył.
To spotkanie odbywało się na uniwersytecie i przebiegało jak zwykle. Prelegenci wygłaszali przemowy. Hannibal i Will siedzieli w pierwszym rzędzie. Will uśmiechał się i chował twarz w dłoniach, ilekroć Hannibal postanowił wyszeptać mu na ucho żart lub uszczypliwy komentarz na temat któregoś z mówców.
  ― Jak zwykle świata poza sobą nie widzą.
Will dopiero słysząc te słowa zorientował się, że uśmiecha się i czule wpatruje w pogodną twarz Hannibala. Odwrócił się przez ramię i popatrzył na rozbawioną przedstawicielkę tutejszych służb bezpieczeństwa wewnętrznego.
  ― Witaj, Astrid ― powiedział do niej. Kiwnęła przyjaźnie głową.
  ― Nikandrze, widzisz tego człowieka przy drzwiach? ― zapytała szeptem Hannibala, z którym miała okazję przywitać się wcześniej. ― To Geir Gudbrasen, mój szef. Jest zachwycony twoją osobą i chciałby zamienić z tobą słowo.
Przy drzwiach stał starszy (według Willa) mężczyzna, który marszczył brwi i patrzył w ich kierunku z wyraźnymi oznakami zniecierpliwienia. W ręku trzymał telefon.
Will wrócił spojrzeniem do Hannibala.
  ― Domyśla się ― powiedział od razu bez żadnych ogródek. Astrid i tak nie miała pojęcia, o czym mówił.


H.K.M. - 2017-12-13, 02:15

Hannibal uwielbiał i doceniał możliwość przebywania z ludźmi - fakt, że często jego znajomości kończyły się w raczej definitywny sposób (dla drugiej strony zwłaszcza), nie przeszkadzał mu w pielęgnowaniu pasji poznawania, odczytywania drobnych znaków, rysowania psychologicznych portretów...
Przez tyle lat swojego życia, nauczył się, że nawet i ci, którzy stwarzali wyjątkowo zniechęcające pozory, nawet oni mogli okazać się zaskakująco interesujący.
Przyjeżdżali więc razem (on i jego drogi mąż) raz w tygodniu, by spotkać się ze śmietanką towarzyską naukowego grona, które zjeżdżało się hucznie z całej Norwegii tylko po to, by uraczyć się paroma ciekawymi teoriami, plotkami i - nade wszystko - żartami.
Teza, w której twierdzono, że naukowcy byli na ogół jedynie poważni, okazywała się absolutnie nietrafiona. Ich żarty wybiegały trochę z okręgu zainteresowań przeciętnego człowieka, ale w swoim towarzystwie czuli się znakomicie, nie mieli więc powodów do hamowania wesołości.
Siedzieli w pierwszym rzędzie - od ich kłótni (i pocałunku, pocałowali się) minęło zaledwie paręnaście godzin, ale cała ta zwariowana wyprawa, szereg nieporozumień i, wreszcie, wielki wybuch, pozwoliły im oczyścić atmosferę i znowu sprawić, że stali się sobą nienasyceni.
Sycili się więc chciwie, szczególnie Hannibal. Pochylał się wciąż do ciepłego ucha, by wyszeptać mu do niego parę mniej lub bardziej złośliwych uwag. Celowo zbliżał się do nich tak bardzo, by słodkawy zapach młodzieńca osiadł mu na twarzy i ramionach, najlepiej już na stałe.
Nie był oszczędny w słowach, pilnował się za to, jeżeli chodziło o gesty - nie chciał być zbyt nachalny, nie należał, z resztą, do tego rodzaju ludzi. Pozwalał Willowi wykonywać pierwszy ruch i jeśli okazywał się on wystarczająco dosadny, podchwytywał go i kontynuował w stonowanym, ułożonym porządku rzeczy.
Ponieważ pewne rzeczy nie mogły się zmienić ot tak, po prostu.

- Domyśla się - usłyszał, więc podniósł się powoli, obdarzając krępego starca niewinnym, zapraszającym uśmiechem.
- Dzień dobry - przywitał się po norwesku. Jego ton wyrażał czyste, uprzejme zainteresowanie.
- Nikander Floris, tak? - Upewnił się pan Gudbrasen, wyciągając do przodu szeroką, pomarszczoną dłoń. - Wiele o panu słyszałem. Miło, że możemy się w końcu poznać. Astrid wyrażała się o panu i pańskim mężu w samych superlatywach.
- Dziękuję - odparł, uśmiechając się jeszcze szerzej. - To bardzo miła i porządna kobieta. Pomogła nam prędko odnaleźć się w towarzystwie.
- Widzę - wargi mężczyzny wygięły się w dość kwaśnym uśmiechu. - Cała Astrid, uwielbia spędzać czas z osobami, które mają coś do powiedzenia.
- Mniemam, że w tym gronie nie znajdzie pan innej osoby - odparł Hannibal, przechylając głowę.-Mamy tu do czynienia z samymi najlepszymi.
- Najlepszymi z najlepszych - odparł kwaśno starzec i ukłonił się oszczędnie w geście ironicznego dowodu uznania.
Will miał rację, Gudbrasen zachowywał się podejrzanie. Jego szorstkość absolutnie nie brała się z pewności siebie. Chciał zbudować przed Hannibalem fałszywy obraz swojej osoby, by móc go zmylić co do planowanych intencji.
Nie wiedział tylko, że miał przed sobą mistrza manipulacji.
A jeśli wiedział i nadal próbował z nim konkurować...
Hannibal obejrzał się przez ramię, przeszukując spojrzeniem rzędy krzeseł, do momentu, gdy jego ciemne oczy nie zetknęły się z błękitnym, klarownym spojrzeniem Willa Graham'a. Kiwnął głową w bardzo krótkim, urywanym ruchu, który każdy obecny na sali, mógł potraktować jako zwykłe mrugnięcie.
Jeśli chciał z nim konkurować, oznaczało to, że będą musieli go zabić.

- Macie naprawdę przepiękny dom - Astrid już od progu uśmiechała się z zachwytem, podążając spojrzeniem po każdym obrazie, rogu dywanów i błyszczących powierzchni ręcznie polerowanych mebli. - Kto z was zajmował się wystrojem?
W tym samym momencie popatrzyli na siebie, wykrzywiając wargi w lekkich uśmiechach. Will parsknął cicho i ubiegł go sprytnie, odpowiadając:
- Oczywiście, że ja.
- Masz świetny gust, Viggo. Miło patrzy się na te ściany, sprawiłeś, że pomieszczenie wygląda z klasą, ale nie jest też przytłaczające. Prawdziwy talent.
- Prawda? - Hannibal przeszedł do kuchni i chwycił za kieliszki, układając je na tacy wraz z serwetkami. Butelka specjalnie przygotowanego wina chłodziła się w wiaderku, dopóki nie chwycił jej w dłonie przez ściereczkę.
- Jacques Tissot, Arbois, Chardonnay - przedstawił niesiony przez siebie trunek, wkraczając do salonu w momencie, gdy zarumieniona Astrid śmiała się z jednego z żartów jego najdroższego małżonka. Hannibal uśmiechnął się czule, rozlewając wino do kielichów. - Zaczniemy od czegoś francuskiego i delikatnego; nuta migdałów, gruszki i brzoskwini. Idealne, by pobudzić podniebienie.
- Zamierzasz uraczyć nas czymś pobudzającym? - Astrid wyszczerzyła w uśmiechu swoje białe, równe zęby. Tym razem Nikander nie odpowiedział jej tym samym. Zamiast tego stanął za swoim małżonkiem i ułożył na jego ramieniu swoją ciepłą dłoń, mrucząc dwuznacznie (tylko i wyłącznie dla osoby, która znała go tyle czasu, co Will Graham):
- Och, tak.


Koss Moss - 2017-12-13, 02:53

          Will na jego dotyk przymknął oczy i delikatnie przechylił głowę w stronę Hannibala. Astrid nawet nie domyślała się, z kim tutaj była. Urocza, młoda dziewczyna, bardzo podobna do Beverly Katz, którą Will darzył taką sympatią…
Która skończyła zmyślnie poćwiartowana i… była już częścią jego kochanka.
Stop, Will.
Czasami tak bardzo wczuwał się w tę rolę, że łapał się na nadawaniu mu w myślach takich określeń. Kochanek. Mąż. Małżonek.
Był przekonany, że Hannibal z premedytacją wybrał dla nich akurat taką rolę. Było mnóstwo innych rozwiązań. Każdy z nich mógł mieć tutaj nawet nową żonę, ale Hannibal zrobił to w inny sposób.
Tak, jak planował od dawna, już wtedy, gdy uciekając ze Stanów pierwszy raz zabrał na pokład samolotu Bedelię zamiast Willa.
  ― Och, tak.
Will otworzył oczy i uśmiechnął się samym kącikiem warg.
Po chwili wszyscy zasiedli wygodnie; Hannibal obok Willa, ale w stosownej odległości, i Astrid naprzeciwko nich, zachwycona smakiem wina i przygotowanym przez Hannibala poczęstunkiem.
  ― To jest niesamowite… Smak tego mięsa…
Will pokiwał głową. Dziś zachowywał się zupełnie inaczej niż wczoraj. Nie wydawało się nawet, aby miał jakiekolwiek problemy z kontaktami międzyludzkimi. Przy Astrid czuł się wyraźnie swobodnie, pałał do niej sympatią. Dopiero w większym gronie czuł się skrępowany i bywał milczący.
Ale oprócz tego, że mówił wyjątkowo dużo, był też nadzwyczaj uszczypliwy.
  ― Mów mu tak więcej, a jego ego nie pomieści się z nami w tym domu.
  ― Nikandra? ― zdziwiła się. ― Nie widzę tu przerostu ego, a człowieka, który wie, że jest dobry w tym, co robi! Zastanawiam się, co to było za zwierzę?
  ― To był wyjątkowo ciekawski wieprz ― odpowiedział Hannibal, unosząc kąciki warg w oszczędnym uśmiechu.
Niczego nieświadoma Astrid zaśmiała się z rozbawieniem, patrząc to na jednego, to na drugiego gospodarza.
  ― Perfekcyjna kuchnia, perfekcyjny dom. I perfekcyjny związek. Wyglądacie na bardzo szczęśliwych. Rzadko widuję takie pary, aż zazdroszczę. Mogę spytać, jak długo jesteście małżeństwem?
Will spojrzał na Hannibala. To była jego historia, ale uzgodnili ją już wcześniej co do najdrobniejszego szczegółu.
Znów przemówił wyjątkowo gorliwie, zanim ten zdążył otworzyć usta.
  ― Sześć lat. Poznaliśmy się, kiedy kończyłem szkołę. Długo łączyła nas przyjaźń, zanim mi się oświadczył. Nie miał śmiałości. ― Will wyprostował się ze złośliwym uśmieszkiem.
  ― Nieśmiały? ― Astrid popatrzyła na Nikandera. Przypuszczała, że to żart. Ten mężczyzna odnajdował się przecież w towarzystwie nadzwyczaj łatwo. ― Naprawdę? Niemożliwe. Taki mężczyzna?
Will wsunął do ust kawałek serca Freddie, bezczelnie, a wręcz prowokująco patrząc przy tym Hannibalowi w oczy.
Ten sam Will, który całował tak niewinnie; ten sam Will, który tak często odmawiał kontaktu wzrokowego.
  ― Nawet nie wiesz, jak.




H.K.M. - 2017-12-13, 03:40

Nikander Floris nie poznawał swojego męża - z reguły cichy i zamknięty w sobie, tego dnia w jakiś sposób stał się istną duszą towarzystwa, małym uwodzicielem, diabłem, który wodził go za rogi, ilekroć nadarzała się do tego okazja.
Był sto razy lepszy od Bedeli w tworzeniu złudnego obrazu zakochanego męża.
A może... Może ten obraz - jakkolwiek absurdalny - nie był wcale tak do końca ułudą. Może Will Graham pragnął Hannibala o wiele mocniej, niż mu się wydawało i tylko w takich momentach, jak ten, gdy mogli darować sobie grę pozorów i przejść do przyjaznych przekomarzanek, może właśnie i tylko wtedy czuł się na tyle swobodnie, by...
Widok kawałka czerwonego mięsa, znikającego za pełnymi wargami jego drogiego małżonka, sprawił, że momentalnie zapomniał, jak brzmiała ułożona przez niego w głowie riposta.
Odzyskał jednak rezon, zamieniając słowa w zwykłe wygięcie warg - ciemne oczy spotkały się na moment z przeszywającym błękitem, splatając się tak w najdelikatniejszej, a jednocześnie najbardziej erotycznej i intymnej pieszczocie.
Czasami Hannibal patrzył na Willa tak, jakby naprawdę mógł go posiąść samym tylko spojrzeniem. Ponieważ patrząc na niego, wiedział, że należeli do siebie.
Ponieważ patrząc mu w oczy, widział w nich swoje odbicie.
- Postanowiłeś sobie, że zrobisz wszystko, co tylko w swojej mocy, by wprawić mnie w zakłopotanie, mój drogi - pan Floris nie pytał, stwierdzał jedynie fakt, z charakterystyczną chrypą, zgrzytem w głosie. Po chwili obrócił jednak głowę do ich gościa, spoglądając pytająco na opróżniony kieliszek. - Życzysz sobie jeszcze wina, Astrid?
- Czemu nie, jest naprawdę wyśmienite - pasmo blond włosów opadło na niskie czoło kobiety, nadając jej wyglądu trzynastolatki. Hannibal sięgnął po butelkę i dolał do naczynia grzeczną, przepisową porcję.
- A ty, Viggo?
Will bez słowa uniósł wyżej swój kieliszek; butelka ponownie uległa przechyleniu, posyłając w nozdrza Hannibala swój specyficzny aromat.
- Musisz być zadowolona ze swojej pracy - rzucił luźno, powracając do konsumpcji. - Praca z ludźmi jest chyba twoim żywiołem, prawda?
- Oczywiście. Gdyby nie była, definitywnie nie zgłaszałabym się na tę posadę - Astrid wydawała się niezwykle rozluźniona, swobodna i... Lekko pijana. To właśnie teraz nadszedł najlepszy moment na zdobycie od niej paru istotnych informacji.
- Pan Gudbrasen wydawał się być bardzo zadowolony z twojej pracy - pozwolił, by jego ramię przesunęło się na oparcie krzesła, należącego do jego małżonka. Sprawiał wrażenie idealnie swobodnego, najedzonego człowieka, który był po prostu ciekaw opinii dobrej znajomej.
- Naprawdę? To bardzo... Co o mnie mówił?
Hannibal uśmiechnął się lekko i sięgnął po kieliszek, zanurzając w trunku górną wargę. Oblizał ją wolno i potarł kciukiem, odziane w marynarkę ramię swojego męża.
A potem zaczął opowiadać.

- Bardzo was prze... praszam - wyjąkała słabo Astrid, przytrzymując się ostrożnie kredensu. - Zamówię taksówkę i wrócę s-sobie powolu-utku, nie musicie się mną...
- Nie będzie to dla nas żadnym problemem - zagruchał słodko Nikander, podtrzymując koleżankę, by udało jej się jakkolwiek ustać w pionie. - Położysz się teraz spać, a rano zjemy razem śniadanie i odwiozę cię do domu. Zgoda?
- To brzmi napra-awdę dobrze, ale nie chcę wam się na... - stłumiła czknięcie, chichocząc pod nosem.
- Nikomu się nie narzucasz, prawda, Viggo?
Will uniósł głowę i popatrzył mu w oczy z miną, która jasno definiowała jego zdanie na ten temat. Zaczynał już chyba rozumieć, dlaczego Hannibal tak ochoczo dolewał ich znajomej wina, ilekroć o nie poprosiła. Zrozumiał, dlaczego przenocowanie Astrid, było mu tak bardzo na rękę.
Dość masek, tak właśnie sobie nie powiedzieli zeszłej nocy. Ale to tego pragnęli, obaj.
Przyszedł czas na to, aby wyciągać ręce do swoich pragnień. Bez skrępowania, bez poczucia winy, bez duszącej atmosfery pozorów.
Uniósł pytająco brew, dając znać, że młodzieniec milczał stanowczo za długo.
- Tak - zreflektował się Will, wyginając usta w wymuszonym uśmiechu.
- Zaprowadzę cię do twojej sypialni - zaoferował potulnie Hannibal i wyminął swego męża w korytarzu, nie potrafiąc powstrzymać rozkwitającego mu na twarzy, gadziego uśmiechu.

Wzięcie prysznica zajęło mu chyba krócej, niż kiedykolwiek wcześniej - zaraz po ułożeniu Astrid w łóżku, wziął się za uporządkowanie jadalni i salonu, a potem zaproponował swojemu mężowi kąpiel i...
Położenie się do łóżka, oczywiście.
Tym razem postanowił zająć środek dosłowności - nie wkroczył do sypialni nagi, ale nie miał też na sobie swoich zwyczajowych spodni i swetra - pojawił się w drzwiach, odziany w dół od piżamy, pachnący ziołowym szamponem, wilgotny i zimny, od spływającej po włosach wody.
Will leżał już w łóżku - w przeciwieństwie do Hannibala, był ubrany od stóp do głów, ukryty przezornie pod kołdrą, z rękoma ułożonymi gładko na jej powierzchni. Na jego widok, skierował błękitne tęczówki wprost na ramiona, klatkę piersiową i przez chwilę (krótką, niczym mgnienie oka) i niżej. Jego twarz pozostawała absolutnie bez wyrazu, ale doktor Lecter doskonale zdawał sobie sprawę z tego, co jego drogi przyjaciel uważał o jego ciele.
Zeszłej nocy, otrzymał na to najdoskonalsze potwierdzenie, gdy Will wciąż pełen emocji i gniewu, opuszczał z roztargnieniem jego gabinet. Zapach jego podniecenia był aż nazbyt wyczuwalny.
Hannibal znał ten zapach, ale nigdy wcześniej nie czuł go tak wyraźnie jak wtedy. A kiedy już raz udało mu się go zwietrzyć do tego stopnia, że... Poznał go, znalazł...
Wiedział, że nie odpuści sobie, dopóki nie poczuje go znowu. Jeszcze mocniej, jeszcze intensywniej, na całym sobie.
- Wierzę, że Astrid naprawdę dobrze się z nami bawiła - mruknął, gasząc światła (ostatnim elementem była jedynie lampka, znajdująca się na szafce nocnej, od strony Willa) i odsunął fałdy przykrycia, wślizgując się pod nie zgrabnie. - Zachowałeś się dziś nadzwyczaj... Interesująco. Byłem pod wrażeniem twojej elokwencji. Potrafisz ciekawie opowiadać o moich słabościach, Will.
Przechylił się przez szczupłe ciało, by chwycić za przełącznik, odpowiadający za światło lampki.
- Dowiedziałem się nawet o paru nowych - dodał żartobliwie i pozwolił, by otuliła ich gęsta, nieprzenikniona czerń.


Koss Moss - 2017-12-13, 04:25

          W ciemności słychać było tylko ich oddechy. Spokojny Hannibala i drżący, urywany Willa. Jeszcze zanim Hannibal wycofał się po zgaszeniu lampki, poczuł na swoim przegubie szczupłe palce – zacisnęły się na nim mocno, kurczowo.
Will położył sobie tę rękę na ramieniu, w poprzek swojego torsu. Był spięty, ale to zrobił. Czuł przy tym chłód zahartowanej skóry i wiedział, że na twarzy i we włosach Hannibala będą jeszcze zimne krople.
  ― Jesteś cały lodowaty ― powiedział cicho, owiewając oddechem jego usta.
Przez chwilę jeszcze trzymał jego nadgarstek, a potem na oślep wyciągnął dłoń przed siebie, od razu natrafiając na jego gładki policzek. Przesunął palce na mokre, zimne, zaczesane do tyłu włosy i wyobraził sobie, jak doskonale Hannibal musiałby wyglądać teraz… gdy z zamkniętymi oczami przeczesał je w przeciwnym kierunku, zgarniając mu je na czoło.
I jednocześnie przysuwając jego głowę w swoją stronę.
Jego wargi natrafiły na wystającą kość policzkową. Musnęły ją ledwie wyczuwalnie. Przesunęły się trochę niżej.
Pamiętał, jak był wściekły, kiedy dowiedział się, że Alana Bloom go całowała.
I nie tylko całowała.
Kiedy okazało się, że Hannibal po prostu z nią sypiał, mydląc jej oczy dla własnej uciechy.
Pamiętał, że miał ochotę ją wtedy naprawdę dotkliwie skrzywdzić, ale… ale później, po tych wszystkich latach wolał, żeby to Hannibal ją skrzywdził, żeby udowodnił, że nigdy nie była nikim więcej.
Tak bardzo był zazdrosny. I pomyśleć, że na początku wydawało mu się, że o nią, a nie o niego.
  ― Ty jesteś za to gorący ― odpowiedział Hannibal tonem, jakby wymieniali się informacjami o pogodzie; zupełnie neutralnym, prawie całkiem obojętnym, gdyby nie delikatna zmiana, subtelne nasilenie w jego akcencie.
Will uśmiechnął się zesztywniałymi wargami, trącając przy tym jego usta. Cofnął się, jakby spłoszony, ale wrócił do nich. Wrócił i złożył na nich jeszcze jeden anielski, nieśmiały pocałunek.
Hannibal pozwalał mu na to. Czuł na słodkich wargach smak wina, które wypił jego drogi Will. Poczuł też ciepłą dłoń, która jeszcze przed chwilą ściskała jego nadgarstek, na swojej klatce piersiowej. Will ostrożnie i chyba odruchowo przesunął po niej paznokciami, a potem dotknął jego szyi. Zanim jeszcze palce musnęły poruszającą się jeszcze miarowym tempem arterię, Will rozchylił wargi i ostrożnie wysunął język. Intuicyjnie. Bezmyślnie.
To wszystko było zbyt delikatne. Zbyt mało intensywne w stosunku do napięcia, które nosili w sobie od tak wielu lat. Ono nigdy nie zmalało, przeciwnie. Z każdym kolejnym rokiem mieli najwyraźniej coraz większe problemy z jego ignorowaniem.
W końcu Will przerwał niewystarczającą pieszczotę i osunął się na miękką poduszkę, w którą zapadła się jego głowa. Ciemnobrązowe pasma rozsypały się dokoła, ledwie widoczne dla przyzwyczajających się do mroku oczu Hannibala.
Wciąż trzymał dłoń przy szyi mężczyzny, jakby wyznaczał jakąś niezwykle potrzebną granicę bezpieczeństwa.
Nie był dobry w takich rzeczach. Spał w życiu tylko z jedną kobietą, która okazała się lesbijką. Prowokował dziś Hannibala, bo chyba za bardzo wszedł w rolę.
Obaj. Obaj weszli. A teraz, na Bogów, co oni wyprawiali.


H.K.M. - 2017-12-13, 04:56

Nie zgasił światła dlatego, że chciał onieśmielić Willa intymnością i uroczystym spokojem ciemności. Wręcz przeciwnie; to ciemność, to właśnie ona, sprawiała, że wyostrzały się inne zmysły, poddając je próbie, wzmagając ciekawość, nakazując badać upragniony do poznania obszar, jedynie za pomocą dłoni, słuchu i węchu
Pozwalał się więc dotykać, chłonąc wszystko to, co Will tak chętnie mu dawał, ledwie się powstrzymując od idiotycznego odruchu zadowolonego pomruku.
Każde jedno muśnięcie, każdy szept i pocałunek, był dla niego kolejnym elementem potwierdzenia, niemej zgody na to, do czego szykował się już od dawien dawna.
Wszystko przez niejasne scalenie filiżanki...
Hannibal dopiero po jakimś czasie zrozumiał, że filiżanka nie mogła tworzyć, tylko i wyłącznie dlatego, że on i Will zamordowali wspólnie Freddie Launds - potrzeba było czegoś znacznie więcej do ich ostatecznego zjednoczenia. Tym czymś... Okazał się być seks.
Ostatni element, potrzebny do zjednoczenia ich jaźni, umysłów i ciał do tego stopnia, by mogli do końca życia tkwić w pewności, że żaden z nich nie miał tajemnic przed tym drugim.
Dlatego też, gdy jego nieśmiały przyjaciel powrócił z powrotem na poduszki, Hannibal był pewien każdej następnej rzeczy, która miała później nastąpić.
Dłoń, trwająca wciąż przy jego szyi, przypominała o tym, że w swoim postanowieniu nie działał sam - owszem, to on... Zainicjował odpowiednią scenerię, ale nigdy nie zamierzał wyjątkowo naciskać - chciał dać swemu towarzyszowi swobodę w działaniu, udowodnić mu, że był gotów przyjąć to, co tamten planował mu dać i albo podchwycić rękawicę, albo odsunąć się i dać mu jeszcze trochę czasu.
Gdyby miał czekać dalej, nie robiłby tego, oczywiście, bezczynnie, ale... Cóż, Hannibal był absolutnie pewien, że tak pilnie strzeżony skarb, zachwycał go będzie znacznie mocniej, gdy zostanie mu ofiarowany dobrowolnie.
Tak, jak ofiarowano mu go teraz. Tak po prostu.
Poruszył się lekko, przysuwając do szczupłego ciała tak blisko, by jego tors stale stykał się ze szczupłym ramieniem. Wiedział, że powinien zacząć powoli, że doświadczenie Willa było raczej niewielkie i choć w obliczu emocji, potrafił działać niczym prawdziwy zawodowiec, w tej sytuacji był niemal zupełnie zielony.
Fakt, że to właśnie on miał okazję mu to przekazać, nauczyć języka pożądania, napawał go tylko większą ekscytacją.
Uniósł dłoń i ułożył ją powoli w miejscu, które według jego przypuszczeń musiało być okolicami pasa młodzieńca. Objął go lekko i przyciągnął bliżej siebie, obracając mniejsze ciało na bok. Teraz przylegali do siebie nieco ściślej. Właściwie bardzo ściśle. Hannibal mógł doskonale wyczuć bijące mocno serce swojego przyjaciela i to na własnej piersi. To uczucie było niezwykle dobre, nieporównywalne z przypadkowymi uściskami i przelotnym splataniem dłoni.
Nie musisz się mnie obawiać, Will.
Pochylił się, szukając w ciemnościach kształtu nosa, a potem niżej, gdzie znajdowały się usta - wtedy pocałował Willa w taki sposób, którego on sam nie potrafił zainicjować. Sposób, który wywoływał u osób niedoświadczonych ogromne nerwy, tremę wprawiającą ciało w swoistego rodzaju sztywność i osłupienie, i wreszcie sposób, który okazywał się dziecinnie prosty zaraz po tym, gdy osoba ta odkrywała, że nie istniały żadne techniki, ani szyfry, ponieważ wszystko to tkwiło w jego umyśle, w pamięci genetycznej, w instynktownych odruchach i potrzebach.
Całowali się - cienkie wargi Hannibala ocierały się o te pełniejsze, łapiąc je co jakiś czas w posiadanie, miękkie, smakujące ziołową pastą do zębów, pachnące wodą kolońską. Całowali się, podczas gdy muskularne ramię odnajdywało drogę do karku, łopatek i dołu pleców, wślizgując się pod materiał piżamy, głaszcząc nagą, przyjemnie gładką i ciepłą skórę.
Żaden z nich nie wydawał z siebie żadnych odgłosów; nie było jęków, nie było mlaśnięć, być może jedynie nieco przyśpieszone oddechy.
A jego ciało... Z każdą chwilą reagowało coraz żywiej na zaistniałą sytuację - po dłuższej chwili mógł odkryć sztywną erekcję, wbijającą mu się w odziane w spodnie udo. Erekcję, którą (zupełnie mimowolnie) wtulał też w drugie ciało, ocierając się o nie coraz śmielszymi pchnięciami.
Poczuł nagłą potrzebę, by się przekonać... By sprawdzić i udowodnić sobie, że na pewno nie był w tym sam. Musiał zobaczyć... Dotknąć namacalnego dowodu na to, że Will Graham pragnął jego ciała przynajmniej w równej mierze, co on sam pragnął tych warg i szczupłych palców.
Przesunął dłoń z pleców na płaski brzuch - przeciskał ją wolno pomiędzy ich rozgrzanymi mięśniami - dotykał jednocześnie siebie i jego, sunąć wzdłuż skór w dół i w dół, aż wreszcie go znalazł.
Dowód. Rozgrzany, sztywny i zapewne (och, jego wyobraźnia podziałała niemalże od razu) wilgotny na czubku. Poczuł, jak ślina napłynęła mu do ust, odsunął się więc od pocałunków, przełykając ją z głośnym sapnięciem.
Nie był w swoim dotyku bezczelny, ani natarczywy - trzymał po prostu dłoń tam, gdzie rysował się podłużny kształt. Nie łapał, nie masował, nie ugniatał - trwał obok, niemalże niezauważalnie.
Niemalże.
I tak, jak nagle dłoń pojawiła się w tamtych rejonach, tak nagle zniknęła, przesuwając się na górę, coraz wyżej i wyżej, aż znalazła się na pierwszym z guzików piżamy.
- Chcę dotknąć każdego skrawka twojego ciała - poinformował go spokojnie i przeszedł do odpinania guzików, nie odsuwając się od Willa nawet wtedy, gdy stawało się to uciążliwe.


Koss Moss - 2017-12-13, 12:57

          Jakże intensywne były zapachy. Jakże intensywne odczuwanie, kiedy wzrok pozostawał bez znaczenia. Willowi zdawało się, że słyszy nawet szum krwi w drugim ciele.
Tak, w drugim ciele. Nigdy nie był tak świadom ich odrębności jak w tej jednej chwili. Nigdy nie byli tak bardzo osobnymi bytami, kiedy ich ciała nacierały na siebie, kiedy ścierały się usta i splatały języki, gdy zderzały się ich oddechy.
Na początku Will był głęboko onieśmielony. Skutkowało to uległością podobną, z jaką nie śmiał zapukać do łazienki i o sobie przypomnieć; z jaką zawsze godził się pójść tam, gdzie jego przyjaciel iść chciał; z jaką przyjmował wszystkie aspekty życia Hannibala jak własne. Ale nagle okazało się, że to nic takiego. Że on i Hannibal rozumieją się bez słów także w tej sferze. Leżał więc i napiętą ręką objął go za szyję. Przysunął się bliżej, bo poczuł ogromny głód. Głód tych warg, które całowały tak, jak nie spodziewał się, że będą.
A może… może spodziewał.
Te pocałunki, choć głębokie i odbierające tchnienie, miały w sobie elegancję. Ani strużka śliny nie uleciała spomiędzy ich warg. Ani razu nie zderzyli się zębami, jak miało to miejsce, gdy Will próbował… wcześniej. Nie musiał myśleć, co robi. To po prostu się działo. Było przyjemne. Niesamowicie przyjemne. Ciepło rozchodziło się po całym jego ciele, które rozluźniało się i napinało naprzemiennie poza kontrolą młodzieńca.
Sądził, że tego właśnie potrzebuje. Że pocałunek zaspokoi wreszcie pragnienie i zniweluje to męczące napięcie, które między nimi panowało, tylko że nie. Z każdą sekundą odkrywał coraz dobitniej, że całowanie się z Hannibalem nie daje mu nasycenia, a wprost przeciwnie, jeszcze bardziej potęguje głód.
  ― Mmh ― wydusił Will, a był to dźwięk ni to protestu, ni prośby. Był bezpośrednią reakcją na dotyk na udzie. Od razu wiedział. Nie musiał sięgać tam dłonią, żeby mieć pewność, czym otarł się o niego Hannibal. I znów. I jeszcze raz. Ale nie ostentacyjnie. Ten dotyk rodził się w sposób naturalny, wynikający z ich wspólnego, specyficznego tańca, z synchronicznych ruchów ich ciał.
No dobrze. Hannibal był człowiekiem i miał takie sfery jak te. Był podniecony. Czy nie tego chciałeś, Will? Pragnąłeś, by pokazał ci swoje człowieczeństwo, byś mógł poznać jego inną stronę niż tę perfekcjonistyczną, doskonałą, zawsze nieskazitelną i bliską bóstwu. Chciałeś, żeby się obnażył i właśnie to zrobił, lgnie do ciebie. Tak właśnie na niego działasz, przyznał to przed tobą i przed sobą samym.
Zdjął dla ciebie…
Nagle Will się spiął. Dłoń Hannibala sunęła po jego ciele w dół i młodzieniec miał… podejrzenia, dokąd zmierza, ale nie mógł być na to w pełni przygotowany. Jego paznokcie wbiły się nagle w skórę mężczyzny, a on sam ze zszokowaną, oburzoną miną oderwał się od jego ust, konwulsyjnie zaciskając drżące uda.
  ― Hannibal…
Ale w tej samej sekundzie urwał. Nie musiał nic mówić. Dłoń Hannibala taktownie przesunęła się wyżej, wróciła do samego kołnierzyka, gdzie w końcu się zatrzymała. Will oddychał płytko, niespokojnie wsparty na łokciu. Wiedział, że wargi Hannibala nadal są oddalone jedynie o centymetry od jego własnych, ale teraz już… teraz już powinni chyba przestać, zanim…
  ― Chcę dotknąć każdego skrawka twojego ciała.
Aż pociemniało mu przed oczami.
Oczywiście.
Oczywiście, że chciał. Hannibal nie znał przeciętności, nie znał półśrodków. Jeżeli coś robił, to robił to lepiej niż wszyscy inni, perfekcyjnie i do końca, oddając się temu w całości.
Jeżeli natomiast kogoś pragnął, to pragnął go całego, chciał zawłaszczyć duszę i ciało, przejąć kontrolę nad każdym fragmentem jego jestestwa – o tym Will już dawno się przekonał. Dążył do tego i nie spoczął, dopóki nie pochłonął wszystkiego. Nie spocznie więc, dopóki Will nie odda mu nawet tej najintymniejszej części siebie. Dopóki nie zostanie już ani jedna rzecz, która będzie stanowić o ich odrębności. Dotknie każdego miejsca. Odkryje go całego.
Młodzieniec zacisnął powieki, wydychając drżąco powietrze.
Wiedział, że Hannibal wie o jego instynktownych, pierwotnych obawach, nawet jeżeli Will nie potrafił opisać ich słowami. Prawdopodobnie znał wszystkie jego sny – jeżeli sam ich nie zaprogramował. Nie było już chyba nic, co mogłoby go odstręczyć, zmniejszyć jego obsesję na punkcie młodzieńca.
Tak, Will wiedział, że nie musi się tego obawiać, ale i tak coś sprawiało, że oprócz pragnienia, żeby zbliżyć się jeszcze trochę, żeby go dotknąć, przyprzeć do łoża, dosiąść, przygnieść jego męskość swoim ciałem, czuł się też spięty i nerwowy.
To uczucie w żołądku… Stres? Naprawdę?
Podejrzewał, że mężczyzna w jego wieku już dawno powinien mieć za sobą takie reakcje, ale nigdy nie był jak inni.
Czuł się, jakby stał przed płonącym lasem i poważnie rozważał wejście między drzewa, w samo centrum pożogi.
Chłodne powietrze owionęło jego szczupłą klatkę piersiową, sprawiając, że sutki Willa momentalnie zesztywniały. Młodzieniec poderwał się raptownie do siadu, odtrącając ręce mężczyzny. Hannibal widział w ciemności tylko zarys jego sylwetki. Przez chwilę trudno było powiedzieć, co zrobi Will. Może zsunie się z łóżka i ucieknie, już teraz, zaraz, był przecież taki niespokojny.
Will wstrząsnął głową, odrzucając brązowe loki do tyłu, i jednym stanowczym gestem rozerwał osobiście wybraną przez Hannibala, gustowną piżamę. Nie był pewien, czy nie urwał przy tym jakichś guzików. Zsunął górną część kombinezonu, a ta skotłowała się w okolicy jego kroku, wciąż połączona z nogawkami. Potem na czworakach pochylił się nad mężczyzną, przyciskając dłonie do jego klatki piersiowej, by ten spoczął na plecach.
Wsparty na łokciach, Hannibal ledwie widział – bo przede wszystkim czuł – jak zaplątany w piżamę chłopiec siada na nim okrakiem i oddycha głęboko. Każdy z tych oddechów odbijał się echem wibracji w ciele doktora.
  ― Chcesz posiąść całego mnie ― szepnął Will, opierając spocone ręce na całkiem już ciepłym torsie Hannibala. Zagryzł wargę i ledwie wyczuwalnie przesunął kciukami po jego sutkach, sztywnych jak jego. Wyobrażał sobie, jak może wyglądać teraz Hannibal, za nic nie zapaliłby jednak światła. Tuż za pośladkami czuł jego wzwód. Nie musiał go bezpośrednio dotykać, by czuć jego gorąco, ale… zrobił to. Znów wypuścił drżąco powietrze i sięgnął prawą dłonią do tyłu.
Zobaczył Hannibala lata temu.
Teraz go poczuł.
  ― Chcesz ― kontynuował niskim, zdławionym przez podniecenie głosem, zaciskając uda po obu stronach bioder Hannibala ― mnie pożreć. Ty… uważasz, że… straciłbyś mnie, gdybyś mnie zjadł. Ale jesteś drapieżcą. Musisz jeść. Dlatego chcesz to zrobić w inny sposób. Wypełnić mnie i… pochłonąć. To jest… twój plan.
Odchylił głowę. Dłoń z krocza Hannibala zniknęła; młodzieniec wziął głośny, głęboki wdech, dotykając jej opuszkami czubka swojego nosa.
A potem bardzo, bardzo powoli przesunął się tak, by podniecenie Hannibala wsunęło się przez warstwy miękkich materiałów między jego pośladki.


H.K.M. - 2017-12-13, 14:08

Chcesz posiąść mnie całego.
Hannibal nie musi niczego mówić. Wie, że Will wszedł już do jego umysłu, że zlał się z nim duszą, oplótł jego jaźń swoją własną. Pozwala mu na to, ponieważ ich relacja nigdy nie polegała jedynie na braniu. Któryś z nich zawsze coś brał i dawał jednocześnie.
I nic chyba nie mogło smakować lepiej. Uzupełniali się, wypełniali.
Było coś takiego w tym nieporadnym chłopcu, siadającym na jego biodrach... Coś zupełnie naturalnego, tak jakby od początku wiadomym było, że jeśli kiedykolwiek się do siebie zbliżą właśnie w ten sposób, to tylko i wyłącznie w takiej właśnie konfiguracji, w żadnej innej.
Nie było tu mowy o żadnej prymitywnej dominacji, żaden nie okradał drugiego z jego pewności siebie; wymieniali między sobą to, co obiecali sobie już dawno, dawno temu.
Drgnął, wyczuwając szczupłe palce, ujmujące jego męskość przez materiał spodni. Momentalnie zacisnął wargi i wypiął lędźwie, lgnąc do tego dotyku, pragnąc go każdą częścią swojego ciała, i tą jedną, dotykaną, rzecz jasna, najmocniej.
Chcesz... Mnie pożreć.
Kontynuował bezlitośnie Will, a Hannibal mógł jedynie skinąć głową i prosić wszystkie mu znane siły sprawcze, by ta chwila nie przemijała, jeszcze nie teraz.
W ciemnościach nie był w stanie dostrzec miny i działań swego towarzysza, ale oczyma wyobraźni, silnie pobudzonymi przyjemnymi wrażeniami, mógł dostrzec ten nikły uśmieszek pełen wyższości, tak podobny do jego własnego. Will nauczył się przejmować po nim wiele min i zachowań, a Hannibal w swej próżności uwielbiał to, jak nic innego.
Słowa tego małego uzurpatora w połączeniu z już nie tak niewinnym dotykiem na jego penisie, sprawiały, że ciężko było mu się skupić. Robił się coraz twardszy i twardszy, aż w końcu marzył już tylko o tym, by otrzymać spełnienie. Najlepiej dając je siedzącej na nim okrakiem istocie.
To jest twój plan.
Padły ostatnie słowa, które były mu tak znajome, które miały w sobie tak długą i barwną historię, które znaczyły o wiele więcej, niż mogłoby się wydawać, ponieważ, tak, to właśnie był jego plan, być może od samego początku. Od momentu, gdy poznał młodzieńca o rozbieganym spojrzeniu wtedy, dawniej, w gabinecie Jacka Crawford'a. Chłopca, który budował wokół siebie forty.
Chłopca o pięknym umyśle, o duszy artysty, z sercem chłonnym jak gąbka, z empatią, przekraczającą granice rozsądku.
Jędrne pośladki przesunęły się wzdłuż sterczącej erekcji - Hannibal odchylił głowę na poduszkę, rozchylając wargi, by móc wziąć głębszy oddech.
Pan Lecter wyobrażał sobie setki, tysiące razy, jak będzie wyglądało ich pierwsze zbliżenie - nie mógł niczego na to poradzić, zwłaszcza nocami, gdy odpuszczał maskom i pozorom, pozostając sam na sam z własnymi pragnieniami. Wyobrażał sobie, planował i marzył, ale w żadnym wypadku wszystkie te mrzonki nie umywały się do tego, co mieli teraz, do tej cudownej szczeliny między pośladkami, która otarła się o jego penisa cudownie zmysłowym, niepasującym do "codziennego Will'a" ruchem.
Przyzwyczaił się już do tego, że jego przyjaciel miał wiele osobowości - co więcej, każda z nich była autentyczna - wszystko po prostu zależało od chwili. Will chłonął chciwie każdą chwilę, odbijając ją swoim zachowaniem, niczym zwierciadło.
Jego dłonie były zaskakująco silne, ruchy niezwykle stanowcze. Zapach otumaniał z każdą sekundą coraz mocniej.
Wreszcie wydawało się, że młodzieniec dał panu Lecterowi ciche przyzwolenie na wykonanie własnego ruchu. Wykorzystał tę możliwość niemalże od razu, choć z pewnym (na szczęście w ciemnościach niedostrzegalnym) opóźnieniem, z niepasującym do pewnych dłoni drżeniem.
Musnął palcami drgającą grdykę, wyszukiwał pulsu, drażnił się z drgającymi żyłami, pieszcząc skórę jedynie opuszkami palców. Wreszcie objął dłonią całą szyję - nie mocno, chciał jedynie sprawdzić, jak to było, mieć w garści tę część ciała, balansować na krawędzi, pozwalać umysłowi wymyślać ciągi wydarzeń.
Czy potrafiłby udusić Willa Graham'a, tu i teraz, gołymi rękoma?
Potrafiłby. Ale nigdy nie umiałby po tym już żyć normalnie. Nigdy.
Zsunął więc dłoń, pieszcząc gładką, napiętą pierś, nie szczędząc sobie wędrówki przez jeden z napiętych sutków, który docisnął niby przypadkowym muśnięciem kciuka. Każdy oddech Willa, budził w nim tylko coraz większy głód, ale Hannibal nie był zwierzęciem, mógł poczekać, poznawać, cieszyć się każdym kawałkiem, każdą przystawką, jeżeli prowadziła go tylko do dania głównego.
Zadziwiającym było to, że pomimo płaskości brzucha, Hannibal wyczuwał pod skórą drgające mięśnie - Will nie robił niczego, by ćwiczyć swoją sylwetkę - nie chodził z nim na basen, nie biegał, nie zajmował się szermierką... A jednak, jego ciało było takie... Zgrabne. Gładkie. Zachęcające.
Podniósł się do siadu, wspierając ciało na łokciach - jego usta znajdowały się dokładnie przy szyi i dziękował za to wszystkim bogom, bo to było właśnie to miejsce, którego zawsze pragnął posmakować. Wierzył, że będzie delikatny, ale nie potrafił niczego poradzić, gdy wyczuwając specyficzny, intensywny zapach ukochanego ciała, rzuciło nim do przodu i pozwolił sobie odpłynąć, smakując każdego skrawka skóry w wygłodniałych pocałunkach.
Jedna z dłoni powróciła na brzuch i została tam przez pewien czas, ponieważ fakt delikatnego smakowania niemalże całej powierzchni skóry, pochłonął go niemalże całkowicie.
Całował go, czując jak grdyka uciekała w górę i dół, gdy Will przełykał ślinę, albo wydawał z siebie urywane westchnienia. Całował przestrzeń za uchem, nie potrafiąc powstrzymywać drgających bioder, gdy zapach młodzieńca otumaniał go, odbierając zmysły. Całował kark, walcząc nosem z ciemnymi lokami. I wszystko naprawdę, naprawdę przebiegało według jego planu, bo Will okazał się być idealny, jeszcze lepszy, smakowity.
W końcu duża dłoń zsunęła się niżej, dość stanowczym, gadzim ruchem. Hannibal wtargnął pomiędzy fałdy materiału, rozgarniając je, by móc sięgnąć tam, gdzie jeszcze nigdy nie sięgał.
Przesunął ciepłą dłonią po napiętym podbrzuszu, dziwiąc się jego gładkością... Znajdowało się tam zaledwie parę włosków i było to dla niego zupełnie nie do pomyślenia. Jak ktoś mógł być owłosiony w taki nikły sposób? Fakt, że nawet ten kawałek ciała, to drgające podbrzusze, było jedwabiste w dotyku, napędził go tylko jeszcze bardziej.
Objął szczupłe ciało drugim ramieniem, tak by nie mogło się wyrwać, gdy wreszcie uda mu się zrobić to, do czego dążył.
Odnalazł erekcję i objął ją dłonią, przeciągając po niej palcami w pierwszej, niewinnej pieszczocie. Ciało Willa napięło się wyraźnie i wyglądało na to, że rzeczywiście w pierwszym odruchu chciał po prostu uciec, ale mężczyzna przytrzymał go, przyciskając sobie do klatki piersiowej. Wargi znowu zaczęły wędrówkę po szyi, tym razem odrobinę delikatniej, kojąco.
Po pierwszym szoku, pozwolił sobie wreszcie na ułożenie palców tak, by zrobić z nich dla erekcji młodzieńca ciasny tunel. Jedynie kciuk pozostawił tkwiący zawadiacko na coraz wilgotniejszej główce.
Odchylił głowę, popatrzył w migoczące plamy, które w ciemności musiały być rozszerzonymi ze strachu oczyma i naciągnął skórę, rozpoczynając powolny, lecz stanowczy masaż.


Koss Moss - 2017-12-13, 21:14

          Już po kilku chwilach drgnął i odchylił lekko głowę, pozwalając ustom swojego ukochanego? męża? czy teraz wszystkie te określenia nabrały mocy? błądzić po wrażliwej skórze mimo pierwotnego dyskomfortu; było oczywiste, że jeszcze nigdy nikt nie poświęcił tyle uwagi jego skrupulatnie skrywanemu ciału. Sądził zresztą, że mu na tym nie zależy, że tego nie potrzebuje. Seks był sferą, która może ciekawiła go kiedyś, ale zainteresowanie którą właściwie utracił, gdy pierwsze zbliżenie okazało się porażką.
Nie potrzebował tego. Miał siebie. Dłonie, którymi dawał sobie spełnienie pod kołdrą, wiedząc jak. Przed nikim nie musiał się upokarzać i odsłaniać, żeby zaznać tej prozaicznej ulgi, niemożliwej do osiągnięcia w żaden inny sposób. Will nie panował nad potrzebami ciała tak doskonale jak Hannibal.
Kiedy jednak usta mężczyzny całowały zachłannie skórę jego szyi, a każdemu z tych pocałunków towarzyszyła fala podniecenia rozlewająca się po całym ciele i pieniąca się w każdej komórce, Will pomyślał, że nigdy nie było mu tak przyjemnie jak właśnie teraz, w jego silnych ramionach, z językiem na swej skórze, w ślad za którym podążał gorący oddech. Nieraz i nie dwa zasłonił się odruchowo ramieniem, próbując utrudnić Hannibalowi dostęp do wrażliwych miejsc, których pieszczenie skutkowało niekontrolowanymi spazmami oraz ściskiem w kroku, jakby jego męskość i te niewinnie ulokowane punkty były bezpośrednio ze sobą połączone, mimo to odmowa nie była werbalna i Hannibal nie odsunął głowy, kontynuując poznawanie – jak obiecał – każdego skrawka jestestwa Willa. Całował go więc nawet w miejscach, które innym nie przyszłyby do głowy. Całował i zasysał bladą skórę pieczołowicie, dopóki każdy jej cal, każdy centymetr nie był wilgotny od śliny, naznaczony jego dotykiem. Całował, a Will naprzemiennie się nadstawiał i uciekał, rozdarty między potrzebą zapewnienia sobie bezpieczeństwa a zaspokojenia zwierzęcych pragnień. Męskość Hannibala nie dawała mu o sobie zapomnieć. Czuł ją między swoimi pośladkami niemal jak swoją własną. A Hannibal czuł, jak pośladki Willa i wszystko, co było między nimi, napina się niemal rytmicznie… by na krótką chwilę rozluźnić.
Wtedy doktor Lecter postanowił sięgnąć do miejsca, którego był najbardziej ciekaw, ponieważ Will tak skrzętnie ukrywał je przed jego wyobraźnią, tak uporczywie nosił swoje luźne, niepociągające ubrania. Spodziewał się, że jego drogi chłopiec zareaguje na to bardzo żywo, a więc zanim Will zdążył mu uciec, został przyciśnięty do szerokiej, twardej piersi i uwięziony w klatce ramion z szyją wciąż wystawioną na chciwe wargi.
  ― Nie. N-nie, nie, tylko nie… ― wymamrotał i szarpnął się, czując, jak palce Hannibala prześlizgują się po subtelnych włoskach na podbrzuszu i sięgają niżej. Ale Hannibal wiedział tym razem, że to nie były szczere słowa i że Will wcale nie czułby się lepiej, gdyby pozwolił mu teraz uciec, zamiast zająć się tym maleńkim skarbem.
  ― Ahh… Hh… ― wydyszał, zaciskając powieki i jednocześnie łaskocząc rzęsami szyję Hannibala, do której przyciskał twarz, kiedy usta mężczyzny pożerały jego ucho – delikatniej… kojąco… prawie z namaszczeniem, jakby delektował się najszlachetniejszym kawałkiem mięsa…
Wszystkie następne dźwięki, wszystkie próby odmowy utonęły w skórze Hannibala, wniknęły w nią, a kiedy Will dopuścił w końcu do straumatyzowanego umysłu myśl, że chce tego dotyku, że chce, żeby Hannibal otoczył go ciasnym tunelem i dał szansę, by mógł znaleźć zaspokojenie między jego palcami, wtedy… Hannibal po prostu to zrobił, jakby był integralną częścią tego umysłu; jakby wiedział wszystko. Will wbił paznokcie obu rąk w jego nagie plecy. Oznaczył je nieświadomie pociągłymi bruzdami. Uniósł głowę, zabierając mokre ucho poza zasięg warg Hannibala, ale natychmiast przywarł do nich swoimi, łapiąc go za głowę i przytrzymując, dociskając do siebie, jakby chciał wepchnąć go w ten pocałunek głębiej; jakby chciał pochłonąć. I właśnie wtedy, gdy język Hannibala przydusił go w środku, poruszył się. Poruszył w jego dłoni, wbijając mocno w kciuk na górze, a potem cofając w szczelnym objęciu palców i zarazem sunąc szczeliną między pośladkami po całej długości sztywnego…
Drgnął konwulsyjnie i gwałtownym, spastycznym ruchem sięgnął do w dół, w sekundę zanurzając swoją dłoń w bieliźnie Hannibala. Zjadł podszyty źle ukrytym, ochrypłym westchnieniem wydech mężczyzny. Ścisnął go mocno i wyciągnął na wierzch – bardzo dużego, ale smukłego, w jakiś sposób delikatnego… i rozpalonego jak trzewia piekieł. Czuł się jak we śnie; nie do końca wierzył i był świadom, że naprawdę do tego doszło. Że naprawdę go trzyma, że mógł to zrobić tak po prostu, po tak wielu latach. Że to naprawdę on.
Niewiele myśląc, przesunął po nim smukłymi palcami, a potem odgiął i przysunął do tej dużej dłoni, przysunął, żeby Hannibal mógł chwycić ich obu, główka przy główce, pomimo uciążliwych fałd piżamy usiłujących stwarzać między nimi bariery.
  ― Mmh ― wydusił, czując, jak kieł doktora wbija mu się w wargę. Rozchylił ulegle drżące usta. Hannibal miał ostre zęby, zdolne wydrzeć kawał mięsa z szyi samego Czerwonego Smoka. Teraz te zęby wbijały się w niego, atakowały go, a on w amoku niespokojnie szarpał biodrami, ocierając się o palce Rozpruwacza z jednej, i o jego męskość z drugiej strony, czując jej gorąc, czując pulsowanie, czując jak preejakulat drżąco przeciska się przez cewkę, czując… tak wiele rzeczy, na których nie umiał się skupić, to było piękne, doskonałe, rozrywało go, niszczyło, zabijało.
Przytłoczony wrażeniami, nawet się nie zorientował, kiedy Hannibal pchnął go na pościel i zawisł nad nim, ani na chwilę nie wypuszczając ich z dłoni. Will spojrzał ospale na ciemny zarys jego przystojnej, przepięknej twarzy, o której marzyło tyle osób, i półprzytomnie wplótł palce w wilgotne włosy mężczyzny. Oblizując krwawiącą wargę, drugą dłoń owinął wokół jego szyi, a uda wokół bioder.
Było prawie tak, jakby Hannibal był w nim. Prawie tak, jakby na powrót stali się jednym. Mężczyzna pchnął gwałtownie, a Will równie gwałtownie zacisnął palce, wymuszając na mężczyźnie zduszone stęknięcie i zatrzymując jego napiętą zapewne dziko twarz tuż przed swoją. Zaśmiał się, ale słabo – śmiech przeszedł w skamlenie z kolejnym ruchem bioder mężczyzny. Ależ był potężny, gdy to robił. Rozpruwacz z Chesapeake. Nad nim. W nim. W ostrym szarpnięciu bioder. W konwulsyjnych drganiach ud. W kroplach potu płynących po lśniącej skórze. W skurczu jąder, w ruchu zdzieranego napletka. W nieartykułowanych dźwiękach, jakie wydawał z siebie Will. W wyginających się w łuk plecach. W feerii barw przed oczami. W napięciu każdego mięśnia. W spermie rozlewającej się obficie w gorącej, precyzyjnej dłoni. W palcach rozluźniających uścisk na szyi. W gwałtownie zaczerpniętym oddechu. We włosach rozsypanych na skotłowanej pościeli, w rozbieganym spojrzeniu, w urywanym oddechu.
Hannibal Lecter.
Wszędzie.


H.K.M. - 2017-12-13, 22:53

Hannibal wiedział, że po cudownej nocy, którą ofiarował mu jego ukochany, nie mógłby odpłacić się lepiej, niż przygotowując pyszne i pożywne śniadanie.
Wstał więc z łóżka o wiele wcześniej, niż pozostali (pozwolił sobie spędzić parę minut na obserwowaniu zaspanej i zarumienionej twarzy, na odgarnięcie z czoła niesfornego, ciemnego loka) i udał się do kuchni, przygotowując jedno z planowanych już wcześniej dań.
Postanowił, że uraczy swych gości piersią z perliczki, którą (na całe szczęście) zamarynował jeszcze zeszłej nocy w świeżo wyciskanym soku z winogron.
Wyciągnął mięso i rozłożył je troskliwie na blacie, chwytając zręcznie sporych rozmiarów nóż. Druga dłoń powędrowała do niewielkiego guziczka na ścianie i po chwili po pomieszczeniu rozległy się najdelikatniejsze dźwięki przepięknej melodii Strauss'a.
Musiał przyznać, że odkąd tylko otworzył oczy, był w niezwykle wyśmienitym humorze - uśmiechał się pod nosem, łapał się na tym, że z jego gardła wychodziły zadowolone pomruki i...
Lekkość ruchów, gdy glazurował mięso przy pomocy słodkiej nalewki z pigwy - to tego mu brakowało, za tym tak bardzo tęsknił. Za lekkością, chwilowym odstępstwem od wiecznego zastanawiania się nad tym, czy Will Graham rzeczywiście chciał przy nim być, czy naprawdę go pragnął, czy...
Młode, jędrne ciało kurczy się pod nim i napina, penisy nacierają na siebie, pieszczone pod uściskiem zdecydowanych palców. Młodzieniec unosi głowę, ich spojrzenia odnajdują się w ciemnościach (a może tak tylko mu się wydaje). Powtarza nieprzytomnie jego imię, niemalże je wykrzykuje, gdy naprężony jak struna, z paznokciami wbitymi w skórę jego pleców...
Pragnął go. Pragnął, jak nikogo innego. Pragnął go tak samo mocno i rozpaczliwie, jak on sam potrzebował jego.
Utarty seler, doprawiony odrobiną szafranu i garścią goździków, wylądował w miseczce, zaraz później na stół dołączyło powyginane naczynie z połyskującym sosem z czerwonego ananasa.
Nakrył stół najlepszą zastawą, jaką tylko znalazł - nie za ciężką, ponieważ jedli dopiero śniadanie - kruchą i delikatną porcelaną, ozdobioną wykonanymi z niezwykłą starannością, kwiatowymi ornamentami.
Już z daleka usłyszał skrzypnięcie drzwi i nieszczęśliwe westchnienie Astrid - poniekąd rozumiał jej "nieszczęście" - wypiła zdecydowanie za wiele, a teraz, gdy jej organizm zdążył wszystko przetrawić, ubolewał nad ilością w najbardziej uciążliwy sposób.
- Nikanderze? - Usłyszał jej wołanie z korytarza. Przeszedł przez kuchnię i jadalnię, wyglądając zza framugi z twarzą wyrażającą zwyczajowe uprzejme zainteresowanie.
- Dzień dobry - przywitał się ze skinieniem głowy. - Czy czegoś ci potrzeba?
- Nie, dziękuję bardzo. Macie cudowną toaletę, ręczniki są bardzo miękkie! - Uśmiechnęła się, zakłopotana. - Mam nadzieję, że nie robiłam wam wczoraj kłopotu? Wypiłam stanowczo za dużo, wiem o tym, ale nie potrafiłam się powstrzymać w waszym towarzystwie, było tak miło.
- Nie zrobiłaś niczego złego, Astrid - odparł swobodnie. Zerknął w kierunku drzwi swojej sypialni, ale nie zanosiło się na to, by miały choćby i drgnąć.
Nie chciał, by Will jadł zimne śniadanie.
- Zostawiłem na blacie filiżankę z kawą, powinna ci posmakować. To świeżo zmielone ziarna odmiany Kopi luwak, prosto z Azji. Pobudzająca i bardzo aromatyczna, wierzę, że szczerze pokochasz tę odmianę. - Wycofał się odrobinę, dodając grzecznie przez ramię - pójdę obudzić Viggo i za chwilę do ciebie dołączymy.
- Oczywiście, nie śpieszcie się - Astrid westchnęła z wdzięcznością i skierowała się do kuchni, pozostawiając go samemu sobie.
Wygładził materiał kamizelki i zerknął na wiszący na ścianie zegar; dochodziła dziesiąta, tymczasem jego drogi mąż, wydawał się nawet nie wstać z łóżka.
Musiał być bardzo wymęczony.

Mimo faktu, że drzwi, które zamierzał otworzyć, należały do jego sypialni, zapukał w nie grzecznie i dopiero wtedy nacisnął klamkę, by wślizgnąć się po cichu do środka.
Will spał, ze skotłowaną piżamą, owiniętą wokół pasa, przedramieniem zarzuconym zawadiacko na oczy i najcudowniejszym, porannym wzwodem na świecie.
Jego młode, delikatne ciało, kusiło do posmakowania i oczyma wyobraźni już teraz widział, jak pochyla się nisko nad płaskim brzuchem i składa na napiętej skórze setki pocałunków, sunąc stanowczo do uwypuklonego miejsca. Odsuwa fałdy piżamy, zaciąga się głęboko zapachem podniecenia i...
Nie, nie powinien sobie tego teraz robić. Przygotował śniadanie. Will na nie zasługiwał.
Poza tym, zasada "co za dużo, to nie zdrowo", obowiązywała nie tylko w przypadku jedzenia.
Zanim odważyłby się przejść do drastycznych metod pobudki, postanowił, że dobrym początkiem, będzie zwykłe rozsunięcie zasłon - chwycił za jedną z nich i pociągnął stanowczym, choć wyważonym ruchem - pokój zalał się szarawym światłem, rzucając jego blask na jeden z zarumienionych policzków.
- Viggo - Hannibal celowo użył "drugiego" imienia swojego towarzysza. Wiedział, że Astrid mogła ich mimowolnie podsłuchiwać. Opcja ta, była mało prawdopodobna, ale dopóki jej prawdopodobieństwo wynosiło więcej, niż zero, trzeba było uważać. - Będę zmuszony poprosić cie o opuszczenie łóżka i udanie się pod prysznic. Śniadanie już na ciebie czeka.


Koss Moss - 2017-12-14, 00:05

          I znów pierwszym, co zobaczył Will po przebudzenia, był Hannibal. Jego wysoka sylwetka odziana w garnitur. Kąciki warg uniesione w ledwie dostrzegalny sposób – jak niemal zawsze, gdy spotykały się ich oczy.
Nie był u siebie. Leżał w łożu Hannibala, zaplątany w pościel i piżamę, z której ponownym założeniem nie trudził się wczorajszej nocy, nim ułożył się na ramieniu męża i zamknął oczy, wdychając woń jego spoconej skóry i gładząc machinalnym, zaspanym gestem twarde mięśnie klatki piersiowej.
Pamiętał to. Ciemne obrazy uderzyły w niego z przytłaczającą siłą, aż z jego ust wyrwało się zaskoczone sapnięcie.
Był wczoraj pijany. Wino zawróciło mu w głowie, ale pamiętał każdy szczegół tego, co zrobili.
Pamiętał. Pamiętał pocałunki, których Hannibal odmawiał mu tak długo. Na ustach, szyi, karku, w uszach, na policzkach, powiekach, obojczykach, ramionach, na każdym skrawku, którego mężczyzna mógł dosięgnąć.
Pamiętał… jego dotyk… tam.
Sztywną męskość między pośladkami. I w swojej dłoni. I w jego dłoni. Naprawdę go dotykał. Naprawdę poznał. Był niemal pewien, że gdyby uniósł palce do nosa i je powąchał, nadal poczułby jego zapach.
Ich zapach. Wspólny.
W kontekście tego aktu czuł się nieswojo. Nie potrafił tego opisać, jakkolwiek poukładać w zaspanym i otępiałym umyśle.
Poniosło ich. Tak bardzo ich poniosło w odgrywaniu wybranej przez Hannibala roli, ale… naprawdę nie mógł powiedzieć, że wczoraj… że wczoraj czuł się źle. „Mógłbym zostać tu z tobą już na zawsze, doktorze Lecter”, to właśnie była jego ostatnia myśl, zanim osunął się w krainę snu.
Wczoraj mógłby, ale dzisiaj… Dziś chyba się wstydził. To niesprecyzowane uczucie bardzo przypominało mu, jak czuł się, gdy otworzył swoje serce przed Alaną, a ona powiedziała mu, że go nie chce.
Że jest niestabilny.
Ale Hannibal nigdy mu tak nie powie. Nigdy mu to nie przeszkadzało.
Wsparł się na łokciach i przełknął ciężko ślinę, odwracając twarz o zarumienionych policzkach od spojrzenia mężczyzny. Skoro ten nazwał go jego nowym imieniem, oczywistym było, że Astrid przebywała jeszcze w ich domu.
A właściwie w domu Hannibala. Ostatecznie w wystroju tego miejsca nie było widać Willa. Wszystko było pomyśli doktora, dokładnie tak, jak on chciał. Nawet Willowa sypialnia. Wszystko sam kupił, za wszystko zapłacił. Will był od niego całkowicie zależny finansowo, tylko że nigdy nie zwrócił na to większej uwagi. Ponieważ dla Willa granice były zatarte. Nie przeszkadzało mu to, co Hannibal zrobił z jego umysłem, z jego życiem, z jego osobą. Już nie. I dom należał do nich. Will był jego częścią tak samo jak Hannibal. Nie mniej. Nie bardziej.
  ― Zaraz zejdę ― powiedział i zmusił się żeby jeszcze raz na niego popatrzeć; a kiedy popatrzył, mimowolnie uśmiechnął się z cieniem rozbawienia i sympatii.
Lubił bawić się z nim w udawanie mężów.
          Zszedł na dół w eleganckiej koszuli, dopasowanych spodniach i wilgotnych włosach, w stroju, jaki Hannibal aprobował najbardziej. Czekali na niego ze śniadaniem. Will zajął miejsce po prawicy pana domu i wziął głęboki wdech, przyjmując w nozdrza przyjemną woń gorącego, doskonałego posiłku.
Do kuchni Hannibala nie dało się przyzwyczaić. Zawsze go zaskakiwała, a dania nigdy się nie powtarzały.
Nigdy. Nawet te domowe, które dzielili tylko między sobą. Nigdy nic nie smakowało tak samo.
  ― Dobrze spałaś? ― zwrócił się do Astrid i z rozkoszą wsunął do ust kawałek perliczki. Zamknął oczy, delektując się każdym napływem soków, jakie uwalniało mięso pod naporem zębów. Przy stole Hannibal zawsze znajdował na obliczu młodzieńca największy komplement dla swej kuchni.
  ― Jak u siebie ― odpowiedziała serdecznie i pokręciła z niedowierzaniem głową. ― Zazdroszczę ci takich śniadań, Viggo. Jadać codziennie jak w pięciogwiazdkowej restauracji…
  ― Wierz mi, żadna restauracja nie serwuje takich dań, jak mój mąż.
  ― Może powinieneś otworzyć własną, Nikandrze.
Hannibal znów napuszył się w swój stonowany, elegancki sposób, a Will przyłożył serwetkę do ranki na ustach, która otworzyła się pod wpływem podrażnień.
  ― Muszę się do czegoś przyznać ― powiedziała Astrid, kiedy już zjedli i miała zbierać się do wyjścia. Zauważyli, oczywiście, że podczas śniadania kilkakrotnie sięgała po telefon. ― Mój szef ma jakieś niejasne podejrzenia odnośnie ciebie, Nikandrze… ― wyznała ze skruchą. ― Poprosił mnie, kiedy do was szłam, żebym wykradła coś, na czym będą twoje odciski palców.
Wargi Willa zadrżały lekko. Za plecami Astrid spojrzał na Hannibala z wyraźnym niepokojem.
  ― Jakie podejrzenia? ― zapytał cicho.
  ― Nie uściślił tego… On ma już swoje lata. Odchylenie zawodowe. Czasami zdarza mu się oskarżyć kogoś o coś, bo ktoś budzi w nim jakieś skojarzenia z kimś, kogo zamknął… Robi się wtedy nieznośny. Czy to nie byłby problem, gdybym mu coś dała, żeby zamknąć mu usta? Może jakąś serwetkę albo długopis.


H.K.M. - 2017-12-14, 15:07

        Hannibal spodziewał się, że stary Gudbrasen będzie próbował przysporzyć mu sporo kłopotów i w oczywisty sposób wykorzysta do tego swoją pracownicę (Astrid była ich jedynym łącznikiem, jedyną osobą, która widywała ich poza zjazdami naukowymi), ale nie miał pojęcia, że posunie się do tego tak pośpiesznie, nieostrożnie...
Właściwie, musiał przyznać, że liczył na to, że mężczyzna okaże się dla nich jakimkolwiek zagrożeniem, że uda im się ze sobą nieco podrażnić, pobawić w podchody, stwarzać pozory...
Cóż, najwyraźniej musiał obejść się smakiem. To już zdarzało się wiele razy wcześniej, potrafił przyśpieszyć bieg zabawy, pozbyć się gry wstępnej i przejść do sedna - nie dawało to może tyle radości, ale nie zamierzał pozwolić, by ktoś tak nieostrożny, nieinteligentny, łudził się, że stanowił dla ich dwójki jakiekolwiek zagrożenie.
― Pomyślałem sobie, że mógłbym mu coś oferować osobiście ― Hannibal nie musiał dawać swemu przyjacielowi żadnego znaku, by ten wiedział, że miał już w głowie ułożony nowy plan. ― Jego postawa wydała mi się niezwykle...
― Nie na miejscu? ― Astrid poprawiła się w krześle i przyjrzała mu się ze współczuciem. ― Nie przejmuj się tym, mój drogi, wszyscy dobrze wiemy, że to tylko formalność.
― Miałem na myśli coś z goła przeciwnego ― wyznał "szczerze" i sięgnął po filiżankę z kawą, upijając jej łyk z ukradkowym, błogim westchnieniem. ― Wydaje mi się, że jego wszelkie obawy są uzasadnione zwykłą, ludzką ostrożnością. Ostrożności nigdy za wiele.
― Tak ― poparł go cicho jego małżonek. ― Ostrożności nigdy za wiele, Nikanderze.
Will obawiał się, że stąpali po zbyt cienkim lodzie; Hannibal mógł to wyczuć w jego udawanej pewności, w oszczędnym uśmiechu, który przemknął po pełnych wargach (i tej dolnej, pękniętej od jego własnego kła, wciąż o tym pamiętał) w wyrazie pierwszego zasygnalizowania nerwowości.
―To może być naprawdę dobry pomysł ― Astrid rozchmurzyła się wyraźnie, kiwając głową. Oczywistym było, że nie miała pojęcia o prawdziwych motywach swoich przyjaciół. ― Podam ci adres i... Daj mi znać, jak poszło, zgoda?
― Oczywiście ― Hannibal uśmiechnął się lekko, sięgając po sosjerkę. ― Chciałbym ci serdecznie podziękować za twoją szczerość, Astrid. Miło nam wiedzieć, że mamy w swym gronie tak pogodną i szczerą osobę.
         Postanowił, że rozdzielą się na dwie grupy: Hannibal miał pojechać prosto do mieszkania Gudbrasena (choć Astrid powtórzył wyraźnie, że jego miejscem pobytu będzie zwyczajny market z żywnością), a Will zaofiarował ich drogiej przyjaciółce odwiezienie do domu, w ramach zwykłej życzliwości. Przez noc napadała cienka warstwa śniegu, ale na szczęście była na tyle "niegroźna", że nie musieli trudzić się odśnieżaniem podjazdu (czym jeszcze miesiąc wcześniej trudzili się niemalże na okrągło, ale... Cóż, płacili cenę za dom postawiony na dalekich przedmieściach. Płacili ją, byli jej całkiem świadomi).
Według urządzenia namierzającego, dom Gudbrasena miał znajdować się zaledwie trzy mile dalej - osiedle wyglądało na strzeżone, ale to nigdy nie było dla niego problemem ― potrafił działać wśród ludzi, odwracać ich uwagę od najważniejszego, balansować na samej krawędzi ich wzroku.
To wszystko nie mogło być łatwiejsze, pomyślał, przygotowując w kieszeni długopis. Właściwie pióro wieczne. Doktor Lecter znał się na anatomii człowieka; wiedział, jak i gdzie przeciągnąć stalówką, by przeciąć każdą z wiotkich żył, oplatających krtań starszego mężczyzny.
Wejdzie do środka, da sobie zaparzyć herbaty, zabawi go miłą rozmową. Będzie stał przy krześle, opierając się barkiem o ścianę lub gzyms. Nie zdejmie rękawiczek. Popatrzy na Gudbrasena, powie mu, że słyszał o jego obawach, uda szczerze przejętego. Wyciągnie do niego dłoń z piórem, jego twarzy nie drgnie o centymetr, oczy będą spokojnie utkwione w wodnistych tęczówkach rozmówcy. W ostatniej chwili zaciśnie na piórze swoje zwinne palce i wyprowadzi cięcie ― później odsunie się o krok, pozwalając ciężkiemu ciału opaść na podłogę i poczeka, aż starzec wykrwawi się na jego oczach. W ten sposób pozbędzie się problemu w mniej, niż sześć minut.
Już z daleka dostrzegał jednak obrazek, którego absolutnie się nie spodziewał ― brama osiedla była całkowicie otwarta, ale budynek z mosiężną czwórką, w niemalże całości oplatały taśmy. Radiowozy ustawione były w każdym wolnym miejscu, niektóre tkwiły na krawężnikach i placach zabaw. Zbiegowisko ludzi, sięgało samego ogrodzenia. Hannibal szybko zrozumiał, że za nic nie znalazłby miejsca do zaparkowania.
― Przepraszam ― uchylił okno, zwracając się do jednej z obserwatorek, niewysokiej kobiety z siatkami zakupach w obu dłoniach. ― Czy wie pani może, co tu się wydarzyło? Byłem umówiony ze swoim dobrym znajomym, mieszka dokładnie w tym bloku.
― Tam mają trupa, proszę pana ― odparła natychmiast kobieta, podpierając się ciężko na ogrodzeniu. ― Nie dali mi wejść do własnego mieszkania, wszystkich nas wygonili na zewnątrz. Z zakupami, rozumie pan. Na tym mrozie.
― Trupa - Hannibal poczuł, jak do głowy uderza mu pierwsza adrenalina. ― Kto taki umarł?
― Umarł, umarł. Proszę pana, ktoś tu popełnił morderstwo. Ktoś zabił starego Gudbrasena.


Koss Moss - 2017-12-14, 17:24

          Od zaginięcia Freddie Launds Jack Crawford nie miał żadnych złudzeń. Wiedział, że szukają trupa. Przeszukanie domu nie przyniosło żadnych skutków. Żaden świadek nie był w stanie wskazać właściwego tropu.
Patricia Cloud, osoba, która widziała Freddie po raz ostatni, zarzekała się, że reporterka opuściła jej dom, udzieliwszy wywiadu. To na niej urywał się trop. Wszystko wyglądało tak, jakby Freddie Launds wyszła z jej domu i rozpłynęła się w powietrzu.
A potem zmaterializowała w środku lasu jako część makabrycznego obrazu, który przypomniał Ameryce o Rozpruwaczu.
„Powrót ROZPRUWACZA Z CHESAPEAKE”, krzyczały nagłówki. „Czego dowiedziała się FREDDIE LAUNDS?”; „J. CRAWFORD ODMAWIA KOMENTARZA, FBI KŁAMIE?”; „ROZPRUWACZ ŻYJE WŚRÓD NAS”.
  ― Mamy to ― powiedział Jimmy Price. Wszedł do prosektorium z pokaźną teczką. ― Nie zgadniesz, do czyich odcisków w bazie pasują odciski.
Jack Crawford zamknął oczy. Na samym ciele znaleziono ich tylko pięć. Pozostałych, odnalezionych w okolicach miejsca zbrodni, jeszcze nie sprawdzili, ale mężczyzna podejrzewał, że będą należały do przypadkowych osób.
Ale nie te na ciele. Ustalili już, że pozostawiono je z premedytacją. Ktoś przyłożył dłoń do gotowej figury, którą stała się Freddie Launds. Doskonale zakonserwowana, by przetrwała w doskonałym stanie.
Zmumifikowana.
  ― To odciski naszego starego przyjaciela. Willa Grahama ― wtrącił Brain Zeller. ― Wszystkie pięć.
  ― I co ty na to, Jack?
  ― A więc przeżył i jest w rękach Hannibala ― powiedział powoli agent Crawford, ważąc słowa i walcząc z poczuciem beznadziei. Rozpruwacz z Chesapeake odebrał mu wszystko, co cenił w życiu, zostawiając ze szczątkami serca. ― Pod jego kontrolą. Alana. Freddie… Stopniowo Lecter będzie pozbywał się wszystkich, którym to obiecał. Co z Bedelią Du Maurier?
  ― Przyleci z Paryża w nocy.
  ― Z samego rana przyślijcie ją do mnie. Do tego czasu sprawdźcie, co się dzieje w środku.
  ― To będą żmudne wykopaliska. ― Jimmy postukał skalpelem twardą skorupę pokrywającą Freddie. ― Ale zrobimy, co w naszej mocy.
           Jack Crawford splótł palce na blacie stołu, wpatrując się w oblicze przepięknej, ale tak straumatyzowanej kobiety. Bedelia była osobą delikatną, stonowaną i cichą, ale przy tym bardzo bystrą. Nauczona wieloletnim doświadczeniem u boku Lectera uważała na to, co mówi. Niegdyś jego pacjentka, później terapeutka, w końcu… żona.
Nosiła jego brzemię.
  ― Przyjdzie również po ciebie.
  ― Nie mam co do tego żadnych złudzeń ― powiedziała, siedząc sztywno na krześle.
  ― Chcemy temu zapobiec, Bedelio.
  ― Mogliście ― wyszeptała.
  ― Wierzę, że wciąż możemy.
Uśmiechnęła się ledwie widocznie.
  ― Teraz? Kiedy połączył się z… Willem Grahamem?
Twarz Jacka Crawforda napięła się. Bedelia nie powinna o tym wiedzieć, ale wiedziała; bezbłędnie odczytała nieme sygnały.
  ― Rozerwiemy to połączenie.
  ― Liczysz na to, że Will Graham oprzytomnieje na twój widok. Chciałbyś, żeby okazało się, że został zmanipulowany i przeprogramowany przez Hannibala Lectera.
  ― Tak właśnie jest ― odpowiedział Jack. ― Znam Willa. Wiem, kim jest. I wiem, kim staje się przy Lecterze. Ty znasz Hannibala. Chciałbym, żebyś nam pomogła.
  ― Znam tylko to jego oblicze, które chciał mi pokazać. Gdy sądziłam, że wiem, do czego jest zdolny, wyprowadził mnie z błędu. Nie jestem w stanie ci pomóc. Żadne z nas mu nie dorówna.
  ― Nie osobno ― przyznał Jack Crawford. ― Ale kiedy połączymy siły i ich rozdzielimy, będzie osłabiony i bezradny.
  ― Hannibal nie pozwoli ci go sobie odebrać. Ma niezwykle silne poczucie własnego terenu i wszystkiego, co uznaje za swoje. Jest zachłanny i nie lubi się dzielić. Nie odda ci go. Nikomu nie odda.
  ― A jeżeli Will sam odejdzie?
Bedelia przechyliła głowę.
  ― Jak zamierzasz go do tego skłonić?
Jack Crawford długo patrzył jej w oczy.
  ― Molly Graham.
           Will był już w domu. Światła nie były zapalone; młodzieniec siedział w zupełnej ciemności, ale Hannibal i tak wiedział, że do niego wrócił. Czuł słodki zapach w swoim domu. Will szczęśliwie zrezygnował ze swojej kiepskiej wody toaletowej na rzecz perfum, które sam mu kupił.
Znalazł młodzieńca skulonego w fotelu, z twarzą rozświetloną ekranem. Will go nie zauważył. Czytał artykuł o morderstwie Freddie. Dopiero po dłuższej chwili coś go tknęło i podniósł wzrok.
Od razu, od pierwszego spojrzenia wiedział, że Hannibal go dziś nie zamordował.
  ― Co też się mogło stać? ― zapytał cicho i odłożył laptop na bok. Wstał, żeby stanąć przed swoim partnerem i spojrzeć w jego napiętą twarz. Nie sądził, żeby Gudbrasen był na tyle inteligentny, aby domyślić się intencji Hannibala. Wprost przeciwnie, zdążył już pokazać się im od bardzo lekkomyślnej strony. Jeżeli wyjechał, to nie dlatego, że uciekał przed zagrożeniem, które przewidział. Bo nie przewidział niczego. Nie… nie uciekł. Will już wiedział. Oczy i milczenie Hannibala mu powiedziały. ― Ktoś cię uprzedził ― wyszeptał w końcu, doznawszy olśnienia. ― Dlatego jesteś wściekły i zakradasz się tutaj, jakbyś chciał zrobić mi krzywdę.


H.K.M. - 2017-12-15, 17:24

         Dusiciel z Rise znów atakuje! Kolejna ofiara seryjnego mordercy, zamordowana we własnym mieszkaniu. Osiedle było pilnie strzeżone - relacjonuje jeden za świadków - nikt nie może czuć się bezpieczny.
         Jego pierwszą ofiarą był jeden z najstarszych polityków, należących do partii Arbeiderpartiet, Jorne Anderssen (zm. 58 lat). Ciało mężczyzny znaleziono w jego samochodzie, zaparkowanym na jednej z plaż - nosiło na sobie ślady po sznurach i opaskach uciskowych, jednoznacznie ogłoszono, że przyczyną zgonu było uduszenie.
Niecały miesiąc później, Dusiciel atakuje ponownie - tym razem jego ofiarą pada niespełna dwudziestoletnia artystka, Annete Økken, na krótki czas przed śmiercią osławiona z powodu ogromnego skandalu, wywoływanego nielegalnym przewozem niedozwolonych gatunków węży. Kobieta miała zostać poddana rozprawie karnej, niestety nie dożyła tego dnia. Zwłoki w niemalże nienaruszonym stanie, odnalazła jej matka - morderca "uwolnił", lub ukradł wszystkie, żyjące w jej dom stworzenia. To właśnie A. Økken, jako pierwsza nosiła na sobie specyficzny odcisk na ustach, tym, który nazwano później prześmiewczo "znamieniem ostatniego pocałunku".
         W ciągu następnego półrocza, świadkom udaje się odnaleźć aż dziesięć ciał; najstarsza z ofiar ma 72 lata, najmłodsza niespełna piętnaście. Eksperci starają się ustalić motywy zbrodni, w telewizji zaleca się wzmaganą ostrożność.
Jaki, jednakże, jest sens tej ostrożności, skoro ostatni zabity przez Dusiciela z Rise mężczyzna, zginął we własnym domu?
Świat będzie tęsknił za Geirem Gudbrasenem - wypowiadają się jego znajomi i rodzina - był nie tylko wybitnym naukowcem, ale i wspaniałym mężem, ojcem i przyjacielem.
Nie mamy pojęcia, jaka mogła być przyczyna jego śmierci - Geir nie miał wrogów, był przykładnym obywatelem, udzielał się wśród grona najwybitniejszych uczonych..
Ktoś musi podjąć wreszcie właściwe kroki! Nikt nie może czuć się bezpiecznie, to już nie dopuszczalne - te słowa usłyszeliśmy rano w wiadomościach, wypowiadane przez przedstawiciela ministerstwa bezpieczeństwa. - Policja musi wiedzieć, że społeczeństwo oczekuje od nich większej aktywności, nie godzi się, by...


         Gerd odłożył wieczorne wydanie dziennika na blat niskiego stolika i pochylił się lekko, by móc włożyć do terrarium swoja ogromną dłoń. Stłumił niemądry odruch ucieczki i poczekał, aż wielkie cielsko gada owinie mu się wokół przedramienia, wydając z siebie przy tym miłe dla uszu syczenie.
Cieszył się, że napisano o nim w gazecie jeszcze tego samego dnia - wiedział, że dzięki temu, duma Hannibala Lectera zostanie urażona podwójnie i w końcu - chcąc nie chcąc- mężczyzna zacznie go szukać.
Gerd doskonale pamiętał dzień, kiedy udało mu się rozpoznać w eleganckim mężczyźnie samego Rozpruwacza z Chesapeake - od samego początku wiedział, że skądś kojarzył ten egzotyczny profil i cienkie wargi. Tam, skąd pochodził, było bardzo głośno na jego temat. Jego i drugiego, niepozornego mężczyzny, towarzyszącego mu u boku, niczym cień. Will Graham, człowiek o niesamowitej empatii, poszukiwany tak samo, jak jak pan Lecter, choć równocześnie uznany za zmarłego.
Uciekli do Norwegii pod fałszywym nazwiskiem, pozwalając sobie stać się prawdziwymi Morderczymi Małżonkami.
Od chwili, gdy tylko usłyszał ten chrapliwy głos, kiedy Hannibal stanął przy podwyższeniu i zaczął głosić jedną ze swych wzbudzających kontrowersję teorii, Gerd wiedział, że będzie pragnął się do niego zbliżyć, poczuć, jak to jest przebywać w towarzystwie takiej osobistości, niezaprzeczalnego mistrza intryg i mordu.
Przyjeżdżał na każdy zjazd, pozwalając sobie na zajmowanie miejsca coraz bliżej pierwszego rzędu, w którym niezmiennie królował pan Lecter. Tydzień po tygodniu, krzesełko za krzesełkiem, udało mu się usiąść (pomimo swojego ogromnego wzrostu) tuż za nimi i podsłuchać parę zabawnych uwag (był pod wrażeniem tego, że przebywając w miejscu publicznym, nawet szeptem zwracali się do siebie wyłącznie za pomocą fałszywych imion) i kiedy już, już, miał się odezwać pod pretekstem jednej z teorii, przeszkodziła im Astrid Millsen, a raczej jej przeklęty szef, Gudbrasen. Na pierwszy rzut oka było widać, że przeklęty staruch się czegoś domyślał.
To właśnie wtedy Gerd postanowił, że pomoże przyjacielowi po fachu i poczeka na dalszy rozwój wydarzeń. Hannibal Lecter znany był bowiem nie tylko ze swojego geniuszu, ale i nieskończonego narcyzmu - wiedział, że kwestia jego naruszonej dumy, musiała go za bardzo boleć, by niczego z tym nie zrobił.
Zamierzał więc czekać, grzecznie i cierpliwie. Czekać, aż Rozpruwacz zauważy go, odnajdzie i podziękuje mu za ofiarowany prezent.
A potem poprosi go o przysługę. W końcu był mu chyba coś winien, prawda?

        Wrócił do domu o wiele później, niż zamierzał i - cóż, nie potrafił tego ukryć, nie teraz, gdy krew wciąż wrzała mu w żyłach, niczym ogień - był wściekły. Był tak zły, że nie potrafił wrócić do domu prosto po tym, gdy udało mu się dowiedzieć, że ktoś postanowił go ubiec i zamordować Gudbrasena przed nim samym, pozbawiając go całej radości i przyjemności, płynącej z tego czynu.
Ale to wcale nie było wszystko - mordując starca zaledwie parę godzin przed Hannibalem, ktoś próbował mu zademonstrować swoja wyższość, pokazać, że był od niego zdolniejszy i sprytniejszy, a doktor Lecter nie tylko nie akceptował takiej możliwości, ale wychodził z założenia, że jeżeli ktokolwiek taką możliwość próbował przedstawić, po prostu prosił się o karę.
Owszem, miał ochotę kogoś ukarać - miał ochotę odnaleźć tego bezczelnego prowokatora i pokazać mu, jak bardzo się mylił, wierząc, że mógłby się uważać za kogokolwiek lepszego od niego samego.
To jednak nie to było najgorszą ze wszystkich rzeczy, których udało mu się doświadczyć tego dnia.
Wracając do domu, czuł, że złość rozsadzała go do tego stopnia, że byłoby grubo nieodpowiednim wracać do siebie w takim stanie. Hannibal zbyt dobrze wiedział, że Will potrafił odczytywać go bez mrugnięcia okiem, a nie miał ochoty być odczytywanym w momencie, gdy emocje wręcz rozsadzały go od środka. Postanowił więc zrobić najgorszą, najmniej odpowiedzialną rzecz, jaka tylko przyszła mu do głowy i...
Zamordował przypadkową osobę. Zamordował młodą dziewczynę, która wracała późnym wieczorem z zajęć, bądź lekcji, do domu (być może uciekł jej autobus, a może była zwolenniczką zdrowych spacerów), zatrzymując się przy niej na środku drogi, gdzie mógł ich zobaczyć każdy. przejeżdżający tamtędy człowiek. Wyciągnął swoje pióro i dźgnął w młodzieńczą pierś tyle razy, że w którymś momencie stracił rachubę. Dźgał i dźgał, a strumienie gorącej krwi brudziły mu twarz, dłonie i włosy.
Mógł zakopać ciało pod grubą warstwą zamarzniętej ziemi, oczywistym jednak było, że będzie musiał powrócić tam jeszcze przed ociepleniem pogody - tak nieostrożnie popełniona zbrodnia, roiła się zapewne od śladów jego obecności...
Dlatego też nie zakopał ciała, nawet nie próbował.
W poczuciu beznadziejności zdecydował, że weźmie je ze sobą. Zawinął zwłoki trzema warstwami przezroczystej folii i ułożył ostrożnie pomiędzy zapasowym kołem i torbą z podręcznym bagażem, z którym nie rozstawał się niezależnie od sytuacji (nigdy nie było wiadomo, kiedy przyjdzie im opuścić nowe miejsce i kolejne, i następne też).
Wynikiem tego nieostrożnego zachowania, nie była wcale tak pożądana ulga i wyciszenie - powrócił do domu jeszcze wścieklejszy, zażenowany własnym zachowaniem i nade wszystko niepewny reakcji swojego przyjaciela, bo (och, dobrze o tym wiedział) Will nie mógł być przygotowany na usłyszenie o... Błędzie. Popełnionym przez niego, przez Hannibala. Człowieka perfekcyjnego, nie dającego ponieść się emocjom.
Wchodząc do domu, nie zapalał światła - nie do końca wiedział, dlaczego to robił. Pragnął, by coś się wydarzyło, potrzebował tego, by Will zrobił coś, coś nieostrożnego, coś, co przypomni mu o tym, że młodzieniec nie był idealny i często go ponosiło, że bywał nierozważny, nieroztropny i...
Dlatego jesteś wściekły i zakradasz się tutaj, jakbyś chciał zrobić mi krzywdę.
I niezwykle domyślny.
Poczuł, jak serce uderza mu stopniowo szybciej i szybciej, napędzane kolejną dawką złości, adrenaliny. Nie ruszył się jednak ze swojego miejsca, nie powiedział też ani słowa, przez nieznośnie długą chwilę wpatrując się jedynie w gładką twarz.
Patrzył tak, walcząc z pokusą, by nie przysunąć się jednym, niezwykle prędkim ruchem, nie zacisnąć swych dłoni na pulsującej, ciepłej grdyce i nie trzymać ich tam tak. Długo. Aż wreszcie. Nie usłyszy. Cholernego zawodzenia, rzężenia, błagania o litość, czegokolwiek, byleby tylko nie było w tym głosie pobłażania, oskarżeń, byleby nigdy więcej nie słyszeć w nim tak...
Musiał natychmiast odejść. Odsunąć się, iść pod prysznic. Przestać tak patrzeć, przestać milczeć. Will musiał się domyślać, był już na tropie, znowu, bo nie dało się mieć przed nim tajemnic.
Hannibal odsunął się, ściągnął z ramion przemoczony od śniegu płaszcz i odwiesił go troskliwie na elegancki wieszak.
- Pójdę przygotować się do kolacji - oznajmił pogodnie i zamknął za sobą drzwi, kierując krok do łazienki. Cisza, którą po sobie zostawił, była głucha i nieprzenikniona, wibrowała od jego gniewu.
A on wciąż czuł się niespełniony i głodny i choć wydawałoby się, że zduszenie tego głodu, było banalnie wręcz proste, realia przedstawiały się zgoła odwrotnie.
Głód, który trawił serce doktora Lectera, był inny niż wszystkie. I aby go nasycić, potrzebował dowiedzieć się, kim był morderca Gudbrasena. A potem znaleźć sposób, by się go pozbyć.

https://managementartists.s3.amazonaws.com/gm_5017ea68-2d7c-4a6c-b8b6-348a0a0b0910.jpg - no serio dużą łapę ma ten Gerd


Koss Moss - 2017-12-15, 20:22

          Will odprowadził go spojrzeniem aż do drzwi łazienki, które zamknęły się z cichym szczęknięciem. Odetchnął cicho. Już bardzo dawno nie widział Hannibala w takim stanie. W takim, że wiedział dobrze – gdyby Hannibal wrócił i jakimś cudem zastał tu gości, zabiłby ich bez mrugnięcia okiem, kąpiąc się w potoku krwi.
Zabiłby każdego, kto stanąłby mu na drodze.
Bez żadnych masek.
Czy
Will wsłuchał się w dobiegający z łazienki szum wody, wiedział, że jest lodowata. Przez chwilę siedział bezczynnie, opleciony ramionami. Zanim jednak Hannibal wyszedł z łazienki, jego partner podniósł się i po cichu, prawie bezszelestnie opuścił pomieszczenie.
Bose stopy Willa zanurzały się w śniegu; luźne szare spodnie były mokre aż po łydki. Młodzieniec zgrzytał zębami, ale szedł przed siebie, prosto do jednego z samochodów.
Do samochodu Hannibala, czarnego, pełnego klasy i luksusowego Bentleya.
Will zastanawiał się kiedyś, jak wielkie są majątki Hannibala, ale przestał, gdy w Litwie ujrzał jego pałac.
Wypuścił z płuc drżące powietrze, które w postaci kłębu pary wzleciało ku niebu. Było dziś bardzo zimno. Zanim dotarł do garażu, był już cały rozedrgany i zziębnięty, ale w takich chwilach działał jak w amoku. Narzucił na siebie tylko wiszący na wieszaku płaszcz Hannibala i wyszedł na ziąb.
Pchnął drzwi garażu i sapnął cicho, gdy czerwone od zimna stopy zetknęły się z cieplejszą posadzką.
Blada dłoń o szczupłych, długich palcach przesunęła się po zimnej czarnej blasze. Will przyłożył czoło do zaparowanej szyby i przeciągnął po niej ręką, ale w środku niczego nie zauważył.
Kaszlnął cicho i szarpnął klamkę. Samochód był zamknięty, jednak Will wsunął drżącą dłoń do wewnętrznej kieszeni płaszcza i wyciągnął klucze.
Ze zgrzytem wsunął je do zamka. Otworzył drzwi auta. Zdjął płaszcz i starannie ułożył go na sąsiednim fotelu, aby go nie pognieść. Wsiadł na miejsce kierowcy. Odchylił głowę, zamknął drzwi. Zapiął pas i rozpostarł się na chłodnej, skórzanej tapicerce. Wsunął kluczyki do stacyjki.
Nacisnął hamulec, a rozpędzonym samochodem szarpnęło. Odpiął pas. Wyszarpnął kluczyki. Gwałtownym ruchem otworzył drzwi, był wściekły.
  ― Ktoś mnie uprzedził ― wyszeptał. ― Odebrał mi to, co miało być moje. Rozpala mnie złość.
Szybkim krokiem szedł ciemną ulicą skąpaną w blasku świateł auta. Idąca przed samochodem osoba odwróciła się niespokojnie przez ramię na dźwięk jego kroków.
  ― Nie wiem, kim jesteś. Nie interesuje mnie, kim jesteś.
Zacisnął zęby i wyszarpnął zza pazuchy eleganckie pióro. Ofiara tego nie widziała, ale instynktownie wyczuła niebezpieczeństwo i zaczęła biec.
Doskoczył do niej, zanim zdążyła krzyknąć, i z dzikim warkotem wbił pióro w jej ciało.
  ― Trafiam na oślep. Nie zastanawiam się nad tym, gdzie wbić moje ostrze. Chcę tylko krwi. Chcę wykąpać się w jej strumieniu. Żądam śmierci, nic więcej mnie nie interesuje. Zadaję dziesiątki ran. Kaleczę ofiarę nawet, gdy już nie żyje. Padam na kolana i po prostu dźgam ją dalej, aż przestaje przypominać człowieka i staje się bezładnym workiem poszarpanego mięsa. Powoli… wstaję.
Will rozejrzał się po pustej ulicy, zgrzytnął zębami, a potem chwycił ofiarę za kołnierz i przeciągnął ją po jezdni, zostawiając plamę krwi.
  ― Muszę… cię… schować, muszę… ― Wbił wzrok w ogrodzenie parku. ― …stąd zabrać. Zostawiłem ślady. Ktoś mógł mnie widzieć. Musi… zniknąć. Gdzie… mogę… cię…
Uderzył palcami o blachę bagażnika. Ciężko dysząc, oparł się o nią dokładnie w tym samym miejscu, gdzie znajdował się odcisk większej, krwawej dłoni.
Przez chwilę trwał tak ze spuszczoną głową, ciężko dysząc. Potem wyciągnął klucz. Wbił go w zamek. Otworzył bagażnik.
W bagażniku znajdowała się torba, zapasowa opona i zawinięty w folię obiekt.
Will zamrugał i rozejrzał się nieprzytomnie po garażu.
  ― Boże ― wydusił.
Cofnął się do wnętrza samochodu. Zajrzał do schowka i na jego dnie znalazł stylowy karambit. Zaciskając palce na rękojeści, wrócił do bagażnika i wbił go w folię, a następnie przerżnął się przez nią do… zmasakrowanego ciała.
Nie potrafił rozpoznać nawet płci tego człowieka.
A prawdę mówiąc, nie potrafił dostrzec w nim człowieka.
To były prawie same flaki, poszarpane skrawki skóry, JAK? Jak trzeba rżnąć ciało piórem, w jakim amoku, aby doprowadzić je do takiego stanu – zastanawialiby się śledczy, nie dając wiary słowom Willa, opartego teraz bezradnie o otwartą klapę bagażnika.


H.K.M. - 2017-12-15, 21:11

          Hannibal wszedł do łazienki i odkręcił zimną wodę - najpierw tę w umywalce. Pozwolił, by strumień zmył ślady porannych, zaschniętych kropli i przeszedł do kabiny prysznicowej.
Tam także przekręcił kurek, obserwując spokojnie, jak gruby strumień uderza dokładnie tam, gdzie znajdowałoby się jego ciało.
Nie zamierzał brać kąpieli, jeszcze nie teraz.
Odczekał pięć minut, przykładając ucho do powierzchni drzwi - słyszał skrzypnięcie fotela, a potem odgłos swojego własnego płaszcza i wędrówkę bosych stóp. Wiedział, w którym momencie jego drogi przyjaciel opuścił dom, liczył w myślach kroki, które stawiał w śniegu, by dojść do garażu.
Mógł zachować się inaczej, zupełnie inaczej - dobrze wiedział, że schowanie zwłok do własnego bagażnika, było jedną z najcięższych zbrodni, jakie mógł popełnić wobec siebie.
Narażał ich na niebezpieczeństwo, na podejrzenia. Na kolejną, przedwczesną ucieczkę. I to z własnej winy.
Zakręcił wodę i ruszył z powrotem przez korytarz - pusty wieszak utwierdził go w przekonaniu, że jego założenia, były jak najbardziej słuszne.
Will postanowił odkryć prawdę, zanim Hannibal w ogóle postanowi, czy chciałby mu ją zdradzić.
Wsunął stopy w eleganckie obuwie i ruszył przez śnieg, bo małych śladach, pozostawionych przez wąskie stopy.
Zza uchylonych drzwi, padał snop światła - niezbyt szeroki, ale na tyle widoczny, by oświetlić na chwilę jego twarz - w tej chwili pokrytą w niemalże całości krwią. Czerwone rozbryzgi znajdowały się na prostym nosie, czole i cienkich wargach.
Wyciągnął przed siebie dłoń i pchnął gładką powierzchnię, wkraczając spokojnie do środka.
Po głowie chodziły mu wspomnienia dawnych dni, gdy zakradał się w ten sposób tylko i wyłącznie wtedy, kiedy pragnął kogoś zabić. Jego ciało napięło się odruchowo, gotowe do zaatakowania, ale uspokoił je w paru oddechach, równie cichych i bezszelestnych, co jego kroki.
Wreszcie zatrzymał się w środku, wędrując spojrzeniem ciemnych oczu do drobnej sylwetki, skulonej przy bagażniku. W przezroczystej folii, zionęła wielka, krwawa dziura - mdły zapach roztaczał się swymi wstęgami po całym pomieszczeniu, stanowiąc najsroższy dowód jego nieuwagi.
Przez chwilę stał tak, wpatrując się w Willa Grahama z miną, która nie wyrażała absolutnie niczego. Był ciekaw jego reakcji, był ciekaw tego, czy po takim... Incydencie, nastawienie jego przyjaciela ulegnie zmianie, czy nagle ze szczerego zrozumienia, zrodzi się coś na wzór podziwu, obrzydzenia. Wiedział, że nie zniósłby zapachu odrazy, że to byłoby zbyt wiele, nawet dla niego. Ludzie, którzy go nie rozumieli, mogli się nim brzydzić. W swej głupocie i o graniczeniu, wysnuwali proste wnioski i posługiwali się jałowymi teoriami i - przede wszystkim - byli mało ważni, bezwartościowi.
Ale Will... On rozumiał. Musiał rozumieć.
― Nie lubię, gdy krzyżuje mi się plany ― westchnął cicho, przekrzywiając głowę, by przyjrzeć się dokładniej minie młodzieńca. Przysunął się odrobinę bliżej i przyklęknął tuż przed nim, spoglądając na jedną z zaczerwienionych od mrozu stóp. ― Nie powinieneś wychodzić na taki mróz bez butów, Will. Obawiam się, że będę musiał przygotować ci kąpiel.


Koss Moss - 2017-12-15, 21:45

          Hannibal pojawił się nagle i jak gdyby znikąd. Will instynktownie obawiał się go, kiedy tak robił; kiedy zakradał się, jakby miał zamiar zapolować.
Nie lubił tego. Każda sekunda mogła być wtedy jego ostatnią. Nigdy nie mógł czuć się przy nim do końca bezpiecznie.
  ― Nie lubię, gdy krzyżuje mi się plany.
Skulony na podłodze podniósł głowę i popatrzył na niego, a serce wściekle szarpnęło mu się w piersi. Wziął płytki wdech i pokiwał krótko głową, niezdolny do wyduszenia z siebie słowa.
Mógł się domyślić, że nie pójdzie pod prysznic. Powinien był.
Wcześniej, w ciemności, nie zauważył jego stanu. Nie widział obecnej niemal wszędzie krwi ofiary. Napiął każdy mięsień swego ciała. Nie mógł nic poradzić na to, że w oczach miał niepewność.
Opuścił wzrok na mokre od śniegu, wypastowane buty. Zaraz potem Hannibal przykucnął przy nim i zajrzał mu w oczy.
  ― Nie powinieneś wychodzić na taki mróz bez butów, Will. Obawiam się, że będę musiał przygotować ci kąpiel.
Hannibal patrzył na niego, badał go. Szukał na jego obliczu wyrazu prymitywnego obrzydzenia, ludzkiej reakcji na odrażającą zbrodnię, ale znalazł tylko niepewność.
  ― To nic. Zaraz wykąpię się sam ― powiedział cicho, gładząc się po odsłoniętej szyi od strony Hannibala – jakby obawiał się ataku. ― Tak, zaraz pójdę. A ty powinieneś… może gdzieś… zakopać to. Może tam, gdzie… sadzisz warzywa.
Uśmiechnął się sztywno; twarz miał skostniałą i znieruchomiałą, więc przyszło mu to z trudem.
Hannibal nic nie odpowiedział. Przez chwilę milczał, a potem wyprostował się powoli z bardzo poważnym obliczem, które obudziło w Willu wspomnienia tamtej nocy, kiedy zarżnął Abigail.
Zaczął już wstawać, gdy mężczyzna złapał go, przyciągnął do siebie w ten przepełniony złością, a jednak czuły sposób, i zmusił do wtulenia się w swe ciało.
Drżąc, chyba z zimna, Will wsunął ręce pod jego ramiona, położył dłonie na jego łopatkach i oparł głowę na twardej piersi.
  ― Wszystkim się zajmę ― usłyszał w uchu ochrypły głos i odsunął głowę, żeby popatrzeć na to przerażające oblicze, ale nie zdążył. Wydał z siebie zduszony okrzyk, gdy Hannibal gwałtownie wsunął ręce pod jego ciało i podniósł go, jakby młodzieniec ważył tyle, co dziecko.
Will zarzucił mu ramiona na szyję i wczepił się w niego kurczowo; mężczyzna czuł, jak młodym ciałem wstrząsają dreszcze. Przeniósł go nad lodowatym śniegiem, wniósł do ciemnego domu i zaniósł prosto do łazienki; dopiero tam postawił go na podgrzewanej podłodze.
Will objął się ramionami. Przemknęło mu przez myśl, że przyniósł go tutaj, żeby nie nabrudzić. Spięty, oparł się o umywalkę. Przypomniał sobie wtedy, że nadal ściska w ręku karambit.
Spojrzał na niego, ale nie, nie otworzył go. Odłożył nóż na ceramiczną krawędź i patrzył, jak Hannibal odkręca kurki wanny.
Zrozumiał, że nie dostanie od niego prywatności.
Gdy tak na niego patrzył, przypomniał sobie tamtą noc, kiedy wspólnie zabili Smoka. Najpiękniejszą noc w jego życiu, kiedy odkrył poczucie wszechmocy płynące z odbierania życia i wiążącą się z nim rozkosz.
Skąpany w szkarłacie, ranny Hannibal obudził w nim wtedy największą czułość. Z ulgą wtulił się w jego zakrwawione, zmaltretowane ciało, wdychając zapach zbrodni.
Zbrodni miłości.
Nawet się nie zorientował, kiedy wyciągnął dłoń i musnął palcami jego łopatkę. Hannibal wyprostował się, przerywając sprawdzanie temperatury, i odwrócił, a wtedy Will pokonał dzielące ich kroki, ujął go za policzki i delikatnym gestem odgarnął przyklejone do twarzy czerwoną posoką włosy. Zamrugał trochę nieprzytomnie i przeniósł spojrzenie z ciemnych oczu na cienkie wargi. Przysunął się jeszcze trochę, aż w końcu przycisnął do nich swoje zmarznięte usta. Od razu poczuł w nich smak krwi. I od razu zatoczył się na umywalkę, kiedy Hannibal odpowiedział na pocałunek znacznie gwałtowniej.


H.K.M. - 2017-12-15, 22:25

        Młode ciało było wręcz lodowate i chyba własnie to obudziło w nim tak gwałtowną potrzebę do zduszenia tego zimna, odebrania go przez gorąco własnych dłoni, klatki piersiowej i ust.
Ust, które spijały właśnie każdy oddech i słaby jęk ― Hannibal nie miał pojęcia, że był ich tak głodny, do momentu, gdy nie odkrył, że nie potrafił wziąć oddechu, dopóki jego płuc nie wypełniało powietrze wydychane przez Willa Grahama, tak jakby nie potrafił tego robić w żaden inny sposób.
Jedno z muskularnych ramion owinęło się chciwie wokół szczupłych pleców, podczas gdy lewą dłonią sięgnął pod kraciastą koszulę i przesunął nią wolno po drżących mięśniach brzucha, po płaskiej i gładkiej piersi, po twardniejącym sutku.
Z amoku wybudził go dopiero szum wody ― to on przypomniał mu, że przybyli do łazienki w pewnym konkretnym celu.
Odetchnął głęboko i odsunął się niechętnie, układając zakrwawioną dłoń na jednym z zarumienionych policzków. Pogładził go czule i wreszcie ― w ostatniej chwili ― obrócił się, by zakręcić wodę.
Sięgnął do guzików koszuli bez chwili wahania. W krótkim czasie pozbył się niemalże wszystkich ubrań, układając je w kącie pomieszczenia. Miał świadomość, że gdy tylko zmyje z ciała każdą kroplę krwi, będzie musiał założył swój kombinezon i pozbyć się wszelkich dowodów jego małego...
Błędu ― nie mógł zaprzeczyć, to był okropny błąd. Dał ponieść się emocjom w okropnie prymitywny i bezmyślny sposób. A teraz musiał to wszystko naprawić. Dla siebie, dla Willa. Dla nich.
Całkiem nagi, powrócił spojrzeniem do swego towarzysza, by poinformować go uprzejmie, że woda (choć było jej nieco za dużo, musiał to przyznać) nadawała się swoją temperaturą idealnie do rozgrzania, a na dodatek można było ją potraktować jako zdrowotną, ponieważ pododawał do niej aromatyzowanej soli morskiej i paru innych specyfików.
A jednak, Will stał dalej pod umywalką, dziwnie zdębiały i zamyślony i... Patrzył. Patrzył na szeroką klatkę piersiową, na ramiona i umięśniony, choć wcale nie płaski brzuch. Patrzył na owłosione uda i na masywnego penisa, na wpół twardego przez gwałtowny pocałunek na umywalce.
Uśmiechnął się lekko, rozczulony przez rozchylone wargi, rozszerzone źrenice i urywany oddech - czasami ciężko było mu dopuścić do siebie wiedzę, że Will był w ogóle dorosły, pełnoletni.
Tak łatwo było go czymś rozproszyć, oczarować, zawstydzić.
Pod wieloma względami, jego drogi towarzysz był wciąż niedoświadczonym chłopcem.
― Pomogę ci ― zaoferował uprzejmie i stanął przed nim, nieskrępowany, sięgając dłońmi po poły rozchełstanej koszuli. Odpinał troskliwie każdy jeden guzik i choć kusiło go, by podziwiać kolejne odsłonięte fragmenty skóry, wpatrywał się uparcie w błękitne tęczówki.
Potem przyszła pora na spodnie ― Hannibal wsunął dłoń za rozporek przetartych jeansów i rozprawił się z nim zwinnie, w akompaniamencie charakterystycznego dźwięku suwaka. Nie musiał pociągać za materiał, by spodnie opadły na dół ― Will był tak szczupły, że materiał opadł po prostu w dół, zatrzymując się dopiero u jego kostek.
Wreszcie nadszedł moment na ostatni element garderoby ― to właśnie on miał sprawić, że Hannibal po raz pierwszy zobaczy ciało swego przyjaciela, w pełnym świetle, całkiem nagiego. Pozna je każdym ze swoich zmysłów, pozostawiając granice daleko za sobą.
Marzył o tym, by któregoś dnia ujrzeć te jędrne pośladki, by móc nacieszyć oko okrągłymi jądrami, długimi nogami. By móc objąć spojrzeniem te wąskie biodra.
Powoli zsunął się na kolana i pociągnął za boki bielizny, obsuwając ją wolno wzdłuż gładkich ud. Podbrzusze... Także było gładkie ― nie zdobiły go już jedwabiście gładkie włoski. Hannibal zdał sobie sprawę, że tym razem Will przygotował się, na pokazanie mu ciała w takim stanie, w jakim mu to odpowiadało. Pokazywał się takim, jakim chciał być oglądany.
Delikatnym. Gładkim. Apetycznym.
Popatrzył na niego z dołu, wykrzywiając wargi w uśmiechu pełnym aprobaty. Celowo, tuż przed wstaniem, wydmuchał w kierunku przyrodzenia gorące powietrze.
Nie mógł zaprzeczyć, miał ochotę wziąć je w usta ― od razu, bez uprzedzenia ― przesunąć językiem po całej długości trzonu, posmakować czubka, pomagając ostrymi zębami w obsunięciu napletka.
Powstrzymał się jednak, wyciągając dłoń, by pomóc młodzieńcowi wejść do wanny ― para, unosząca się z wody, pokryła już powierzchnię okien i luster ― mieszała się z powietrzem, odbierając zdolność normalnego oddychania, mącąc myśli.
Otworzył jedną z dolnych szafek i wyciągnął z niej butelkę wina i kieliszki (nikogo nie powinno już chyba dziwić, że trzymał wino w każdym pomieszczeniu swego domu). Podał jedną z porcji wprost do szczupłej dłoni i wreszcie sam także usiadł po przeciwnej stronie, odchylając głowę z cichym pomrukiem zadowolenia.
Krew dziewczyny oddzielała się od jego skóry, tworząc w wodzie ledwie dostrzegalne, karmazynowe wstęgi. Jej zapach mieszał się z aromatem lawendy i białego bzu, którego pełno było teraz w wodzie.
― Będziemy musieli wybrać się jutro na miasto ― powiedział wolno, upijając łyk wina. ― Wierzę, że nie masz innych planów?


Koss Moss - 2017-12-16, 00:25

          Will oparł się wygodnie o krawędź rozległej wanny i przesunął palcami po bladej twarzy, na której zdążyły już wykwitnąć rumieńce zażenowania przeplatającego się nieodzownie z ekscytacją, które to uczucia tak często ogarniały go, gdy przychodziło mu obnażyć się przy Hannibalu.
Dziś zobaczył go po raz pierwszy w pełnej krasie i przez chwilę nie potrafił oderwać od jego ciała spojrzenia rozszerzonych oczu. Nie umiałby wyjaśnić, dlaczego. Seksualność nigdy go nie interesowała. Znalazł sobie żonę, która rozumiała jego… zdystansowanie od tych aspektów człowieczeństwa. Mógł dzielić z nią życie, nie dzieląc łoża. Molly nigdy nie chciała od niego niczego więcej i taka relacja, tak sądził, mu odpowiadała. Nie tęsknił za niczyim dotykiem, nie łaknął widoku niczyjego ciała, ani kobiecego, ani męskiego, i tylko Hannibal…
Tylko Hannibal potrafił rozniecić w nim ogień, nad którym Will nie potrafił zapanować.
Ale to nie miało wiele wspólnego z jego cielesnością, mimo że Hannibal był nadzwyczaj przystojnym mężczyzną o perfekcyjnym guście. Will widywał przecież nagie ciała, choćby w czasopismach czy w telewizji. Widywał atletów i kulturystów, których sylwetki były nienagannie ukształtowane, i które nie budziły w nim niczego więcej niż podziwu, jaki człowiek może odczuwać względem… galopującego konia albo jastrzębia o rozłożystych skrzydłach.
Podziwiał piękno w sposób obdarty z seksualności. Zawsze tak było. Do czasu, aż w jego życie wdarł się on ze swoim oszczędnym uśmiechem, dużymi dłońmi, nieskazitelnym garniturem, owłosioną piersią, silnymi ramionami, wąskimi biodrami, umięśnionymi udami i…
Nagle Will zaczął się interesować.
Zacisnął palce na kieliszku. Trzymał nogi po prawej stronie ciała Hannibala, dotykając stopami jego ciała. Unurzał wargi w płynie rozkosznym smaku. Patrzył, jak krew rozmywa się, barwiąc wodę na delikatny odcień różu.
  ― Jakbym kiedykolwiek miał własne plany ― powiedział cicho i zgodnie z prawdą; przez te wszystkie lata przejął od Hannibala już niemal wszystko. Żył w zupełnie obcym sobie środowisku, bez zwierząt, bez zatęchłego zapachu, wiecznie pozasłanianych okien. Żył w jego świecie. I sam dla siebie wybrał taki los. ― Będziesz chciał znaleźć tę osobę. Chcę cię poprosić, żebyś tego nie robił. Ostatnio przekroczyliśmy granice bezpieczeństwa, ludzie nas rozpoznają, pętla się wokół nas zaciska. Nie chcę ciągle uciekać, Hannibal. Przecież przybyliśmy tutaj, żeby już nie musieć tego robić. Żeby żyć w spokoju, razem.
Hannibal upił łyk wina, patrząc na Willa z pobłażliwością i wyższością, tak, jakby ten powiedział coś wyjątkowo zabawnego.
  ― Osoba, o której mówisz, wie, kim jestem ― odpowiedział, a młodzieniec poczuł się nieswojo pod spojrzeniem, którym mężczyzna wodził nieśpiesznie po jego ciele. Hannibal wodził wzrokiem za każdą kroplą, która spływała wolno po szczupłej szyi, tej samej, którą jeszcze zeszłej nocy tak łapczywie całował i kąsał. William przysłonił przegubem pierś, poruszając się niespokojnie. ― Stanowi dla nas o wiele większe zagrożenie niż Jack i jego nieudolni agenci ― kontynuował Lecter, a jego ton zmienił się na bardziej miękki, pojednawczy. ― Wyeliminuję zagrożenie, a potem wrócimy do normalnego początku rzeczy…
Will patrzył na niego i miał nieodparte wrażenie, że spomiędzy rozchylonych warg mężczyzny wydobędą się kolejne słowa, ale nie, Hannibal po niewielkiej chwili zawieszenia znów napił się wina, nie odrywając wzroku od młodzieńca, który wiedział już, że nie będzie w stanie wpłynąć na jego decyzję.
  ― Nie potrafisz żyć w cieniu, Hannibal ― skwitował krótko. ― Nigdy nie potrafiłeś.
Mężczyzna uśmiechnął się kącikiem warg, ale nic nie odpowiedział.
Przez chwilę po prostu siedzieli w ciszy, w gorącej wodzie, a pot rosił ich twarze, spływał po nich i mieszał się z pachnącymi płynami. Policzki Willa były już zdrowo zaróżowione i nie widać było, aby był przed chwilą na mrozie.
Will nie wytrzymał pierwszy. Westchnął ciężko, odwrócił się ostrożnie i odchylił, żeby oprzeć głowę o jego tors.
Zamknął oczy, po czym wlał sobie do ust wszystko, co zostało mu w kieliszku, aż czerwona stróżka pociekła mu kącikiem warg. Na taką niedoskonałość Hannibal nigdy by sobie nie pozwolił, ale Will mógł.
Najpierw usłyszał, że Hannibal odstawia kieliszek, a potem cichy chlupot i ciężar kieliszka uświadomił mu, że uzupełniono w nim wino. Odetchnął, gdy w końcu dłonie mężczyzny znalazły się w jego włosach i zaczęły z wyczuciem go masować. Pomyśleć, że te same dłonie tego samego wieczoru dokonały wstrząsającego i bezdusznego morderstwa. I dziesiątek innych.
Delektował się tą chwilą spokoju w jego ramionach. Spiął się lekko dopiero, gdy Hannibal poprawił pozycję i otarł męskością o jego plecy. Wciąż była półsztywna, a najbardziej fascynujące było to, że Will też nie był obojętny na jego bliskość.
Nie miał żadnych, najmniejszych problemów ze wzwodem. Zaniepokoiłby się, gdyby nie miał pewności że Hannibal, zareagował tak samo.
Czuły masaż głowy nie ustawał, co po chwili pozwoliło mu się rozluźnić. Dłonie Hannibala przesunęły się na jego barki i Will odchylił głowę mocniej głowę, a potem wyciągnął dłoń i, choć świat wirował mu lekko przed oczami z powodu wina i gorąca, mokrymi palcami ostrożnie otarł zastygłą krew znad warg mężczyzny.
  ― Chcesz, żebyśmy znów zrobili to… razem? ― zapytał, być może nawet nieświadom dwuznaczności tych słów. Czasem naprawdę trudno było stwierdzić, jak daleko jest posunięty w swoim aseksualnym postrzeganiu świata, i czy nawet ze sztywnym penisem, z podnieconym mężczyzną za swoimi plecami, może wciąż chcieć… planować zbrodnię.


H.K.M. - 2017-12-16, 00:57

           Pavillon Rouge du Château Margaux miało do siebie to, że choć każda z butelek nosiła tę samą nazwę, jego smak nigdy nie był ten sam. Wyważony aromat igrał pomiędzy owocami, a dębem europejskim, z którego wykonywano beczki. Spośród tysięcy pierwszych beczek, wybierano zaledwie kilka, które nadawały się do finalnego spożycia. Było to niezwykle dobre wino, którą cechowało ulotne pojęcie finezji, coś niezwykle rzadkiego i trudnego do wykonania, gdy przychodziło do produkcji alkoholu.
Oprócz tego, Pavillon Rouge słynął z tego, że choć pomimo niskiej procentowości, w odpowiednich warunkach uderzał niemalże od razu do głowy ― nie było mowy, by zadziałało to w przypadku Hannibala, ale kiedy rumieńce na bladej twarzy jego towarzysza pogłębiły się jeszcze, nabierając dojrzałej, niemalże czerwonej barwy, doktor Lecter uśmiechnął się z wdzięcznością ― do Boga, zrządzenia losu, czy zwykłego poczucia szczęścia? To nie miało znaczenia.
Liczyło się tylko to, że Will Graham zaczynał być pijany, a to oznaczało, że czekało ich więcej... Interesujących rozmów.
Choćby i takich, jak ta, którą młodzieniec sprowokował nieświadomie w najbardziej dwuznaczny sposób.
― Oczywiście ― Hannibal nie udawał nawet, że zastanawiał się nad odpowiedzią. Balansował na krawędzi, uznając, że on także mógł dać swemu towarzyszowi pole do wyobraźni.
Odstawił swój kieliszek i przysunął usta do wilgotnego ucha, owiewając je swoim oddechem.
― Teraz, gdy zaczęliśmy już robić to razem... ― pozwolił by jego dłonie przesunęły się po szczupłych bokach w górę, niemalże pod same pachy. Wtedy zjechał na płaską klatkę piersiową, uciskając je mięśnie w powolnych, relaksacyjnych kręgach. ― Powinniśmy kontynuować. Każdy kolejny raz pozwoli nam odkryć więcej i więcej ― mruczał, z ustami tuż przy pulsującej żywo arterii. Ułożył się odrobinę inaczej, tak by jego męskość oparła się o smukłe plecy. Nie ocierał się, jeszcze nie, choć nie wykluczał też takiej możliwości. Bliskość Willa Grahama zawsze wywoływała w nim nieznane i trudne do pokonania pragnienia.
― Pozwoliłem ci spojrzeć na wszystko z innej perspektywy... A ty dałeś mi dar poznania siebie. Zobaczyłem cię takiego, jakim zostałeś stworzony. Poznałem twoje pragnienia ― teraz nawet i on miał już problem z zachowaniem normalnego tonu; wyraźniejszy akcent i lekka chrypa powróciły, zniekształcając niektóre głoski.
Jedno z umięśnionych ramion owinęło się wokół torsu młodzieńca w gadzim, zawłaszczającym ruchu. Przycisnął sobie jego ciało do gorącej piersi i nie pytając o pozwolenie, począł obcałowywać odsłoniętą szyję i obojczyk.
― Za każdym razem, kiedy mi na to pozwalasz... Kiedy odważasz się to ze mną robić, pokazując mi swoje wnętrze... ― Kontynuował w przerwie między pocałunkami. ― Czuję, że stajemy się na powrót jednością. Czuję, że stajemy się pełni, silniejsi niż kiedykolwiek. Czuję też ― urwał, wciągając z sykiem powietrze, gdy w pełni już sztywna erekcja zapulsowała wściekle przy drugim ciele. ― Że nigdy nie byłem szczęśliwszy, niż teraz, mogąc z tobą to wszystko dzielić.


Koss Moss - 2017-12-16, 01:48

          Will zakrztusił się powietrzem, osuwając się w jego ramionach i odchylając głowę, by usta Hannibala mogły swobodnie błądzić po jego skórze. Na oślep sięgnął dłonią do tyłu i przycisnął głowę mężczyzny do swojej szyi, jednocześnie mierzwiąc jego wilgotne włosy, by zburzyć tę eteryczną doskonałość.
Zaplątani we własne ciała wyglądali zapewne jak para kochanków z obrazu. To Will był jak jeden z młodzieńców Nicolasa-René Jollaina, jak wieczny Dorian Gray ze swoimi poskręcanymi puklami i delikatną skórą; jedynie blizny, jakimi poznaczone było jego ciało odróżniały go od nieskazitelnych tworów artystów, ale przecież w oczach Hannibala nie odejmowały mu urody. Każda z tych blizn miała znaczenie, każda opowiadała historię ich burzliwej relacji, przypominała o zdradach i wybaczaniu.
  ― Ach ― sapnął półprzytomnie młodzieniec i prawie wypuścił przy tym kieliszek z drżącej dłoni. Znów napił się nieporadnie, a kiedy słodki napój ponownie ściekł po jego skórze, tym razem łapczywy język doktora Lectera zebrał każdą jego kroplę. Pod wodą Will zaparł się dłonią o udo mężczyzny, a gdy Hannibal ukąsił go, znacząc jak swoją własność, i on wbił paznokcie w jego skórę, pozostawiając tam kilka długich, równoległych linii.
  ― Och… Hannibal… Ja czasem…
Trzask. Nieostrożnie strącił z krawędzi wanny wartą tysiące butelkę ze szlachetnym trunkiem. Otworzył półprzytomnie oczy, a potem nagle się wyprostował i łapczywie napił. Wlał do ust znacznie więcej wina, niż mogły pomieścić, po czym rzucił swoim kieliszkiem przez całą długość łazienki.
Mocno chwycił ramiona Hannibala i przylgnął żarliwie do jego ust. Wino rozlało się po ich twarzach, kąpiąc ich w słodkim aromacie. Will objął mężczyznę udami, przygniatając mu uda pośladkami. Ich męskości znów się zderzyły.
Will nie chciał już eleganckich, wyrafinowanych pocałunków. Wprowadził w życie Hannibala chaos i teraz też był chaosem.
Ściskał boleśnie jego skórę, znacząc ją paznokciami, i lizał go z zapalczywością, brutalnością, dzikością, w których nie było już cienia elegancji. Było tylko pożądanie, brudne, czyste, zwierzęce. Hannibal zawsze odcinał się od tego, co łączyło go ze zwierzętami, ale Will nawet nie próbował tego robić.
Nie wiedział, czy podziałało na niego tak wino, czy gorąc i duchota, czy te ochrypłe słowa, czy ten akcent, czy widmo niebezpieczeństwa, a może wszystko na raz; nie miał pojęcia, nie wiedział, skąd to się wzięło i co skłoniło go do takiej gwałtowności; co sprawiło, że znalazł się na granicy szaleństwa, ale teraz… był wyjątkowo świadom swych uczuć, które przecież tak trudno było mu zwykle opisać.
Chciał lizać go, wulgarnie i seksualnie. Chciał wydobyć z niego i z siebie całą dzikość, jak wtedy, gdy nie myśląc o niczym, poddając się najbardziej pierwotnym instynktom, a nie rozumowi, rozszarpywali człowieka na kawałki.
Dłonią niespodziewanie sięgnął między ich ciała. Złapał się za wyprężone przyrodzenie. Instynkt. Instynkt kazał mu to zrobić. Instynkt mówił, że tego potrzebuje. Z trudem i bezmyślnie zaczął sobie dogadzać, tak jak wstydliwie czynił to czasami w samotności. Ale teraz nie czuł wstydu. Chciał tylko poczuć ulgę. Bardzo jej potrzebował, inaczej, był pewien, udusi się.
Doprowadził wargi Hannibala do strasznego stanu. Pogryzł je ostrymi zębami. Spił z nich metaliczną w smaku krew, a część jej popłynęła mu bladymi, zmieszanymi z wodą stróżkami po podbródku i szyi.
Czy to już? Czy już minęli tę granicę, której przekroczenia tak się obawiał?
Zadyszany, omiótł półprzytomnym spojrzeniem twarz Hannibala, odgarnął machinalnym, ospałym gestem włosy ze swojej twarzy, a przez jego twarz przebiegł cień tego sztywnego, spiętego uśmiechu, gdy bezczelnie, na jego oczach masował się szybkimi, chaotycznymi ruchami.


H.K.M. - 2017-12-16, 02:48

          Trzask ― to butelka z jego Pavillon Rouge uderzyła głucho o kafelki, tłukąc się na niezliczone kawałki.
Will wyprostował się gwałtownie ― coś w jego twarzy drgnęło, zmieniło się nieodwracalnie ― przez chwilę Hannibal obawiał się, że ten mały głupiec ubzdurał sobie, że butelka wina mogłaby coś dla niego znaczyć; nie, była tak mało znacząca przy tym młodym i chętnym ciele, że równie dobrze sam doktor Lecter potłukłby ich tysiące. Wszystko to tylko po to by...
Zrozumiał, jak bardzo się mylił, w momencie gdy o ścianę rozbił się (opróżniony jednym, łapczywym haustem) kieliszek. Kolejny trzask, kolejne małe i ostre odłamki rozsypujące się po podłodze.
Wbrew pozorom, Hannibal uwielbiał takie dźwięki, tak samo, jak uwielbiał widzieć takim swego ukochanego chłopca. Absolutnie szalonego, nieokiełznanego, skupionego jedynie na niezdrowych pragnieniach, trawiących jego młode ciało ― nie miał jednak czasu, by się nad tym zastanawiać, ponieważ przylgnęło do niego nagle, a usta pełne alkoholu zaatakowały jego własne wargi,wdzierając się bezczelnie do środka.
Pozwolił mu wlać w siebie część alkoholu, pozwolił też, by jego resztki wypłynęły spomiędzy zwierzęcych pocałunków i nagle... Nagle zaczął odczuwać, że...
Z każą chwilą mury jego opanowania i samokontroli burzyły się, rozmywały, niczym wstęgi krwi i wina, które zdobiły teraz szczodrze jego brodę, szyję i klatkę piersiową, mieszając się z potem, mieszając się z absurdem, wiszącym ciężko w powietrzu, przebijającym się przez kłęby pary.
Wargi piekły go niemiłosiernie, smak własnej krwi odurzał i potęgował głód. Głód czegoś znacznie smaczniejszego, niż jego krew. Czegoś słodszego, pełniejszego.
Posyłającego dreszcze przyjemności wprost do lędźwi, nawet gdy jedynie o tym pomyślał.
Wykorzystał moment, gdy Will odsunął się od niego kawałek, spoglądając mu w twarz ― zaatakował szybko i niespodziewanie, jak zwykle. Chwycił za szczupłe nadgarstki i przycisnął je do ściany, chwytając oba w dużą, zwinną dłoń. Nie pozwalając im choćby na chwilę rozdzielić się spojrzeniami, sięgnął po swój własny kieliszek i stłukł go częściowo o ścianę, przytykając ostrą krawędź do drgającej grdyki młodzieńca.
Uklęknął tuż przed nim, ustawiając się celowo w taki sposób, by ich ciała przylegały ściśle do siebie, by nie oddzielał ich choćby i centymetr niepotrzebnego powietrza ― wilgoć osadzała się chciwie na ich twarzach, na klatkach piersiowych ―jej krople łaskotały go, gdy spływały długą wędrówką od karku, przez plecy i pośladki, aż docierały do ud, gdzie łączyły się z powrotem z wodą.
Uklęknął, zapierając się stopami o ścianę wanny i wydając z siebie gardłowe warknięcie, docisnął szkło, robiąc w ten sposób niezbyt szerokie nacięcie. Było ono jednak na tyle głębokie, by po wyjęciu szkła wypuściło z siebie szkarłatną strugę krwi ― pochylił się wtedy i z ochrypłym westchnieniem przyssał do rany, ciągnąc z niej życiodajny nektar, jakby od tego naprawdę zależało jego życie.
Jęknął głośno, pokonany, wypuszczając z dłoni częściowo potłuczony kieliszek ― nie wiedział, gdzie upadł, to nie miało znaczenia ― skupił się jedynie na tym, by wolna dłoń powędrowała tam, gdzie wcześniej znajdowała się ta druga, mniejsza, należąca do pokrzykującego teraz pod jego zębami rozpustnika.
Owinął palce wokół jego gorącej erekcji i bez żadnych wstępów zaczął przeciągać nimi po napiętej skórze w górę i w dół, pozwalając przy tym, by jego własny wzwód zagłębiał się śmiało, uderzając czubkiem w napięte jądra, bądź prześlizgiwał się po jego własnej dłoni i tym, co tak kurczowo w niej trzymał.
Było tak gorąco, że zaczynał już odczuwać pierwsze skutki niedotlenienia ― kręciło mu się w głowie, pod powiekami tańczyły mroczne obrazy przeszłości ― zasysał się na delikatnej skórze szyi, wysysając z niej kolejne krople, pozwalając się im bezbrzeżnie pochłonąć.
Zagłębia nóż, rozdzielając parujące na mrozie mięso. Pozwala, by dziewczyna patrzyła mu przy tym prosto w oczy.
Za chwilę wyciągnie z niej płuca, musi tylko rozszerzyć szczeble żeber, wyłamać je, by dostać się do ciepłej, nieco klejącej tkanki...

Zajęczał głośniej, dociskając się penisem do drżącego uda. Chciał poczuć Willa całym sobą, chciał go zdobyć, posiąść, tak jak planował to zrobić wiele razy wcześniej, ale wiedział, że nie mógł sobie na to jeszcze pozwolić, że musiał poczekać, aż Will zrobi to sam. Inaczej straciłby jego zaufanie, zgasiłby zapał. Nie mógł na to pozwolić. Przechylił głowę, odrywając się na moment od ssanej rany.
Chwyta za szczęki i ciągnie je w przeciwnym do siebie kierunku. Rozszerza je tak długo, aż nie słyszy wreszcie charakterystycznego kliknięcia. Doktor Sutcliffe darłby się zapewne, gdyby mógł, ale nie może, to chyba dość oczywiste.
Hannibal uśmiecha się i sięga po skalpel. To właśnie teraz przychodzi najlepsza część jego zabawy.
Oczywiście, docenia towarzystwo swego kolegi po fachu, to nie tak, że z jakiegoś powodu stało mu się ono przykre ― Sutcliffe wie jednak stanowczo zbyt wiele, jak na zwykłego kolegę. Wkrótce jego twarz spływa gęstą, czerwoną posoką.
To dobrze. Pragnie krwi, pragnie nią ociekać.

Ściągnął drugą dłoń z wątłych nadgarstków, pozwolił, by jędrne pośladki oparły się o jego drżące uda. Popatrzył na Willa, popatrzył na jego zarumienioną twarz, popatrzył prosto w rozszerzone źrenice. W jednej chwili długie ramię wystrzeliło do przodu, a palce, które jeszcze przed chwilą zaciskały się na przegubach, ścisnęły mocno szyję. Kciuk wpasował się idealnie w krwawiące wciąż rozcięcie ― nacisnął je śmiało, jęcząc głucho, gdy młodzieniec wydał z siebie zbolały okrzyk zaskoczenia.
Wgryza się w szyję Czerwonego Smoka tak mocno, że kawałek mięsa zostaje mu w zębach. Wypluwa go pod nogi, ale nie szczędzi sobie przyjemności oblizania warg. I patrzy, patrzy na Willa, czując, jak pomimo bólu i zmęczenia, ogarnia go podniecenie tak wielkie, że ledwie może patrzeć na oczy. Zabiją go, zabiją go razem, we dwójkę. Tak, jak od zawsze o tym marzył.
Otworzył oczy; po skroni spływała mu wolno kropla potu, twarz zdobił wyraz pierwotnego gniewu i pożądania ― nie panował nad tym, co robił, to po prostu... się działo.
Przypominając sobie o dłoni, znajdującej się wciąż na zaczerwienionej erekcji kochanka, poruszył nią nieco osowiale ― zaraz jednak zreflektował się, zwiększając tempo, że jedynym, co dało się słyszeć, było oszałamiające bicie jego serca, urywane jęki (nie wiedział już, do kogo należały) i apetyczny, mlaszczący odgłos zsuwanego napletka.
Ale nagle przestało mu to wystarczać ― wcale nie chciał dotykać go palcami, chciał go poczuć w swoich ustach, chciał posmakować dowodu pożądania, chciał sprawdzić go każdym zmysłem.
Kolejny ruch ramienia i szarpnięcie młodym ciałem ― teraz Will siedział na jednej z krawędzi (Hannibal przyznawał, że był pod wrażeniem jego refleksu; chłopiec złapał się jej w ostatniej chwili), oszołomiony, czerwony z wysiłku.
Zbliżył się do niego na kolanach i przesunął ustami po smukłym udzie, a potem po gładkim, świeżo ogolonym podbrzuszu. Zapach sterczącej męskości był oszałamiający ― uległ mu natychmiast, zanurzając jej czubek w chętnych, zakrwawionych wargach.
Poruszył się, przechylił głowę i spojrzał w górę, spotykając się z błękitnymi tęczówkami. Patrzył tak przez chwilę, pozwalając, by Will nacieszył się tym widokiem, świadomy tego, jak bardzo musiał na niego działać... a potem uśmiechnął się lekko i zaczął ssać.


Koss Moss - 2017-12-16, 14:09

          Przez ułamek sekundy myślał… Nie, nie myślał. Czuł, że to koniec. Potłuczony kieliszek błysnął w dłoni Hannibala, Will obrzucił półprzytomnym spojrzeniem jego napiętą twarz i zacisnął powieki, i szarpnął się; wszystko to bez udziału świadomości. Ciało reagowało same, chciało uciec przed bólem i niebezpieczeństwem, chciało…
  ― Ahhkh… Hhh…
Na początku nawet nie poczuł bólu, tylko szarpnięcie, które dopiero po chwili odezwało się rwaniem. Gdy usta Hannibala przywarły do tego miejsca, gdy język wwiercił się boleśnie w głębokie rozcięcie.
Szarpał się i wił. Próbował uciec. Był przerażony. Hannibal pił z niego. Chyba pił. Will nie wiedział, ponieważ cała łazienka, cały świat wirował przed jego oczami, niknąc w kłębach gęstej pary i mieszając zmysły.
W pewnej chwili poczuł tylko, że dojdzie. Rozwarł szeroko drżące uda i wyprężył się. Wszystko się ze sobą zlewało. Nie wiedział, gdzie kończy się on, a zaczyna Hannibal Lecter. Gdzie kończy się pierwotne przerażenie, a zaczyna palące podniecenie.
Gdzie jest granica między seksem a krwawą przemocą, makabrą.
Wydał z siebie wysoki, rozedrgany jęk, był już na skraju, był już bliski rozlania się, utopienia ich w swoim spełnieniu, ale wtedy grzmotnął potylicą o ścianę, aż pociemniało mu pod oczami.
  ― Khhh… ― Złapał duszącą go dłoń – naprawdę nie miał pojęcia, kiedy Hannibal wypuścił jego nadgarstki, kiedy w ogóle stały się wolne i gdzie były jego dłonie jeszcze przed chwilą, zanim instynktownie sięgnęły do dusicielskiej pętli. Nie był w stanie uwolnić się z żelaznego uścisku. Nie był w stanie wygrać. Nie był w stanie, umrze tu. Bolało, nie wiedział, czy Hannibal rżnie go szkłem, czy gryzie, czy jedynie wciska paznokieć w ranę. W uszach zaczęło mu piszczeć. Oczy błysnęły białkami. Stracił zmysły, ale zanim je stracił, poczuł cichy, ciepły spokój. W epicentrum, mówią; w epicentrum jest najspokojniej. Will stał w nim. Stał w centrum kataklizmu, pośrodku trąby powietrznej, osuwał się w bezpieczną, miłą, gościnną ciemność.
Nie bał się, gdy ciemność zmieniła się w biel. Umysł powoli odcinał kolejne funkcje. Niepotrzebne teraz, gdy nie było tlenu.
Zgasł.
Co to za dźwięk? Jak głębokie wibracje zepsutej, zaciętej maszyny. Dyszenie rannego, konającego zwierzęcia. Czarny, monstrualny jeleń leżał w kałuży krwi, konał. Jego oddech stawał się coraz wolniejszy, z płytkich, głośnych wdechów przechodził w głębokie, rytmiczne…
Biel przed oczami rozmyła się delikatnie, zobaczył w niej błysk oczu, nos, wargi, wysokie policzki, skupioną twarz, nie wstrzykuj… nie, Hannibal… Światło miga, każdy błysk czyni spustoszenie w otępiałym umyśle, w uszach szum… wody… cichego potoku, gdy…
To nie jeleń, orientuje się Will. To nie jeleń oddycha tak ciężko, tylko on sam, leżąc przed Hannibalem, z pośladkami opartymi o jego krok, z ciałem oddalonym od milimetry od jego ciała. Patrzą sobie w oczy, Will rozgląda się nieprzytomnie, nie wie, co się stało, gdy nagle dłoń porusza się na nim równomiernie, gdy nagle… instynktownie musi chwycić się czegokolwiek, by nie runąć w przepaść pełną szkła. Młodzieniec półprzytomnie, odruchowo złapał się krawędzi umywalki za swoimi plecami i podparł, siedząc na krawędzi wanny. Twarz Hannibala… w dole… Patrzył na nią, nie był pewien, co się dzieje, czy to sen, czy jawa; czuł się, jakby spał bardzo długo, a teraz…
Hannibal pochylił się, odgiął jego męskość, zanurzył jej czubek w zakrwawionych ustach. Will dotknął drżącą dłonią swojego brzucha, był cały w czerwonych strugach; potem zaś, niewiele myśląc, wplótł ją w jego włosy, rozchylając wargi w niemym „o”.
Hannibal patrzył mu w oczy, odsunął się lekko, przechylił się, uśmiechnął w sposób, który zdrowemu człowiekowi nakazałby ucieczkę, ale to dlatego, że oni nie znali Hannibala Lectera, nie rozumieli go. Tylko Will wiedział, jak wiele jest w tym czułości, zachwytu i podziwu.
  ― Hh… aach…
Kropelki wody z jego włosów wystrzeliły w powietrze, gdy gwałtownie odrzucił głowę, krzycząc nieopanowanie, bo w tej samej sekundzie… właśnie w tej sekundzie, w której Hannibal zaczął go ssać, jego biodra szarpnęły się, w środku nastąpiła implozja.
Nie trzeba było go dusić, by stracił tchnienie. Rozlał się obficie w ustach mężczyzny, przewracając na umywalkę, której obecność za wanną uratowała go przed upadkiem na szklane kolce. Wygięty w łuk, szarpał się konwulsyjnie i bez kontroli, zapierając nogami o krawędź wanny, o rozpalone ciało, o parne powietrze.
Odchylił głowę, układając ją niewygodnie w brodziku, którego porcelanowa biel pokryła się szkarłatem płynącym z rozciętej szyi. Drżącą ręką Will sięgnął do rany i przytrzymał ją, krwi płynęło tak dużo. Co się…
Na skraju świadomości poczuł, jak ciepłe i silne ręce ciągną go ostrożnie z powrotem w ciepłą toń, w której zanurzył się, w której by utonął, gdyby dłonie nie przytrzymały jego twarzy, nim zniknęła pod wodą.
Will spojrzał półprzytomnie w oczy Lectera. Jedną dłonią wciąż tamował krwawienie. Drugą wplótł w jego włosy i przyciągnął go bliżej. Rozchylił pod wodą nogi, pozwolił mężczyźnie ułożyć się między nimi, sztywną męskością musnąć jego nagość.
Umarł dziś trzy razy. Umarł od trucizny w winie. Umarł od poderżniętego gardła. I umarł od duszącego uścisku. A jednak nadal patrzył na Lectera, nadal mógł odgarniać mokre pasma z jego twarzy, dotykać twardych policzków, cienkich, pokąsanych warg.
Hannibal wiedział, że gdyby teraz chciał zadrzeć uda Willa i wsunąć się między jego pośladki, nie spotkałby się z najmniejszym oporem, ale pragnął czegoś innego.
Senny, osłabiony Will zamknął oczy i rozchylił wargi, gdy mężczyzna przyłożył do nich swoje. Dzielili uspokajające się oddechy; dzielili się powietrzem.
Znów byli jednością. Znów nie było nic, co wyznaczałoby granicę między ich jestestwami.


H.K.M. - 2017-12-16, 15:52

          Wiedział, że rana, którą wyciął w skórze swojego towarzysza, była odrobinę za głęboka, by się nią nie przejmować, ale działało to również w drugą stronę ― zbyt płytka, by można było traktować ją poważnie, nadawała się po prostu do zszycia. Szycie należało do rzeczy banalnie prostych, takich, które Hannibal potrafiłby robić z niemalże zamkniętymi oczyma, lub podczas snu.
Miał około pięciu minut do chwili, gdy Will Graham powinien utracić przytomność ze względu na utratę krwi, niedotlenienie i... Przeżycie ogromnych emocji, wszystko jednocześnie ― przytrzymał ostrożnie jego ciało, ocierając się sztywną męskością o gładkie pośladki. Woda już dawno przestała wydzielać aromat lawendy ― śmierdziała krwią; krwią zabitej dziewczyny, krwią Hannibala i krwią jego ukochanego przyjaciela, nią zwłaszcza ― doktor chłonął chciwie ten mdły aromat, odnajdując go lepszym, niż jakikolwiek inny afrodyzjak. Krew pachniała, jak życie. Krew pachniała, jak potęga. Pachniała jak Will Graham i nic nie mogło się z nią równać, absolutnie nic.
Przyłożył dłoń do jednego z pobladłych gwałtownie policzków ― zaledwie chwilę temu, były one gorące jak sam ogień, teraz zaś pozostały lodowato zimne.
Erekcja ciążyła mu swym niespełnieniem, ale szybko zrozumiał i przyswoił wiadomość, że nie miał już czasu się nią zająć. To nie byłoby, z resztą, w jego stylu ― pozwolić sobie na uniesienia w chwili, gdy jego drogi przyjaciel znajdowałby się już na granicy nieprzytomności... Nie.
Hannibal mógł poczekać, był w tym naprawdę dobry. A dzięki drobnej istocie, przelewającej się w jego ramionach, gdy nieśpiesznie stąpał między odłamkami szkła, jeszcze lepszy. Jeszcze cierpliwszy.
Pchnął drzwi do sypialni (swojej, oczywiście) i ułożył młodzieńca na pościeli, wilgotnego, umazanego cieknącą śmiało krwią.
Uśmiechnął się, rozczulony (nikt nie mógł wyglądać w tym stanie równie pięknie, równie delikatnie i niewinnie) tym widokiem i wrócił się na moment na korytarz, sięgając po skórzaną torbę, w której trzymał swoje narzędzia.
― Pozwól sobie odpłynąć, Will ― wychrypiał, ścierając z twarzy krople potu. Błękitne tęczówki, przykryte teraz rozedrganym płaszczem mgły, wpatrywały się w niego ostatkami wysiłku; Will walczył ze sobą, choć Hannibal nie miał pojęcia, dlaczego.
Pochylił się, obmywając ranę płynem odkażającym; młodzieniec syknął cicho, jego źrenice rozszerzyły się momentalnie.
― Gdybym zamierzał cię zabić, zrobiłbym to w taki sposób, byś mógł być przy tym w pełni przytomny ― poinformował go łagodnie, układając swoją dużą dłoń na unoszącej się prędko piersi.
Przycisnął końcówkę igły do rozwartej rany i zmrużył powieki, skupiając się na zamknięciu rozcięcia. Teraz, gdy troskliwie je szył, zaczynał z wolna rozumieć, jak bardzo dał się ponieść swoim instynktom. Kiedy pozwalał się sobie zapomnieć, momentalnie ożywała w nim żądna krwi bestia - niezrównoważona, dzika, złakniona krwi, bólu, czyjejś krzywdy i złamania.
Wierzył, że Will wybaczy mu ten mały wybryk. Wydawał się być, z resztą... Bardzo pochłonięty tym, co robili. Reagował żywo na każdą najmniejszą pieszczotę, każdy mocniejszy cios.
Lubił ból, ponieważ wiedział, jak wielka płynęła z niego przyjemność. Był mądrym człowiekiem. Świadomym w swojej nieświadomości.
― Cóż za ironia ― wymruczał bardziej do siebie, niż do walczącego z ciemnością młodzieńca. ― Twoje całe życie opiera się na uwalnianiu pragnień i nienawiści do nich. Potrafisz w zaskakujący sposób nabrać zrozumienia, tylko po to, by zaraz o nim zapomnieć. Balansujesz na krawędzi absurdu, kłócąc się ze swoim własnym umysłem. Czyż nie pięknym jest to, że to twój umysł, właśnie on, sprawia, że w końcu się poddajesz? Podsuwa ci fałszywe obrazy, nakazuje zadziałać twojej empatii, przyjąć w siebie cząstkę mnie, stać się mną na tę krótką chwilę, gdy zaczynasz odczuwać przyjemność. Potrafisz być spełniony tylko wtedy, tylko w tych krótkich momentach ― pociągnął za nić, wiążąc zgrabnie supeł. Szew wyglądał równo i bardzo estetycznie, Hannibal o to zadbał.
― Tylko w takich chwilach jestem w stanie poznać swoje wnętrze. Dzięki tobie... Widzę prawdziwego siebie. ― Dodał już znacznie ciszej, narzucając na nagie ciało jeden z ciepłych koców. Podniósł się wolno, otwierając dużą szafę, by wyciągnąć z niej przezroczysty kombinezon. ― Wrócę gdy tylko uporam się z naszym małym kłopotem.
Rzucił Willowi ostatnie spojrzenie i westchnął ukradkowo, łapiąc za klamkę drzwi.
Postarał się, by zamykając je, nie wydać zbędnego hałasu.

          Stanęło na piecu jednej z opuszczonych fabryk ― jej rozległe magazyny znajdowały się w oddaleniu niemalże dwóch godzin od ich przytulnego domu, ale warto było się poświęcić, by pozbyć się ze swego bagażnika uciążliwego kłopotu.
Poszarpane zwłoki, pozostawiły w jego bagażniku mały bałagan ― Hannibal miał świadomość, że ominąłby przykry element czyszczenia go specjalnymi chemikaliami, gdyby nie jego krnąbrny przyjaciel, ale nie potrafił mieć mu tego za złe.
Właściwie w pełni rozumiał postępowanie Willa ― obiecali sobie przecież szczerość, a Hannibal złamał tę obietnicę, wcielając w życiu swój podstęp, zupełnie niepotrzebny.
Tak, czasami ulegał niemądrym wątpliwościom, poddawał się im, zastanawiając się nad szczerością i oddaniem swego towarzysza. I sprawdzał go wtedy na najróżniejsze sposoby ― nieważne, jakie. Mógł postawić go przed trudnymi wyborami, pokazywać mu najokropniejsze zbrodnie, stosować na nim wszelkie środki manipulacji, torturować jego biedne ciało i umysł ― Will Graham podnosił się po każdym ciosie, blady i spocony, a potem wyginał swoje usta w słabym uśmiechu, powracając do narożnika.
Kiedyś, dawniej, Hannibal chciał się go pozbyć i robił wszystko, by to osiągnąć. Posyłał go na śmierć z ręki obcych mu ludzi, prowokował niebezpieczne sytuacje, próbował zabić go nawet własnoręcznie. I wszystko to na darmo.
To właśnie wtedy zrozumiał, że Will Graham, był człowiekiem niezwykłym. Wybitnym, unikatowym i niepowtarzalnym. Człowiekiem, którego Hannibal zapragnął mieć.
Którego w końcu zdobył.
Odsunął się od czyszczonego przed chwilą bagażnika i zerknął na niebo ―jego szarawa barwa mówiła mu, że wielkimi krokami zbliżał się poranek ― nie sądził, by jego drogi towarzysz obudził się przed dziewiątą, ale dla pewności wolał pojawić się w domu, zanim miałoby to nastąpić.
Wiedział, że Will nie znosił być sam, nienawidził, gdy zostawali rozdzieleni ― odkąd zamieszkali razem, drobny młodzieniec towarzyszył mu niemalże wszędzie, trwając przy nim wiernie, niczym cień. Czasem nie mówił niczego, wpatrywał się tylko ukradkiem, rozmyślając zapewne, jakim cudem do tego wszystkiego doszło.
Innym razem wymagał interakcji i okazywał to wtedy całym sobą, całym tym chaosem, którego brzemię musiał dźwigać każdego dnia. Hannibal przystawał wtedy chętnie na rozmowę, wspólne jedzenie kolacji, lub kieliszek wina; Will Graham mógł nie być wielkim naukowcem, filozofem, czy autorem wyjątkowo ciągającego kryminału ― był jednak kimś, z kim rozmowa mogła trwać i trwać, dopóki tego chciał. Potem, gdy uznawał, że wystarczało mu interakcji międzyludzkich, zamykał się w sobie i na powrót wracał do swego świata, pełnego wizji i koszmarów.
Przycisnął guzik radia, spoglądając we wsteczne lusterko ― nie uszło jego uwadze, że od dłuższego czasu, czarne bmw, jechało tuż za nim i choć pomimo niezbyt imponującej prędkości, którą sam się poruszał, nie wyprzedzało go.
Jego jasnowłosy kierowca posyłał mu co jakiś czas spojrzenia ― bladą twarz znamionował wyraz ekscytacji.
Nie zajęło mu dużo czasu, by domyślić się, z kim miał do czynienia ― dlatego też zjechał nonszalancko na pobocze, gasząc silnik.
Nie wysiadał z samochodu, nie opuszczał okien ― otworzył drzwi od strony pasażera i poczekał, aż wysoki mężczyzna zrozumie, że otrzymał właśnie niepisane zaproszenie do rozmowy.
Kiedy ogromna dłoń nieznajomego szarpnęła za klamkę, Hannibal musiał przyznać nawet przed sobą, że nie chciałby zmierzyć się z nim w walce wręcz; nie chodziło o sam wzrost, to ciało... Było masywne. Niebezpiecznie przerośnięte.
― Dzień dobry ― przywitał się uprzejmie, sięgając po gorący wciąż termos. Wykrzywił usta w zachęcającym uśmieszku, pozwalając, by przybysz usadził się w skórzanym fotelu.
Nie odpowiedział, skinął tylko głową, nie odrywając szarych oczu od jego twarzy.
Uśmiech Hannibala poszerzył się nieco, gdy dojrzał na bladej szyi niezbyt udany tatuaż wisielczej pętli.
― Kawy?


Koss Moss - 2017-12-16, 20:58

          Will otworzył sennie oczy i machinalnie sięgnął dłonią do szyi, na której wyczuł eleganckie, subtelne szycie.
Kolejna blizna, którą ofiarował mu… małżonek.
Wczorajsze wydarzenia pamiętał jak przez mgłę, ale obudził się żywy i nagi w łóżku Hannibala.
Bez Hannibala.
Przesunął dłonią po pustej połowie łóżka. Była zimna, i jego dłoń, i pościel. Hannibal tu nie spał.
Will przekręcił się z trudem na bok, był jakiś słaby i obolały, możliwe, że stracił wczoraj bardzo dużo krwi. Bladą ręką zdjął z szafki budzik i przyjrzał się wskazówkom, które wskazywały dziewiątą dwanaście.
Podniósł się z trudem i wstał. Chwiejnie podążył do drzwi sypialni. Otworzył je i wyszedł na korytarz całkiem nagi, a idąc, podpierał się o ściany.
  ― Hannibal? ― rzucił w przestrzeń, ale odpowiedziała mu cisza.
I Will już wiedział, że nie ma go w domu. Nie musiał nawet sprawdzać pokojów.
Nie było go, ponieważ gdyby był, w powietrzu unosiłby się zapach śniadania, na stole czekałaby gorąca kawa, a Will nie obudziłby się, patrząc w pustkę.
Narzucił jedynie swój płaszcz i wyszedł boso do garażu, niemal dokładnie po wczorajszych śladach w śniegu.
Znalazł tam tylko jeden samochód.
  ― Coś ty zrobił… ― wydusił zdrętwiałymi wargami.
          Powietrze było wilgotne i zatęchłe. Ciszę zaburzał dźwięk zderzających się z kamieniami kropel i ciężkie kroki, które odbijały się echem po zabudowaniach podziemi starego kościoła.
Kiedy Hannibal otworzył oczy, szybko zorientował się, że nie będzie w stanie się ruszyć. Jego ciało krępowały grube, szorstkie sznury. Oplatały zarówno nadgarstki i ramiona, kostki i uda, jak i szyję, utrudniając przełykanie śliny. Został przywiązany do pochyłej drewnianej powierzchni, czegoś, co wyglądało jak średniowieczna machina do rozciągania kończyn, i rzeczywiście, liny były połączone z kołami, których użycie musiało je naprężać.
Nagle ciężkie kroki za plecami Lectera ustały.
  ― Il Mostro ― usłyszał gardłowy ni to charkot, ni to syk. ― Doktor Fell. Rozpruwacz. Z Chesapeake. Nikander Floris. A może Hannibal… kanibal. Nie do schwytania, mówili. Nie do wyśledzenia. Legenda.
Zapadła cisza, której Hannibal nie przerwał.
Dusiciel z Rise zacisnął zęby, aż zatrzeszczały, i wystąpił z cienia, a potem wtargnął w plamę światła wpadającą w kratkę na suficie, z której zwisały ciężkie, zardzewiały łańcuchy.
  ― Po wielu latach odnalazłem cię. To dowód na to, że dni twej świetności dobiegły już końca ― warknął ― ale oto nastał twój następca. Nowa, lepsza wersja ciebie. Nawet nie wiesz, jak długo na to czekałem, jak długo marzyłem o tym, żeby wchłonąć twoją potęgę. Zamierzam odebrać ci wszystko, co masz.
Mężczyzna obnażył kieł, patrząc Hannibalowi prosto w oczy. Mina doktora Lectera wyrażała uprzejme zainteresowanie, ale nie strach, nie to, czego pragnął Dusiciel.
  ― Powiem ci, co się stanie. Najpierw poczujesz moją siłę. Obedrę cię z człowieczeństwa. Pomogę ci poczuć pierwotną trwogę przed Potężnym Dusicielem. Wyzwolę cię. To pomieszczenie wypełni się twoimi wrzaskami. Zaznasz prawdziwego bólu. Potem złożę na twych ustach pocałunek. Wyrwę ci wargi i pochłonę je. Zjem cię tak, jak ty pożerałeś ofiary, aby stać się tobą. A potem. Potem poczekam na twojego Nefilim i wchłonę także jego.
          Will zmrużył oczy i wyciągnął dłoń, wskazując coś między drzewami.
  ― A to co? ― zapytał cicho.
Było późne lato, słońce przebijało się przez witraże z listowia i łaskotało ich przyjemnie po twarzach. Szli identycznie zsynchronizowanym krokiem przez las. Hannibal niósł w prawej dłoni strzelbę.
Spomiędzy drzew przezierały jakieś stare, zarośnięte zabudowania, których cel trudno byłoby określić.
  ― Przekonajmy się, Will.
Chwilę później weszli do zawalającego się budynku, który wyglądał na starą fabrykę pełną zepsutych maszyn i pieców połączonych z wysokimi, częściowo zawalonymi kominami.
  ― Ciekawe miejsce ― mruknął Will, otwierając hałaśliwie jeden z pieców. ― Wiele rzeczy mogłoby tu zniknąć bez śladu.
Podniósł spojrzenie na twarz Hannibala, która wyrażała śladowe rozbawienie.
  ― Warto pamiętać położenie takich miejsc, Will. Nigdy nie wiesz, kiedy okażą się przydatne.

Will wypuścił drżąco powietrze. Piec był jeszcze ciepły, popiół świeży. W powietrzu unosił się zapach spalonego mięsa, którego jeszcze nie wywiał wiatr.
Jego najdroższy przyjaciel tutaj był. Spalił tu zwłoki. Dotykał tych drzwiczek, użył starych pogrzebaczy, aby upewnić się, że ogień właściwie się rozprzestrzenia, one nosiły na sobie ślady jego dotyku; nie dosłownie, nie było tu z pewnością żadnych odcisków, ale były cienie, pomroka Rozpruwacza z Chesapeake. A więc nie tutaj i nie wcześniej. Coś się stało, gdy już opuścił to miejsce.


H.K.M. - 2017-12-16, 21:54

          Hannibal nie znosił, kiedy ktoś ot tak po prostu omijał grę wstępną, przechodząc grubiańsko do sedna sprawy ― był pewien, że jego nowy znajomy okaże się na tyle inteligentnym i wrażliwym psychopatą, by doceniać takie rzeczy, jak ekscytujący element polowania, nieme nici porozumienia, zastawianie sideł, cierpliwość i satysfakcja z nagrody.
Cóż, najwyraźniej Dusiciel z Rise nie należał do cierpliwych osób.
― Jestem pod wrażeniem twojej elokwencji ― przyznał, kiwając w uznaniu głową. A raczej próbując, ponieważ dusząca go lina nieco mu to uniemożliwiała. Miał coraz większe problemy z oddychaniem, ale nie zamierzał dać tego po sobie poznać. Był mistrzem w ukrywaniu swoich prawdziwych intencji i zamiarów ― przy czym w stosunku do Dusiciela, sprawa miała się z goła odwrotnie.
Zabawne, jak się uzupełniali. Kontrastowali ze sobą.
― Powinienem ci też chyba pogratulować zabójstwa Gudbrasena ― kontynuował, nie spuszczając ciemnych oczu ze swego rozmówcy. Wiedział, że musiał zrobić wszystko, by pokazać mu, że nie odczuwał przed nim strachu, jedynie coś na kształt podziwu. Musiał mu wmówić, że w chwili, gdy tylko obudził się w zatęchłym pomieszczeniu, był pogodzony ze swoją śmiercią, co więcej, że była mu ona obojętna.
― Zrobiłem to tylko po to, by zwrócić na siebie twoją uwagę ― usłyszał sykliwą odpowiedź. Kiedy przyglądał się twarzy Dusiciela, nie dostrzegał na niej żadnej deformacji, która mogłaby odpowiadać za wadę wymowy. Czyżby sam stał za tym zabawnym niekształceniem, wmawiając sobie, że wzbudzało ono strach lub zainteresowanie? A może w jakiś chory sposób, Dusiciel z Rise pragnął być wężem, tak jak sprawa miała się z Czerwonym Smokiem?
― To chyba oczywiste ― Hannibal uśmiechnął się pogodnie. ― Gdybyś tego nie zrobił, nie wiedziałbym nawet o twoim istnieniu.
Drażnił się z nim, wiedział o tym, ale kim by był, gdyby oparł się tej pokusie?
Wielka dłoń przesunęła się w kierunku mechanizmu i pozwoliła, by jedno z kół przekręciło się odrobinę ― lina oplatająca szyję doktora, zacisnęła się mocniej, odbierając mu możliwość oddychania do bolesnego wręcz stopnia.
Przełknął ciężko ślinę i przymknął na moment powieki, wydychając ostrożnie powietrze. Twarz poczerwieniała mu lekko, żyły, nabiegłe krwią, uwidoczniły się na skroniach.
Wciąż jednak patrzył, a w jego oczach, miast strachu, tliła się dalej zwykła, ludzka ciekawość.

          Gerd sapnął wściekle i puścił koło, które bez żadnego oparcia, rozluźniło linę z powrotem.
Skurwiel Lecter nie zaczerpnął nawet głośniej oddechu.
― Wydaje ci się, że jesteś nie zdarcia ― westchnął z rozbawieniem. Nie pytał, stwierdzał jedynie fakt i nawet nie oczekiwał odpowiedzi. ― Chętnie pokażę ci, jak bardzo się myliłeś.
Przystąpił nieco bliżej, wyciągając dłoń, by sprawdzić węzeł, zaciśnięty na przegubie mężczyzny ― cienki drut trzymał się tam przylegle, czekając tylko na odpowiednie naprężenie.
― Zawsze zastanawiałem się, czym powinienem cię złamać, doktorze ― wysyczał tuż przy jego uchu, kierując się uroczyście do mechanizmu. Tym razem za wszystko odpowiadało specyficzne urządzenie, zaprogramowane elektronicznie. Gerd pochylił się nad nim i wpisał trzy cyfry, odpowiadające za naprężenie drutu.
Obserwował z fascynacją, jak cienki metal wżyna się w skórę przedramienia Rozpruwacza, tworząc na nim krwawą, wstęgę. Mężczyzna nawet nie drgnął, ale jego oddech przyśpieszył nieco, a wargi drgnęły w kiepsko ukrytym grymasie.
― Bólem? ― Podsunął, unosząc brwi w idealnej parodii miny Lectera. Dopisał kolejne cyfry, a drut, zgodnie z zasadami, zacisnął się jeszcze mocniej, wżynając się w ranę tak, by pogłębić ją, rozerwać w wyjątkowo precyzyjny sposób.
― Czy to cię boli? ― Zapytał troskliwie, odprowadzając spojrzeniem samotną kroplę krwi, która ściekała swobodnie na garniturowe spodnie Hannibala.
Dusiciel prychnął cicho, zwiększając jeszcze moc.
― Boli cię. Musi cię boleć, nie jesteś niezniszczalny, choć tak być może ci się wydaje.
Odsunął się parę kroków, ściągając płachtę z terrarium ― nie bez powodu przyprowadził tu ze sobą swoje drogie skarby. Nie tylko on miał się tej nocy najeść, nasycić umysłem Hannibala Lectera.
Dla niego przypadała jego dusza, dla jego ukochanych dzieci, jego ciało.
― Chciałbym, abyś kogoś poznał ― szepnął, wyciągając w jego kierunku ramię z owiniętym szczelnie gadem. Wąż zakołysał ciężko łbem, wpatrując się czujnie w swój przyszły obiad. Helle była głodna, Gerd mógł to dobrze wyczuć.
Uśmiechnął się lekko, sięgając do kieszeni po pilot drugiego urządzenia.
― Może przedramię nie było zbyt dobrym pomysłem na początek ― wzruszył ramionami, udając zupełnie rozluźnionego. ― Może trzeba było zacząć od czegoś innego, doktorze?


Koss Moss - 2017-12-16, 22:54

          Dusiciel wziął głęboki wdech, gdy ciszę nagle przerwał inwazyjny dzwonek telefonu.
Telefonu Hannibala, który wciąż znajdował się w wewnętrznej kieszeni pociętej nierówno nożem marynarki.
Mężczyzna zbliżył się ze swoim wygłodniałym wężem do doktora Lectera i jednym szarpnięciem wydobył telefon zza jego pazuchy. Gdy wsuwał rękę między pierś a odzienie Hannibala, poczuł, że jego serce nie bije nawet odrobinę wcześniej.
Obnażył kły, które miał nienaturalnie długie i ostre, jak u węża. Wyglądało to na robotę dentysty.
Na ekranie wyświetlało się jedno imię.
Viggo.
  ― Dzwoni do nas twój mąż ― powiedział do Hannibala ze słyszalnym w głosie zadowoleniem. ― Szybko zauważył. Cóż. Nie zostało nam dużo czasu. Hallo?
          ― Hallo?
Will zacisnął palce na kierownicy i wypuścił drżąco powietrze.
Jedno słowo i pomimo zniekształconego połączenia już wiedział.
  ― Hvor er han? Min mann?
Po drugiej stronie słuchawki usłyszał ochrypły śmiech.
  ― Nie wysilaj się. Rozumiem angielski.
  ― Dokąd go zabrałeś? Co mu zrobiłeś?
Chwila ciszy.
  ― Jeszcze nic.
  ― Nie rób mu krzywdy.
  ― Nie martw się, Willu Graham. Będziesz zaraz po nim. Wiesz… leży na stole do rozciągania. Naciąłem jego kończyny drutem. Kiedy naprężę liny… jego ręce rozpadną się na kawałki, którymi nakarmię moje węże.
  ― Gdzie jesteś? Gdzie jesteście? Pozwól mi tam przyjechać, dam ci, czego ode mnie chcesz, tylko pozwól mi zobaczyć go żywego.
          Hannibal słyszałtylko zniekształcony w słuchawce telefonu dźwięk głosu swojego ukochanego przyjaciela, ale nie poszczególne słowa.
  ― Masz rację, Willu. Ta scena nie byłaby bez ciebie kompletna.
Dusiciel obszedł machinę i, trzymając telefon przy uchu, wystukał kolejną cyfrę. Gdy się nachylał, aby to zrobić, Hannibal wychrypiał w stronę słuchawki:
  ― Nie zapomnij butów… Will.
Natychmiast został uderzony w twarz tak mocno, że pociemniało mu przed oczami, a szczęka niemalże pękła. Przeszył ją promieniujący ból, a z poobijanej twarzy znów zaczęła sączyć się krew.
  ― Odwiedź nas w starym kościele pod Røros.
          Czarny Lexus IS zatrzymał się gwałtownie na błotnistej drodze, grzęznąc w gęstej, brązowej mazi. Will wypadł wprost na lodowaty, rzęsisty deszcz i rzucił się ku ciemnej, milczącej cerkwi, potykając się i ślizgając. Włosy przylepiły mu się do czoła. W dłoni ściskał strzelbę i, ciężko dysząc, odgarniał ostre, pokryte cierniami gałęzie, przedzierając się ku celowi.
Z zewnątrz nic nie wskazywało na to, by w środku rozgrywała się tragedia.
Zatrzymał się przy uchylonych, zbutwiałych drzwiach i wziął kilka głębokich wdechów.
„Oddychaj przez nos, zamknij oczy i uspokój bicie serca. Nie usłyszy cię, jeżeli zdejmiesz buty i będziesz szedł równym krokiem, nie pozwalając, by umysł został przyćmiony emocjami. Will. Will, nie oddychasz teraz przez nos.”
Zacisnął pełne wargi najmocniej, jak umiał. Zzuł buty, nim po cichu przekroczył próg kościoła. Nie użył latarki, choć wewnątrz niepodzielnie panował mrok. Posuwał się wzdłuż ścian, uważnie nasłuchując.


H.K.M. - 2017-12-16, 23:38

         Trzask ― cienki rzemień owija się wokół jego uda, zadając dotkliwy ból, pomimo otulającej go nogawki spodni. Hannibal zaciska wargi i spogląda na swojego kata, zmuszając się do pozostania w bezruchu.
― Chciałbyś może zagrać ze mną w grę? To umiliłoby nam oczekiwanie na twojego męża. ― Zaproponował łagodnie Dusiciel i zbliżył się, by poklepać go bo uderzonym miejscu, które posłało iskry bólu wprost do każdego z zakończeń nerwowych. Szczęki nie były złamane, ale kość była pęknięta, mógł to doskonale wyczuć, nawet bez dotykania zranionego miejsca.
― Gra polega na liczeniu uderzeń. Ja będę uderzał, ty będziesz liczył. Potem zapytam cię, ile zrobiłem to razy. Jeśli odpowiesz dobrze, przestanę uderzać. Jeśli odpowiesz źle, uderzę mocniej. Ale! ― Wielka łapa uniosła się w górę, a na pociągłej twarzy pojawił się chytry uśmieszek. ― Żeby nie było nudno, dodamy do kary dodatkową atrakcję. Jeśli nie odpowiesz wcale, będę zaciskał druty w kolejnych miejscach. Trochę cię też poddusimy... ― Hannibal przechylił głowę, dostrzegając czułość, z jaką mężczyzna zwracał się do swojego zwierzęcia; jego ton ulegał stuprocentowej zmianie, kiedy do niego mówił. ― Helle, poznaj swoją nową zabawkę.
Wielkolud znów wyciągnął swoje ramię, a wąż przesunął się po nim zwinnie, oplatając się powoli wokół jego torsu. Hannibal znieruchomiał, wyczuwając jego chłód - wilgotne ciało przesuwało się po kolejnych fragmentach torsu, obejmując go w kiepskiej parodii czułości.
― Nie radzę ci wykonywać gwałtownych ruchów, doktorze ― usłyszał prześmiewczą radę i przełknął ciężko ślinę, spoglądając z pogardą na rozbawionego Dusiciela. ― Będziesz grał w moją grę, albo otrzymasz karę i módl się, by twoje opanowanie pozostało wtedy tak niezachwiane, jak wcześniej.Jeśli poruszysz się w sposób, który Helle uzna za niewłaściwy, skończysz pokąsany o wiele szybciej, niż byś tego pragnął.
Powiódł spojrzeniem za wzniesionym wysoko batem ― nie wyróżniał się niczym od innych, które Hannibal widział w swoim życiu, nie sądził więc, by miał przynieść mu wiele bólu.
Nie wiedział tylko, że każdy z rzemieni, najeżony był ostrymi odłamkami, gotowymi przebić się przez kolejne warstwy skóry. Niczym kły drapieżnika, prześlizgującego się co jakiś czas po jego klatce piersiowej.
― Zacznijmy zabawę, doktorze ― usłyszał jego syk i napiął ciało, przygotowując się na pierwsze uderzenie.

O mały włos krzyknął ― to, co odczuł było tak niespodziewane i dojmujące, że tylko cudem nie szarpnął się wściekle, pobudzając syczącego mu przy uchu pytona.
Drugie uderzenie, kierowane w okolice ud, było jeszcze mnie przyjemne ― siła, którą musiał włożyć w powstrzymanie jęku, sprawiła, że na ciele pojawiły mu się pierwsze krople potu. Zacisnął powieki i otworzył usta, wdychając przez nie powietrze.
Wąż przesunął się przez szyję i ramiona, wodząc łbem za językiem, którym oblizał spierzchnięte wargi.
Nie mógł sobie na to więcej pozwolić, musiał zostać przy oddychaniu przez nos. Nie wiedział tylko, jak długo potrafiłby to jeszcze wytrzymać. Dwa, trzy uderzenia. Nie więcej.
Przy trzecim pociągnięciu, oberwała jego twarz ― nie mocno, ale na tyle, by z pękniętego policzka pociekła odrobina krwi, która zwabiła w jego pobliże płaski pysk Helle.
― Ile razy uderzyłem, doktorze? ― Usłyszał pytanie i poczuł, że to, co wcześniej było jedynym poirytowaniem, przerodziło się w prawdziwą wściekłość.
Zacisnął wargi, przełykając ostrożnie zebraną w nich krew. Uniósł głowę i popatrzył na Dusiciela wzrokiem, którym równie dobrze mógł przyglądać się gnijącym fekaliom.
― Nie zamierza pan odpowiedzieć, prawda? ― Hannibal słyszał drżącą w jego głosie radość, satysfakcję. Udawaną, był tego pewien. O wiele bardziej cieszyłby się, gdyby Rozpruwacz mu teraz uległ, gdyby podał mu liczbę uderzeń, głosem drżącym od płaczu. ― To dobrze. Zacznijmy od tej imponującej szyi. Nie sądzę, by oddychanie było ci tak potrzebne, Rozpruwaczu.
Hannibal drgnął, czując zaciskającą mu się na szyi pętle ― mocno, bardzo mocno. W jednej chwili zrozumiał, że wzięcie oddechu stało się po prostu niemożliwe. To oznaczało, że kwestia jego samokontroli stawała właśnie pod znakiem zapytania.
A Dusiciel z Rise postanowił uderzyć ponownie, tym razem prosto w przeponę. Ostre odłamki wdarły się pod skórę i wyrwały ją gwałtownie, posyłając niemożliwe do poskromienia iskry bólu.
― A-aa... ― zacisnął wargi, ale nie potrafił już dłużej powstrzymywać jęku, który chciał je opuścić od momentu, gdy poczuł już pierwsze uderzenie. To było zbyt wiele, nawet dla niego, nie w takiej ilości.
― Och, czyli jednak. Nie myliliśmy się do ciebie, prawda, Helle? Uderzymy jeszcze raz, tak dla pewności.
Sapnął ciężko, czując jak kolejne kawałki skóry i mięsa odrywają się od jego łydki. Szczypiący ból rozchodził się od każdej dziurki po ciele, zmieniając je we wrzącą, rozdrażnioną masę.
― Ile razy cię uderzyłem? ― Zapytał znów Dusiciel.
Hannibal otworzył usta, by odpowiedzieć, ale wtedy coś innego przykuło jego uwagę ― zapach. Słodkawy, stonowany, zupełnie inny od zatęchłej wilgoci, od śliskiego ciała węża i piżma, które wydzielał jego wielki oprawca.
Wyczuwał zapach swojego ukochanego przyjaciela. Zapach Willa Grahama.


Koss Moss - 2017-12-17, 00:27

          Nigdy jeszcze Will nie zachowywał się tak cicho, jak wtedy, gdy w miarę możliwości bezszelestnie, w kolorowych skarpetkach stąpał po wilgotnych stopniach w dół, skąd dobiegały go trzaski. Z trudem powstrzymał się od tego, by biec, ale dobrze wiedział, że wówczas mógłby wszystko zaprzepaścić. Jeśli Dusiciel go usłyszy, ponieważ nie, Will nie miał wątpliwości, z kim mają do czynienia mimo że jeszcze go nie widział, on i Hannibal będą straceni.
Trzaski dawały nadzieję, dawały nadzieję, że to nie koniec, że przybył w porę.
  ― A-aa…
  ― Och, czyli jednak. Nie myliliśmy się do ciebie, prawda, Helle? Uderzymy jeszcze raz, tak dla pewności.
Trzask. Hannibal sapnął. Will wśliznął się do krypty i przylgnął w ciemności do ściany. Oddychał przez nos, ale nie potrafił uspokoić bicia serca.
Nie, kiedy zobaczył go całego we krwi, w poszarpanym garniturze, obwiązanego sznurami i ostrymi jak żyletki drutami, skąpanego w cieniu rzucanym przez ogromną sylwetkę Dusiciela.
Był przerażający, ogromny, kolosalny. Minotaur, Goliat. Gigant. Przerośnięty potwór. Nagle Will zwątpił, czy kula wystarczy, aby go powstrzymać.
  ― Ile razy cię uderzyłem?
Młodzieniec zesztywniał i uniósł strzelbę, próbując zapanować nad drżeniem rąk. Nie może spudłować, nie może pozwolić sobie na najmniejszy błąd.
Usłyszał, jak Hannibal nabiera chrapliwie powietrza… ale nic nie mówi.
Delikatnie naparł palcem na spust. Przysunął głowę do kolby, oparł policzek o chłodną powierzchnię.
Jak wtedy, gdy polowali na leśną zwierzynę.
„Mój drogi Willu. Jeżeli zbyt długo będziesz przymierzał się do strzału, najlepsza okazja przeminie wraz z sekundą, na którą czekałeś. Nie możesz dopuścić do siebie wątpliwości, gdy trzymasz w dłoni broń. Uświadom sobie swoje intencje i odrzuć niepewność.”
Donośny huk rozdarł powietrze.
Dusiciel zawył.
Will zamrugał gwałtownie i czym prędzej przeładował broń. Potężny mężczyzna odwrócił się gwałtownie i zaszarżował na niego jak wściekły byk. Nie było czasu na przeładowanie broni – zrozumiał nagle.
Krwawiący Dusiciel (kula wbiła się w jego plecy i utknęła w nich, jakby miał mięśnie z kamienia) rzucił się na niego i chwycił go za szyję, odrywając jego nogi od ziemi. Charcząc, Will chwycił go za przegub. Wystrzelił ponownie w tym samym momencie, w którym Dusiciel cisnął nim przez pół krypty.
Will upadł na posadzkę i przekoziołkował przez nią, boleśnie się obijając. Strzelba upadła u stóp Dusiciela, kula go nie trafiła. Młodzieniec splunął krwią i przeczołgał się w stronę ściany, ale został chwycony za nogę, podniesiony w powietrze i jak worek kartofli ciśnięty w stronę terrarium, na które wpadł i które rozbił na tysiące szklanych kawałków.
Padł na ziemię bez ruchu, a wokół niego pojawiła się szybko rosnąca kałuża krwi.
Dusiciel warknął wściekle i odwrócił się do Hannibala.
  ― Twój małżonek ― wycedził ― cóż. Będę musiał zadowolić się tobą.
Wąż, który zawiesił łeb tuż nad wargami Hannibala, skutecznie odwiódł mężczyznę od zareagowania na te słowa.
Gerd podniósł z ziemi bat, zamachnął się i z całych sił uderzył klatkę piersiową Hannibala, a w powietrze wzleciały strugi krwi i maleńkie kawałki mięsa.
I jeszcze raz. I jeszcze raz. A kiedy tylko Hannibal otworzył usta, wąż wgryzł się w jego dolną wargę, wbijając w nią maleńkie, ale ostre jak igły kły.
Zapewne już nawet nie zobaczył, co się stało, dlaczego Dusiciel przestał go okładać, dlaczego coś wrzeszczał.
Will wskoczył mu na plecy i z całej siły wbił zęby w jego szyję, a dłonią, w której trzymał największy kawałek szkła, jednym szybkim ruchem sięgnął do przodu i bez chwili zawahania („nie możesz dopuścić do siebie wątpliwości, gdy trzymasz w dłoni broń”) wbił ostrze w krtań olbrzyma.
Dusiciel zrzucił go z siebie i Will upadł na posadzkę, uderzając w nią mocno głową. Pociemniało mu przed oczami; na kilka sekund stracił przytomność. Gdy otworzył oczy, Gerd wisiał nad nim, brocząc krwią, jego paluchy zacisnęły się wokół szyi Willa, a jego krew oblała młodą twarz szkarłatnym deszczem.
Chociaż Will stracił oddech, to był koniec. Charcząc, Goliat zwalił się na niego ciężko. Przez chwilę Will leżał pod nim, niezdolny do żadnego ruchu, wszystko tak go bolało, tak bardzo rwała go poraniona szkłem ręka, były w niej tysiące odłamków; miał przecięte żyły.
Ale potem usłyszał dźwięk ze stołu. Wąż wściekle atakował twarz jego ukochanego. Will nie widział dokładnie, co się dzieje, widział tylko, jak Hannibal szarpie się w więzach. Na skraju przytomności podniósł się i chwiejnie przypadł do stołu. Wydał z siebie zbolały jęk. Nie miał nic w ręku. Po prostu pochylił się nisko i zmiażdżył cielsko węża tuż przy szyi własnymi zębami, zatapiając je w chłodnej chropowatej skórce, w twardym mięsie. Zgniótł przysadkę mózgową i tarczycę, zniszczył płuca, rozszarpał serce. Gryzł jak opętany, dopóki nie rozdzielił gada na dwa odrębne byty. Splunął wnętrznościami zwierzęcia, czując mdłości, i poranionymi rękami chwycił sznur, który dusił Hannibala.
  ― Jak… ― wydusił słabo i ospale. Ale nie mógł. Nie mógł spać. Pierwszą myślą nie było kręcenie kołami, co wydawałoby się najprostsze. Nie. Pierwszą myślą było biec do szkła, chwycić kolejny odłamek i użyć go, by przeciąć sznur.
Poranił się przy tym bardziej, ale nie poranił jego. Ale Hannibal nie oddychał. Jego twarz była cała we krwi i nie oddychał.
  ― HANNIBAL! ― wrzasnął i nigdy w całym życiu nie wydał z siebie tak rozpaczliwego okrzyku. Chwycił jego twarz i nie bacząc na to, że była poszarpana, nie bacząc na obrzydliwe skrawki wnętrzności węża przylgnął do jego ust, dłonią opierając się o pierś, w której nie biło serce…
Tchnął w usta mężczyzny powietrze i zaszlochał, ale nie poddał się, tchnął jeszcze raz, i oparł się mocno o jego pierś, i zaczął masaż, i wrócił do twarzy Hannibala, i znów wypełnił jego płuca powietrzem, swoim powietrzem, ten silny mężczyzna; ten silny człowiek; kochał go i odda wszystko, by go odzyskać, on nie może odejść tu, nie w taki sposób, pokonany przez tego psychopatę, pokonany przez własną arogancję i zuchwałość, nie może, to nie jest śmierć dla Boga.
„Możesz sprawić, że to wszystko zniknie. Odchyl głowę i zamknij oczy. Zanurz się łagodnie w ciszy strumienia”.


H.K.M. - 2017-12-17, 01:41

          Gdyby ktokolwiek zapytał go później o to, co poczuł, gdy zobaczył, jak Dusiciel obraca się w kierunku Willa, by ukarać go za to, co zrobił, nie umiałby tego opisać, nie słowami.
Potrafił tylko wisieć tam, otoczony przez tłuste cielsko węża i cienkie druty, patrząc bezczynnie i błagając o to, by jego najdroższy towarzysz pamiętał o tym, czego uczył. By nie wahał się przed tym, co chciał robić i pamiętał o swojej sile ―o tym, jaki potrafił być szybki i nieprzewidywalny, jak wiele przyjmował osobowości tylko po to, by obudzić w sobie bestię, by stać się bestią, która potrafiła rozszarpać każdą żywą istotę własnymi zębami.
Drobne ciało uderzyło o ogromne terrarium, rozwalając je na maleńkie kawałki. Hannibal drgnął, ale właścicielka szklanych okruchów przypomniała mu żywo o swoim istnieniu, zaciskając się jeszcze mocniej wokół jego klatki piersiowej. Hannibal jęknął bezgłośnie ― brak tlenu sprawiał, że ciężko było mu pozostać przytomnym. Właściwie, musiał powoli godzić się z myślą, że od nieprzytomności dzieliły go zaledwie chwile.
I nie miał jak pomóc Willowi. Nie umiał go ochronić, ktoś odebrał mu taką możliwość. Dusiciel z Rise okazał się sprytniejszy, niż Hannibal mógł przypuszczać. Wszystko to, każda rana i drut, wszystko było jego winą. Popełnił błąd, był nieuważny. To przez niego mogli tu obaj zginąć, on i Will.
― Twój małżonek ― usłyszał prześmiewcze parsknięcie i zmusił się do otworzenia oczu, kierując wzrok na uniesione ramię. Dusiciel dzierżył w dłoni bat. ― Cóż. Będę musiał zadowolić się tobą.
Uderzenia były pełne pasji i nietłumionego gniewu ― w połączeniu z absolutnym brakiem tlenu, sprawiły niemalże natychmiastowo, że drgnął wyraźnie, rozchylając wargi, by...
Wąż zasyczał wściekle i zaatakował, wbijając swoje długie kły ― Hannibal zdążył tylko poczuć jak wilgotne cielsko owija się wokół niego mocniej i mocniej, a krew zalewa mu wnętrze ust i...
Słyszał krzyki, słyszał szamotaninę, ale nie mógł... już...
Oddychać.
          Kiedy otworzył oczy, nie umiał powiedzieć, co tak naprawdę się z nim działo ― czuł wszechobecny ból, trawiące żołądek mdłości i nieznośne odrętwienie.
Chciał otworzyć oczy, ale nie potrafił, nie do końca. Coś mu w tym przeszkadzało.
Krew. Jego twarz była nią ubrudzona od czoła, po brodę. Krew. Czyja? Jego, Dusiciela? A może Willa Grahama? Oby nie, oby...
Szum ― szum płynął przez jego uszy i ciało, szczególnie jego centrum ― zapragnął go dotknąć, ale nie mógł się ruszyć, nie potrafił.
To nie śmierć, wiedział o tym ― śmierć jeszcze do niego nie przyszła. A to oznaczało, że żył. Musiał uświadomić to swojemu ciału. Żył i mógł się poruszyć.
Musiał się poruszyć, bo jeśli naprawdę nie umarł, istniała szansa, że być może zdoła pomóc Willowi, zdoła uratować go przed ogromnym Dusicielem i zabiją go razem, we dwoje, tak samo, jak uczynili to z Czerwonym Smokiem. Skonsumują ogromne ciało, zrobią z niego prawdziwą ucztę, być może wyprawią nawet przyjęcie...
Szloch. Myśli rozmyły się nagle, zaatakowane przez ten nagły, krótki dźwięk.
Hannibal wiedział, kto go wydał, wiedział o tym doskonale. Na samą myśl o tym, że jego chłopiec mógłby z jakiegoś powodu zalewać się łzami, poczuł, jak powoli... Do jego ciała napłynęła tak upragniona...
Złość. Adrenalina. Życie.
Żył.
          Will ciągnął go po ziemi, przedzierając się z ledwością przez ostre zarośla ― Hannibal czuł na twarzy ich kolce, ale nie sprawiały mu bólu. Przy eksplozji rozdrażnienia, które fundowało mu ugryzienie węża i ślady po wybatożeniu, te drobne zadrapania stały dla niego na równi z głaskaniem po głowie.
Jedna ze stóp, odzianych w absurdalnie kolorową skarpetkę, zagłębiła się w ziemi, przeciągając po niej z ledwością swój ciężar. Jej właściciel szlochał głośno ― Hannibal pomyślał mimowolnie, że w całym swoim życiu nie słyszał równie żałosnego i rozpaczliwego płaczu.
Poderwał z wysiłkiem głowę i spojrzał na niego spod przymrużonych powiek, walcząc ze światłem zachodzącego słońca.
― Will ― wychrypiał z wysiłkiem, próbując poruszyć dłonią. Był jednak tak odrętwiały, że nie potrafił się do tego zmusić.
Na szczęście jednak nie musiał ― młodzieniec zamarł nagle, wpół kroku (choć ciężko było nazwać tę rozpaczliwą formę czołgania krokami) i popatrzył na niego, jakby zobaczył ducha.
Musiał być pewien, że Hannibal nie żył. Ta myśl sprawiła, że poczuł nadchodzącą falę czułości, przebijającą swą mocą jego ból i gniew.
― H-hannibal...? ― Usłyszał jego nieśmiałe jąkanie, a potem ziemia przybliżyła się i poczuł na twarzy chłodne, wilgotne dłonie. Twarz Willa, podobnie jak jego własna, pokryta była czerwienią i czymś jeszcze. Czymś mało przyjemnym. Hannibal uśmiechnął się spękanymi wargami i wreszcie udało mu się zmusić dłoń do wyciągnięcia się w górę, by musnęła jeden z gładkich policzków.
― Nigdy tego... nie popierałem ― wydusił z siebie z wysiłkiem ― ale będziemy zmuszeni do zatelefonowania do mojego znajomego. Ktoś musi nas stąd zabrać, Will ― dodał stanowczo, nie przestając gładzić delikatnej skórę jego policzka.
― Oczywiście - usłyszał w odpowiedzi łagodny szept i poczuł, jak jego dłoń została otoczona przez tę drugą, mniejszą, należącą do jego ukochanego. ― Znasz jego numer?
No, tak... Jego telefon został dosłownie zmiażdżony przez Dusiciela.
To właśnie w takich chwilach Hannibal wręcz błogosławił swoją niepowtarzalną pamięć.
          Rytmiczne pikanie maszyn i sterylny zapach, uświadomiły mu, że znajdowali się już w szpitalu. Prywatnym szpitalu, należącym do jego dawnego znajomego, który ze względu na parę spraw przeszłości, był mu winien porządną przysługę.
Wciąż nie mógł nawet pomyśleć o tym, ile mieli szczęścia. Gdyby nie to, gdyby nie to wszystko... Kto wie, kto mógł to wiedzieć.
― Mieliście dużo szczęścia ― Thomas uśmiechnął się przyjaźnie i sprawdził prędkość, z jaką płyn z kroplówki przedostawał się do jego żył. Ubrany w biały fartuch, wyglądał niezwykle profesjonalnie i... Uspokajająco. Hannibal oddał uśmiech i zmusił się do przechylenia głowy w kierunku swojego małżonka.
Po sporej utracie krwi i niezliczonej ilości obrażeń, jego drogi Will nie wyglądał najlepiej ― bladą twarz zdobiły siatki bruzd, pod oczami widniały niemalże czarne cienie, kontrastujące z niezdrową bielą skóry.
I tak w jakiś sposób wydawał mu się pociągający, niepowtarzalny ― nawet z tymi sińcami miał niezwykle proporcjonalną, przystojną twarz. Pełne wargi, pomimo swej sinej barwy, wciąż układały się w sposób zachęcający do całowania.
― Dziękuję ci za pomoc, Thomasie ― odezwał się krótko, czując, że nie mógł już dłużej walczyć z sennością.
― Nie masz mi za co dziękować ― usłyszał oszczędną odpowiedź i westchnął z ulgą, gdy mężczyzna zgasił światło, pozostawiając ich w spokojnej, przepełnionej odgłosem maszyn ciemności.
Nie miał sił, by myśleć teraz o tym, co ich czekało.
Byli bezpieczni, on i jego Will. Byli bezpieczni i mogli odpocząć.
Ta jedna rzecz była jedyną, która miała w tej chwili znaczenie.


Koss Moss - 2017-12-17, 02:37

          Jeszcze zanim Hannibal zasnął, poczuł, jak zimne, szczupłe palce sięgają z drugiego łóżka ku jego dłoni, oplatając ją, ściskając.
Will odetchnął chrapliwie, położył kciuk tam, gdzie mógł czuć puls mężczyzny i zamknął oczy, wtulając obolały, zabandażowany policzek w poduszkę.
Jak… dobrze.
          Cerkiew trzeba było uprzątnąć, a przynajmniej usunąć z niej zwłoki i większość krwi, aby po prostu nikt nie zorientował się, że doszło tam do morderstwa – w miejscu, w którym było tak wiele śladów. To skłoniłoby wszystkich do poszukiwania Morderczych Małżonków właśnie tu, w Norwegii. Tego musieli uniknąć.
Pomógł im Thomas. W zamian dostał zdrowe, bardzo cenne organy. W lodówce Hannibala znalazło się wszystko to, czego nie zabrał lekarz.
Wystarczy na ich ucztę. Na wiele, wiele posiłków.
Will nie mógł wyprzeć z pamięci tego, co poczuł, gdy zobaczył go tam na stole, związanego, złamanego, zniszczonego. Nie mógł wyprzeć z pamięci tego, co poczuł, kiedy myślał, że to koniec Hannibala Lectera.
Nie do końca mógł wybaczyć mu tę nieostrożność, tę chęć zabawy, która doprowadziła ich do takiego stanu, która była bezpośrednią przyczyną, z jakiej znaleźli się w takiej sytuacji, ale najważniejsze było, że obaj żyli.
Tak niewiele brakowało.
Z trudem ciągnąc, jak sądził, ciało Hannibala ku samochodowi, młodzieniec nie wiedział, co zrobi dalej.
Czy tylko dociągnie go do samochodu, usiądzie w błocie, oprze się o drzwi i ułoży sobie głowę mężczyzny na podołku, a potem powoli zanurzy się w ciszy strumienia i zostanie już tak na zawsze, aż przypadkowy spacerowicz odnajdzie dwa rozkładające się ciała, wtulone w siebie, połączone.
Czy zabierze go do domu, poćwiartuje i będzie zjadał kawałek po kawałku, próbując wypełnić pustkę, a gdy zje ostatni skrawek jego ciała, gdy okaże się, że nie był w stanie zapełnić luki, którą pozostawił Hannibal Lecter, targnie się na swoje życie w jakiś ironicznie romantyczny sposób.
Nie wiedział, ale na szczęście nie miał okazji się dowiedzieć.
Od tamtego dnia wiele się zmieniło. Will nie tylko nie odstępował Hannibalowi na krok, ale przy każdej okazji zbliżał się do niego znacznie bardziej niż wcześniej. Kiedy siadali obok siebie na kanapie, opierał się o doktora Lectera, układał głowę na jego ramieniu, czasem przekładał rękę przez jego brzuch, wiedząc, ile bliźniących się ran jest pod garniturem.
Spali razem. Zawsze. Każdego dnia. Codziennie wieczorem Will sam przychodził do jego sypialni, wsuwał się w pościel i czekał aż mężczyzna wróci spod zimnego prysznica, by ułożyć głowę na jego chłodnej piersi i objąć go szczupłym, pooranym bliznami ramieniem.
Nigdy już go nie wypuści.
Dusiciel nie mógłby schwytać Hannibala, gdyby jechali wtedy razem. Ponieważ razem byli silni, a osobno… najwyraźniej trudno było im teraz funkcjonować.
          Pierwszego dnia, gdy wrócili do domu i Hannibal przygotowywał dla nich kolację z piersi Dusiciela, Will wpatrywał się w niego jak w objawienie, niby próbując czytać gazetę, ale tak naprawdę cały czas odbiegając od niej wzrokiem ku Lecterowi.
  ― Tamtego dnia ― odezwał się cicho ― coś zrozumiałem.
Hannibal uniósł głowę znad obrabianego umiejętnie mięsa z miną, która nie wyrażała zbyt wiele.
  ― Zrozumiałem ― kontynuował Will głosem niskim i pełnym źle skrywanych emocji ― że gdybyś umarł, wcale bym się od ciebie nie uwolnił. Moje życie stałoby się przedłużoną agonią, odroczonym wyrokiem śmierci. Zjadłbym cię… a później ze sobą skończył. Nie mogę żyć bez ciebie, Hannibalu Lecterze.
Hannibal zwrócił się w jego stronę. Popatrzył z powagą, wielką powagą. Will nie dostrzegł na jego obliczu ani cienia pełnego samozadowolenia uśmiechu, najmniejszego znamiona satysfakcji, choć przecież musiał czekać na takie słowa.
  ― Przepraszam, Will ― wychrypiał. ― Już nigdy więcej nie dopuszczę do takiej sytuacji.
Will przełknął ciężko ślinę, a potem odsunął hałaśliwie krzesło i podszedł do mężczyzny w kolorowych skarpetkach. Ignorując nóż w jego dłoni, zarzucił mu ramię na szyję, na której wciąż widać było ślady po sznurze, ujął Hannibala za podbródek i pocałował… Nie, to Hannibal go pocałował, to Hannibal obniżył głowę i pierwszy przycisnął wargi do jego ust, ale to było bez znaczenia, gdy splotły się ich języki.
Odkąd wkroczyli na ten etap, w którym było już miejsce na takie gesty, na seksualność, cielesność i pocałunki, Will coraz częściej i coraz bardziej instynktownie zbliżał się do Lectera właśnie po to, by połączyć się z nim w ten sposób.
Po chwili Will odsunął się minimalnie od cienkich, ciepłych warg i rozchylił powieki.
  ― Oczywiście, że dopuścisz ― wyszeptał, ale bez pretensji. ― Lubisz się bawić i balansować na krawędzi, udowadniać sobie, że jesteś silniejszy i lepszy od wszystkich. Ciągle kusisz los. Zginiemy przez to obaj, zobaczysz.
Zamrugał; równocześnie dwie łzy spłynęły po jego bladych policzkach, ale oblicze młodzieńca pozostało na pozór kamienne.
  ― Nieważne ― uciął nagle, bo samo myślenie o tym okazywało się nie do zniesienia. Chwycił jeden z noży wystających ze stojaka i uniósł go między ich ciała. ― Powiedz mi, co mam zrobić.


H.K.M. - 2017-12-17, 03:22

         Dni mijały, jeden za drugim, podczas gdy państwo Floris starali się powrócić do normalności ― z początku Hannibal myślał, że będzie to prostsze, niż przypuszczał, ale z biegiem czasu, uświadamiał sobie, że jego prawda przedstawiała się, niestety z goła odwrotnie.
Zaczęło się na tyle niewinnie, że nawet jako doświadczony psychiatra, doktor Lecter miał poważne problemy z dostrzeżeniem źródła problemu ― owszem, zauważył, że Will trzymał się go jeszcze bliżej, bardziej kurczowo i nieustępliwie, niż dotychczas, ale rozumiał jego zachowanie ― on sam także potrzebował upewniać się, że wszystko było z nim w porządku, że nie musiał się o niego martwić.
Spali więc w jednym łóżku, a czasem brali nawet razem prysznic ― wszystko to tylko po to, by pozwolić Willowi przyzwyczaić się do myśli o bezpieczeństwie, by młodzieniec zrozumiał wreszcie, że nic im nie zagrażał.
Mijały jednak kolejne tygodnie, a sytuacja nie ulegała zmianie ― wręcz przeciwnie, bliskość chłopca stała się tak wymowna, że momentami Hannibal odnajdywał ją jako natarczywą ― działo się tak pierwszy raz, ponieważ Will należał do osób, które nigdy nikomu się nie narzucały ― był samodzielną i niezależną istotą, potrafił zająć się sobą, zatopić się w swoim świecie, pełnymi wizji i odległych wspomnień.
Nocami dręczyły go koszmary ― Hannibal otwierał oczy, odkrywając, że po raz kolejny został obudzony przez krzyk, cios, zadany nieostrożnie przez drżącą dłoń, lub piżamą przemoczoną przez pot nie należący do niego. Wiedział, że jego drogi przyjaciel w ten sposób odreagowywał zapewne traumę ― traumę, którą to on, Hannibal, samodzielnie sprowadził swoją głupotą na ich głowy. Dlatego też za każdym razem cierpliwie wybudzał go z nocnych wizji, tulił do swojej piersi, szeptał w ciemności tak długo, aż nie odczuwał wreszcie, że drobniejsze ciało przestawało drżeć i opadało bez sił w jego ramionach. I zapewniał go, utwierdzał, nieustannie przypominał, że byli już bezpieczni, ale to wszystko mijało się z celem.
Jego zmartwienia przybrały krytyczną wartość, gdy za dnia Will okazywał się być apatycznym i wycofanym ― przy jego poprzedniej wylewności i chęci utrzymywania kontaktu cielesnego, nagła obojętność przedstawiała się rażącym kontrastem.
Hannibal próbował z nim rozmawiać, podejść go w sposób naturalny i podstępem, ale nie potrafił wyciągnąć, co takiego nękało biedny umysł jego drogiego towarzysza.
I nagle ich dni zmieniły się diametralnie o sto osiemdziesiąt stopni ― wspólne posiłki przebiegały w całkowitym milczeniu, posiedzenia w salonie były bardzo krótkie, przepełnione pełną napięcia ciszą, zupełnie jakby obaj czegoś wyczekiwali, a noce...
Samotne, znowu ― Will powrócił do nawyku używania własnego łóżka, przestał nawet przychodzić, by życzyć mu dobrej nocy.
Hannibal wiedział, że nie mógł tak tego zostawić ― każdego dnia próbował jakoś się zbliżyć, zbadać źródło problemu, zajrzeć do udręczonego umysłu przyjaciela, ale pozostawał on równie zamknięty, co wcześniej. W końcu troska zaczęła ustępować miejsca irytacji, irytacja zaś zmieniła się szybko w paskudne uczucie przegranej.
Któregoś razu podczas jednego z posiłków, Hannibal wyciągnął swą dłoń, by musnąć palcami policzek swego ukochanego ― Will spojrzał na niego wówczas z przerażeniem tak wielkim, że Hannibal nie był pewien, czy kiedykolwiek widział go równie zdruzgotanym.
Młodzieniec odsunął się gwałtownie od stołu, zrzucając nieumiejętnie talerz z posiłkiem ― drogi dywan pokrył się resztkami kremowej zupy i grzanek, kieliszek z winem dołączył do niego wraz z przewróconym w pośpiechu krzesłem.
― W-Will? ― To właśnie wtedy, po raz pierwszy w życiu, Hannibal Lecter odkrył, że nie miał słów, że nie potrafił odpowiednio zareagować na to, co się wydarzyło. Siedział, zszokowany w swoim krześle i wpatrywał się rosnącymi oczyma w znikającą za drzwiami sylwetkę.
Czego obawiał się jego drogi przyjaciel, co było tak... Wstrząsające?
Najgorsze wydarzyło się jednak parę dni później, gdy późnym wieczorem, Hannibal przechadzał się po domu, zbierając z okien wszystkie zasłony. Był umówiony z dobrym znajomym, który miał zabrać je następnego dnia do pralni. Nacisnął klamkę do drzwi sypialni ukochanego i wkroczył do środka, trzymając po pachą piękny kosz ze złożonymi zasłonami.
Nie był przygotowany na to, co nastąpiło później ― poczuł jedynie mocne pchnięcie, które posłało go z powrotem na drzwi. Uderzył o ich powierzchnię potylicą tak mocno, że na moment pociemniało mu przed oczami, a kiedy je otworzył...
W akompaniamencie płytkiego oddechu, w jego ramię wbijany był nóż.


Koss Moss - 2017-12-17, 15:36

          Tamtego dnia w głowie Willa coś przeskoczyło, jego myśli wskoczyły na inny tor. Jego zachowanie bardzo się zmieniło. Najpierw, jak Hannibal zauważył, stał się natrętny jak dziecko lub pies, a chwilami wręcz irytujący. Jednak przy tym, co stało się później, doktor Lecter zatęsknił zapewne za czasem, kiedy nie mógł się od niego uwolnić.
Will zamknął się w swoim świecie. Zwykle reagował na polecenia; przychodził na posiłki, kiedy Hannibal zaglądał do jego sypialni, jego azylu, ażeby poinformować go, że nakrył do stołu. Nie chciał jednak rozmawiać. Zbywał przyjaciela półsłówkami, wzruszeniem ramion, westchnieniami. Gdy Hannibal próbował naciskać, zbliżać się i wypytywać, Will sztywniał i wpatrywał się w niego z nieopisaną trwogą, albo zadawał szybki cios i rzucał się do ucieczki, do swojej komnaty, do miejsca, w którym od samego początku Hannibal pozwalał mu znaleźć upragnione odosobnienie, jeśli młodzieniec go potrzebował.
Niezrównoważony. Will Graham stał się niezrównoważony. Coraz częściej miewał napady paniki z bliżej nieokreślonego powodu. Hannibal wiedział tylko, że to jego widok jest dla nich zapalnikiem. To na jego widok oczy Willa rozszerzały się do niemożliwych rozmiarów. Na jego widok młodzieniec wciskał się w ścianę, krzesło, cokolwiek, na czym siedział, obok czego stał. Na jego widok Will rzucał się do ucieczki, kiedy tylko mógł, a jeżeli nie miał, to na podobieństwo przerażonego zwierzęcia kulił się i odwracał od zagrożenia, albo odpowiadał rozpaczliwym, desperackim atakiem.
Ale te ataki nigdy nie wyglądały tak, jak dziś. Will nigdy jeszcze nie zaatakował Hannibala nożem. Nigdy nie targnął się na jego życie. Gdyby nie doskonały refleks i instynkt Lectera, ostrze przebiłoby jego pierś, a nie ramię.
Jak miał odebrać takie zachowanie w kontekście pamiętnych słów, które powiedział do niego Will, gdy wrócili ze szpitala?
„Moje życie stałoby się przedłużoną agonią, odroczonym wyrokiem śmierci. Nie mogę żyć bez ciebie, Hannibalu Lecterze.”
Jakąż traumę musiał przeżyć jego najdroższy przyjaciel, aby dokonać czegoś takiego?
I kogo musiał widzieć?
          Trafił demona, ponieważ ten zawył, zawył przeraźliwie, był ranny. Nie zdołał ugodzić w serce, ale miał szansę uciec, nim ten się podniesie.
W biegu wpadł na balustradę, zatoczył się, rzucił w dół po schodach, prawie z nich spadając. Przy drzwiach odwrócił się przez ramię i zobaczył go na szczycie schodów, ściskającego w dłoni kuchenny nóż.
Demon o jelenim porożu zaczął powoli schodzić ze schodów, nie spuszczając z niego oczu.
Will wydał z siebie zduszony okrzyk i przypadł do klamki. Szarpnął ją, ale nie ustąpiła, drzwi były zamknięte, a potwór coraz bliżej. Czarny demon nie śpieszył się, zbliżał się do niego jak drapieżca pewien, że zapędził ofiarę w kozi róg, że nie musi jej już gonić.
Will rzucił się w bok, do okna. Stratował je całym swoim pięknym, drobnym ciałem. W deszczu szkła i drewna wypadł na zewnątrz, gdzie legł na tarasie, cały zakrwawiony od szczęśliwie powierzchownych ran. Niezdarnie podniósł się z ziemi, odwrócił raz jeszcze przez ramię, zobaczył sylwetkę demona w rozbitym oknie, tak blisko.
Ślizgając się na oblodzonym ganku, rzucił się do dalszej ucieczki. Spadł ze schodków, przeturlał się po ziemi i pieszo, w samych skarpetkach rzucił się biegiem przed siebie, nie patrząc, gdzie biegnie, nie bacząc na zimno i ból, jaki zadawały kamienie i gałęzie, na które trafiały jego nogi; nie bacząc na zimno resztek śniegu i lodu. Wpadł w gąszcze i przedzierał się przez nie, już nie patrząc za siebie. Walczył o życie jak ptak zaplątany w sieć, szarpał się rozpaczliwie, gotów połamać sobie skrzydła i nóżki, gotów skręcić kark, byleby tylko się wydostać, byleby tylko rozerwać więzy.
Przewrócił się na lodzie i wciąż próbował wstać. Okoliczne płaty śniegu zabarwiły się na czerwono. Ślizgając się nieporadnie i ciągle potykając, trwał właściwie w miejscu, i w końcu zobaczył przy swej głowie parę czarnych, ogromnych kopyt.
Wrzasnął i rzucił się w drugą stronę. Padł na ziemię. Skulił się, zasłonił rękami głowę. Zesztywniał i niemal zupełnie znieruchomiał, jedynie jego ramiona poruszały się szybko i gwałtownie pod wpływem płytkich, chrapliwych oddechów.
Ze strachu zmoczyłby się, gdyby miał czym. To nie był normalny strach, nie był to nawet strach podobny do tego, który odczuwały ofiary uciekające przed Hannibalem i innymi mordercami. Will uciekał przed czymś, co przerażało go tysiąckroć bardziej niż którykolwiek zabójca, którykolwiek człowiek.


H.K.M. - 2017-12-17, 16:46

          Zranione ramię rwało ostrym, piekącym bólem, ale Hannibal nie mógł mu na razie poświęcić należytej uwagi ― z jego drogim przyjacielem działo się coś bardzo niedobrego i nie było już czasu na domysłu, nie było sposobności, by doktor Lecter to wszystko sobie poukładał, przemyślał i wystosował odpowiednie środki, dzięki którym mógłby wreszcie mu pomóc, załagodzić jakoś tę napiętą sytuację. Był na siebie wściekły, ponieważ nie zdążył i zdradliwa choroba, trawiąca umysł Willa Grahama, uprzedziła go z finalnym skutkiem, który odpisać można było jedynie jako tragiczny.
Zdążył wyłowić spojrzeniem drobne ramiona, napierające na okno z taką siłą, że przez chwilę Hannibal nie mógł wyjść z podziwu ― Will nie należał do słabowitych młodzieńców, ale to, co zrobił z oknem, to z jaką łatwością wybił jego szybę... Hannibal jeszcze nigdy nie widział go w takim stanie.
Rzucił się za nim w pościg, z krwawiącą raną, w samych skarpetkach, posuwając się ostrożnie na lodzie ― walczyli teraz z własnymi ciałami, starając się utrzymać na śliskiej powierzchni jakąkolwiek równowagę.
To Will przewrócił się pierwszy, ale nie oznaczało to końca pościgu ― drobne ramiona wystrzeliły w górę, osłaniając resztę ciała, tak jakby od samego patrzenia doktor Lecter mógł mu wyrządzić ogromną krzywdę. Młodzieńcza pierś unosiła się prędko w panicznie płytkich wdechach, zęby szczękały od siebie, a błękitne tęczówki uwięzione były za zaciśniętymi powiekami.
Hannibal zadrżał wyraźnie, walcząc z uczuciem szoku ― w momencie, gdy pochylał się nad przyjacielem, by unieruchomić go i przemówić do rozsądku, zastanawiał się poważnie, czy aby na pewno dobrze postępował. Jeśli z jakiegoś powodu, Will bał się go do takiego stopnia, jeśli przerażenie to nakazywało mu dokonywać tak... Drastycznych kroków, ranić jego, siebie i wszystko dookoła, był też prawdopodobnie zdolny do tego, by zażarcie walczyć o swoje życie, nawet jeżeli w rzeczywistości nie istniała żadna realna obawa, którą mógł się kierować.
Odrzucił za siebie nóż, daleko w śnieg i odetchnął przez nos, przygotowując się do unieruchomienia chłopca ― wiedział, że musiał wykazać się dużą ilością zwinności i sprytu, by tego dokonać, ale ponad wszystko liczył, że jego przewaga pod względem wzrostu i masy, okaże się niezwykle użyteczna.
Pochylił się więc i przypadł do szczupłego ciała w jednym skoku, zmuszając Willa do przeturlania się z nim po lodzie. Teraz, gdy przerażony młodzieniec wyrywał mu się z uścisku, niczym usidłana zwierzyna, Hannibal wiedział, że miał niewiele czasu do działania. Zacisnął swoje ramiona wokół płaskiej klatki piersiowej i trzymał.
― Puść mnie ― usłyszał zniekształcony przez chrypę głos, który z ledwością potrafił odnaleźć, jako ten należący do jego przyjaciela. ― Zostaw, puszczaj, puszczaj mnie!
Hannibal nie puszczał ― wręcz przeciwnie ― z każdą sekundą zaciskał ramiona coraz mocniej, aż z gardła młodzieńca nie wyrwał się żałosny, przepełniony bezbrzeżną rozpaczą szloch.
Musiał zrozumieć, że (przed czymkolwiek uciekał) jego ucieczka nie powiodła się i w jego mniemaniu, wiązało się to już pewnie z najgorszym.
W rzeczywistości Hannibal zmusił się, do dźwignięcia na nogi, z drżącym ciałem przyciśniętym kurczowo do jego własnego serca. Mógł wyczuć pod przedramieniem puls swego towarzysza, zdecydowanie zbyt prędki, oscylujący na granicy skandalicznie wysokiego zagrożenia zawałem.
Działał szybko ― dostał się do domu najszybciej jak tylko potrafił; pierwszą rzeczą, którą się zajął, było wyciągnięcie z szuflady długiego sznura. Trzymał go tylko na wszelki wypadek, w gwoli przesadnej przezorności, która wiele razy ― tak, jak i w tym przypadku ― uratowała mu życie.
Związał przeguby ukochanego i zaciągnął go do swojej sypialni, rzucając na środek ogromnego łoża.
Nie posiadał w domu zbyt wiele leków na uspokojenie. Miał za to niezwykle pokaźną kolekcję psychotropów i narkotyków, absolutnie zakazanych w tym i wielu innych krajach.
Wiedział, że podawanie substancji chemicznych, było w przypadku Willa nieco... Niebezpieczne, zdecydował się więc zaparzyć mu wywar z Argyreia'i nervosy ― roślina miała przyjemne działanie halucynogenne i uspokajające, człowiek stawał się po niej wyjątkowo podatny na sugestie, kierowanie jego wizjami przebiegało niemalże bezproblemowo.
Stojąc w kuchni i nalewając do filiżanki płyn o delikatnie bursztynowym zabarwieniu, Hannibal wiedział jednak, że nie mógł poić swego ukochanego przyjaciela powojem hawajskim...
Obaj potrzebowali czegoś z goła innego, czegoś, za czym każdy z nich musiał podświadomie tęsknić od dawien dawna, ale nie mieli w sobie tyle zaparcia, aby powiedzieć o owym pragnieniu na głos.
Doktor Lecter zamierzał powrócić do ich wieczornych terapii.
           ― Will? ― Przesunął dłonią po chłodnym już czole i przyłożył kciuk do żyły na nadgarstku, mierząc naprędce puls; na szczęście okazał się on zadowalający ― nieco podwyższony, nie stanowił już żadnego zagrożenia.
― Will ― powtórzył, pochylając się nad nim niżej. Pogładził szczupłą twarz, zmuszając młodzieńca do otworzenia oczu. ― Czy wiesz, gdzie się znajdujesz? Wiesz, kim jesteś?
Wreszcie na niego popatrzył; niezbyt przytomnie i spod półprzymkniętych powiek, ale złapał z nim kontakt wzrokowy. Hannibal miał ochotę odetchnąć głośno, ale nie chciał, by jego drogi towarzysz dowiedział się, jak bardzo się o niego martwił.
― W domu ― usłyszał jego słaby szept. Był niewiele głośniejszy od tchnienia, ale to absolutnie wystarczało. ― Nazywam się Viggo Floris i... jestem w domu.
Zmusił się do bladego uśmiechu i pogładził ostrożnie jego wilgotne czoło, odgarniając na bok jeden z ciemnych loków.
― Musisz ze mną porozmawiać, Viggo ― podjął grę, uznając ich małżeńską grę za niezwykle bezpieczną wobec problemu z poczuciem stabilności swego rozmówcy. ― Musisz powiedzieć mi, co takiego się dziś wydarzyło, Co dzieje się z tobą od wielu dni. Dość już przemilczałeś, nie uważasz? Powinienem wiedzieć, jako twój mąż, co takiego cię trapi.


Koss Moss - 2017-12-17, 17:29

          Świat lekko wirował, kolory były przydymione, a kształty niewyraźne, ich kontury rozmyte, wygładzone. W uszach Will słyszał szum, ale nie był to ten inwazyjny, niepokojący szum, który powodowała krew w uszach, gdy człowiek znalazł się pod wpływem adrenaliny. Było tak, jakby zanurzył się w spokojnym strumieniu, a ciepła woda obmywała łagodnie jego skronie.
Przymknął oczy, przez chwilę nie mogąc się oprzeć pokusie, by zanurzyć się głębiej, aż ciepła, gęsta maź wedrze mu się do nosa i ust i wszystkich otworów ciała, ale wtedy usłyszał w uchu ochrypły głos – ten sam, który słyszał w umyśle każdego dnia.
  ― …się znajdujesz? Wiesz, kim jesteś?
Uchylił powieki i rozejrzał się nieprzytomnie. Zobaczył światło wpadające przez okno, poczuł nagle bardzo intensywny zapach świeżej, niedawno wypranej pościeli, i chłód obrączki na swoim palcu.
Przebiegł wzrokiem po suficie, i nagle zauważył ciemny kształt. Zmarszczył leciutko brwi, choć jego twarz była do tego tak nieskora, tak płynna, rozluźniona, i przyjrzał się uważniej, aż mgła rozmyła się lekko, aż nie zobaczył przystojnej twarzy dojrzałego mężczyzny, który pochylał się nad nim i… gładził jego twarz – to nie woda – dłonią… z chłodną obrączką na palcu.
To jego mąż.
Viggo uśmiechnął się łagodnie.
  ― W domu ― szepnął, co przyszło mu z trudem. Wszystkie jego mięśnie były jakby pogrążone we śnie, otępiałe, i każdy ruch, każde napięcie jakiegokolwiek mięśnia wymagało od niego ogromnego wysiłku. ― Nazywam się Viggo Floris i… jestem w domu.
  ― Musisz ze mną porozmawiać, Viggo ― powiedział Nikander spokojnym, troskliwym tonem. ― Musisz powiedzieć mi, co takiego się dziś wydarzyło, co dzieje się z tobą od wielu dni. Dość już przemilczałeś, nie uważasz? Powinienem wiedzieć, jako twój mąż, co takiego cię trapi.
Will utkwił spojrzenie w obliczu mężczyzny. Wyraz jego twarzy był pogodny, źrenice błękitnych oczu rozszerzone, różowe usta delikatnie wygięte w ospałym półuśmiechu.
Zapragnął dotknąć swojego męża, tak jak on dotykał jego, ale wtedy coś przytrzymało jego nadgarstek.
  ― Mm, ale puść mnie… ― spojrzał powoli w dół i zobaczył sznur. Rozchylił wargi, ale nie wydawał się przestraszony. ― Czemu jestem… związany?
  ― Wydaje mi się, że doświadczyłeś dzisiaj przykrego ataku paniki ― odpowiedział Nikander. ― Widziałem w twoich oczach czysty strach, twój umysł spotkał się zapewne z bardzo przykrym rodzajem wizji. W akcie desperacji, podczas ucieczki przed koszmarami, wyskoczyłeś przez okno. Muszę dodać, że było zamknięte, Viggo. Sam chyba rozumiesz, że nie mogłem ci pozwolić na trwanie w takim stanie bez odpowiednich środków zabezpieczeń.
Viggo zamrugał. Mięśnie jego spokojnej, rozluźnionej twarzy drgnęły, wargi poruszyły się nerwowo.
Zmartwił się. Zmartwił bardzo mocno.
Przez chwilę różne wyrazy pojawiały się na młodym obliczu, nieraz zupełnie ze sobą sprzeczne.
Gdy Nikander o tym powiedział, przypomniał sobie. Przypomniał, że wpadł na okno na dole, taranując je własnym ciałem i zatoczył się na śniegu, zostawiając plamy krwi, i…
Zaczął szybko mrugać, w dużych oczach zamigotał przestrach, zagubienie. Oddech zrobił się płytki, puls znacznie przyspieszył.
Nikander przyłożył mu dłoń do policzka i pogładził po nim czule.
  ― Nie musisz się obawiać, Viggo. Jestem przy tobie. Jeśli poczujesz się na to gotowy, rozwiążę cię i porozmawiamy.
  ― Przepraszam. To musiało być straszne. Chciałbym cię przytulić ― powiedział Viggo, napinając lekko ręce.
Nikander popatrzył na niego krótko, a potem pochylił się i zaczął go odwiązywać: najpierw nogi, później ręce.
Na początku Viggo się nie poruszył. Dopiero po dłuższej chwili przesunął w końcu szczupłą dłoń po gładkiej pościeli. Zamknął oczy, starając się uspokoić oddech.
Nic się nie działo, Nikander był obok. Jakże musiał się czuć, kiedy Viggo wyskoczył przez okno; jakże musiał być przejęty.
Powoli, z dużym trudem zmusił mięśnie do wykonania pracy i podniósł się do siadu. Potem wyciągnął ręce do swojego męża. Objął go za szyję, ułożył głowę przy jego szyi. Wplótł chude palce w ugładzone włosy mężczyzny. Odetchnął, pozwalając ciału na powrót się rozluźnić. Szum w dalszym ciągu wypełniał jego uszy – jakby byli nad morzem lub pośrodku wichury, ale w bezpiecznym domu.
  ― Kocham cię i nie chciałem cię zmartwić ― szepnął. ― Niestety, choć bardzo bym chciał to wiedzieć, mój najdroższy, ja… nie pamiętam, co mnie wystraszyło.


H.K.M. - 2017-12-17, 18:21

          Hannibal uśmiechnął się blado, pozwalając Willowi wtulić się ufnie w jego ciało ― słowa, które przed chwilą popłynęły z kształtnych warg, uświadomiły mu, że sytuacja, w której się znajdowali, przyniosła mu bardzo ciekawe możliwości.
Mógłby się zaprzeć i powoli wytłumaczyć zagubionemu młodzieńcowi, w jakiej sytuacji się znajdował ― opowiedzieć mu o tym, kim naprawdę był, co takiego się wydarzyło, na jakich zasadach działało ich małżeństwo... Mógł mu opowiedzieć o gestach, na które sobie pozwalali, o wyznaniach, które nie padły między nimi przez tyle lat, a które teraz zawisło ciężko w powietrzu, sprawiając, że po kręgosłupie doktora Lectera popłynął przyjemny dreszcz.
A jednak nie chciał tego robić ― ze stanu, w którym znajdował się jego drogi przyjaciel, płynęła niezbita sposobność do wyciągnięcia z niego wszystkiego, o jego lękach, do sprowokowania go, by ujawnił (mniej lub bardziej świadomie) wszystkie swoje tajemnice.
Hannibal miał przed sobą okazję do ostatecznego zgłębienia skomplikowanego umysłu Willa Grahama, miał ją na wyciągnięcie dłoni i nie, nie zamierzał jej odrzucać.
Kiedy życie ofiarowało mu szansę do zrobienia czegoś niecodziennego, Hannibal przyjmował ją z otwartymi ramionami. Choć to, co robił, wydawać się mogło z goła nieetyczne, nie miał przecież złych intencji. Robił wszystko z myślą o dobrym zdrowiu swego drogiego małżonka.
― Nie musisz się tym na razie martwić ― szepnął miękko, całując go czule w czubek głowy. Przytulił sobie szczupłe ciało do szerokiej piersi, zerkając z ukosa na rozdarty i przemoczony całkiem od krwi rękaw koszuli; zarówno on, jak i Will, lepili się cali od krwi.
Musiał przyznać, że jej czerwona barwa, towarzyszyła im nieustannie, odkąd tylko się poznali ― ciężko było mu sobie przywołać do wspomnień miesiąc, podczas którego nie doświadczył słodko-metalicznego zapachu posoki.
― Zajmijmy się na razie kwestią twoich zadrapań ― zaproponował, przesuwając dłonią po łuku szczupłych pleców. ― Potem zrobię nam kolację i postaramy się to przedyskutować, w porządku?
Will uniósł głowę i popatrzył na niego z czystym zachwytem, a potem skinął głową i uśmiechnął się tak pięknie, jak jeszcze nigdy się nie uśmiechał.
          Zadbał o to, by każde z poważniejszych skaleczeń jego drogiego męża, zostało oczyszczone i zabezpieczone drobnymi opatrunkami ― blada twarz, pokryta nimi w paru miejscach, sprawiała, że jego drogi Will kojarzył mu się teraz z nieporadnym chłopcem, który całkiem niedawno doświadczył swojego pierwszego upadku z roweru.
Teraz, gdy spokojny i czysty, siedział przy blacie, podczas gdy Hannibal zajmował się krojeniem uwędzonego mięsa na cieniutkie kawałki, poczuł, że po raz pierwszy od bardzo dawna, ogarnął go spokój. Stan, w którym jego drogi przyjaciel znajdował się przez ostatnie tygodnie, najwyraźniej wpłynął w jakimś stopniu i na doktora Lectera ― od dawna nie miał bowiem równie doskonałego humoru, co teraz.
Przesunął ostrzem noża wzdłuż uwędzonego mięsa i uśmiechnął się, zadowolony, gdy tuż nad jego brzegiem, pojawił się stopniowo idealnie cienki kawałek ― Hannibal już teraz wyczuwał jego słony, wyrazisty aromat, który sprawiał, że stawał się głodny.
― Viggo, nakryj, proszę do stołu ― pochylił się, by sięgnąć po idealnie zachowane kwiaty dębika, nazywanego przez norwegów dumną nazwą "reinrose" i wstęgami tymianku, nadającym mięsu jeszcze bogatszego zapachu.
Kątem oka obserwował poczynania swego małżonka ― wyglądał na tak spokojnego i zadowolonego, że trudno było uwierzyć, jak zachowywał się zaledwie półtorej godziny wcześniej. Hannibal odprowadzał spojrzeniem ciemnych oczu każdy ruch szczupłej dłoni, każdy uśmiech, w którym wykrzywiały się pełne wargi.
Wreszcie przyszła pora na postawieniu na stole dania głównego ― pozwolił sobie również zapalić parę świec, czyniąc ich wspólną kolację jeszcze bardziej uroczystą.
― Wznoszę toast z twoje zdrowie, Viggo ― oświadczył poważnie, unosząc w górę napełniony czerwonym winem kieliszek. ― Chciałbym, abyś już nigdy więcej nie musiał doświadczać żadnych przykrości i wrócił w pełni do sił. Pamiętasz, jak szczęśliwi byliśmy po ślubie?
Był zaskoczony, z jaką łatwością przyszło mu znowu to robić ― wlewać do chłonnego umysłu swego towarzysza nieprawdziwe informacje, mącąc mu w głowie, zatruwając myśli swoimi wpływami.
― Pragnę wrócić do tamtych czasów, widzieć cię znów tak uśmiechniętego i swobodnego ― kontynuował, przyzwalając skinieniem głowy na spożycie pierwszego łyku aromatycznego trunku.
Noga Dusciciela z Rise, przyprawiona teraz kwiatami, wylądowała w swych idealnych plasterkach na obu talerzach. Hannibal podsunął małżonkowi sosjerkę, opowiadając z pasją o składniach, które wykorzystał do stworzenia idealnego sosu żurawinowego, a jego mąż słuchał, śmiał się i wtrącał swoje niewinne, niekiedy wyjątkowo niepoważne uwagi.
I nagle wszystko było zupełnie tak, jak dawniej.


Koss Moss - 2017-12-17, 19:24

          Will był ospały, ale spokojny i pogodny, a przede wszystkim – głęboko przekonany, że nazywa się Viggo Floris, a Hannibal jest jego mężem. Otumanionego środkami młodzieńca tak łatwo było zmanipulować, przekonać do dowolnego działania, wmówić dowolną rzecz. Hannibal byłby w stanie przekonać go teraz nawet do położenia się na stole i przyzwolenia mu na pokrojenie się żywcem.
Było to bardzo niebezpieczne. Hannibal musiał dbać o to, aby Will przez jakiś czas nie spotykał się z nikim innym; by jego świat ograniczył się do Doktora Lectera.
Wreszcie Hannibal mógł spać spokojnie, z młodym ciałem przytulonym ufnie do jego torsu. Musiał tylko pamiętać, by co trzy godziny wstać i zafundować swojemu mężowi kolejną dawkę odbierającej trzeźwość umysłu substancji. W przeciwnym razie spokojny, uśmiechnięty Viggo zniknąłby na rzecz przerażonego i niebezpiecznego Willa.
Trzeciej nocy Viggo leżał wygodnie z głową na ramieniu Nikandra, owijając sobie wokół palców włoski na jego piersi.
  ― Wszystko miesza mi się w głowie. Czy tak będzie już zawsze? ― zapytał mrukliwie, w cichej zadumie, mając nadzieję, że mężczyzna jeszcze nie zasnął.
Nie. Nie zasnął. Odsunął go lekko od siebie i w półmroku zajrzał mu w oczy.
  ― To zależy, co masz na myśli, mówiąc „tak” ― wychrypiał.
  ― Bo widzisz… Budzę się tu… każdego ranka, w twoich ramionach… wdychając twój zapach, nie wiedząc, jaki jest dzień… W moim życiu… jesteś ty i… ty i… mam wrażenie, że nigdy nie było i nie będzie… niczego innego. Nic nie pamiętam, mój najdroższy. Nie pamiętam naszego ślubu, o którym mówisz tak piękne rzeczy, ani… co robiliśmy wcześniej, nie pamiętam żadnych ludzi, imion, tylko niewyraźne przebłyski. Jedynym, czego jestem świadom, jesteś ty, jest… to, że zawsze byłeś tutaj, obok… To mnie… to mnie niepokoi, Nikandrze.
  ― Jeśli twoim pragnieniem jest przypomnienie sobie wszystkiego, co wydarzyło się w twoim życiu… Znam sposób na to, by ci pomóc.
Viggo zamrugał ospale i wsparł się na łokciu. Uśmiechnął się łagodnie.
  ― Chciałbym przypomnieć sobie, jak i kiedy poznałem tak przystojnego, inteligentnego, szarmanckiego mężczyznę. Co popchnęło nas ku sobie. Czym sprawiłem, że postanowiłeś właśnie ze mną związać swoje życie, a teraz trwasz ze mną w mej chorobie. Ktoś taki jak ty… mógłby mieć każdego.
Hannibal wiedział, że z ust swojego Willa nigdy nie usłyszałby podobnych słów. Nie, gdyby mógł myśleć trzeźwo. Jego Will nigdy nie pytał, dlaczego. Doskonale wiedział, z jakiego powodu Hannibal wybrał właśnie jego. Ale teraz jego umysł nie pracował trzeźwo. Był nadzwyczaj otwarty i wielokrotnie spowolniony. Objął Viggo mocniej, uśmiechając się przebiegle i wiedząc, że w oczach przyjaciela ten uśmiech nie będzie wyglądał ani trochę podejrzanie.
  ― W takim razie zaczniemy od zwyczajnej rozmowy ― rzekł tonem, który zaniepokoił jego towarzysza. Łagodny uśmiech powoli spłynął z różowych warg młodzieńca, ustępując miejsca niepewności. Will zamrugał powoli, przyglądając się twarzy Hannibala, ale nie, nie był podejrzliwy, ufał bezkrytycznie wszystkim jego słowom, wszystkim sugestiom, które padały spomiędzy cienkich warg.
  ― Powiedz mi szczerze, czy stało się między nami coś bardzo złego? ― zapytał na granicy szeptu głosem drżącym i zmartwionym. ― Coś, co sprawiło, że przestaliśmy okazywać sobie miłość i patrzeć na siebie jak dawniej?
Zauważył bowiem, że nawet w sytuacjach zbliżeń jego najdroższy Nikander nie całuje go… i nie dotyka tak, jak mógłby, jak powinien dotykać mąż męża.


H.K.M. - 2017-12-17, 21:04

          Za dnia, jego drogi mąż wykazywał się niezwykłym spokojem i pogodą ducha ― poranki spędzali na wspólnych śniadaniach i rozmowach z filiżanką kawy, południa mijały im na spokojnej lekturze, bądź krótkich spacerach po okolicznym lesie, popołudnia przeznaczone były na słuchanie muzyki przy gotowaniu obiadów, wieczory zaś (w zależności od ich nastroju) na wspólnych kąpielach, bądź uroczystej kolacji.
To jednak nocami przychodził najcięższy okres, kiedy w targanym wątpliwościami umyśle Willa, budziły się kolejne pytania. Pytania, które za każdym razem stawały się coraz cięższe i wymagały od Hannibala coraz to nowszych kłamstw ― kłamał ostrożnie i bardzo uważnie, wierząc, że uda mu się powtórzyć każde jedno choćby i przez sen. Opowiadał Viggo o ich szczęśliwym małżeństwie, o niepozornych dniach i spacerach, o tym, jak bardzo kochał z nim jeździć na polowania i ile odnajdował radości w pozowaniu do szkiców jego obrazów.
Opowiadał o idealnie szczęśliwym życiu, którego nigdy nie mieli, zmierzając stopniowo do momentu, w którym miał to wszystko zburzyć za pomocą paru zdań ― przywołać nieistniejące wizje, ukazujące Willowi "prawdę", w której to on, właśnie on, niszczył wszystko, na co sobie zapracowali.
Gdyby ktoś kiedykolwiek odważyłby się go zapytać, zadać mu to jedno pytanie, na które nigdy nie potrafili sobie odpowiedzieć, Hannibal uśmiechnąłby się uprzejmie i odpowiedział dwoma, krótki słowami.
Dlaczego to zrobiłeś, Hannibalu? Co podkusiło cię do wyrządzania tak wielkiej krzywdy, osobie, którą kochasz?
Z ciekawości. Był po prostu ciekaw tego, co się wydarzy. Znowu.
          W pomieszczeniu panowała całkowita ciemność, rozświetlana jedynie przez specjalną lampę, której rozbłyski w dość konkretny sposób pozwalały mu wpłynąć na percepcję swego drogiego męża. Siedział w swoim fotelu, wpatrując się z gładką twarz z nieskrywanym zainteresowaniem. Napar z powoju hawajskiego przestawał powoli wystarczać ― Hannibal zmieszał go więc z mieszanką innych specyfików ― postanowił dodać do tryptaminy sporą dawkę empatogenów; czegoś, wydającego się być wręcz stworzonym dla Willa Grahama.
Czegoś, co miało pozwolić mu wbić do jego głowy każdą z wizji.
― Rozluźnij się, Viggo. Zamknij oczy ― wymruczał kojąco, nie spuszczając wzroku ze szczupłej twarzy ukochanego. ― Pomyśl o czymś przyjemnym, pozwól mi ruszyć za sobą w bezpieczne miejsce. Pomogę ci o wszystkim sobie przypomnieć. Pokażę ci prawdę.
           Nikander i Viggo siedzą w dawnym gabinecie pana Floris, w Maryland.
Rozmawiają o czymś nieistotnym, racząc się kieliszkiem wina.
― Uważam, że powinieneś ograniczyć swój udział w pomaganiu FBI ― mina Nikandra wyraża czystą powagę i troskę. ― To zaczyna cię przerastać, Viggo. Te halucynacje świadczą nie tylko o przepracowaniu, mogą być początkiem czegoś strasznego.
― Wiem, kim jestem ― odpowiada Viggo, parskając pobłażliwie. Zanurza wargi w winie i posyła Nikandrowi rozbawione spojrzenie. ― Jeśli miałbym z tym problemy, byłbyś pierwszą osobą, która by się o tym dowiedziała.
           ― Dowody jasno mówią, że za wszystkimi zbrodniami stoisz właśnie ty, Viggo! ― Jack Crawford przybliża się do młodzieńca, wyginając usta w wyrazie pogardy. ― Pogódź się z tym i pozostań przy opcji, że nie byłeś świadom dokonywanych czynów, a być może pozostawią cię w tym miejscu, darując ci miejsce, do którego powinieneś trafić już dawno temu!
― Nie jestem inteligentnym psychopatą, którego szukacie - warczy Viggo, przysuwając się wściekle do krat.
― Znowu zaczniesz opowiadać mi o tym, że za wszystkim stoi Nikander? Nikander Floris, który ryzykował własnym zdrowiem i karierą, by kryć cię przede mną, przed Alaną, przed Freddie Launds?! O mały włos nie pozbawiłeś go życia, czy to ci nie wystarcza?!

          Will wyprostował się gwałtownie, oddychając bardzo szybko i płytko. Trzymał się za uszy, głowę, skronie. W oczach miał przerażenie, ale i przytłaczające zrozumienie. Nie trzeba było długo czekać, by pojawiły się w nich łzy. Błękitne spojrzenie odnalazło wzrok ciemnych oczu Hannibala i potok łez popłynął bladymi policzkami. Młodzieniec zaniósł się niekontrolowanym szlochem. Zapewne był wstrząśnięty tym, czego się dowiedział; zupełnie wytrącony z równowagi.
― Z-zabijałem ludzi - wydukał słabo. ― Och, Boże, zabijałem ludzi i próbowałem obciążyć ciebie, nic dziwnego, że zwariowałem, jestem potworem!
Hannibal podniósł się z fotela i zapalił światło, wyciągając ramiona, by jego drogi mąż mógł w nie bezkarnie wpaść. Łkając rozpaczliwie, próbował mu chyba tłumaczyć, jak bardzo żałował tego, co zrobił i jak mocno pragnął cofnąć czas, ale Hannibal nie był w stanie zrozumieć do drugiego słowa z tego płaczliwego bełkotu (odautora:wow, chyba pierwszy raz w ten sposób, nie odwrotnie). Był cierpliwy, a jego szept kojący, ale wszystko mówiło mu, że tego dnia nie powinien już pozwalać sobie na więcej.
― Może to dobry moment na przerwanie sesji? ― Zaproponował, wzdychając nieszczęśliwie. Nie potrafił ukryć, że miał co do tego dnia inne plany, ale nie zamierzał wyrządzać Willowi większej krzywdy, niż było to konieczne. Mieli w końcu dużo czasu, by...
― Nie, nie ― Viggo popatrzył na niego nieśmiało, kręcąc głową. Po jego policzkach ściekały wciąż łzy, ale kształtne wargi zaciskały się w wyrazie najprawdziwszej determinacji.
― Dobrze ― doktor Lecter przytaknął krótko, wracając na swój fotel. Jego mina zdradzała teraz fałszywe obawy, ból, trawiący serce. ― Chciałbym cię jednak ostrzec przed tym, że następne wspomnienia były o wiele, wiele gorsze. ― Pozwolił, by do jego głosu dostało się fałszywe, zachrypnięte brzmienie. ― Cokolwiek jednak zobaczysz, pamiętaj o tym, że jestem przy tobie. Jestem tu, Viggo. Możesz w każdej chwili do mnie wrócić.
           Viggo obraca się powoli, w jego dłoni pojawia się znikąd pistolet, wycelowany w sam środek czoła Nikandra. Pan Floris cofa się , przerażony, napotykając w końcu opór w postaci lodówki. Uderza w nią plecami, wydając z siebie suche sapnięcie.
Viggo unosi ramię.
― Czy to właśnie tym jesteś? ― Pyta Nikander, ledwie odnajdując w sobie odwagę na to, by się odezwać. Wie jednak, że musi to zrobić, musi, bo chce walczyć, bo kocha mężczyznę, którzy mierzy do niego z broni.
― Wiem, kim jestem ― warczy w odpowiedzi Viggo i przysuwa się jeszcze bliżej, zmuszając Nikandra do odchylenia głowy. Kwestia tego, że za chwilę naciśnie spust, jest już absolutnie pewna. ― Nie jestem mordercą, Nikandrze. Jack musi zrozumieć, że to nie ja. Nie pozwolę mu się zamknąć. Muszę dokończyć swoje dzieło. Muszę...
          Krwawią, ale to nie ma znaczenia ― udaje im się dotrzeć do jego domu. Viggo dyszy ciężko, Nikander nie pozostaje mu dłużny. Zapach kłótni wiruje wciąż w powietrzu ― drobnym ciałem młodzieńca wstrząsają dreszcze.
― Oddałem ci wszystko ― Nikander przysuwa się do fotela, spoglądając ukochanemu w oczy. ― Ucieknij ze mną, Viggo. Teraz, gdy nie wiedzą, który z nas jest mordercą, nie będę miał szans, by
― Nie chcę uciekać ― przerywa mu szorstko Viggo, obracając głowę w przeciwnym kierunku.
― Nie mogę podać się za ciebie Jackowi ― oponuje Nikander. ― To zniszczy mi życie.
― Wolisz, by zniszczyli moje? ― W głosie młodzieńca słychać tylko i wyłącznie pogardę. ― Mam dość uciekania, rozumiesz? Mam tego dość.
― Viggo, proszę... Pomyśl o mnie...
― Nie chcę już o tobie nigdy więcej myśleć, Nikandrze.

          Poprawił się w fotelu, uciekając spojrzeniem przed błękitnymi tęczówkami ― pozwolił, by po policzku potoczyła mu się jedna, samotna łza, gdy "walczył ze sobą", tłumiąc przykre emocje.
Chciał sięgnąć do kieszeni po chusteczkę, by otrzeć wilgotne dowody swego bólu, ale w tym samym czasie poczuł na twarzy dwa chłodne kciuki, zbierające łzy z taką delikatnością, jakby twarz Hannibala, wykonana była ze szkła.
― Nie będę nawet prosił, abyś wybaczył mi taki czyn, bo to niemożliwe. Ty... powinieneś mnie po tym wszystkim wyrzucić ― szepnął drżąco. ― Nie zasługuję na to, żeby z tobą być. dlaczego wciąż tu jesteś?
Nikander popatrzył na swojego męża, chłonąc widok jego przepięknej, zapłakanej twarzy ― utrwalał obraz drżących warg i wilgotnych rzęs, upajał się zapachem niepomiernego wręcz bólu.
― Tamtego dnia ― odezwał się wreszcie cicho ― coś zrozumiałem.
Will uniósł głowę, spoglądając na niego ze źle skrywaną nadzieją i zaciekawieniem.
  ― Zrozumiałem, że gdybyś umarł, wcale bym się od ciebie nie uwolnił. Moje życie stałoby się przedłużoną agonią, odroczonym wyrokiem śmierci. ― Hannibal zadrżał wyraźnie, roniąc jeszcze jedną łzę. Jego dusza promieniała, triumfując. ― Nie mogę żyć bez ciebie, Viggo.


Koss Moss - 2017-12-17, 21:45

          Viggo popatrzył na męża zmęczonym, pełnym bólu i trochę nieprzytomnym wzrokiem. Osunął się w końcu na kolana przed mężczyzną i oparł głowę na jego udzie. Cierpienie rozdzierało jego duszę. Nie zakwestionował ani jednego słowa Nikandra, spił zmyślne kłamstwa prosto z jego warg i uwierzył, że to on jest potworem, że to on zabijał.
Pamiętał swoje zbrodnie. Pamiętał wszystkie okropności, których dokonał z zimną krwią, z niewzruszonym sercem. Pamiętał, jak knuł i intrygował, jak wodził wszystkich za nos, jak uwiódł Nikandra tylko po to, by mieć alibi, jak wykorzystywał jego miłość dla swoich celów, gdy zaś Nikander odkrył prawdę, Viggo nie wahał się, nie starał nawet wziąć pod uwagę jego uczuć.
Viggo chwyta za szczęki i ciągnie je w przeciwnym do siebie kierunku. Rozszerza je tak długo, aż nie słyszy wreszcie charakterystycznego kliknięcia. Doktor Sutcliffe darłby się zapewne, gdyby mógł, ale nie może, to chyba dość oczywiste.
Chłopak zanosi się szlochem.
Zagłębia nóż, rozdzielając parujące na mrozie mięso. Pozwala, by dziewczyna patrzyła mu przy tym prosto w oczy. Za chwilę wyciągnie z niej płuca, musi tylko rozszerzyć szczeble żeber, wyłamać je, dostać się do środka.
Drobnym ciałem wstrząsają niekontrolowane dreszcze. Wspomnienia są chaotyczne, niespójne, niepoukładane chronologicznie. Przenoszą go z miejsca w miejsce, raz stoi w polu, nabijając młodą dziewczynę na jelenie poroże, innym razem skóruje mężczyznę, wywraca jego ciało na drugą stronę, składa w zmyślną rzeźbę niepodobną już do człowieka. Raz morduje w afekcie. Innym razem ze spokojem i precyzją w opanowanych dłoniach.
Ściskając w dłoni małą, okrągłą piłę, przymierza się do rozcięcia głowy Nikandra. Chce dostać się do środka, zobaczyć mózg, skosztować go, ponieważ ma taki kaprys, ponieważ Nikander nie zachował się tak, jak tego oczekiwał. Jack Crawford krzyczy. Do środka wpadają policjanci.
Viggo oddycha płytko i nierówno, wciskając głowę w udo nieruchomego mężczyzny, ale coś się zmieniło.
Zarżnie wszystkich, którzy stoją mu na drodze. Verger obudzi się z twarzą Cordella na swojej, to zabawne. Jego strażnicy padają jeden po drugim, nim którykolwiek zdąży podnieść alarm, ponieważ Viggo jest zły, Viggo długo czekał, długo był podjudzany w klatce dla świń. Pałac Vergerów tonie w szkarłacie…
Wynosi… najdroższego Nikandra… w swoich ramionach, nie zostawia go w środku, ma na niego inny pomysł.

  ― Kochałem cię ― chrypi w końcu słabo. ― Cały czas. Kochałem każdego dnia, i czułem zawód, ilekroć odwracałeś się ode mnie, ilekroć brakło mi pewności, że jesteś po mojej stronie, a nie Jacka Crawforda, mój drogi.
Odsuwa się i prostuje powoli, jego ciało wciąż unosi się i opada szybko przy każdym oddechu, ale uspokaja się coraz bardziej.
Wstaje z kolan z nieprzeniknioną twarzą. Przechyla głowę jak gad i opanowanym gestem poprawia rozchełstaną koszulę, zaczyna starannie zapinać guziki.
  ― Chciałem cię ukarać, pokazać ci swoją potęgę, utrzeć nosa. Pokazać, co się dzieje, kiedy ktoś myśli, że jest sprytniejszy ode mnie. Zamknąłem cię więc i uwolniłem, Nikandrze, ponieważ mogłem to zrobić. W pewnych momentach zachowywałeś się wobec mnie niewyobrażalnie grubiańsko.
Stoi wyprostowany, jego mina wyraża uprzejme zainteresowanie zmieszane z miernie ukrywaną wyższością; podbródek ma zadarty, spojrzenie – mimo rozszerzonych nienaturalnie źrenic – zaskakująco wyraźne, błyszczące.
  ― Rozumiesz przecież, że takie zachowania nie mogły pozostać bez mojej reakcji, Nikandrze.
Głos ma już zupełnie niski i ochrypły, zdarza mu się wypowiadać niektóre wyrazy w nietypowo miękki, niewyraźny sposób.
Już nie płacze.


H.K.M. - 2017-12-17, 22:35

          Przez wiele dni wydawało mu się, że nowy Viggo, którego stworzył przy pomocy psychotropów i sztucznie wywołanych halucynacji, pozwoli Willowi powoli wrócić do siebie, przyjąć do wiadomości, że był całkowicie bezpieczny, że ze strony Hannibala nie groziło mu absolutnie nic...
Po jakimś czasie zrozumiał jednak, że znów przesadził ― że z tego, co miało w zamiarach być niekonwencjonalną terapią, powstał niemalże odrębny byt. Byt łudząco podobny pana Lectera.
Teraz, każdego dnia zarówno Will, jak i Hannibal, oddawali się tym samym rozrywkom ― począwszy od czytania starych ksiąg, traktujących o filozofii, potrafili ramię w ramię, poddawać się tym samym czynnościom, kończąc w kuchni, na przygotowywaniu wspólnie kolacji.
Tygodnie bez nieporadności i chaosu jego najdroższego przyjaciela, przypomniały mu, jaka cenna była dla niego jego odmienność ― jak lubował się w poprawianiu każdego z krzywo pozostawionych przedmiotów, jak wiele radości dawał mu jego urywany śmiech i nieposłuszne loki (które odgarniał ostatnio uparcie do tyłu, czyniąc się w ten sposób bardziej eleganckim).
I nagle, ku swemu najwyższemu zdziwieniu, Hannibal zatęsknił za flanelowymi koszulami, za rozmowami o rodzajach przynęt, które pomagały złowić większe okazy okonia, za pytaniami o zupełnie przypadkowe rzeczy i zdarzenia...
Wiedział, że nadszedł czas na oddanie Willowi jego prawdziwej tożsamości ― wraz z tym założeniem, nadchodziła również perspektywa jego "przebudzenia". Przebudzenie oznaczało świadomość, świadomość z kolei zrozumienie.
Hannibal dobrze wiedział, że gdy Will Graham zrozumie, jak wielką krzywdę wyrządził mu jego przyjaciel, będzie absolutnie zdruzgotany. Młodzieniec nie mógł się przecież spodziewać, że nawet po tylu latach doktor Lecter gotów był dla swojej rozrywki poddać go kolejnym okropieństwom.
Nie potrafił odczuwać wyrzutów sumienia ― nocą, gdy leżeli obok siebie ramię w ramię, on i Viggo, Hannibal wpatrywał się w sufit, starając się zajrzeć do swego sumienia. Choć uparcie szukał tam skruchy, czegoś, co pozwoliłoby mu odnaleźć w tym wszystkim swoją winę, potrafił odczuwać tylko i wyłącznie swą potęgę. I uznanie, niepomierne pokłady uznania dla błogosławionego daru wszechstronnej empatii Willa Grahama.
Odkrywał wtedy, jak wiele stanowili oni obaj ― we dwoje nie mieli praktycznie rzeczy nie do pokonania. Uzupełniali się, tworząc wspólnie prawdziwego boga.
          Postanowił, że aby przywrócić swemu przyjacielowi jego drogocenne wspomnienia, będą potrzebowali odpowiedniej scenerii ― to właśnie dlatego bez wahania wykupił dwa bilety, dzięki którym mieli się przedostać do Włoch. Odwiedzić miejsce, gdzie zaczęło się i skończyło wiele rzeczy jednocześnie. Miejsce, które miało nieodzownie kojarzyć się im z poczuciem zdrady i wybaczeniem ― kontrastowym balansowaniem między tymi dwoma pojęciami, by nauczyć się specyficznej, trudnej do pojęcia sztuki kochania.
Poprawił się w fotelu i zerknął z ukosa na wpatrzonego w chmury małżonka ― Viggo przyglądał się z pogodnym zainteresowaniem ich białym rozlewiskom, przechylając głowy, gdy widok stawał się dla niego w jakiś sposób urzekający.
Hannibal dobrze rozumiał jego zachwyt ― sam także nigdy nie był przygotowany na ogrom uczuć, które wlewało w niego piękno natury. Do czegoś takiego nie dawało się po prostu przyzwyczaić.
― Mamy rezerwację w jednym z najlepszych hoteli ― wyznał mu z szarmanckim uśmiechem, pochylając się lekko, by złożyć na odsłoniętym czole przelotny pocałunek. Jedna ze stewardes spojrzała na nich z rozczuleniem, przeciskając się między rzędami foteli, by przekazać pasażerom ich zamówienia. ― Pójdziemy pozwiedzać muzea i galerie sztuki, nacieszymy zmysły towarami z górnych półek. Niewątpliwie będzie to odpoczynek pełen wrażeń.
Uśmiech pana Lectera przybrał nieco mroczniejszego wyrazu, gdy pomyślał o jednej, najważniejszej rzeczy, która wciąż czekała na jego przyjaciela.
Hannibal planował dla niego bowiem spotkanie z ich dawną znajomą. Ot, zwykłą kolację z nieco... Szalonym finałem.


Koss Moss - 2017-12-18, 00:11

          Po Willu było widać, że nie jest sobą, ale większość osób niemających o nich pojęcia brało pewnie jego stan za zwykłą ospałość spowodowaną zmęczeniem, brakiem snu. W samolocie Will nie dostał od Hannibala alkoholu, którego działanie mogłoby w połączeniu z psychotropami dać niespodziewane efekty, więc młodzieniec popijał tylko wodę. Głowę trzymało prosto i zachowywał stosowny dystans od Hannibala, a jednocześnie nie uciekał przed jego dotykiem i ustami, niekiedy kwitując je tylko oszczędnym uśmiechem.
Nie był do końca Hannibalem, ale ewidentnie wierzył, że dokonał tych wszystkich mordów, mało tego, zdystansował się od nich i trwał w przekonaniu o kontroli nad sytuacją.
Mógłby w tym stanie samodzielnie zaplanować zbrodnię, choć być może jej urzeczywistnienie nie skończyłoby się sukcesem przez wzgląd na przytępione zmysły i zacierające się obrazy. Z całej podróży Will zapamiętał tylko jedną twarz, twarz Hannibala Lectera, mimo że patrzył na wiele osób.
Z lotniska pozwolił się Hannibalowi wyprowadzić pod ramię, pozytywnie przeszli kontrolę, a potem wsiedli do luksusowej taksówki.
Szum i mgła stale towarzyszyły Willowi, a on zachowywał się i funkcjonował, jakby nie były niczym nietypowym. Nie pamiętał chwil, w których Hannibal klękał przed nim i delikatnie wstrzykiwał mu coś w zgięcie łokcia. Czasem tylko odruchowo, ale nieświadomie, dotykał się w miejscu, gdzie znajdowały się nakłucia, być może czując swąd lub delikatny ból.
Zwiedzali galerie i muzea. Will oglądał wiele obrazów, których barwy żyły i mieszały się ze sobą, tworząc niezrozumiałe, skomplikowane fantasmagorie.
Chodzili za rękę, Hannibal wdawał się w rozmowy z artystami i znawcami sztuki na wystawach, wobec ciekawskich stan Willa usprawiedliwiając przemęczeniem i tłumacząc, że jego najdroższy towarzysz mimo wszystko nie zgodził się przespać ich jedynego dnia w rozkosznej Florencji.
Will nie był chyba nawet do końca świadom, że są we Florencji i że rozmawiają z jakimiś ludźmi. Reagował tylko na dotyk i słowa Hannibala, szedł tam, gdzie został pokierowany, pił to, co podały mu znajome ręce, jadł to, co podsuwał mu mężczyzna, wysłuchiwał jego komentarzy na temat dzieł, ale prawdopodobnie nie rejestrował ich w pamięci. Ożywił się tylko przy Wiośnie Botticelliego. Chciał go dotknąć i zrobiłby to, gdyby Hannibal nie powstrzymał szczupłej dłoni na widok ochroniarza, który nie byłby tym zachwycony.
Chciał dotknąć postaci po prawej stronie obrazu, nimfy Chloris z kwieciem w ustach dotykanej powiewem Zefira. Obudziła jakieś skojarzenia, otworzyła jakieś drzwi. Znajoma twarz wśród tłumu obcych również powinna wywrzeć na Willu wrażenie, prawdopodobnie dużo mocniejsze niż obraz.
Dzień zwieńczyli wizytą w luksusowej restauracji. Hannibal odsunął Willowi krzesło, upewnił się, że młodzieniec zorientował się, że zasiadają przy stole. Zajrzał w błękitne oczy, a błękitne oczy spojrzały na niego. Różowe wargi wygięły się w półuśmiechu.
Biedny Will, był tak ogłupiony, tak bardzo skazany na wrażenia, które sprytnie wybierał dla niego Hannibal.
Viggo zamrugał półprzytomnie, rozejrzał się dokoła. Zorientował się, że Nikander zasiadł już po drugiej stronie stołu. Rozbawiło go, zamiast zaniepokoić, że nie wiedział, kiedy to się stało i jak znaleźli się w tym miejscu.
  ― A dla pana…? ― dobiegło go z oddali i spojrzał ze zdziwieniem na osobę, której cień padł na stolik, ale twarz była rozmyta. Nikander wpadł mu w słowo, zanim zdążył się odesłać.
  ― Wodę z miętą i cytryną.
Viggo zapatrzył się na sufit, który stanowiła spektakularna, zdobiona kopuła. Odchylił głowę, ułożył ją na oparciu krzesła. Jego grdyka poruszała się, kiedy wpatrywał się w mieniące się kolory i osobliwe kształty, zaciekawiony, rozbawiony.
Nawet nie zwrócił uwagi na trzecie nakrycie, które czekało na jeszcze jedną osobę.
  ― Viggo. Viggo… ― usłyszał zza mgły.
Opuścił głowę z rozmarzonym, ale ledwie dostrzegalnym uśmiechem, i popatrzył na Hannibala, który patrzył na…
Viggo zmrużył oczy. Ktoś siedział przy ich stole. Zamrugał intensywnie, ale wciąż o wiele wolniej niż mu się zdawało.
  ― Will. ― Kobieta była roztrzęsiona. Miała na sobie prostą sukienkę, włosy spięte w roztrzepany kok, oczy i usta podkreślone delikatnym makijażem; szykowała się na to spotkanie, stroiła się dla człowieka, który bez zawahania ją zostawił i przez tyle miesięcy nawet nie skontaktował z nią i z ich dzieckiem. ― Will, słyszysz mnie? Will!
Viggo znał ją, ale nie był przekonany, kim była. Utkwił w niej spojrzenie, potem przeniósł je na Nikandra. I znów na nią. Nie było w nim zrozumienia.
Roztrzęsiona Molly Graham zwróciła się do Hannibala, którego twarz wyrażała nieszczególnie skrywane ubawienie sytuacją.
  ― Co mu zrobiłeś? ― wydusiła. ― Mówiłeś, że jest chory. To… nie jest choroba! On nie kontaktuje z rzeczywistością, nie poznaje mnie!
  ― Nie każda choroba objawia się tak, jak to sobie wyobrażasz, Molly ― odpowiedział spokojnie Hannibal, kładąc jowialny akcent na jej imię. ― Przyznasz chyba, że jako psychiatra mam coś do powiedzenia na ten temat. To skutek przeżytej wcześniej traumy. Pozwól, że opowiem ci o tym ze szczegółami nieco później.
Do stołu podeszła kelnerka, podając wybrane wcześniej przez Hannibala przystawki. Na oczach Molly Will pochylił się lekko i powąchał talerz, zamykając oczy.
  ― Miał cię za przyjaciela ― sapnęła. ― Jak mogłeś, Hannibal.
  ― Hannibal ― powtórzył nagle Will, prostując się w swoim odczuciu pewnie dość szybko, ale w rzeczywistości bardzo, bardzo powoli, jakby był zanurzony w gęstej smole lub zastygającym cemencie. ― Hannibal Lecter?
Oboje Hannibal i Molly popatrzyli na niego ze skrajnie odmiennymi wyrazami twarzy. Na obliczu Lectera malowało się zainteresowanie przeplatające się z rozbawieniem, na twarzy Molly – szok i trwoga.


H.K.M. - 2017-12-18, 00:48

          Spędzili ze sobą wprost cudowny dzień, wędrując przez obiecane wcześniej muzea i galerie ― Hannibal całe wieki nie bawił się równie dobrze, co tego uroczego popołudnia ― oglądał wystawy, trzymając pod ramię swojego zagubionego chłopca. Napawał się widokiem wielkich dzieł, istną kakofonią obrazów, kolorów, dźwięków i zapachów. Wspominał dawne czasy, oczyma wyobraźni widział siebie, jak dorastającego młodzieńca, usadzonego na jednej z ławek, kopiującego zawzięcie szkice na usztywnionym papierze. Już wtedy przeczuwał czekającą na niego wielkość. Nie miał jednak pojęcia, że wraz z wielkością, przyjdzie mu także doświadczyć uczuć ― najpiękniejszych, wypełniających jego wnętrze czymś niepowtarzalnym, niemożliwym do osiągnięcia w pojedynkę.
Do restauracji dotarli, zgodnie z rezerwacją, późnym wieczorem. Hannibal zaplanował na tę okazję coś szczególnego ― postanowił, że pierwszym rozważnym krokiem, ku przywróceniu Willowi jego wspomnień, było spotkanie z jego byłą (choć według prawa aktualną) żoną.
Molly Graham pojawiła się na spotkaniu, wyszykowana tak starannie, że doktor Lecter nie miał żadnych wątpliwości ― pani Graham łudziła się, że gdy Viggo Floris ujrzy tę obcą dla siebie kobietę, poczuje w swym wnętrzu specyficzne szarpnięcie i zrozumie, jak bardzo za nią tęsknił, jak cały czas podświadomie pragnął jej obecności.
Cóż, nie mógł ukryć, że brak jakiejkolwiek reakcji ze strony kochanka, wywołał w nim jeszcze lepszy humor ― teraz nie mógł ukryć pełnego zadowolenia uśmieszku, nawet gdyby chciał.
Państwo Graham nie mogli mieć jednak pojęcia, że Hannibal przygotował dla nich jeszcze jedną niespodziankę ― parę dni przed wylotem, Will poddawany był specyficznemu rodzajowi hipnozy, która w odpowiednich warunkach i na jego sygnał, miał przeprowadzić na Molly najprawdziwszy i niezwykle artystyczny (jak na Florencję przystało) akt mordu.
To właśnie dlatego doktor Lecter zaprosił ją, by zjadła z nimi kolację, a potem, by spędziła ze swym mężem noc w wynajętym przez nich apartamencie.
Przygotowana starannie sceneria, dla postronnego obserwatora przedstawiać się miała, jako gustowny, być może odrobinę ekscentrycznie urządzony salon. Znajdowały się w nim jednak przedmioty, które przy właściwie wypowiadanych słowach, stanowiły dla jego drogiego przyjaciela zapalniki, słowa-klucz, prowadzące nieświadomego swych postępowań młodzieńca do podejmowania finezyjnie brutalnych kroków.
― Viggo ― Hannibal uniósł swą dłoń, przykładając ją do gładkiego policzka młodzieńca. Nie przesadzał z czułością, by nie rozjuszyć w żaden sposób ich nachmurzonej towarzyszki. Dotknięcie policzka było jednak umownym znakiem, by myśli Willa pochłonięte zostały przez obrazy ich niedawnego spaceru. W głowie młodzieńca pojawiały się teraz wysokie, ośnieżone świerki, zapach lasu i śpiew ptaków. ― Mam nadzieję, że smakuje ci twój befsztyk?
― Nie widzę sensu w nadgorliwym wpływaniem na jego odczucia, Molly ― westchnął w łagodnej reprymendzie. ― Nie chciałabyś doświadczyć jego ataków paniki. Musimy uświadamiać go we wszystkim powoli i stopniowo.
Podczas reszty wieczoru starał się wmówić zdezorientowanej kobiecie, że kiedy on i Will Graham tkwili w "normalności", nie łączyło ich nic, poza zwyczajną i zdrową przyjaźnią.
Nie wiedział, jak ktokolwiek mógł być tak zaślepiony, by w to uwierzyć, ale nie twierdził, że nie było mu to na rękę - Molly była tak wpatrzona w swego męża, tak bardzo za nim stęskniona, że (Hannibal był tego pewien) gotowa była wskoczyć za nim w ogień.
― To tutaj ― poinformował ją uprzejmie, otwierając szeroko drzwi. Oczom państwa Graham ukazał się przestronny korytarz ze ścianami, zdobionymi najprawdziwszymi freskami. Ich połyskliwa powierzchnia wskazywała na farby olejne ― przykryte warstwą zabezpieczającą, musiały cieszyć oko chwilowych domatorów już od wielu, wielu lat.
― Rozgość się, proszę. Za chwilę przyniosę nam coś do picia. Mam ochotę na butelkę schłodzonego Giacomo Conterno ― wymruczał, kierując się do kuchni.
Stamtąd przyniósł pierwszy przedmiot, a właściwie trzy ― duże kieliszki.
Kiedy zobaczysz Molly Graham, odstawiającą pusty kieliszek na stolik, podejdziesz do niej i uderzysz ją mocno w potylicę. Sprawi to, że sprawi przytomność. Zwiążesz ją tak, by nie mogła samodzielnie podnieść się z fotela. W usta włożysz przygotowany wcześniej knebel. Poczekasz, aż odzyska przytomność.
― Wypijmy za czas ― zaproponował, posyłając Willowi swój zawodowo uprzejmy uśmiech. Molly nie spuszczała spojrzenia z pobladłej twarzy swojego męża.
― Dlaczego Will nie pije alkoholu? ― Zapytała, unosząc w górę brwi. ― Podajesz mu jakieś świństwo?
― Nie ― Hannibal wykrzywił wargi w pobłażliwym uśmiechu. Dawne kłamstwo wpłynęło mu na język szybciej, niż wyrazisty aromat wina. ― Dałem mu tylko połówkę valium. Nie chciałem, żebyś spotkała go po takim czasie w... Nieprzyjemnym nastroju. Prawda, Viggo?


Koss Moss - 2017-12-18, 02:03

          Viggo popatrzył półprzytomnie na Nikandra.
  ― Mhmm, zgadza się ― skwitował z opóźnieniem, którego znów sam nie był świadom. Leniwie wodził wzrokiem po ścianach i popijał wodę.
I wtedy Molly z cichym brzdękiem odstawiła na stół kieliszek.
Ten jeden dźwięk sprawił, że spojrzenie jej męża momentalnie zogniskowało się na niej, nadzwyczaj świadome i rozszerzone.
  ― Will ― wydusiła. ― Will, rozpoz…
Wspomniany podniósł się, przewracając swój kieliszek, i w jednym niespodziewanie szybkim susie do niej doskoczył. Zdążyła tylko krzyknąć, ale nieprzyjemny dźwięk o zbyt dużej liczbie decybeli dla wrażliwych uszu Hannibala bardzo szybko się urwał.
Trzask, z hukiem zwaliła się na ziemię. Była nieprzytomna, a Will rozejrzał się w amoku po pomieszczeniu i zobaczył wystającą dyskretnie z szuflady linę. Wszystko było pomyślane, miejsce zbrodni perfekcyjnie zaplanowane.
Podszedł tam, szarpnął linę, wywlókł ją całą i ciągnąc za sobą po podłodze, podszedł do swojej młodej żony. Związał ją mocno i może z powodu przytępienia odrobinę nierówno i nieporadnie, ale ruchami, w których nie było niepewności.
Chwycił Molly pod pachy i przeciągnął ją przez cały pokój do stojącego pod ścianą fotela. Usadowił ją na nim z niejakim trudem, był wszak dość drobnym, nawet jeśli silnym młodzieńcem, i chwycił leżący na blacie niepozorny obiekt.
Wbił jej palce w kości policzka, jak to czyni się czasem z niesfornym kotem, któremu trzeba podać tabletkę, i zmusił do otworzenia ust. Wcisnął knebel do ich wnętrza.
Tak właśnie należało zrobić, w przeciwnym razie ta kobieta targnęłaby się na ich życie, na niego, na drogiego Nikandra, który nie ruszył się z krzesła.
  ― Może trochę mnie poniosło ― powiedział spokojnie i nieco niewyraźnie, odwracając się przez ramię. Błękitne spojrzenie spotkało się znów z tym ciemnym. Will poprawił rękawy koszuli, a potem jak gdyby nigdy nic powolnym, sennym krokiem wrócił do stołu. Odsunął krzesło. Usiadł na nim. Przymknął oczy i postawił swój nieszczęsny kieliszek.
  ― Gdybyś był tak miły i podał mi butelkę, Nikandrze.
Hannibal nie podał. Chwycił ją i podniósł się, żeby zbliżyć do Willa, a potem napełnił jego kieliszek winem.
  ― Dziękuję ― powiedział Viggo bez wzruszenia. Unurzał usta w płynie. Nie był rozmowny, ponieważ czas płynął dla niego tak szybko, a jednocześnie tak powoli. Życie było zlepkami wspomnień, chaosem szeptów, kolorów, cieni, pomroków.
Will w tym stanie nie był w stanie konwersować z Hannibalem, podążać za jego tokiem myślenia, droczyć się, okazywać zawstydzenia. Był pustym naczyniem, w które Hannibal mógł wlać dowolną treść. Grzecznym psem, który nigdy nie postąpi wbrew jego woli.
Tak było zabawnie i wygodnie. I spokojnie. Hannibal wreszcie nie musiał znosić nieprzewidywalnych zachowań, ataków, pretensji, nie musiał szukać Willa pod stołami lub biec za nim do lasu, by młodzieniec nie zrobił sobie krzywdy.
Stworzył sobie marionetkę. Pociągał za sznurki i patrzył, co się dzieje.
Molly stęknęła za plecami doktora Lectera. Will nie zareagował, rozbieganym i niewidzącym wzrokiem znów wodząc po otoczeniu.
  ― Viggo. Czas wznieść toast za jej nowe, piękne oblicze.
Kieliszek wypadł z dłoni Viggo, odbił się o kant stołu i spadł na podłogę, gdzie roztrzaskał się na dziesiątki kawałków. Viggo poderwał się i stał przez kilka sekund w plamie wina, a potem ruszył ku Molly Graham, wyglądając przy tym jak lunatyk.
Na stoliku przy fotelu leżała skórzana walizka odwrócona ku Willowi. Nie była zamknięta. Wystarczyło, że młodzieniec podniósł jej wieko i ujrzał szereg srebrnych noży, skalpeli. Słyszał szum, chaotyczne jęki, krzyki, które nie miały znaczenia.
Molly Graham napięła się w więzach i wybełkotała coś niewyraźnie. Przemawiał przez nią czysty strach, najczystsze przerażenie. Teraz chyba nie miała już wątpliwości, że Will nie był sobą. Zachowywał się, jakby jej nie dostrzegał. Godzinami, zdawało jej się, wyciągał z walizki skalpel, obracał w palcach, by utkwić spojrzenie w jej twarzy, unieść dłoń…
  ― Wchodzimy, TERAZ!
Przez uchylone okno Hannibal usłyszał z zewnątrz znajomy głos. Przed uroczą kamieniczką zgromadził się niewielki tłum, w którym wyróżniał się Jack Crawford.
Gdy Hannibal stanął w oknie, ich spojrzenia się spotkały.
Molly Graham, ta przestraszona sarenka, ta kochająca żona, najwyraźniej nie była tak naiwna, jak oczekiwano. Przez cały czas miała za sobą Jacka Crawforda, którego ściągnęła tu aż ze Stanów, i przez cały czas realizowała swój plan.
Wydała z siebie zdławiony wrzask, gdy Will zatopił skalpel w jej policzku, ale niestety, ten uroczy wieczór nie miał zakończyć się tak, jak doktor Lecter sobie to zaplanował.
„Przepraszam, Will. Już nigdy więcej nie dopuszczę do takiej sytuacji.”
Miał w tej chwili dwa wyjścia. Mógł chwycić Willa i próbować uciekać z nim drogą na dach, jednak otumaniony, naćpany chłopiec z całą pewnością go spowolni. Sprawny Jack Crawford i jego przyjaciele dogonią ich bez problemu. Przez wzgląd na to, ilu zbrodni dopuścił się Hannibal, będą strzelać bez ostrzeżenia.
„Oczywiście, że dopuścisz”, szepcze Will, jego Will ze zrozumieniem, z przepiękną świadomością tego, kim i jaki jest Hannibal Lecter. „Lubisz się bawić i balansować na krawędzi, udowadniać sobie, że jesteś silniejszy i lepszy od wszystkich. Ciągle kusisz los. Zginiemy przez to obaj, zobaczysz.”
Lub mógł zostawić Willa w tym pomieszczeniu i uciekać samotnie. Gdy Jack Crawford wpadnie tu ze swoimi strzelcami, obezwładnią Willa, a później odkryją, że przez cały czas był znarkotyzowany.
Gdy wróci do siebie, nie trafi na krzesło elektryczne, tylko do szpitala psychiatrycznego.
Przeżyje, a jemu być może uda się uciec.
Czasu było coraz mniej, wyraźnie słyszał kroki na schodach.
Tik, tak.


H.K.M. - 2017-12-18, 17:20

          Mijając zabytkowe mury najpiękniejszych kamienic, znajdujących się w samym centrum Florencji, Hannibal myślał o tym, jak bardzo nie znosił przed kimś uciekać ― nie należał bowiem do osób, które unikały konfrontacji za wszelką cenę. Mógł nawet śmiało przyznać, że jego poglądy ocierały się o tak częstą konfrontację, jak tylko można było sobie na nią pozwolić bez konsekwencji, które w późniejszym czasie miały go tej możliwości pozbawić.
Planując ten niezwykły wieczór, doktor Lecter był pewien, że uda mu się pozbawić życia Molly Graham, a potem wyruszą z Willem w dalszą podróż i odnajdą Jacka Crawforda ― jego cel ostateczny, ostatnie niewyeliminowane ogniwo, które drażniło go samym swoim istnieniem. Nie wiedział jeszcze, w jaki sposób pozbawią go życia, ale miał na to dużo czasu...
Nie. Wydawało mu się, że go miał.
Molly Graham okazała się sprytniejsza, niż przypuszczał ― musiała podejrzewać, że w rzeczywistości Hannibal uważał ideę jej pomocy za trywialną, śmieszną ― poinformowała więc o wszystkim FBI, a oni ustawili spotkanie, planując troskliwie każdy ruch, zajmując miejsca, które pozwoliłby im go schwytać bez możliwości uszkodzenia państwa Graham.
Był wściekły i zażenowany swoim brakiem pomyślunku ― jak mógł pozwolić sobie na tak rażący błąd drugi raz w ciągu tak krótkiego czasu?!
Musiał powrócić do spokoju ducha, wyciszyć się, zaszyć gdzieś.
A potem zaplanować wszystko jeszcze raz, od początku... I wrócić. Wrócić po swojego ukochanego przyjaciela, by móc trwać przy jego boku, korzystając z życia, urozmaicając jego barwny jadłospis.
Za plecami słyszał huk wystrzałów, niektóre z kul świstały gdzieś w pobliżu, gdy agenci oddawali niezbyt sprawdzające się w swej roli wystrzały ostrzegające.
Wrócę po ciebie, Will, pomyślał, wślizgując się do jednego z budynków jednym zwinnym ruchem ― maleńkie drzwi wydały z siebie słaby zgrzyt, ale powstrzymał go, podciągając ich skrzydło w górę. Rozejrzał się uważnie, odgarniając z drewnianej podłogi ciężkie snopy siana.
Klapa zatrzeszczała pod jego stopami ― Hannibal pochylił się w jej kierunku, pociągnął za mosiężny uchwyt i wreszcie uśmiechnął się lekko, przeciskają ciało przez niewielki otwór.
Był wolny, znowu. Z czasem stawało się to łatwiejsze, niż gotowanie.
          Jack przystanął przed drzwiami pokoju z elegancką dwudziestką i westchnął ciężko, posyłając Molly Graham ciężkie spojrzenie.
― Za godzinę pojawią się tu eksperci. Będą w stanie stwierdzić, co mu dole...
― Przecież doskonale widać, że jest czymś odurzony ― Molly przerwała mu niecierpliwie, machając rękoma. ― Trzeba mu zrobić płukanie żołądka, albo... Podać kroplówki, nie wiem...
― Lekarze zbadają mu krew, to część procedury. ― Rzucił, opierając się o ścianę szerokim barkiem.
Wciąż nie potrafił uwierzyć, że po tym wszystkim Will Graham był naprawdę żywy i... Cały ten czas znajdował się pod wątpliwej jakości (przynajmniej pod względem opieki mentalnej; Jack nie wątpił, że Lecter zadbał o to, by młodzieniec miał gdzie spać, i co... jeść) opieką Hannibala...
A teraz wszystko wskazywało na to, że ten zadufany w sobie skurwiel, poprzestawiał mu w głowie wszystkie klocki, zupełnie, jak to zrobił z Bedelią de Maurier.
I jak on miał w tym wszystkim znaleźć winnego? Jeśli Will będzie miał narkotyki w swojej krwi, inne dowody na jego niewinność staną się zbędne ― będzie mógł wmówić w sądzie każdą, dowolną wersję wydarzeń, a oni w świetle prawa nie będą mogli go o nic oskarżyć.
― Musicie go złapać ― warknęła Molly Graham, zupełnie tak jakby czytała mu w myślach. ― Musicie odnaleźć tego szaleńca i wreszcie go zamknąć, zabić, nie wiem. To nie może dłużej trwać. Nie chcę nawet myśleć, do czego ten człowiek zmuszał Williama ― głos kobiety załamał się lekko, ale odzyskała rezon po paru głębszych wdechach. ― Nie chcę wiedzieć... Jak on się zachowa, kiedy zda sobie sprawę z tego, co się stało? Co będzie pamiętał? Jak długo Hannibal pozbawiał go pamięci?
― Postaramy się odpowiedzieć na wszystkie te pytania ― wtrąciła się Annie Holmes, która w towarzystwie dwóch młodych pielęgniarzy, która przekroczywszy próg, podeszła do nich pewnym krokiem i wyciągnęła swą drobną dłoń, witając się z nimi pośpiesznie. ― Proszę nie wchodzić do pokoju, dopóki nie dam państwu znak, że jest taka możliwość. Pacjent może silnie reagować na stres, mogą pojawić się zachowania agresywne, krzyki, napady agresji i paniki, naprzemiennie albo jednocześnie. ― Jack skinął głową, robiąc kobiecie miejsce, by wcisnęła się do drzwi. Lubił konkretne kobiety, doceniał ich stanowczość i zdolność do komunikacji.
Zacisnął pięści i dał Holmes znać, by weszła do środka ― przez ułamek sekundy, za uchylonymi drzwiami minęła mu blada twarz Willa Grahama ― pocił się, a jego błękitne oczy biegały od jednej ściany do drugiej.
― Dobry wieczór, panie Graham ― usłyszał głos Holmes i w tej samej chwili drzwi zamknęły mu się przed nosem.


Koss Moss - 2017-12-18, 20:23

Dwa miesiące później

          Will siedział na krześle, opierając dłonie na blacie, i wpatrywał się w przestrzeń przed sobą. Umysł miał skołatany i niespokojny, ale panował nad ciałem i mimiką. Lekarze uznali jednak, że jest zbyt niestabilny, aby funkcjonować w społeczeństwie. Nie został uniewinniony. Skazano go za zabójstwo dwóch osób, ale ponieważ w momencie wykonywania czynów był wedle sędziego niepoczytalny, zafundowano mu po prostu bezterminowe leczenie psychiatryczne w zakładzie zamkniętym.
Drzwi otworzyły się, do środka weszła Molly Graham. Uśmiechnęła się blado i odetchnęła cicho, a potem podeszła do stołu, gdzie Will siedział w białej masce i w kombinezonie ograniczającym ruchy do minimum.
  ― Dzień dobry, kochanie. Jak się czujesz?
Will zamrugał i przeniósł na nią błękitne spojrzenie. W ciszy patrzył, jak chwyta plastikowy kubeczek i napełnia go w maszynie z wodą. Uniosła go do ust, a potem postawiła na blacie…
Drgnął niespokojnie, jakby ktoś go dźgnął, i nie potrafiłby tego wyjaśnić.
Rzuciła mu się w oczy zagojona, częściowo zabliźniona rana na jej policzku.
  ― Kochanie?
  ― Jakoś ― odpowiedział sucho.
  ― Wally odnosi duże sukcesy w konkursach literackich…
  ― To cudownie.
Molly ze smutkiem wpatrywała się w puste oczy swego męża i, jak sądziła, przyjaciela.
  ― Oboje bardzo za tobą tęskniliśmy. Na początku byłam wściekła, gdy zniknąłeś bez słowa, ale nie winię cię, Will, widziałam, co zrobił ci ten psychopata…
Will nie odpowiedział.
  ― Pamiętasz coś z tego?
Młodzieniec spojrzał w stronę lustra weneckiego, w którym zobaczył swoje blade, smętne odbicie. W białym kolorze wyglądał jak trup.
  ― Tylko przebłyski ― odpowiedział krótko.
  ― Nie dziwię się. Zachowywałeś się, jakbyś w ogóle nie kontaktował. Reagowałeś tylko na jego głos. Ale już jesteś bezpieczny, Will.
  ― Hannibal jest na wolności.
  ― Tak. Ale jest poszukiwany w prawie każdym miejscu na świecie, a ty jesteś tutaj, bezpieczny.
  ― Zostawił mnie.
  ― Tak, zostawił. Został otoczony, więc nie miał wyjścia. Tchórzliwie uciekł.
  ― Namieszał mi w głowie.
  ― Tak ― potwierdziła Molly. ― Ale teraz już wszystko będzie dobrze.
Will opuścił głowę i zamrugał, walcząc ze szklącymi się oczami.
  ― Wiem, że cię bardzo skrzywdził ― kontynuowała kobieta. ― Ale to naprawdę koniec, jesteś w dobrych rękach. Dostaniesz tu pomoc, zobaczysz, i myślę, że pewnego dnia będziesz mógł do nas wrócić. Szybciej niż myślisz.

          Doktor Holmes wyprostowała się w krześle, z zainteresowaniem wpatrując się w kamienne oblicze Willa Grahama.
  ― A tutaj? ― zapytała, pokazując mu kolejną czarną plamę.
Will przyglądał się jej długo. Patrzył, dopóki ciemne kształty nie zaczęły się poruszać, falować, wić się i wyginać.
Widział demona o jelenim porożu. Widział w figurach czarną sylwetkę swojego koszmaru.
  ― Motyl ― mruknął cicho. ― Czy możemy już skończyć ten test…
  ― Skończymy, gdy uznam, że wystarczy ― ucięła doktor Holmes i pokazała mu kolejną kartkę.
Kolejny raz Will popatrzył na czarną, przerażającą postać mężczyzny z jelenim porożem.
  ― Wiatrak. Albo kwiat jaśminu.

          Dnie Will spędzał leżąc na plecach w łóżku i wpatrując się w sufit. Nocami nękały go sny, z których budził się z krzykiem. Bywało, że lunatykował. Wstawał i próbował iść do sypialni Lectera, ale napotykał na drzwi bez klamki i przypominał sobie, gdzie jest, i że nie może do niego pójść, że zostali rozdzieleni, że Hannibal go zostawił.
Czasem gwałtownie wyrwany ze snu nie był w stanie się ruszyć, w uszach słyszał pisk, a na krawędzi łóżka widział Jego, mężczyznę z porożem, który siedział i wbijał w niego białe ślepia.
Ale wiedział, że to tylko wizje. Zamykał oczy, rozluźniał ciało, oddychał głęboko, starał się oczyścić umysł.
Molly odwiedzała go kilka razy w tygodniu. Przynosiła świeże kwiaty, domowe jedzenie, książki i gazety. Nie przyprowadzała ze sobą Wally’ego, tłumacząc, że chłopiec zbyt mocno przeżył jego utratę, by teraz narażać go na kolejne silne uczucia. Ale była przy Willu. Troszczyła się. Marzyła o wspólnej przyszłości; chciała wszystko naprawić. Nie miała już żadnych pretensji.
  ― Ciągle o nim myślisz? ― zapytała pewnego dnia na wiosnę, kiedy niebo za oknem było błękitne jak oczy jej przyjaciela, kwitnęły kwiaty i ćwierkały ptaki.
  ― Nie mogę wyrzucić go z głowy ― przyznał Will.
  ― Uzależnił cię od siebie.
  ― I siebie ode mnie. A jednak mnie zostawił.
  ― Chyba nie żałujesz? Po tym, co ci zrobił, jak cię skrzywdził… Jack mówi, że wmawiał wszystkim, że jesteś jego mężem; może nawet…
Will łypnął na nią grobowo.
  ― Dokończ.
  ― Wykorzystywał cię seksualnie ― wydusiła, opuszczając wzrok. ― To psychopata, kanibal, a ty za nim tęsknisz.
  ― Tęsknię za moimi psami. Nie za nim.
Molly odetchnęła drżąco; chyba jej ulżyło.
  ― One też za tobą tęsknią. Nie mogą się doczekać, aż wrócisz.
  ― Nie wypuszczą mnie stąd nigdy.
  ― Nie mów tak, Willie. Doktor Holmes jest zadowolona z efektów terapii, mówi, że się uspokoiłeś. Zobaczysz, niedługo odeślą cię do domu.
  ― Mam nadzieję, że nadal chroni was FBI.
  ― Oczywiście, Will.
  ― To dobrze ― westchnął młodzieniec ― ponieważ odkąd próbował cię zabić… moimi rękami, jestem pewien, że jesteś na jego liście. A nie chciałbym, żeby stała ci się krzywda.
Molly pobladła wyraźnie.
  ― Wiem ― szepnęła. ― Jack mi mówił. Jesteśmy ostrożni. Jeśli zjawi się w okolicy naszego domu, zostanie schwytany.


H.K.M. - 2017-12-19, 17:30

          Nocami śnił o jego włosach i palcach ― wyciągał dłonie i zatapiał je w drugim ciele, chłonąc jego cudowny zapach, przypominając sobie na nowo jego delikatny dotyk.
Ciemne loki łaskotały go w policzek, pełne wargi pochłaniały jego własne w żarłocznych, choć na swój sposób czułych pocałunkach.
Hannibal unosił się lekko, wspierając na łokciach i patrzył na niego, ciesząc się widokiem zarumienionej twarzy i błyszczących podnieceniem błękitnych tęczówkach.
Czuł się w takich momentach tak kompletny i spokojny, że nie mógł być chyba bardziej szczęśliwy. Czas mijał, a on zadowalał się samym patrzeniem i świadomością, że miał go przy sobie, że był obok.
Ale potem budził się i odkrywał, że nigdzie go nie było, a on sam budził się wśród pustej pościeli, z pięścią zaciśniętą nieprzytomnie na prześcieradłach.
          Prędko odkrył, że życie bez Willa Grahama u boku, stawało się szare, nudne i wyprane ze wszystkiego, co nadawało mu prawdziwy smak.
Spędził niemalże dwa miesiące, ukrywając się po całej Europie ― grzał miejsce w Niemczech, Polsce, mroźnej Rosji, bawił na Litwie, Węgrzech i Słowacji... Zwiedzał miejsca, które kojarzyły mu się z dzieciństwem ― bawił znów w ulubionych restauracjach, wrzucał do fontann miedziane monety, przyglądał się sklepowym wystawom ― zamawiał na targowiskach świeże owoce, pił młode i cierpkie wina, odświeżając niedoskonały, lecz jakże żywy smak dzieciństwa.
Każdego dnia oglądał wiadomości, czytał gazety i dzienniki, zaglądał na bezużyteczne blogi, szukając takiego, który choć trochę przypominał by szaloną twórczość Freddie Launds ― niestety, wyglądało na to, że na świecie nie istniała równie grubiańska, ciekawska świata przestępczości istota.
Światem zaczynały z wolna rządzić strach i skrupuły, cechy, którymi Hannibal szczerze pogardzał.
Wyglądało na to, że dopuszczając się z Willem ich genialnej zbrodni na pannie Launds, pozbawili się też nieświadomie jednego z najznakomitszych łączników.
Kolejny błąd, kolejne przeoczenie, które mogło kosztować ich wszystko. Hannibal był więc wściekły i po raz pierwszy w życiu czuł się naprawdę... bezsilny.
Zrozumiał, że po raz kolejny będzie musiał prosić w swym życiu o przysługę. Parę przysług... I choć nienawidził tego całym sercem (zależeć od czyjejś woli, polegać na rachunku sumienia, na roztropności lub całkowitym jej braku), odwiedzał wszystkich dawnych znajomych, prosząc, przypominając o długach, insynuując i manipulując, aż wreszcie w jego głowie narodzić się mógł kolejny, genialny plan ― perspektywa jego wykonania groziła wieloma okazjami do popełnienia choćby najmniejszego błędu, który mógł obrócić wszystko w proch, ale...
Hannibal nie zamierzał już nigdy więcej popełnić żadnego błędu ― w ostatnich czasach owe zadry pojawiały się zbyt często, burząc nieskazitelną wcześniej taflę nieomylności.
Will Graham musiał do niego wrócić ― nie obchodziło go, w jakim znajdować się miał stanie, nie obchodziło go także, czy młodzieniec zdążył wybaczyć mu te wszystkie krzywdy, których się na nim dopuścił. Miał w najgłębszej pogardzie, co pomyślą na ten temat inni, bezwartościowi ludzie, i jak daleko będzie musiał potem uciekać, by ukryć siebie i swój najdroższy skarb przed oczyma Jacka Crawforda i jego agentów.
Liczył się tylko i wyłącznie Will Graham. Hannibal nie mógł odejść bez niego. Nie wtedy, gdy stanowili sobą kompletną całość.
           ― Doktorze! ― Usłyszał za sobą czyiś głos i bardzo powoli obrócił się przez ramię, posyłając kobiecie przepełnione pewnością siebie spojrzenie.
― Tak? ― Starał się, by jego angielski brzmiał płynnie i czysto; wiedział, że pracownicy szpitala byli względnie przygotowani przez FBI na jego wtargnięcie, widział nawet parę ulotek, wykonanych na wzór listów gończych ― wszystkie posiadały duże zdjęcie jego twarzy, absolutnie wyraźne, klarowne.
― Czy mógłby pan przejąć ode mnie te pliki i zanieść je do pani Holmes? Prosiła mnie o to jakiś czas temu, ale pacjent spod trzynastki znowu ma te swoje napady agresji... ― Nagle wyraz jej pulchnej twarzy zmienił się na nieco podejrzliwy. ― Czy my się w ogóle znamy? Nie przypominam sobie, abym pana wcześniej wi... Och.
Był to jedyny dźwięk, jaki zdołała z siebie wydać ― Hannibal dopchnął szpikulec, przebijając całkiem jej serce i wspierając umierającą pielęgniarkę na ramieniu, powędrował z nią spokojnie wzdłuż korytarza, dopóki nie dotarli do schowka na pranie. Ułożył ją troskliwie w jednym z koszy, dbając o to by brudne fartuchy wchłonęły w siebie wypływającą z rany krew.
Nikt nie mógł domyślić się tego, co się wydarzyło, do momentu, gdy Hannibalowi nie stałoby się to wygodne.
Chwycił w dłoń oferowane mu wcześniej pliki i przespacerował nieśpiesznie z powrotem, kierując elegancki krok w stronę gabinetu panny A.Holmes ― z informacji, które udało mu się zdobyć wcześniej, kobieta siedziała tam niemalże cały czas, zagłębiając się w papierkowej robocie. To ona zajmowała się przypadkiem W.Grahama i to ona nie zezwoliła na jego powrót do domu. Była tak pochłonięta swoją własną pracą, swoimi niezbitymi zasługami i artykułami w gazetach, które tytułowały ją zgodnie "najznamienitszym psychiatrą roku", że nie obchodził ją los jego biednego chłopca. Miała w głębokiej pogardzie fakt, że Will Graham męczył się w murach jej szpitala, że jego wielki umysł marnował się, gdy każdą noc i każdy dzień spędzał w zakratowanej celi.
Nie rozumiała, że te cudowne plecy leżały kiedyś na materacu wartym więcej, niż jej własny samochód. Że te dłonie myte były najcudowniejszymi olejkami, a w te włosy wcierane były najdroższe ziołowe szampony.
Że kształtne wargi o delikatnej, różowej barwie, należy do Hannibala Lectera, tak samo wspaniała szyja i nieskończenie bogaty umysł, wszystko to. Należało. Do niego.
― Dzień dobry ― przywitał się uprzejmie, szykując w kieszeni niewielki paralizator. Musiał się naprawdę namęczyć, by udało mu się go przemycić przez wielokrotnie kontrolowane sieci przesyłek, ale teraz, gdy dzierżył go w dłoni, a jego chłodny przełącznik ślizgał się pod opuszką palca, czuł, jaki opłacalny był ten cały wysiłek, całe to zmęczenie, brak snu i wieczne podróże.
― Pańska godność? ― Zapytała chłodno Holmes, nie unosząc na niego nawet wzroku. ― A, przyszedł pan tu z tymi plikami, dobrze. Proszę je zostawić na biurku, jestem dość zajęta.
― To zrozumiałe ― odparł Hannibal, siadając w krześle naprzeciw jej biurka. Kobieta skrzywiła się wyraźnie, unosząc w górę jedną z ciemnych brwi. ― Ktoś na pani stanowisku musi być zabiegany od rana do nocy, prawda? Praca psychiatry ―celebryty, musi być naprawdę męcząca.
― Co? ― Wreszcie zielone oczy skierowały się z monitora, na jego twarz. ― T-to niemożliwe, ty...
Szczupłe palce zatrzymały się w połowie guzika bezpieczeństwa, gdy niezbyt delikatna fala elektrowstrząsów, ugodziła panią Holmes prosto w pulsującą na szyi aortę.
Kobieta zadrżała wyraźnie, wydając z siebie słaby jęk. Hannibal uśmiechnął się serdecznie i poraził ją jeszcze raz, tak dla pewności. Potem podniósł się z krzesła i nałożył maskę z powrotem na twarz.
Obramowany plan rozkładu pomieszczeń z dopisanymi troskliwie nazwiskami pacjentów, mówił mu, że Will znajdował się na samym dole, pod opieką dwóch sanitariuszy i kamer.
Trzymali go w piwnicy, jak zwierzę... ― Hannibal poczuł, jak mięśnie twarzy spinają mu się w wyrazie nieskrywanego gniewu.
Skoro traktowano tu jego najcenniejszy skarb, jak zwykłą bestię, sprawiedliwą karą wydawało się będzie zabicie ich, jak bestia.
Gołymi rękami.
          Annie uchyliła ostrożnie powieki ― jej ciało pulsowało tępym bólem, zwłaszcza szyja. Nie pamiętała, co takiego się wydarzyło ― czy obudził ją kac po niezwykle udanym przyjęciu, czy może była wciąż jeszcze noc, a ona spała w złej pozycji...
Spróbowała poruszyć ramionami, ale nie mogła, coś ją blokowało. Szarpnęła się wściekle, ale i to niczego nie dało ― paraliż senny ― przyszło jej do głowy. Znów doświadczała przykrego zjawiska paraliżu sennego i musiała... Wymyślić coś, żeby...
― Panno Holmes ― usłyszała obcy, a jednocześnie dziwny znajomy głos. ― Obudziła się pani wreszcie. To bardzo szczęśliwy zbieg okoliczności, zdążę pani osobiście zaprezentować swój podarunek. Proszę chwilę poczekać... ― poczuła ruch za głową, chciała ją obrócić, ale nie była już nawet pewna tego, co robi. Nagle coś musnęło ją przy twarzy; drgnęła, oślepiona białym światłem.
Zacisnęła szczęki i spróbowała otworzyć oczy; bolało, ale powoli... zaczynała coś dostrzegać...
Pod sufitem, jakiś kształt, coś na wzór... Aniołów?
Trupy. Pod sufitem wisiało mnóstwo trupów ― poczuła, jak momentalnie zalewa ją fala mdłości ― rozpoznała w nich swoich kolegów i koleżanki z pracy. Wszyscy oskórowani, upodobnieni w prześmiewczy sposób do aniołów, o których głośno było prawie sześć lat temu, gdy Will Graham pracował jeszcze dla FBI.
Nie chciała patrzeć, ale jej oczy... Robiły to same ― przesuwały się dalej, błądząc po oskórowanych ciałach, dążąc w końcu do centrum makabrycznego obrazu.
Stanowił je... Graham. Uwolniony, nieskrępowany, siedział na stole z poważną miną, a za jego plecami... Obejmując go zaborczo ramieniem, stał Hannibal Lecter.
Obaj patrzyli na nią (Hannibal z widocznym rozbawieniem, a Will z zagadkową powagą), wyraźnie ciesząc oczy zgrozą, która malowała się jej coraz widoczniej na twarzy. Wreszcie Rozpruwacz oderwał się od młodzieńca i zbliżył się do niej powoli ― Annie z przerażeniem zdała sobie sprawę, że w jego dłoni znajdował się dziwny szpikulec, którego koniec przybliżał się nieznośnie do jej oka i...


Koss Moss - 2017-12-19, 20:58

          Czy były takie chwile, w tym czasie, kiedy cię więził, że nie byłeś pod wpływem narkotyków?
Pytanie zawisa w powietrzu, Molly Graham wpatruje się w znieruchomiałą sylwetkę męża, Will Graham milczy przez kilka sekund.
  ― Były.
  ― Myślałeś wtedy o mnie i o Wallym? O psach? ― pyta.
Will kiwa powoli głową.
  ― Dlaczego nigdy nie próbowałeś się z nami skontaktować? Minęło tak wiele czasu. Na pewno były okazje.
Will uśmiecha się gorzko.
  ― Dowiedziałby się o tym, a gdyby się dowiedział, zabiłby was ― odpowiada. ― Milcząc, chroniłem was, ale czas, gdy to było skuteczne, dobiegł już końca.
Molly Graham zagryza niespokojnie wargę. Nigdy nie rościła sobie praw do Willa Grahama. To jej mąż, ale głównie przyjaciel. Szanują się. Will jest miły dla Wally’ego, dobrze się sprawdza jako ojciec. Przy Molly nie przypomina rozchwianego emocjonalnie chłopaka z zespołem Aspergera, żyje prawie jak normalny człowiek. Jego szaleństwo jest przyduszone. Oboje odnajdują spokój. On w osobie, która go nie ocenia i daje mu potrzebną stabilność. Ona w chłopaku, który potrafi zrozumieć jej strach przed wiązaniem się z mężczyznami po traumatycznych przejściach; który umie dostać się do jej złamanego serca.
  ― Alana Bloom uważała, że Hannibal Lecter cię kocha ― mówi cicho Molly.
  ― Tak. Kocha mnie ― potwierdza sucho Will.
  ― Co by się stało, gdybyś po prostu poprosił go, żeby nie robił nam krzywdy? ― zapytuje kobieta, której dał swoje nazwisko. Odpowiedź pada prawie od razu.
  ― Wtedy by zrobił. ― Chłopak wydaje się pewny. ― Nie musiałby się domyślać, miałby pewność, ile dla mnie znaczycie.
  ― Zabrałby ci to, co jest dla ciebie ważne? Mimo że cię kocha?
  ― Hannibal Lecter nie jest zwykłym człowiekiem i nie kocha jak zwykły człowiek. Dąży do usunięcia z mojego życia wszystkiego, co nie jest nim.
Zapada cisza.
  ― To przerażające ― stwierdza Molly.
  ― To prawda.
Znów przez chwilę milczą, nim dziewczyna decyduje się odezwać.
  ― Powiedziałeś, że będzie chciał nas teraz zabić.
  ― Musiał zorientować się, że mi na was zależy. Może powiedziałem za dużo we śnie. Może podczas którejś z terapii. Zaprosił cię do Włoch z myślą o tym, żeby cię zabić. Moimi rękami. I będzie chciał to zrobić znów, dlatego, Molly, musisz uważać, a kiedy zniknę – i ty zniknij.
Molly mruga szybko i patrzy na Willa bez zrozumienia.
  ― Kiedy znikniesz?
  ― Tak ― odpowiada młodzieniec. ― Mówiłem już, że po mnie przyjdzie. To tylko kwestia czasu.
  ― Jack zabezpieczył szpital…
  ― To go nie zatrzyma. Kiedy zniknę, Molly, pamiętaj moje słowa.

          Will nie mylił się ani odrobinę. Kwestią czasu było, aż doktor Lecter stawi się po swoją własność i ani Jack, ani Molly, ani FBI, ani nawet boska siła nie mogły stanąć mu na drodze.
Kiedy pielęgniarka nie zjawiła się o stałej godzinie, by podać mu środki uspokajające i przygotować do śniadania, Will wiedział już, że Hannibal zjawił się w szpitalu.
Ani nie uradowała go ta myśl, ani nie zasmuciła. Leżał na niskim łóżku i wpatrywał się w sufit. Przez maleńkie okienko pod sufitem do jego pokoju wpadała odrobina dziennego światła. Miał stolik, krzesło, kilka gazet i książek, jedną szafkę na osobiste przedmioty, których prawie nie posiadał.
Było mu lepiej z Hannibalem, oczywiście, w luksusowym domu przy lesie, nieopodal jeziora, w którym mógł, jeśli tylko chciał, całymi dniami łowić ryby i być przy tym widocznym z okna.
Życie z Hannibalem też było życiem w więzieniu, ale więzienie Hannibala – z prętami z jego ramion i powietrzem gęstym od narkotycznych substancji – zachowywało przynajmniej pozory otwartości.
Może więc i cieszył się trochę, że to wszystko wróci, ale martwił się, że Molly go nie posłucha.
Środki uspokajające jeszcze nie zeszły, więc kiedy drzwi się otworzyły, podniósł się do siadu i w końcu na niego popatrzył.
  ― Hannibal.
  ― Will.
Doktor Lecter miał na sobie lekarski uniform i maskę, ale zsunął ją, pokazując młodzieńcowi twarz. Była znacznie bardziej zmęczona niż Will ją zapamiętał, teraz jednak rozjaśnił ją wyraz satysfakcji.
Lecter pomógł Willowi wstać, rozciął rękawy uniformu, by uwolnić mu ręce, i przeciął sznurki łączące nogi. Teraz Will mógł wreszcie swobodnie się poruszać.
Na odzieniu doktora nie było ani kropli krwi, więc Will miał pewność, że kogoś zabił.
  ― Co tak długo? ― zapytał cicho, gdy wyszli na opustoszały korytarz.
  ― Nie mogłem ryzykować, że mnie złapią. Czekałem na odpowiedni moment, ale mogę cię zapewnić, Will, ani przez chwilę nie przestawałem o tobie myśleć ― odrzekł Hannibal, biorąc go pod ramię, ale prowadząc w zgoła przeciwnym kierunku niż do wyjścia.
  ― Wiem ― odpowiedział Will. ― Ja też o tobie myślałem.
Weszli do stołówki, której podłoga spłynęła krwią. Will zamrugał kilkakrotnie, ale nie cofnął się przed makabrycznym widokiem.
  ― Będę potrzebował twojej pomocy ― powiedział Hannibal, patrząc na bezwładne ciała, które tutaj zniósł, i na doktor Holmes, jeszcze nieprzytomną, przywiązaną do jednego z krzeseł.
          Środki na uspokojenie już prawie zupełnie przestały działać, gdy doktor Holmes odzyskała przytomność. Will siedział na stole i patrzył na swoje ręce. Silne ramię Hannibala obejmowało go od tyłu, a potem zniknęło, gdy Rozpruwacz z Chesapeake ruszył na spragnioną sławy lekarkę.
Wkrótce bez wątpienia będzie znana na cały świat.
Will nie ruszył się z miejsca, kiedy Hannibal skończył już swoją pracę i wyprostował się z zakrwawionym mózgiem w okrytej białą rękawicą dłoni. W tym stroju wyglądał, jakby naprawdę przeprowadzał poważną operację.
Will odwrócił głowę w stronę jednej z kamer, która ich obserwowała, i za którą prawdopodobnie nie siedział już nikt żywy, kto mógłby wezwać pomoc.
  ― I dokąd teraz pojedziemy? ― zapytał cicho.
Nie mógł mu zapomnieć tego, że Hannibal odebrał mu jego samego. Nie był pewien, jak długo znajdował się pod wpływem substancji psychotycznych, ale musiał nie być sobą… przez jakiś czas. Próbował już, ale nie potrafił przypomnieć sobie nawet ostatniej klarownej rzeczy, jednego wspomnienia, które na pewno byłoby autentyczne i na pewno nie byłoby dotknięte przez wpływ narkotyków. Możliwe, że Hannibal bawił się w ten sposób miesiącami.
  ― Wieczorem czeka nas przejażdżka do portu, z którego odpłynie prom. Pomyślałem, że to dobry czas na Szkocję. O tej porze jest tam dużo wiatru i słońca, to powinno korzystnie wpłynąć na twoje zdrowie ― odrzekł Hannibal, spokojnym gestem pakując mózg do torby izotermicznej.
Will zsunął się w końcu z blatu odwinął rękawy kombinezonu.
  ― Myślę, że psychotropy wszędzie działają podobnie ― stwierdził krótko. ― Mam nadzieję, że przyniosłeś dla mnie jakieś normalne ubrania, bo te nie są zbyt dyskretne.


H.K.M. - 2017-12-19, 22:14

          Miał zdecydowanie za mało czasu na to, by ustalić, czy zachowanie Willa miało swoje źródło u środków uspokajających, przeżytej traumy, czy też trawiącego serce żalu za wszystko to, co wyrządził mu Hannibal ― wiedział jednak, że coś w jego drogim przyjacielu uległo zmianie, zatarło się, sprawiając, że stał się swoim własnym cieniem, dziwnie niewyraźnym, wygasłym.
Wierzył, że w ciągu paru tygodni uda mu się przywrócić jego skołatany umysł do stanu pełnej używalności, ale nim miało to nastąpić, potrzeba było wiele czasu i cierpliwości; podejrzewał, że przez arogancki i małostkowy personel szpitala, biedny Will uzależniony był już od środków uspokajających i psychotropów. Cóż, on sam także miał w tym część swego udziału, ale... Nie przewidział tego, co wydarzyło się później.
Był jedynie ciekaw i chciał mu pomóc, zwalczyć te okropne ataki paniki, zdusić w nim dziwne wizje i majaki, których i tak doświadczał zbyt często.
Do tej pory Hannibal zastanawiał się, co takiego zobaczył jego przyjaciel; co było tak przerażające, że wyzwoliło w nim potrzebę ucieczki tak silną, że rzucił się własnym ciałem na szybę, pozwalając by porozcinała w wielu miejscach delikatną, bladą skórę...
Co sprawiło, że Will Graham nie umiał patrzeć na Hannibala tak samo, jak wcześniej?
Nie umiał ukryć, że bardzo często nad tym rozmyślał ― niewiedza ciążyła mu na sercu, tkwiła w nim, jak drzazga, nie pozwalając wziąć w pełni swobodnego oddechu, zająć myśli czymś innym, lżejszym.
Do tej pory wydawało mu się, że jego drogi przyjaciel nie miał przed nim już żadnych tajemnic, tym czasem wszystko przedstawiało się tak, jakby Will chciał żeby tak myślał.
Jakby znowu próbował nim manipulować, dostosowując go do swojej wizji, by czuł się wolny, niezależny, by móc udowodnić sobie i jemu, że... Wciąż potrafił bez niego funkcjonować.
Nie, zganił się natychmiast, poprawiając wiązanie umazanego krwią fartucha.
Popatrzył w tkwiącą w ścianie kamerę dokładnie w tym samym momencie, co jego ukochany chłopiec; cienkie wargi wygięły się w oszczędnym, choć dla pilnego obserwatora pełnym ekscytacji uśmiechu.
― Oczywiście, mój drogi ― skinął głową, sięgając po leżącą do tej pory na ziemi torbę. Otworzył ją i podał w szczupłe dłonie komplet idealnie złożonej odzieży.
Ściągnął z siebie zakrwawione ubrania i przebrał się w czysty garnitur; przykładał uwagi do każdej spinki, każdego guzika, dbał o to, by materiał nie zagiął się w żaden sposób. Chciał wyglądać dobrze, nieskazitelnie i elegancko.
Chciał wyglądać równie dobrze, co dnia, gdy poznał Willa Grahama, wtedy, w gabinecie Jacka Crawforda.
Wyciągnął do młodzieńca dłoń, obracając go wolno, by móc nacieszyć się widokiem jego smukłego ciała, ubranego w przyległą, ciemną koszulę i spodnie w tym samym kolorze.
Pamiętnej nocy, gdy mordowali razem Freddie Launds, Hannibal odkrył, że uwielbiał widzieć swego przyjaciela w takich kreacjach; obcisłych, uwydatniających uroki jego ciała, których było nadto aż wiele.
Przyciągnął go do siebie delikatnie, zaciągając się głęboko słodkim zapachem, wymieszanym z metaliczną wonią krwi. Zwłoki dyndały ponuro nad ich głowami, strzegąc, obserwując, podziwiając piękno obejmującej się pary.
― Pamiętam, że odkąd cię tylko zobaczyłem, chciałem z tobą zatańczyć ― wyznał łagodnie, przechylając głowę, by móc popatrzeć Willowi w oczy. ― Nie wydaje ci się, że to odpowiedni moment?
Nie potrzebowali muzyki; jej piękne dźwięki grały mu w duszy, posyłając dreszcze ekscytacji przez całe ciało. Wszystko śpiewało w nim o tym, że jego najdroższy przyjaciel, najwierniejszy kochanek, największy skarb, że Will Graham wracał do domu. Domu, który nie miał konkretnego miejsca na świecie; znajdował się tam, gdzie Hannibal i odwrotnie.
Anioły zabujały się ciężko na łańcuchach, wodząc za wirującą parą swoimi zgaszonymi oczami. Światełko kamery pulsowało martwo czerwoną kontrolką.
Hannibal pozwolił, by ciało ukochanego odgięło się od niego tylko po to, by mógł przyciągnąć je do siebie z powrotem.
Uniósł głowę i nie wypuszczając drobniejszego ciała z ramion, posłał kamerze przepełniony triumfem uśmiech.
          Uwielbiał podróżować nocą, szczególnie zaś po wodach oceanu ― powietrze pachniało wtedy świeżą bryzą, a niebo rozkwitało nad głowami swym granatowym atłasem, przepychając się z tysiącem, z milionami gwiazd.
Wpatrywał się w nie z niekrytym zachwytem, przyjmując od jednego z kelnerów kieliszek szampana ― na pokładzie trwało w najlepsze przyjęcie na cześć jednej z córek właściciela promu. Niektórzy z gości dobrze znali Hannibala, ale żaden z nich nie zamierzał zawiadamiać przez jego obecność policji ― zbyt bardzo bali się o swoje życia, zbyt dobrze świadomi byli, co potrafił zrobić ten mężczyzna, by udowodnić każdej żywej istocie, że mógł żyć tak, jak mu się to tylko podobało.
Zerknął z ukosa na swego milczącego towarzysza ― Will opierał się o barierki, wiatr igrał z jego długimi lokami, posyłając je figlarnie na każdą stronę świata. Hannibal wyciągnął dłoń i odgarnął jedno z ciemnych pasm na bok, za niewielkie ucho.
― Nie jesteś głodny? ― Spytał z nieskrywaną troską. ― Podają tu świetne małże. Są bardzo pożywne, powinny też nieco polepszyć ci nastrój. Nie od dziś wiadomo, że...
― Hannibal? Hannibal Lecter? ― Od razu rozpoznał ten głos. George T. Bolt podchodził do nich z żywym uśmiechem na ustach. Postarzał się nieco, odkąd widzieli się ostatnim razem, ale wciąż był tym samym człowiekiem, z którym Hannibal spędził w przeszłości wiele miłych wieczorów, z kieliszkiem wina i nutami najbardziej skomplikowanych utworów na klawesyn.
― George Bolt ― uśmiechnął się serdecznie, przechylając głowę. Uścisnęli sobie dłonie (George zadbał też o to, by przywitać należycie jego milczącego wciąż towarzysza ― Hannibal widział, jak drobne ciało spina się, jak zwykle, gdy zmuszano go do kontaktu z obcymi ludźmi) i przystanęli przy jednym ze stolików, wznosząc od razu pierwszy, nieco chaotyczny toast.
― To niesamowite, znów cię widzieć po tych wszystkich latach ― pan Bolt zachichotał cicho, rzucając raz po raz wymowne spojrzenie w kierunku Willa. ― Co tu porabiasz? Przyszedłeś pogratulować Charlesowi Harry'emu pełnoletności jego córki? Jakoś nie chce mi się wierzyć...
― Wybieram się z moim mężem w podróż poślubną ― Hannibal objął młodzieńca ramieniem, absolutnie nieskrępowany miną swego kolegi. ― Pomyślałem, że takie przyjęcie będzie przemiłym startem. Ale dość już o nas, George. Lepiej opowiadaj, jak powodziło ci się przez te wszystkie lata.


Koss Moss - 2017-12-20, 00:03

          Will upewniał się co do jedzenia i picia. Wiedział, że gdyby Hannibal zechciał znów go otumanić, podałby narkotyk w sposób, którego nie mógłby wykryć, ale i tak dyskretnie wąchał wszystko, co mu podawano; i patrzył, czy Hannibal brał to z ogólnodostępnych miejsc; i baczył na to, czy wcześniej ktoś pił z tego dzbanka, czy ktoś kosztował już tych owoców.
Nie mógł zaufać Lecterowi po tym, co się stało i nade wszystko nie chciał być znów bezwolną marionetką w jego rękach.
I nie chciał skrzywdzić Molly ani Wally’ego, a pod jego wpływem najwyraźniej był zdolny nawet do tak sprzecznego z jego naturą i wolą czynu.
Pił szampana małymi łyczkami, ale nie, nie pojawiały się objawy odurzenia. Po raz pierwszy od bardzo dawna był dziś sobą i chyba tęsknił za tym uczuciem.
W jakiś sposób miło było jednak widzieć go żywego i w jednym kawałku, w tak szampańskim nastroju, nieskazitelnego i jowialnego – najprzystojniejszego mężczyznę na promie, a pewnie i na świecie. Do tego widoku nie dało się przyzwyczaić.
Ale nie rzucił się na jego szyję i nie odwzajemniał gestów, choć Hannibal dotykał go cały czas. Cały czas pokazywał każdemu z obecnych, że Will należy właśnie do niego.
Jakby cały wszechświat już tego nie wiedział.
Oczywiście, że było to pochlebiające. Kiedy taki człowiek jak Hannibal staje się zaborczy wobec ciebie, nie możesz tego nie docenić, chociaż jest to dar, z którym wiążą się konsekwencje, jakich nie zniósłby każdy. Ostatecznie nawet Will doznał załamania, które Hannibal prawdopodobnie starał się stłamsić swoją… jakże bezpieczną… terapią, skutkującą między innymi dziurami w pamięci.
Will nie pamiętał nawet, że byli we Florencji. Jeśli znów stanie się niestabilny, pewnie zapomni również o Szkocji, więc nie mógł.
Za wszelką cenę musiał pozostać spokojny i zrównoważony.
  ― …zawsze wydawało mi się, że jeżeli mężczyzna twojego formatu weźmie ślub, to z jakąś światowej sławy divą operową, może taką jak ta, co ją Charles sprowadził, żeby zaśpiewała sto lat, naprawdę zjawiskowa, widzieliście? Norweżka… A tu proszę, to musi być naprawdę wyjątkowy młody chłopak.
George posłał spojrzenie Willowi, który obracał w palcach widelec do ostryg. Młodzieniec nie wiedział, do czego służy i chyba chciał zjeść za jego pomocą ciasto, ale zanim zdążył się upokorzyć w towarzystwie, doktor Lecter pokierował jego dłoń ku owocom morza i pokazał mu dyskretnie, jak je jeść.
  ― Co u mnie, zapytujesz. Nabyliśmy ostatnio z Marge sieć prywatnych lokali i czasem żałuję, że nie przyjmujesz zleceń na swoje usługi ― zażartował George. ― Konkurencja próbuje nas zniszczyć, rozsiewają okrutne pogłoski, jakobym ja, człowiek takiej klasy, sprowadzał narządy z nielegalnych źródeł, niedorzeczne.
Will wyłączył się z rozmowy, zjadając ostrygę za ostrygą teraz, gdy już nauczył się je jeść i mu zasmakowały.
  ― …twój mąż? ― usłyszał. ― Wygląda młodo, czyżby student?
Hannibal zaśmiał się w swój chrapliwy sposób.
  ― Will jest świeżo po studiach, a nawet zdarzało mu się już nauczać, bo jest wyjątkowo błyskotliwym młodzieńcem.
  ― Naprawdę? Nie uwierzyłbym. ― Greg też się zaśmiał. ― Willu, opowiesz coś o sobie?
Will niespokojnym, zdradzającym nerwowość gestem sięgnął po serwetkę i przyłożył ją do ust.
  ― Will miał naprawdę ciężki dzień ― powiedział Hannibal, gdy młodzieniec długo milczał. ― I trudno mu się dziwić. Mieliśmy dzisiaj małą ucztę i tańce ― spojrzał na Willa znacząco. ― Myślę, że niedługo udamy się na spoczynek.
          Ich kajuta była niewielka i znalazło się w niej tylko jedno łóżko, na którym Will usiadł tyłem do drzwi i bez słowa przystąpił do rozpinania eleganckiej koszuli. Nawet nie słyszał Hannibala za sobą, drgnął więc, gdy usłyszał jego głos.
  ― Will.
  ― Tak, Hannibal? ― Will nie odwrócił się do niego. Zsunął koszulę z poznaczonych bliznami ramion i odchylił się na chwilę, żeby zdjąć także spodnie. Rzucił ubrania lekkim gestem na krzesło, gdzie zawisły bez ładu. Położył się na boku i zakopał w pościeli. W przedłużającej się ciszy spojrzał w końcu przez ramię na Hannibala zasiadającego w fotelu.
  ― Chcę, żebyś opowiedział mi wreszcie o tym, co zobaczyłeś tamtej nocy ― odezwał się Lecter, jakby tylko czekał na to spojrzenie.
Brew Willa drgnęła leciutko. Kiedy na twarzy mężczyzny zaczęły pojawiać się smoliste plamy, znów odwrócił głowę i wtulił policzek w poduszkę.
  ― To były tylko halucynacje. Zwykle potrafię odróżnić je od rzeczywistości.
  ― Halucynacje są często odbiciami naszych lęków. Chcę dowiedzieć się, co cię przeraziło, Will. Mogę pomóc ci się tego pozbyć.
Will zaśmiał się gorzko w poduszkę.
  ― Tak, miałem chyba okazję się o tym przekonać.
Na twarzy Hannibala nie było nawet cienia uśmiechu, który gościł na niej wcześniej. Nalał sobie do szklanki szkockiej wartej pewnie więcej niż niejedno życie i opróżnił naczynie odrobinę zbyt szybko.
I choć Will na niego nie patrzył, wiedział, że Hannibalowi bynajmniej nie było to wszystko obojętne. Może nawet go właśnie rozwścieczył.
  ― Miałeś też okazję przekonać się o tym, że wszystko, co przede mną ukrywałeś, działo tylko i wyłącznie przeciw tobie.
Wypowiedziane ochryple słowa – ni to groźba, ni przypomnienie – uderzyły Willa. Zacisnął dłoń na poduszce i wziął głęboki wdech.
Nie wszystko, Hannibal. Jeszcze nie wszystko.
Pękł jednak. Wystarczyła myśl, że Hannibal mógłby znów odebrać mu świadomość, żeby to z niego wyciągnąć. Wolał powiedzieć sam, i tylko to, co chciał. Choć wiele nie ukrył. Chyba tylko to, jak wielkie przerażenie budziła w nim ta postać… nadal.
  ― To był… ― zaczął głosem stłumionym przez poduszkę; nagle nie był pewien, czy odwrócenie się do niego plecami było najlepszym pomysłem, ale został w tej pozycji. ― Wielki demon z jelenimi rogami. Cały czarny jak… smoła. Tylko jego oczy były całkiem białe. Miał twoją twarz. Ale to nic, zwidy.


H.K.M. - 2017-12-20, 01:30

          Wiedział, że nie udało mu się skutecznie ukryć swej złości, że musiała go zdradzić prędkość, z jaką spożył ilość szkockiej, specyficzne drgnięcie kącika ust, niezbyt dobrze zamaskowany ton głosu.
Will znał go już zbyt dobrze, by dać się oszukać przez pozornie stwarzane zobojętnienie ― zbyt dobrze znał jego nawyk do delektowania się każdym łykiem alkoholu, zbyt długo napatrzył się na jego twarz, by nie wiedzieć, kiedy stawała się maską.
Wreszcie jednak, młodzieniec musiał się zorientować, jak nieostrożnym było ukrywanie przed Hannibalem prawdy, której pożądał do tego stopnia, by pytać o nią wprost, miast cierpliwie czekać, aż zostanie ona wyjawiona w odpowiednim czasie.
Wielki demon z jelenimi rogami.
Hannibal wciąż pamiętał o figurze, którą niegdyś trzymał w swym gabinecie ― niestety utracił ją w dniu, gdy odebrał życie ich drogiej Abigail i (jak mu się wtedy wydawało) młodzieńcowi, leżącemu pod jedwabnym przykryciem, ale w swym pałacu myśli i wspomnień, widział ją bardzo dobrze, wyraźnie. Z jakiegoś powodu przepiękny posążek przyszedł mu do głowy jako pierwsze skojarzenie ― miał wrażenie, że w jakiś sposób Will Graham połączył obraz jego mrocznej strony z czarnym jeleniem.
― Te wizje... Halucynacje ― poprawił się kulturalnie, dolewając sobie jeszcze szkockiej. Od dawien dawna Hannibal nie miał tak silnej ochoty, by... Się upić. Naprawdę, zdał sobie sprawę z tego, że tak szczeniacka i grubiańska ochota, kręciła mu się po głowie już od dłuższego czasu, a tego dnia (potęgowana ulgą i triumfem), stała się wręcz nie do zniesienia. Czy zamierzał ulec zwykłej pokusie ciała? Kaprysowi, który na dłuższą metę miał mu tylko zaszkodzić, nie pomóc?
― Zaczęły się niedługo po feralnym dniu, gdy rozprawiliśmy się z Dusicielem, prawda?
Will nie odpowiedział od razu; nim w ogóle się odezwał, jego usta opuściło ciężkie westchnienie. Nie chciał mu się zwierzać, nie chciał opowiadać Hannibalowi o swoich lękach.
Dlaczego? Czy naprawdę utracił do niego całe zaufanie? Wszystko przez skutki uboczne ich... Terapii?
― Widywałem go już wcześniej, ale chyba od tamtego dnia... chyba w tamtym czasie... te wizje stały się bardziej przytłaczające. nie pamiętam dokładnie.
Oczywiście, że pamiętał ― pomyślał doktor Lecter, wykorzystując fakt, że nie był obserwowany na upicie kolejnej porcji whiskey. I dolanie następnej, oczywiście.
Fakt, że jego drogi przyjaciel próbował z nim igrać w ten sposób, działał mu na nerwy i to z każdą chwilą coraz mocniej i mocniej.
― Czy ten... Demon ― urwał, upijając jeszcze alkoholu. Powoli zaczynało mu szumieć w głowie, ale nie zwracał na to uwagi. ― Próbował cię skrzywdzić?
Drobne ciało poruszyło się niespokojnie w pościeli.
― Nie wiem, czy... nie wiem. Zwykle... obserwował mnie. Nie czułem się bezpiecznie. ― Głos młodzieńca przesiąknięty był od napięcia, które z każdą kolejną chwilą rosło bardziej i bardziej. Ale im więcej murów napotykał po drodze Hannibal, tym bardziej chciał je przebić, zmiażdżyć, choćby i własnymi pięściami.
― Jak myślisz ― zaczął wolno, wpatrując się w częściowo skryte pod pościelą ciemne loki. ― Dlaczego chciał to zrobić?
Kolejne pytanie, kolejna porcja szkockiej ― powoli zaczynał tracić rachubę w tym, ile ich było ― minęło tak wiele czasu, odkąd alkohol "wchodził mu", jak herbata... Z reguły uwielbiał delektować się czerwonymi winami o mocnym smaku i aromacie; poił nimi zmysły, ale nigdy nie potrzebował więcej, niż kieliszka, lub dwóch. Tym razem nie potrzebował alkoholu samego w sobie ― pragnął jedynie jego działania, zawirowania w głowie, stłumienia zmysłów i myśli, których zaczynało być już za wiele. Z którymi nie radził sobie tak dobrze, jakby tego chciał.
― Ż-żeby mnie ukarać ― usłyszał wreszcie odpowiedź. Jego ramię niemal automatycznie pomknęło w kierunku butelki, uzupełniając pustą szklankę. Uśmiechnął się gorzko, wędrując oczyma wyobraźni do umysłu swego przyjaciela. Zastanawiał się, jakim on musiał go widzieć, jak paskudnym i mrocznym tworem przedstawiała go jego wybujała wyobraźnia.
― Za co? ― Zapytał niewyraźnie, głosem trąconym przez alkohol i nasilający się akcent. ― Za co chce ukarać cię demon?
W jednej chwili Will obrócił się przez ramię, obrzucając go zaskoczonym spojrzeniem ― musiał się domyślić, że doktor Lecter odrobinę już wypił, a to nie zdarzało się często. Zaraz wrócił jednak do poprzedniej pozycji. Przez chwilę kajutę wypełniała ciężka cisza, aż nagle Will podniósł się z łóżka, podszedł do niego i wziął butelkę w dłonie, udając się z nią z powrotem do łóżka. Usiadł na jego brzegu, znowu tyłem, chowając twarz przed spojrzeniem Hannibala.
― Za to, że go... zraniłem. - odpowiada w końcu.
― Zraniłeś go ― powtórzył, uśmiechając się krzywo. Dopił resztki whiskey ze szklanki i wyciągnął przed siebie nogi. Miał ochotę napić się jeszcze, ale skradziona butelka znajdowała się teraz poza zasięgiem jego dłoni. Nie spodobało mu się to; miał ochotę się upić, a Will odmawiał mu tej przyjemności, tak samo jak wcześniej odmawiał mu prawdy i wszystkiego innego, naprawdę ― wiecznie wycofany, ostrożny, nieufny i...
Poza... Zasięgiem. Jego. Dłoni.
Podniósł się z fotela, ściągając z siebie marynarkę i koszulę ― w ruchach Hannibala, była dziwna pośpieszność i chaos, coś, czego z reguły nie można było doświadczyć w jego towarzystwie. Do koszuli dołączyły wkrótce spodnie, buty i skarpetki (nie dbał nawet o to by ułożyć je w równy stosik, porzucił je po prostu na ziemi, tam gdzie leżały.
Przesunął się ostrożnie i usiadł tuż obok towarzysza, zmuszając go do popatrzenia sobie w oczy.
― Zranienie pozostawia po sobie blizny ― podjął poważnym tonem, nie spuszczając wzroku z błękitnych tęczówek. Kiedy Will chciał uciec przed nim wzrokiem, Hannibal złapał go za tył głowy i wplątał palce między długie loki, nie pozwalając w ten sposób zmienić młodzieńcowi pozycji. ― Każda blizna przypomina nam nieodzownie o zadanej wcześniej ranie. Patrząc na nią, pamiętamy o tym, kto i dlaczego wyrządził nam krzywdę. ― Nieświadomie przysuwał swoją twarz coraz bliżej tej drugiej, aż w końcu, gdy znowu zaczął mówić, jego usta muskały bladoróżowe wargi.
― Ty zraniłeś demona, Will, a demon zranił ciebie. Ale żaden z was nie byłby sobą bez tych wszystkich blizn... Prawda?


Koss Moss - 2017-12-20, 02:13

          Will napiął się w rękach mężczyzny. Próbował się odsunąć, ale gdy dłoń Hannibala przytrzymała jego głowę, nie spróbował już poruszyć się ani o cal.
Patrzył więc w jego oczy, czując od mężczyzny przede wszystkim zapach whisky. Nigdy nie widział go w takim stanie. Nigdy jeszcze Hannibal nie wypił przy nim niestosownej ilości alkoholu, a spędzali ze sobą bardzo, bardzo dużo czasu. Widok go w takim stanie był anomalią i choć Will jakiś czas temu był skłonny nalegać, żeby Hannibal pił z nim, żeby wyzbył się masek, to teraz jego stan wywołał tylko silny niepokój.
Ale nie mógł – pomyślał zaraz – go jawnie okazać. Wolał już tego uniknąć, oszczędzić sobie i jemu kolejnych terapii, tak myślał. W głębi serca wiedział jednak dobrze, dlaczego tak bardzo bał się, że Lecter po raz kolejny uzna odurzenie go za konieczne lub przynajmniej użyteczne.
Odczuwał paniczny strach na myśl o tym, że pewnego dnia mógłby się obudzić i stwierdzić… że Molly i Wally zginęli z jego rąk.
  ― Nie chcę go więcej ranić ― powiedział więc cicho, starając się oddychać spokojnie, gdy na twarzy Hannibala igrały ciemne plamy.
  ― A on nie chce już więcej ranić ciebie.
Hannibal pochylił się i ucałował drżące usta Willa, który zamrugał szybko, lecz nie zdołał powstrzymać cisnących się na policzki łez. W prawej dłoni wciąż trzymał butelkę. Lewą uniósł i ostrożnie położył na karku mężczyzny, była zimna.
Oddał mu pocałunek, boleśnie świadom, że te słowa miały drugie dno.
Nie chcę, ale będę musiał. Nie mogę pozwolić, żebyś ich usunął.
Nie chcę, ale będę musiał. Nie mogę pozwolić, aby w twoim życiu był ktoś więcej.

Może na razie nie powinien o tym myśleć. Może miną miesiące, lata, zanim Hannibal znów zapragnie rozrywki, ofiar, dowodów największego oddania.
Może mogą tak żyć. W zawieszeniu, w międzyczasie, przed osiągnięciem celu.
Ostrożnie odstawił otwartą butelkę na podłogę. Objął Hannibala oburącz i przysunął się do niego bliżej. Myśli powoli odsunęły się na dalszy plan, na później, ustępując miejsca świadomości ust jego i doktora Lectera, ich ciał, dłoni.
Tak dawno go nie dotykał. Tęsknił za sposobem, w jaki ich języki ocierały się o siebie, i w jaki zęby Hannibala wbijały mu się w wargi. Ból, który temu towarzyszył, był oczyszczający.
To zabawne, że jeszcze jakiś czas temu myśl o zbliżeniach przerażała go, a teraz całowali się, jakby robili to cały czas, jakby wcale nie było żadnej przerwy.
A jeśli, uderzyło go, jeśli zrobił mi to, uprawiał ze mną seks w tym stanie? Hannibal potrafił być niecierpliwy. Potrafił naciskać, gdy miał dość czekania. Potrafił wziąć to, czego chciał.
Czy wziął?
Nie dowie się tego.
Nigdy.
Will spiął się na powrót. Rozdzielił ich wargi, by wziąć głęboki oddech. Ich wargi łączyły cienkie nitki śliny.
Mimo wszystko to pytanie samo cisnęło mu się na usta. Może w swej arogancji liczył na to, że słysząc odpowiedź, będzie w stanie wychwycić u urodzonego kłamcy i manipulatora zdradziecką nutę. A może liczył na to, że w tym wyjątkowym stanie Hannibal nie będzie kontrolował się tak doskonale, skoro… oddychał tak ciężko jak nigdy… i nawet jego głos… zmienił się tak bardzo, że ledwo go poznawał.
  ― Byłbyś ze mną szczery, gdybym zadał ci teraz pytanie…? ― wyszeptał, opierając się lekko czołem o jego czoło.
  ― Tak, Will ― padła ochrypła, niewyraźna odpowiedź, po której Will nie potrzebował już zachęty. Odnaleźli swoje spojrzenia i wtedy wziął jeszcze jeden głęboki oddech.
  ― Czy… ― zaciął się. Jak dobrać słowa; jak dobrać je w ułamek sekundy i wpleść w zdanie, które zaczął już budować? ― Czy ty… Czy uprawialiśmy seks.


H.K.M. - 2017-12-20, 03:14

          Odsunął się nieco, przypatrując się czujnie zarumienionej twarzy Willa ― przesunął kciukiem po jednym z gładkich policzków i odetchnął drżąco, przebiegając myślami po wspomnieniach z ostatnich tygodni, które spędził wraz z Viggo w zaśnieżonej Norwegii.
Wiedział, o co tak naprawdę pytał jego najdroższy towarzysz ― nie dziwił mu się specjalnie, ponieważ na jego miejscu także chciałby wiedzieć. Po czasie, który włożyli wspólnie w odkrywanie siebie, zacieśnianie ich więzi małymi kroczkami, nie było nic dziwnego, że świadomość o tym, że Hannibal tak po prostu zniszczył wszystko przez brak cierpliwości, wykorzystując brak poczytalności swego ukochanego, byłaby druzgocząca.
Wziął głęboki wdech i sięgnął po odłożoną na blat butelkę, unosząc ją do ust ― och, minęły całe lata, odkąd pozwolił sobie na coś tak... Prostackiego ― musiał więc być naprawdę pijany.
Wreszcie odetchnął ciężko i skinął głową, tak jakby się do czegoś przygotowywał. A potem popatrzył w błękitne tęczówki i zaczął opowiadać.
           ― Nikandrze ― słyszy przy uchu jedwabisty szept, który owiewa je gorącym oddechem. Otwiera oczy i spogląda na swojego męża, ocierającego się bezwstydnie o jego sterczącą erekcję.
Jego ciało jest takie piękne... W świetle świec, jego pot zmienia się w połyskującą eterycznie powłokę ― Hannibal ledwo powstrzymuje się od tego, by nie rzucić się na kawałek błyszczącego torsu, zlizując z niego każdą pojedynczą kroplę. Już teraz wyobraża sobie ten niesamowity smak, esencję jego ukochanego.
― Nikandrze ― tym razem szept zmienia się na stanowczy rozkaz, coś zgoła nieoczekiwanego. Nikander spogląda na młodzieńca z figlarnym uśmiechem, który gaśnie w momencie, gdy odkrywa, że jeszcze przed chwilą odziane pośladki, są... Nagie.
A Will ociera się nimi wulgarnie o pulsującą potrzebą spełnienia erekcję i... Bogowie, ten ruch jest tak... Dobry.
Kręci mu się w głowie, myśli plączą się w nielogiczną całość. Stara się coś powiedzieć, ale nie potrafi, nie teraz.
― Weź mnie ― słyszy z góry; dopiero wtedy orientuje się, że znów zamknął oczy. Otwiera je więc, mrugając prędko; czy... Czy Will (Viggo!) poprosił go właśnie, o...
Viggo. Viggo, to Viggo!
Informacja dociera do niego wreszcie i rozumie, że sytuacja między nimi zabrnęła o wiele za daleko ― cofa biodra, ściąga z siebie słodki ciężar, zmuszając go do położenia się obok.
― C-coś znowu nie tak? ― Jąka słabo jego małżonek. ― Myślałem, że wszystko jest... Przecież jesteś... Masz...
― Myślę, że trochę na to za wcześnie ― zmusza się, by do jego głosu wkradła się niepewność. Mimowolnie czuje gdzieś w sobie żal, ale wie, że nie mógłby... Nie potrafiłby zrobić tego bez Willa, to nie było w ogóle to samo.
― Och, rozumiem. Przepraszam cię, najdroższy. Nie pomyślałem, że... To po prostu...
― Nic już nie mów ― odpowiada miękko i pochyla się, by zgasić światło.
W ciemności przesuwa dłonią po naprężonej erekcji. Jego serce bije prędko i ciężko, jak młotem.
O mały włos dopuścił się czegoś okropnego. Najgorszego.

           ― Nie potrafiłbym kochać się z tobą bez ciebie ― wyznał z cieniem gorzkiego uśmiechu. ― Zrozumiałem, że byłoby to zaprzeczeniem wszystkiego tego, czego pragnąłem.
Powiedział zbyt dużo ― miał wrażenie, że alkohol rozwiązywał mu nadmiernie język i bardzo mu się to nie spodobało. Wolał, gdy jego uczucia pozostawały niewyjaśnioną zagadką, gdy Will mógł się ich tylko domyślać, nie dostawać je podane na talerzu!
Westchnął głośno i położył się tuż obok młodzieńca, wbijając w niego nieco zamglone spojrzenie. Ciemne oczy śledziły każdy przebłysk emocji, pojawiających się na gładkiej twarzy. W głowie rodziły mu się coraz nowsze i pozbawione sensu pomysły. I pytania tak absurdalne, że momentami zastanawiał się, czy aby na pewno należały do niego...
Co też alkohol wyczyniał z ludźmi. I to on sam do tego doprowadził.
Niepoprawne. Nieprzyzwoite.
― Chcesz, żebym oddał ci dobrowolnie każdą część swojego życia ― usłyszał nagle dobrze znany głos; niski i przesycony z wolna rosnącym erotyzmem. ― Aż nie będę go już całkiem miał.
Po chwili szczupłe palce pomknęły w kierunku jego ramienia i przesunęły się po jego skórze długim, zmysłowym ruchem. Smukłe uda rozchyliły się nieco, ukazując Hannibalowi swoje wnętrze; już teraz mógł rozpoznać pod materiałem bielizny podłużny kształt erekcji.
Will Graham był podniecony jego obecnością. Zauroczony jego słowami. Uzależniony od jego obecności.
Nie mówił już nic ― zsunął się po prostu niżej, pozwalając by jego usta znalazły się tuż przy unoszącej się w urywanych oddechach klatce piersiowej.
Centymetr za centymetrem, obcałowywał każdy skrawek bladej skóry, pozostawiając na niej wściekle czerwone znamiona swojej obecności.
Umościł się między długimi nogami kochanka, pochylając się nad gładkim podbrzuszem ― już teraz wyczuwał intensywny zapach jego podniecenia i chyba cudem udawało mu się powstrzymać od szarpnięcia za niepotrzebny materiał, ale nie chciał, nie mógł być natarczywy, bo tak niewiele dzieliło go przecież od przekroczenia granicy.
Granicy, która narosła w Willu z jego winy, którą on sam nakrył świeżą warstwą cegieł. A teraz... Teraz musiał postarać się to naprawić ― pozwolić, by jego najdroższy skarb znów poczuł się przy nim pewnie i swobodnie, by zrozumiał, że na świecie nie było drugiej osoby, której zależałoby na nim tak bardzo jak jemu, Hannibalowi.
Ucałował czule nieco drżące miejsce pod pępkiem i otarł się obojczykiem o widniejącą pod bielizną erekcję. Uśmiechnął się lekko i uniósł głowę tylko po to by móc znów popatrzeć wprost w rozognioną rumieńcem twarz, w błękitne tęczówki, które zachodziły z wolna mgłą pożądania.
Podekscytowany perspektywą każdego jęku i westchnienia, wsunął za pas bielizny jeden palec, a potem pociągnął go delikatnie, chłonąc spojrzeniem każdy fragment gładkiej skóry. Na Bogów, ciało Willa Grahama pachniało i wyglądało tak apetycznie, jak żadne inne na całym świecie.
Zajęczał gardłowo i odgarnął materiał na bok, witając prężące się dumnie przyrodzenie z czymś na miarę nabożnej czci. Przysunął się do niego powoli, otarł się o trzon swoim szorstkim policzkiem.
― Spokojnie ― szepnął, zmuszając każdą komórkę swego ciała do ukrycia tego, jak bardzo był teraz podniecony, rozgorączkowany. ― Pozwól mi...
Nie dokończył ― zamiast tego otworzył usta i zamiast słów, popłynął z nich kolejny jęk, tym razem nieco krótszy, zdławiony przez penisa, którego wsuwał sobie śmiało do ust. Zassał się na nim stanowczo, podsuwając jedno z ramion pod jędrne pośladki. Zmusił tym samym, by jego drogi przyjaciel wypiął swe lędźwie, eksponując wszystko to, czym Hannibal tak troskliwie się zajmował.
Przesunął wilgotnym językiem po zaróżowionej główce i obserwował z fascynacją, jak z samego czubka upłynęła kropla przezroczystego preejakulatu. Ludzkie ciała były niezwykle fascynujące ― ich fizjologia, to, jak robiły się cudownie wilgotne i lepkie, gdy przychodziło do kontaktu z drugim człowiekiem...
Zlizał chciwie cieknącą kroplę i uniósł wolne ramię, szukając nim na oślep dłoni i palców, które splótł ze sobą w geście pojednania, niemych przeprosin, których nie umiałby wypowiedzieć za żadne skarby świata. Potrafił tylko przyciskać się do młodego ciała, ssać sztywną erekcję i modlić się, że to, co zburzył, zostanie kiedyś uratowane.


Koss Moss - 2017-12-22, 01:19

          Hannibal trzymał go w garści, w przenośni i dosłownie; trzymał mocno i ssał z lubością różową, mokrą główkę członka, a potem wilgotną od soków dłonią sięgnął po dłoń Willa. Spletli palce. Uda młodzieńca zadrgały niespokojnie, jakby chłopak walczył z odruchem zwarcia ich i zasłonięcia się. Jeszcze jakiś czas temu robienie tego z kimkolwiek byłoby dla niego nie do pomyślenia, a teraz proszę, sam go sprowokował, sam rozchylił przed nim nogi, po których błąkały się krople potu zmierzające ku napiętym pachwinom. Sam zachęcił go, by całował jego skórę.
Kilka godzin temu, gdy brał prysznic, przygotowując się do przyjęcia, oprócz ogolenia śladowej ilości zarostu na podbródku, zainteresował się też niższymi partiami ciała… z myślą właśnie o nim, od razu bowiem, gdy zobaczył podwójne łóżko, wiedział, jak skończą tego wieczora. Po tak długim czasie rozłąki, pomimo niedopowiedzeń i niemych pretensji (och, Will miał ich wiele), napięcie erotyczne między nimi było do tego stopnia intensywne, że prawie iskrzyło od nich przy każdym dotyku, przypadkowym bardziej lub mniej.
Cały wieczór Will trzymał się na dystans, ale pękł. Nie był aż tak silny, by odrzucić go, a później przez całą noc leżeć na drugim końcu łóżka. Pragnął być blisko swojego oprawcy, swojego koszmaru, człowieka, który pokazał mu, jak piękna jest przemoc, jak namiętna i pełna zmysłowego napięcia bliskość dwóch osób.
Gdyby nie Hannibal, Will prawdopodobnie nigdy nie pomyślałby, że obcowanie z kimś w taki sposób może być aż tak…
  ― Ooch… ― wygiął ciało w łuk, wbijając paznokcie wolnej dłoni w materac.
…elektryzującą ucztą doznań.
Hannibal kosztował go jak potrawy, jego ostre zęby ślizgały się po najwrażliwszej części ciała Willa. Młodzieniec wiedział, do czego jest zdolny ten człowiek, który własnymi kłami wygryzł kawał mięsa z szyi Wielkiego Czerwonego Smoka, ale mimo to pozwalał mu obcałowywać swoje ciało, owijać ciepłym tunelem warg nawet tak delikatne miejsca.
Język Hannibala był nieznośny. Wwiercał się nachalnie pod napletek, wylizywał każdą kropelkę wydzielin. Doktor Lecter miał obsesję na jego punkcie, na punkcie jego smaku. Był koneserem. Degustował go.
Will zacisnął kurczowo palce na jego dłoni. W ustach, prócz śpiewu krwi, wciąż brzmiały mu wypowiedziane ochryple i nieco bełkotliwie słowa, opowieść o tym, jak Hannibal nie dał się uwieść jego odurzonej wersji. Will nie miał już do niego zaufania, ale dziś świadomie dokonał wyboru, aby mu uwierzyć, nawet jeżeli przyjdzie mu za to zapłacić najwyższą cenę.
Och, Hannibal zawsze dostaje to, czego pragnie.
Zaraz, czy…
Will napiął mięśnie brzucha i zadarł niespokojnie głowę, półprzytomnie rejestrując, że usta Hannibala zsuwają się niżej, znacznie niżej niż mogły i powinny. Dotyk zimnego powietrza na mokrym od śliny penisie został szybko zastąpiony gorącem dłoni, ale język… język…
  ― Hannibal ― wychrypiał słabo i sięgnął nerwowo do jego włosów. Zburzył ich gładkie uczesanie, wsuwając w nie drżące palce. ― Och, mój…
Chyba nawet nie do końca chciał go powstrzymać. Jego policzki nabiegły czerwienią. Wejście zacisnęło się kurczowo, gdy usta zawędrowały niebezpiecznie w jego okolice; gdy język prześliznął się po napiętym pierścieniu mięśni.
  ― Hnnn-naahh…
Szarpnął się nerwowo, płonąc z zażenowania. Nigdy nikomu nie pozwolił się tam dotknąć, a co dopiero lizać, jednak wciąż tego nie przerwał, wciąż z tym zwlekał, po części ludzko ciekaw, a po części… szczerze spragniony tego nowego, obcego doznania każdą rozpaloną komórką swego ciała.
Jęknął, gdy doktor zasmakował go tak samo, jak wcześniej w innych miejscach; jak zassał zwarte mocno mięśnie, i lekko drasnął ostrym kłem, i naparł językiem na sam ich środek. Ale przecież to było preludium do czegoś, od czego konsekwentnie uciekał, do…
  ― Ah… hah…
Szarpnął biodrami, ocierając się o tunel oferowany mu przez dużą dłoń, której kciuk spoczywał na nabiegłej krwią główce. I jeszcze raz. Był w gorączce. Bardziej niż zachować godność i ukrócić wstyd pragnął spełnienia i tym razem był tego świadom. Nie brakowało mu tchu. Nie tracił krwi. Tak, był świadom każdego podmuchu gorącego powietrza, każdego pocałunku, każdego ruchu dłoni, każdego liźnięcia.
Jego mięśnie zapulsowały niemal boleśnie, a język Hannibala wykorzystał ten ułamek sekundy, by wśliznąć się między nie.
Nieprzyzwoite. Wstydliwe. Jak mógł.
Will szarpnął jego włosy. Zamiast uciec, nieco bardziej zadarł gładkie pośladki w kształcie serca. Odchylił głowę. Czuł, jak Hannibal sięga w dół palcami, czy zamierzał
Nie. Nie, tylko rozchylił go, a serce Willa łomotało, jakby już posunął się znacznie dalej, i pompowało wrzącą krew do uszu, wypełniając je coraz gęstszym szumem.
Rozchylił go i wsunął język do środka, a młodzieniec jęknął wysoko i umilkł zupełnie, chowając zawstydzoną, ale przede wszystkim rozpaloną twarz w poduszce.
Zaciskał zęby. Gryzł wilgotną pościel. Miał ochotę… zapaść się pod ziemię albo… przygnieść pośladkami jego twarz do poduszki, zmusić, żeby lizał bardziej, żeby zrobił to tak całkiem, żeby nie smakował już, nie degustował, tylko pochłaniał łapczywie, bez pamięci, bez żadnych skrupułów.
Żeby kochał go tak namiętnie, jak potrafił zabijać.
  ― Głębiej, Hannibal ― wydusił słabo. ― Liż głębiej.


H.K.M. - 2017-12-22, 02:43

          Podparł się na łokciu i pozwolił, by jego język przesunął się wzdłuż drżącej pachwiny ― zlizał chciwie każdą kroplę potu, rozkoszując się jej słonym smakiem, wzmocnionym goryczą fermonów i czystego podniecenia.
Will zajęczał wdzięcznie, odrzucając głowę na poduszki ― ciemne loki rozsypały mu się wokół głowy, niczym swoistego rodzaju aureola.
Hannibal uniósł się wtedy ostrożnie i popatrzył na niego, sycąc oczy niepowtarzalnym widokiem twarzy kochanka ― przez pobyt w szpitalu, Will stracił sporo na wadze (zdecydowanie zbyt sporo, ale tym doktor Lecter miał zająć się później), a jego skóra przybrała niezdrowo bladego odcienia, ale wciąż był tak samo piękny, tak samo zachwycający. Jego drobna budowa, pełne wargi, mały i prosty nos, wszystko to składało się w całość, obok której żaden człowiek nie mógłby obojętnie przejść.
Kochały się w nim kobiety, mężczyźni szaleli z zazdrości ― i przez i za nim.
A on, ta zawstydzona i drżąca pod jego językiem istota, nie miał zupełnie pojęcia o tym, jakie emocje wzbudzał swoim jednym spojrzeniem, nawet w nim, Hannibalu, pozornie ponad wszelkimi uniesieniami tego typu, ograniczając je do spożywania niebiańsko pysznych potraw.
Nie miał pojęcia, kiedy jego język zaczynał sunąć niżej i niżej ― wiedział, że prędzej czy później to musiało nastąpić, że będzie musiał posmakować i tego miejsca, naznaczyć je swoją obecnością, zbadać je pod każdym kątem, każdym zmysłem, każdym skrawkiem swojego wygłodniałego ciała i umysłu.
Młodzieniec nie domyślał się jeszcze tego, co go czekało ― był na tyle niewinny, że nie mógł mieć chyba pojęcia o tym, jak przyjemna czekała go niespodzianka.
Nawet jeśli jakimś cudem (w co Hannibal szczerze wątpił) sięgał w te najintymniejsze rejony podczas krótkiej, przepełnionej frustracją masturbacji... Nie potrafił pewnie nacisnąć w odpowiednich miejsc, pobudzić ich, sprawić, by każde muśnięcie języka stało się utrapieniem i największą nagrodą, jednocześnie.
Nacisnął na jedno z ud wolną dłonią, zmuszając je do rozchylenia się mocniej, tak aby jędrne pośladki rozwarły się, ukazując mu idealnie teraz wyeksponowane wnętrze. Kiedy Hannibal pochylił się następny raz, nie był już delikatny ― nie badał, nie sprawdzał, pozwolił sobie działać.
Zassał się na pulsującym miejscu, przesuwając po nim językiem, zupełnie tak, jakby się całowali. Idąc tym torem myślenia, poczekał, aż pulsowanie ciasnego kręgu mięśni zmieni się na cykliczne, zapraszające swym drżeniem i... Wsunął koniec języka do środka, przytrzymując kochanka (który szarpnął mimowolnie swymi wąskimi biodrami) w miejscu.
Wiedział, że samo to było już dla Willa sporym wyzwaniem, ale teraz, gdy udało mu się (wreszcie, nareszcie!) dostać do tego miejsca, nie zamierzał mu łatwo odpuścić.
Przesunął jedną z dłoni na zaróżowioną i wilgotną wciąż od śliny erekcję i zacisnął ją mocno wokół jej trzonu, tworząc z palców idealnie przyległy tunel. Nie musiał poruszać nadgarstkiem, masować palcami delikatnej skóry, szukając na niej napęczniałych żył ― jego drogi towarzysz wyręczył go w tym słodkim obowiązku, niemalże natychmiast rozpoczynając rytmiczny taniec lędźwi.
Góra, dół ― sztywny penis przeciskał się przez gorące palce, podczas gdy usta doktora Lectera atakowały wściekle otwierający się zapraszająco otwór.
Góra dół ― wsuwał swój język głębiej i głębiej, naciskając kciukiem na wrażliwą, ociekającą wilgocią główkę.
Will zajęczał rozdzierająco, jego ciało pokrywało się coraz wyraźniej potem; zaciskał zęby tylko po to, by zaraz wgryźć się w poduszkę, w prześcieradła, we wszystko to, czego dosięgnął.
A Hannibal wykorzystywał jego stan, korzystał z niego, biorąc od młodego ciała tyle, ile tylko mógł.
Wreszcie zamiast jęku, z pełnych warg padło coś, co o wiele bardziej przypominało już przepełniony frustracją krzyk.
― Głębiej, Hannibal ― Will nie mógł widzieć gadziego uśmiechu, który wykwitł na twarzy doktora w momencie, gdy zrozumiał, o co prosił go jego drogi przyjaciel. ― Liż głębiej.
Była to jednak prośba, której aż szkoda byłoby mu nie spełnić ― wyprostował przedramię i wsunął palce pod jedno z drżących ud. Na krótką chwilę popatrzył w błękitne tęczówki ― spojrzenie młodzieńca było już nieco zamglone, ale wciąż przytomne, wciąż świadome.
Hannibal wiedział jednak, że przestanie takie być w momencie, gdy wprowadzi w życie swoje ― bądź co bądź ― grzeszne zamiary.
Z długą nogą, przerzuconą przez ramię, miał o wiele lepszy dostęp do skrywanego (przez wstyd, niewinność) wnętrza kochanka ― dlatego też bez skrupułów skorzystał z tego przywileju i rozchylił jasne pośladki, wsuwając swój język tak głęboko, jak tylko się dało.
I nie trzymał go tam w miejscu, o nie ― poruszał nim szybko w przód i w tył, w górę i w dół, zupełnie tak, jak jeszcze przed chwilą rozgrzana erekcja poruszała się w jego dłoni.
Młode ciało naprężyło się pod nim, niczym struna ― szczupłe biodra wystrzeliły w górę, noga, która nie opierała się o jego ramię, zgięła się w pół i zaparła o prześcieradła. Will zmuszał się do pozostania w miejscu, do wytrzymania przyjemności, którą dawały mu żarłoczne usta, którą zalewały go pieszczoty wszędobylskiego języka.
Przesunął dłonią po napiętym brzuchu, zbliżając się w górę z nonszalancką powolnością, graniczącą już z wyuzdaniem ― pieścił opuszkami gładką skórę, celowo zaczepiając o napięte sutki.
Wreszcie, gdy dotarł do pełnych warg, nacisnął na nie wskazującym palcem i wkradł się do ich wnętrza, posuwiście, nakazująco ― zawłaszczał ich gorące wnętrze, tak jak robił to cały czas swymi ustami.
Nacisnął na jeden z ostrych kłów, zaprosił wilgotny język do tańca, zmuszając go by owijał się wokół obcego ciała, by ulegał mu pod każdym względem.
Tymczasem druga dłoń wysunęła się z pośladków i nieuchronnie przesuwała się w kierunku pulsującego coraz intensywniej otworu.
Nie wiedział, co kazało mu myśleć, że nadszedł dobry czas na to, by zdobyć ciało Willa Grahama na każdy z możliwych sposobów, by ich zbliżenie nabrało rumieńców, dopełnione swą najbardziej prymitywną i wymowną formą.
Być może było to niepomierne już pożądanie, może za wszystkim stał tylko alkohol ― to chyba nie miało już jednak znaczenia, nie w momencie, gdy jeden z palców nacisnął nagle samo centrum wilgotnego od śliny otworu i przedarło się przez jego wnętrze jednym, zgrabnym pchnięciem.


Koss Moss - 2017-12-22, 03:51

          Nie przewidziałby tego, co wydarzyło się wkrótce po tym, jak wyjęczał te kilka słów, przegrywając walkę z samym sobą.
Nikt by tego nie przewidział.
Nie potrafił nawet zrozumieć, co Hannibal nagle zaczął robić z językiem. Jakby zmienił się w węża. Gdy spojrzał nieprzytomnie w dół, widział zza mgły tylko jego zmierzwione włosy i, od czasu do czasu, jako tło dla swej własnej naprężonej męskości, parę roziskrzonych, ciemnych oczu – był to jednak widok odległy i oddalający się od niego z każdą kolejną sekundą. Uwięził Hannibala w plątaninie swoich nóg i szarpał się bez kontroli, wznosząc w powietrze drżące, wysokie jęki; nie dbał o to, że ściany były tu cienkie i ktoś mógł usłyszeć, ponieważ świat skurczył się do nich dwóch… Nie myślał o innych ludziach, nie pamiętał o tym, że istniała jeszcze jakaś rzeczywistość poza tym ciasnym, rozpalonym, poruszającym się szybko, pulsującym miejscem.
Wszystkie jęki, mlaśnięcia, westchnienia i okrzyki roznosiły się w rozedrganym, gęstym powietrzu i mieszały z silnym zapachem piżma i mgłą niespokojnych oddechów.
Żadne składne słowa nie mogły opuścić ust Willa, gdy Hannibal robił z jego ciałem rzeczy, o których młodzieniec nie miał pojęcia, że jest do nich zdolne. Okazało się, iż wystarczyło zgiąć język i wbić go umiejętnie w jeden punkt, żeby świat stracił ostrość i zawirował; mimo że we krwi Willa nie płynęła ani kropla substancji odurzających, odczucia były narkotyczne.
Gdy dłoń Hannibala sunęła po jego torsie, ciało młodzieńca odpowiedziało jej, podążyło za tym gestem. Wygięło się, osunęło. Napięło i uległo. Skutek delikatnego trącenia sutka Hannibal odczuł wibracjami głęboko w ciele swojego wybranka. A gdy palec naparł na różowe wargi, nie było już szans, by nie został gorliwie wpuszczony do ich wnętrza. Taka odmowa nie miałaby najmniejszego sensu po tym, jak Will pozwolił mu wtargnąć w swoje najintymniejsze sfery.
  ― Mmmh…
Tak też młodzieniec objął wargami jego palec, chore, może; jego język przesunął się po nim, a potem wokół niego owinął. Zarumieniony i rozkosznie rozpalony chłopiec przygryzł obce ciało prawdopodobnie trochę za mocno i lizał je tak, jak lizałby język. Dopiero później dotarło do niego, że bardziej niż język on przypominał teraz…
  ― Aa-aaach!
Gdy Hannibal wdarł się w niego jednym, płynnym gestem, jego myśli rozprysły się jak kwiaty fajerwerków, których odległe huki słyszeli z góry przez rozliczne ściany.
Ciało Willa wygięło się w łuk. Już od… już od dłuższej chwili był na skraju, był… cały mokry, tak śliski, że wstyd, i czuł w powietrzu głównie swój własny zapach, Hannibal… w bieliźnie… wciąż w bieliźnie…
Will chwycił oburącz włosy mężczyzny, jakby próbował go jeszcze jakoś zatrzymać, powstrzymać; zacisnął palce, dwa palce, w ustach i… tam… On go sobie wziął jak…
Szarpnął się, zaparł mocno o prześcieradło. Jego mięśnie zacisnęły się na Hannibalu na podobieństwo imadła. Były tak ciasno zwarte, że w tej chwili mężczyzna nie byłby w stanie wsunąć między nie choćby końcówki języka, ale… zdobył już to miejsce. Czuł Willa w środku. Czuł, jak słodkie mięśnie kurczliwie oplatają go swoim pulsującym gorącem. Czuł ich gładkość, którą mogły konkurować z najsubtelniejszymi materiałami świata.
A Will, Will czuł twardość. Był bardzo świadom tego, że Hannibal posunął się naprawdę daleko. Piekło go, bolało. Przez moment, był bowiem świadom tylko przez tę krótką chwilę, jaką zajęło doktorowi Lecterowi przesunięcie głowy w stronę jego naprężonej, zupełnie mokrej męskości i otulenie jej ustami.
A gdy mężczyzna poruszył palcem w jego wnętrzu, cofając go powoli i… i zginając, to… Will stracił tę świadomość zupełnie.
Zacisnął zęby na palcach Hannibala na ułamek sekundy przed tym, jak umknęły spomiędzy jego ust i pozwoliły im krzyknąć… również jedynie przez ułamek sekundy, następnym bowiem, co zarejestrował Will, było to, że brak mu powietrza, i że jest rozrywany, że podbrzusze pali, że krew wrze, że świat ciemnieje, łomotanie w uszach – to nie fajerwerki, to serce, serce – przyćmiewa wszystkie inne odgłosy, palec Hannibala jest w nim, porusza się w nim, zgina, napiera, odbiera, daje i… mdlał i… to najcudowniejsze uczucie na świecie, uczucie, jakiego nigdy jeszcze…
Trwało zbyt krótko, by mógł je nazwać. Gdy odzyskał oddech i przytomność, zorientował się, że prawie usiadł; że Hannibal, pochylony nad nim nisko… piękny, rozczochrany, spocony, idealny, przełknął ślinę. Ciężko, bo…
Mięśnie Willa zacisnęły się mocno na palcu, który nadal był w nim obecny i nie zamierzał się nigdzie ruszyć. Młodzieniec powoli, oddychając płytko jak po jednym z ataków, osunął się na poduszki. Po chwili znów rozchylił uda.
Popatrzył w dół. Hannibal nie uronił ani kropli, spił go całego. Wiotczejąca z wolna męskość była zupełnie czysta, prawie nic nie świadczyło o tym, co czuł przed chwilą, ale jego palec… jego palec… Hannibal…
Will złapał go za spocone ramiona i pociągnął do góry. Z zaskakującą jak na swój stan gwałtownością wpił się w cienkie, gorące wargi mężczyzny. Rozchylił szeroko usta i wysunął język najdalej, jak potrafił – zupełnie śmiało na spotkanie z tym drugim, smakującym jak whisky, lecz przede wszystkim jak on sam.
Uda uniósł i przytulił odruchowo do bioder mężczyzny. To nie tak, że
Po prostu chciał być bliżej, ponieważ ich odrębność, malująca się klarownie jak nigdy w sytuacjach takich jak ta, była nienaturalna i męcząca. Zjednoczyć się z nim… Przywrzeć do mokrego ciała swoim mokrym ciałem tak mocno, że zleją się w jedno. Tego chciał Will Graham. To, że kiedy instynktownie robił wszystko, by doszło do tego zbliżenia, by mogli znów być ze sobą tożsami, okryta bielizną erekcja Hannibala nakryła jego zadarte pośladki, zdawało się jedynie naturalną konsekwencją tych dążeń; nie celem, lecz stanem nieodłącznie idącym w parze z pochłanianiem w siebie drugiego bytu, ze stawaniem się nim.
Drżącymi nogami owinął się wreszcie wokół bioder Hannibala, przyciągając go jeszcze bliżej. Paznokciami, które wbijał w jego plecy, kaleczył skórę mężczyzny, pozostawiając na niej grubsze i cieńsze czerwone pręgi.
Obecność palca… Hannibala… w nim, była na tym etapie już równie naturalna jak ich pocałunki, namiętne i instynktowne, pozbawione myślenia, niepokoju – stanowiące najczystszy objaw wzajemnego pożądania.
Gdy oderwali się od siebie i owionęli przyspieszonymi oddechami swe wargi, Will odgarnął włosy z mokrej twarzy doktora Lectera, patrząc na niego ledwie przytomnie, z cichym podziwem.
Nagle… chciał.
Nie.
Musiał.
I nie było już nic, co mogłoby go przed tym powstrzymać, żadnych podszeptów, które powiedziałyby: dość.
Patrzył w jego pociemniałe od pożądania oczy. Widział czarne plamy igrające na najprzystojniejszym obliczu na świecie, naprawdę tak uważał.
Widział go jak w wizjach, które wypełniały jego umysł, kiedy nocami, w samotności… masturbował się sekretnie. Widział nad sobą. Mokrego. Podnieconego. Roztargnionego. W takim stanie, że – był pewien – gdyby Hannibal się do niego teraz odezwał, uczyniłby to po litewsku.
Will przymknął oczy. Na chwilę.
Na bardzo krótką chwilę, po której znów odważnie wbił wzrok w te ciemne, bezkresne, tajemnicze studnie.
Dwa słowa. Dwa słowa i to się stanie, wiedział.
  ― Weź mnie ― wyszeptał więc, czując, jak od samego brzmienia tych słów całe jego ciało napina się i wypełnia ciepłem, tym szczególnym, płynnym ciepłem.
I już… nie wahał się.


Koss Moss - 2017-12-22, 04:03




H.K.M. - 2017-12-22, 04:55

          Powietrze przesycał zapach ich wzajemnego pożądania ― Hannibal chłonął go chciwie, oddając się pocałunkom, pozwalając Willowi na chwilowe przejęcie kontroli, gdy jego długi język penetrował wnętrze ust w prymitywnie dominującej formie. Wiedział, że młodzieniec smakował w ten sposób siebie, że mógł spróbować tego, co doktor Lecter pochłaniał tak gorliwie, tak chętnie, ilekroć pozwalano mu to wziąć.
Nie ukrywał już nawet, że uwielbiał zabawiać się maleńkim skarbem swego przyjaciela ― trzymanie jego erekcji w ustach, scałowywanie z niej każdej kropli, pozwalanie na to, by zalała wnętrze jego ust falami gorącego nasienia ― wszystko to dawało mu w pełni satysfakcję niemalże równą tej, którą otrzymywał jego kochanek.
Nie umiałby określić, o co dokładnie chodziło ― o jego soczyste, niekiedy wyuzdane jęki, czy też o zapach, który wydzielało jego ciało, kiedy ogarniało je podniecenie ― a może za wszystkim stała piękna twarz, zarumieniona, rozogniona do tego stopnia, że krzyczała sobą o nadchodzącym wielkimi falami uniesieniu.
Może cały ten proces, podczas którego Will Graham otwierał się przed nim, ukazując swoją prawdziwą, spragnioną pieszczot naturę, może to pękające forty i przekraczane granice ― może to było zapalnikiem, który sprawiał, że Hannibal uwielbiał zadowalać swojego kochanka, używając przy tym swych ust.
W końcu to one w wielu wypadkach stanowiły jego sposób na życie; smak, dotyk, wilgoć, receptory...
Zajęczał chrapliwie, gdy długie nogi owinęły mu się wokół bioder ― jego sztywna erekcja drgnęła pod materiałem bielizny, gdy przywarł nią chciwie do nagich i wilgotnych pośladków.
O niczym nie marzył teraz równie mocno, co o tym, by rozebrać się i wsunąć w ciasny tunel, który jeszcze chwilę temu tak ochoczo brał ustami i językiem... Wnętrze Willa Grahama, było wprost idealne ― ciasne, pulsujące i takie ciepłe... Tak dobrze byłoby tam się znaleźć, tak dobrze...
Ocierał się. Ocierał się o niego, niczym niesforny nastolatek, niespełniony obłąkaniec ― ale tak się też poniekąd czuł. Od podniecenia kręciło mu się już w głowie, bo... Minęło tyle czasu, odkąd mógł ostatnio dotknąć tego ciała, odkąd mógł go posmakować, poczuć tuż przy sobie i brać, brać całym sobą...
Will nie mógł wiedzieć o tym, jak ciężkie były dla Hannibala dwa, spędzone osobno miesiące ― tęsknota i poczucie straty towarzyszyło mu silnie każdego dnia ― tym silniejsze, gdy zaczynał z wolna rozumieć, że wszystko to naprawdę działo się z jego winy.
Z powodu pychy, zarozumiałości, z potrzeby poczucia swej wyższości i, przede wszystkim, przynależności Willa Grahama, jego lojalności, niemej obietnicy...
Drobna dłoń wysunęła się do przodu i odgarnęła mu z czoła nieposłuszne kosmyki wilgotnych włosów. Hannibal skupił się całym sobą na tym, by popatrzeć na kochanka, ponieważ wiedział, że on patrzył na niego. Potrzeba spełnienia pulsowała tak mocno w jego podbrzuszu, że niemalże bolała. Czuł się jak zaszczute zwierzę, które musiało zaatakować, które nie widziało już innego wyjścia, jak...
I nagle coś w twarzy jego drogiego przyjaciela... Uległo zmianie. Drgnęło, zasiewając w błękitnych tęczówkach stalowy błysk, twardą nutę zdecydowania.
Rozchylił wargi, chcąc przypaść pocałunkami do jego długiej szyi, ale powstrzymały go przed tym słowa. Dwa słowa, które posłały go jego lędźwi iskrę przyjemności ― tak silną, że umiał odpowiedzieć na nie jedynie przeciągłym, zadziwiająco jak na niego wysokim jękiem.
Weź mnie.
Powiedział tak, powiedział to, te dwa słowa, o których do tej pory Hannibal jedynie śnił, marzył późnymi nocami, gdy leżąc w łóżku sięgał po siebie ostrożnie dłonią, by...
Nie musiał o tym myśleć, nie teraz ― zwłaszcza nie teraz, gdy wreszcie mógł...
Nie, nie mógł. Nie tak po prostu ― zorientował się, przyciskając drobne ciało do wilgotnych prześcieradeł. Nie mógł przecież wtargnąć w ciasne wnętrze zupełnie nieprzygotowany, nawilżony jedynie za pomocą naturalnych wydzielin.
Nie, to skrzywdziłoby jego niewinny skarb, wyrządziłoby mu krzywdę ― Hannibal nie chciał krzywdzić Willa Grahama, już... Już nie.
Uniósł się na łokciach i popatrzył trochę (a może wcale nie trochę) nieprzytomnie na swego towarzysza.
― Drėkintuvas ... ― wyjęczał nisko, walcząc z niechętnym do współpracy językiem. Dyszał ciężko, ledwo odnajdując w głowie słowa, które odzwierciedlały jego myśli. ― Tikriausiai ... palauk.
Zerwał się z łóżka, niemalże szarżując w kierunku drzwi do łazienki ― szarpnął za klamkę, nie dbając o to, że cienkie drewno odbiło się z trzaskiem od ściany.
Przypadł do swojej torby, otwierając ją nieco nieporadnie ― pot ściekał cienkimi strużkami po jego karku, ramionach i podbrzuszu, wsiąkając w pas bokserek.
Zerknął w dół i poczuł, jak fala gorąca uderzyła mu wolno prosto w twarz ― jego bokserki lśniły od soczystej plamy wilgoci, ale nie tej spowodowanej potem. Zdał sobie sprawę, że podczas jego igraszek z Willem, zdążył się nieco...
Nieważne.
Był tak roztrzęsiony, tak spragniony i podekscytowany, że miał ochotę wyrzucać z torby każdą rzecz, która okazywała się nie być balsamem ― na szczęście czerwona tubka mignęła wreszcie w zasięgu wzroku i pochwycił ją, niosąc w dłoniach niczym drogocenny artefakt.
Wczołgał się z powrotem na łóżko (przez chwilę mignęła mu rozgorączkowana twarz kochanka i nie umiał, nie potrafił znowu nie jęknąć, przeciągle, z potrzebą, jak zwierzę, całkiem jak zwierzę) ― ściągnął z siebie bieliznę, pomagając sobie na oślep, bo całą uwagę zdążył poświęcić tylko i wyłącznie rozłożonym ulegle udom, wilgotnym i drżącym, cudownym i...
Wycisnął krem na palce, wycisnął go stanowczo za dużo, ale nie potrafił równoważyć sił, nie potrafił niczego, poza troskliwym przyciśnięciem palców do ciasno zwartego wnętrza Willa ― wsunął je do połowy długości, rozprowadzając śliską substancję po każdej ściance, po każdej jej części.
Potem wycofał je nagle ― może powinien robić to dłużej, naprawdę, ale nie mógł, nie wytrzymałby ― przecież z ledwością mógł się tam dotknąć, rozprowadzając śmieszny substytut nawilżacza po własnym członku. Był tak twardy i gorący, chyba jak nigdy przedtem.
I nagle do zrobienia nie pozostało już nic więcej ― nic poza oczywistym faktem wtargnięcia do...
Świadomość tego, co chwilę się wydarzy, uderzyła w niego kolejną falą ekscytacji.
Filiżanka stała na szafce nocnej, gotowa do pełnienia swej roli.
Przycisnął czubek erekcji do gorącego i chłodnego jednocześnie wejścia ― niczego w życiu nie pragnął równie mocno, co tego.
Jego serce biło głośno, w uszach słyszał szum i... Oddech. Swój, czy jego? To nie miało znaczenia, nie miało, najmniejszego.
Nie wiedział, kiedy się poruszył ― to chyba stało się samo, jego pragnienie zmusiło go do tego, zanim zdążył o tym pomyśleć. Wiedział tylko, że młode ciało napięło się pod nim wyraźnie, a ciasne wejście oplotło ściśle... Kolejne centymetry erekcji i...
― O-oach... ― nie panował nad sobą, zupełnie nad sobą panował. A uczucie zdobywania Willa Grahama było jeszcze lepsze, niż to sobie wyobrażał, było takie...
Tkwił w nim do połowy. Młodzieniec dyszał ciężko, w jego oczach czaiły się łzy. Zatrzymał się na chwilę i wyciągnął dłoń, by ułożyć ją na jednym rozgrzanych policzków.
Popatrzył na niego, zrobił to ― wpatrywał się w cudowną twarz, chłonąc jej widok, napawając się nim, bo nawet teraz, w obliczu takiego bólu i determinacji, stanowiła najpiękniejszy widok na świecie.
Pochylił się i ucałował zaciśnięte wargi, otarł się nosem o spocone czoło ― wiedział, że nie mógł właściwie zrobić wiele więcej. Poruszył się więc znowu, ostrożnie, powoli ― eksplozja przyjemności uderzyła w niego z siłą rozpędzonego pociągu, chyba krzyczał, a może to wcale nie był on.
― Will ― wyjęczał imię, przepraszając i wyznając, bo to było wyznanie, naprawdę. To wyznanie, którego żaden z nich nie powiedział jeszcze na głos, ale przecież żaden z nich nie musiał tego robić, bo było takie oczywiste, takie naturalne...
Hannibal Lecter kochał Willa Grahama, kochał się w nim od wielu lat i wiedział, że będzie go kochał przez wiele następnych.
A filiżanka... Filiżanka świeciła swą bielą, poznaczona rysami pęknięć, ukruszona w każdym możliwym miejscu. I była w ten sposób najidealniejszą, jaką tylko można było znaleźć.
Przepiękna.


Koss Moss - 2017-12-22, 05:48

           Nie zrozumiał, co powiedział do niego Hannibal. Popatrzył na niego ze zdziwieniem, rozszerzonymi, pytającymi oczami, a kiedy zorientował się, że on zamierza wstać, było za późno, nie zdążył pochwycić go i zatrzymać.
  ― Hannibal… ― sapnął, siadając na łóżku.
Nie wycofa się chyba. Nie teraz, kiedy Will… Nie teraz, prawda?
Zataczając się lekko, Hannibal w dwóch krokach dopadł do łazienki, otworzył gwałtownie drzwi i zniknął Willowi z pola widzenia. Młodzieniec usłyszał, jak rozpina swoją perfekcyjnie zapakowaną torbę, jak chaotycznie przetrząsa jej zawartość.
Szuka czegoś, zrozumiał nagle.
Szuka czegoś, co umożliwi im… to nie takie proste i… może być bolesne, kiedy…
Hannibal stanął w drzwiach, ściskając w dłoni czerwoną buteleczkę, a w następnej sekundzie rzucił się w stronę Willa. Przypadł do niego, a chłopak padł znów na poduszki i pozwolił, by silne dłonie zadarły mu ponownie uda.
Wbił paznokcie w barki mężczyzny i odetchnął drżąco. Miał w oczach niepokój, ale patrzył na jego twarz, spoconą i dziką; słuchał nierównego oddechu i wdychał wydychane przez Hannibala powietrze; i słuchał jego jęków, zupełnie wyrwanych z restrykcyjnych ryzów samokontroli; nie, nie wycofałby się, nie cofnąłby za żadne skarby.
Zadarł pośladki mocniej i owinął się ramionami wokół mokrego ciała Lectera. Sapnął, gdy poczuł jego mokre palce, przynajmniej kilka, nie umiałby zgadnąć i chyba nie chciał wiedzieć.
  ― Mhh… ― Spodziewał się dużego bólu, ale on nie nastąpił. Palce wśliznęły się w niego gładko, właściwie bezboleśnie, choć nagle. Odetchnął drżąco. To było dla niego zupełnie nowe uczucie, czy Hannibal o tym wiedział?
Co za niemądre myśli przemykały mu teraz przez głowę – oczywiście, że wiedział.
Jęknął zduszenie w ramię mężczyzny, ale nie krępował się zanadto tymi dźwiękami, już nie – skoro Hannibal sam mu ich nie skąpił, wyraźnie na granicy wytrzymałości, i to wszystko z jego powodu, przez niego.
Jeszcze kilka miesięcy temu nie pomyślałby, że to możliwe, doprowadzić Hannibala do takiego…
  ― Aach-nn… ― wydusił, znów gubiąc wątek. Nie, nie potrafił skupić się na żadnej myśli, gdy Hannibal był obok, taki. Gdy jego palce poruszały się w nim, gdy napierały na prostatę, gdy sprawiały, że męskość Willa nabrzmiewała ponownie, mimo że krew nie zdążyła jeszcze zupełnie jej opuścić.
Palce wysunęły się z niego równie nagle jak w niego wtargnęły, pozostawiając na ściankach mięśni warstwę balsamu, i Will jęknął, nie kryjąc rozczarowania. Zacisnął nerwowo palce na jego włosach. To oznaczało jedno, że…
Zerknął krótko w dół, ale nie zobaczył nic oprócz ich piersi, oprócz owłosionej, muskularnej piersi Hannibala i swojej, gładkiej i szczupłej; byli tak blisko siebie, nie dzielił ich już ani milimetr, nie dzieliła – zrozumiał Will – nawet bielizna, obaj byli całkiem nadzy.
Jego usta rozchyliły się, przyjmując kształt litery „O”. Nie opuścił ich żaden dźwięk. Nie, dopóki męskość Hannibala, ocierająca się o jego spięte mięśnie, nie naparła na ich środek z całą siłą; Boże, przecież to właśnie się działo, on wsuwał się w niego, wsuwał w niego swoją męskość.
I to bolało.
  ― Aahhh-hhah… ― wydusił z trudem. Ale nie bardziej, pomyślał półprzytomnie, niż kiedy zostawiłeś uśmiech i odszedłeś; nie bardziej niż twoja nieobecność. ― Hnn… mmh… Aach!
Krzyczał. Nie próbował się powstrzymać. Jego oddech był płytki i głośny, a uciekał wprost do ucha Hannibala, który wydawał się niemal nieobecny, a jednak tu, jednak tu, bo zatrzymał się, kiedy oczy Willa wypełniły się łzami i kiedy rozpaczliwy jęk uleciał z drżących ust.
Will zastygł w bezruchu i Hannibal też. Nie potrzebowali żadnych słów, żadnego języka. Gdy obolałe od trzymania w górze uda Willa chciały się osunąć, Hannibal sam je przytrzymał, blokując swoimi ramionami.
Will rozluźnił uścisk w jego włosach. Przeczesał je niespokojnie, ale z każdym gestem coraz mniej nerwowo. Ich wargi ocierały się o siebie, zęby pieściły skórę ukąszeniami.
Czy był już cały? Willowi wydawało się, że tak, lub prawie tak.
Ale nie, Hannibal nie był cały i młodzieniec przekonał się o tym, gdy jego biodra znów przesunęły się do przodu. Delikatnie. Tak delikatnie. Will oplótł się wokół niego tak ciasno, jak tylko potrafił. Zacisnął powieki, tuląc twarz do mokrej, pachnącej szyi. Zacisnął je mocniej, kiedy Hannibal poruszył się w nim, cofnął, a potem wsunął chyba jeszcze… głębiej…
  ― Will… ― usłyszał ten ochrypły głos, i tak wiele w nim emocji. Złamaną chrypę. Burzę.
  ― Hannibal ― wydusił i nagle szarpnął biodrami, nabijając się na niego – och tak, teraz poczuł to na pewno do samego końca.
Szarpnął się i wygiął na pościeli, wznosząc łamiący się okrzyk, ale Hannibal przywarł już do niego ściśle, nie pozwolił, by odległość między nimi znów stała się nieznośna.
W nierównym oddechu Willa wybrzmiewały jęki i westchnienia. Hannibal czekał, ale jakim cudem on czekał, jakim cudem pozostawał tak spokojny, tego Will nie wiedział.
Był w nim. Byli w sobie. Połączyli się. Doszło do tego, na co czekał tak długo i czego tak bardzo się objawiał – granica między nimi zatarła się, rozmyła, rozpłynęła w powietrzu gęstym od zapachu piżma i potu, wibracji głosów i oddechów, wilgoci, oparów pożądania.
Odnalazłszy w kończynach nową siłę, Will owinął się ściśle wokół ciała mężczyzny, układając się pod nim nieco wygodniej. Ból… mijał, lub może tylko pozwalał mu się do siebie przyzwyczaić. Will już o to nie dbał. Czuł go w sobie i, Bogowie, nigdy jeszcze nie był tak świadom tego, co dzieje się z jego najdroższym partnerem, jak teraz, gdy czuł każdy przepływ krwi przez jego nabrzmiałe żyły, gdy bicie serca i każdy chrapliwy oddech odbijał się echem w nim, jakby to jego serce biło, jakby to on oddychał tak ciężko, jakby to on… oni…
Wziął głęboki oddech i spił krew cieknącą z rozciętej wargi mężczyzny, nie; zessał ją, i przez chwilę ssał jego wargę tak, jak ssać mógłby jego, i… pchnął jego pierś, jakby chciał go teraz odepchnąć, ale nie chciał. Odepchnięcie Hannibala, przerwanie tego, było ostatnią rzeczą, o jakiej Will mógłby w takiej chwili pomyśleć.
Już od wielu, wielu godzin miał ochotę na nim usiąść. Przygnieść go mocno pośladkami do materaca. I choć nigdy, nigdy tego nie robił, to marzył o tym, jak o niczym innym.
Gryząc do krwi i napierając udało mu się sprawić, że ciasno zwarci przeturlali się na drugą stronę łóżka. Wtedy wyprostował się i oparł mocno dłońmi o jego pierś. Zaplątał palce w delikatne włoski.
Nieważne, że nigdy tego nie robił. Wiedział, jak. Może nieco nieporadnie uniósł więc biodra i odetchnął cicho, gdy śliski, nabrzmiały organ prawie zupełnie się z niego wysunął i… wypadł, więc obaj sięgnęli doń w tym samym momencie, w tym samym ułamku, bez słów, i splatając palce razem naprostowali go… i Will osunął się na niego i…
  ― Aach… ― nadwyrężone mięśnie odezwały się rwącym bólem, od którego cały zadrżał, ale… co z tego, kiedy jego ptaszyna, ta niewielka ptaszyna, znów podniosła się, znów ociekała sokami, które miały teraz spływać na podbrzusze Hannibala. Will nie myślał już o wstydzie, był bezwstydny. Teraz już… subtelniej, uniósł biodra i opuścił je, uniósł i opuścił, z mlaśnięciem biorąc go w siebie, obejmując, ściskając.
I patrzył mu w oczy, choć ledwo je widział.
Patrzył i pierwszy raz w życiu nie potrafił przerwać kontaktu wzrokowego – tak, jak zawsze nie potrafił go utrzymać.


H.K.M. - 2017-12-22, 16:38

           Tego, co działo się w tej chwili w jego głowie, nie dało się nazwać myślami ― zlepek słów, obrazów, smaków i zapachów, atakowały go wściekle odbierając momentami zdolność do kojarzenia, oddychania, do otworzenia oczu.
Owijał swoje ramiona wokół podrygującego pod nim ciała z równą siłą, co to samo ciało, owijało się okół niego ― ściskali się więc tak mocno i przylegali do siebie tak ściśle, że ciężko było już odróżnić, gdzie kończył się jeden, a zaczynał drugi.
Ich zjednoczenie miało w sobie coś magicznego ― Hannibal czuł zarówno to, że jego penis znajdował się we wnętrzu kochanka, co sam fakt, że ów kochanek był również w nim. Słyszał każde uderzenie ich serc, każdy oddech, każdy jęk i westchnienie, którymi tak hojnie się teraz wymieniali.
Poruszał się ostrożnie, bardzo ostrożnie ― oplatająca go ściśle ciasnota, przylegała do trzonu erekcji tak dokładnie, że chyba nigdy, przez całe swoje życie, Hannibal nie czuł się równie... Kompletny. Przynależny, spełniony, choć nie zaznał jeszcze, przecież, spełnienia.
Uniósł głowę, omiatając rozgorączkowanym spojrzeniem twarz swego najdroższego ― ich usta złączyły się w pocałunku pełnym głodu i ukojenia, namiętności i gniewu, tęsknoty i miłości, jej też, bo ― nie potrafił nie myśleć o tym w takim momencie ― była ona tak oczywista, niezaprzeczalna.
Pozwolił Willowi ugryźć swoją wargę jeden raz, drugi i trzeci ― do samej krwi. Jęknął gardłowo, dopychając się męskością jeszcze dalej, jeszcze głębiej w ciasno zwarte wnętrze i już, już był gotowy do rozpoczęcia specyficznego tańca lędźwi, gdy został odepchnięty.
Nie, przecież nie chciał chyba... Nie teraz, prawda?
Nie, na szczęście nie ― Hannibal poddał się posłusznie kolejnemu ugryzieniu, mimo, że tym razem było naprawdę bolesne ― dzikie szarpnięcie zębami, które rozerwało skórę i wypuściło z napuchniętych warg kolejny strumyk ciepłej posoki.
Młodzieniec przyssał się do rany, spijając znów chciwie każdą kroplę ― w tej samej chwili zrobił coś, co sprawiło, że... Znaleźli się... Że zamienili się miejscami; dotarło do niego po jakimś czasie.
Will siedział na nim. Siedział na nim. Zamierzał go ujeżdżać, Bogowie, zamierzał to zrobić.
Nie umiał się powstrzymać ― warknął wściekle, gdy jego erekcja wysunęła się z ciała kochanka, owiana powiewem niepożądanego chłodu. Sięgnął więc po nią i drgnął, gdy ich palce spotkały się ze sobą, splotły w najczulszej pieszczocie, a potem wsunęły ją z powrotem, tam gdzie było jej miejsce.
I Will popatrzył na niego, opadając znów wolno niemalże na sam dół ― przyjemność była tak silna, że zesztywniał cały i ściągnął dłonie z wąskich bioder kochanka, by przesunąć je na prześcieradła i wpić w nie palce tak mocno, że ― wiedział o tym, był tego pewien ― mógłby je rozerwać najlżejszym pociągnięciem, podrzeć luksusowe tkaniny na cienkie paski.
Oddychał ciężko, a właściwie dyszał, po prostu dyszał, walcząc ze sobą o każdy kolejny oddech, każdy haust powietrza, który musiał niemalże kraść, bo tak ciężko było mu już...
― Will ― powtórzył znów nieprzytomnie, niewyraźnie, nie wiedział nawet, czy wypowiadał tak drogie imię na głos, czy też jedynie w swych myślach, ale to właśnie ono, to imię, było jego jedną, jedyną myślą.
Bo Will uniósł się znów w górę, tym razem o wiele zgrabniej, lżej, wysuwając z siebie cieknącą męskość niemalże do samego końca, a potem Will opadł znów w dół, zaciskając na nim cudowny tunel gorących, pulsujących wilgocią mięśni.
To Will sięgnął dłonią do jego szyi i zacisnął na niej palce, przyduszając go swoim mocnym, zaskakująco stanowczym chwytem. To Will przyśpieszył swoje ruchy, wspinając się na nim i dociskając z powrotem w coraz prędszym i wymagającym tempie i, Bogowie, to było zbyt wymagające, nawet jak na niego, bo...
Will, Will, Will...
― Will! ― Wychrypiał, albo wykrzyczał na samej granicy spełnienia, odpowiadając wreszcie na jego ruchy; teraz nie pozwalał już biernie brać tego, co życzył sobie wziąć jego wyuzdany towarzysz. On także brał i nie, nie krępował się, by brać tak żeby się zadowolić, by ulżyć swej potrzebie, spełnić się w instynktownym, pierwotnym pragnieniu dostarczenia... Sobie... Przyjemności!
Nie był świadom tego, co zdarzyło się potem ― być może stało się to z powodu odciętego dopływu powietrza, a może ogrom rozkoszy, może była ona tak wielka, ze jego ciało poddało się na chwilę i odpłynęło, zanurzając się w oparach najczystszej, najcudowniejszej formy spełnienia.
Później zorientował się, że wyginał się w łuk i... Uderzał w gorące wnętrze falą nasienia... Drugą... Trzecią?
I nagle opadł nieprzytomnie na poduszki, a szczupła dłoń zniknęła z jego twarzy, ale słodki ciężar drugiego ciała wciąż tam był i całe szczęście, bo gdyby zniknął, teraz, gdyby znowu okazał się tylko snem...
Ale żaden sen, żaden z nich nie był taki... Dobry. Przyjemny. Rozkoszny. I pobudzający, Bogowie, przecież... To, co wyprawiał z nim jego drogi towarzysz, to jak zmysłowo się na nim zaciskał, jak brał go sobie, pojękując i pocąc się w taki dobry... Sposób.
Jego powieki opadły samoczynnie, nie potrafił z tym nawet walczyć. W którymś momencie pozwolił sobie zapaść się w miękkie piaski, a one wciągnęły go przymilnie do samej głębi absurdu, zagrzebując zmęczone ciało i umysł we śnie.


Koss Moss - 2017-12-24, 02:50

           Jack Crawford oderwał zmęczony wzrok od ekranu, na którym wciąż i wciąż wyświetlał się zapętlony fragment nagrania ze stołówki w psychiatryku.
Hannibal Lecter i nieszczęsny Will tańczą tryumfalnego walca na miejscu zbrodni. Will patrzy w dół i porusza się niezgrabnie, wyraźnie gubiąc krok, gdy wtem dłoń Hannibala wsuwa się pod jego podbródek i zmusza chłopaka do spojrzenia mu w oczy.
I nagle, jakby ten gest miał ogromne znaczenie, ich taniec zmienia się diametralnie. Will przestaje się potykać i deptać partnerowi po palcach. Patrzy Lecterowi w oczy i daje mu się prowadzić; zapomina, zdaje się, o całym świecie, i wygląda, jakby lada chwila miał zamiar… jakkolwiek osobliwe by się to nie wydało… pocałować Lectera, ale tego nie czyni.
Nie, przecież nie jest homoseksualny. Mimo to zmienił się nie do poznania. Nieśmiały, wycofany chłopak z fobią przed utrzymywaniem kontaktu wzrokowego; gdzie był na tym nagraniu?
Czy to wpływ narkotyków?
Jack chciałby w to wierzyć. Na razie wie jedno: Hannibal Lecter znów okazał się sprytniejszy, a Bedelia miała rację. Wrócił po to, co uważa za swoją własność. Zawsze będzie wracał. I to może doprowadzić do jego schwytania. Czy jednak nadarzy się druga okazja, by odseparować ich od siebie, gdy zmarnowali jedną, płacąc przy tym dziesiątkami żyć?
Gazety będą wieszały na nich psy, jeżeli sprawa ujrzy światło dzienne. W tym momencie Jackowi trudno byłoby zaprzeczyć, że śmierć Freddie Launds korzystnie zbiegła się z tym wszystkim w czasie. Ona nie pozostawiłaby na nich suchej nitki. Nie sprawiło to jednak, że czuł się mniej winny.
Znów zbagatelizował zagrożenie. Nie spodziewał się, że Lecter będzie w stanie wedrzeć się do tak pilnie strzeżonej placówki, zwieść wszystkich i zabić, zanim ktokolwiek podniesie alarm…
           Po wszystkim Will był tak obolały i wyczerpany, że nawet się nie wytarł. Był w stanie jedynie przesunąć się na tyle, by męskość Hannibala wysunęła się z niego wśród wodospadu nasienia (ileż on go w niego władował…), i ułożyć się z głową na mokrej piersi mężczyzny. Wilgotne kosmyki młodzieńca łaskotały szyję doktora Lectera, gdy ten objął swojego chłopca i pozwolił sobie zasnąć.
Kilka godzin później został z tego lekkiego mimo upojenia snu gwałtownie wyrwany. W półmroku zobaczył sylwetkę swojego wybranka, drżącą, skuloną na końcu łóżka. Chłopak oddychał płytko i niespokojnie.
Hannibal nie potrzebował dużo czasu, by zrozumieć, co się dzieje. Podniósł się bezszelestnei, wyciągnął rękę i objął młodzieńca, po czym przyciągnął do siebie.
  ― Co ci się śniło? Co cię niepokoi? ― zapytał ochryple do ucha Willa, który napiął się dosyć gwałtownie, a jednak nie wyrwał. Zlany potem po prostu leżał przez chwilę sztywno z zaciśniętymi powiekami.
  ― On… ― Chłopak nabrał głęboko powietrza. Jego ciałem wstrząsnął bezgłośny szloch. Opierał się przed powiedzeniem prawdy, wstydziła go, czyniła brudnym. Stan młodzieńca niebezpiecznie przypominał ten poprzedzający atak. Najwyraźniej leki zupełnie nie miały już mocy; ostatecznie minęła doba, odkąd zażył je ostatni raz.
  ― „Jego” już nie ma ― wychrypiał Hannibal, przylegając ściśle do ciała najdroższego kochanka. Jego gorący szept owionął ucho Willa. ― Jesteśmy tylko my i to, co jest między nami.
Wargi mężczyzny przesunęły się po muszelce ucha, a potem po mokrej skórze szyi młodzieńca; zsunęły się na ramię. Mięśnie pod ich dotykiem były napięte do granic możliwości.
  ― Nie mogłem uciec ― wydusił Will, a jego słowa z ledwością przedarły się przez zaciśnięte gardło. ― Zapędził mnie w róg. Stał nade mną. Chciał mnie skrzywdzić. Bardzo, bardzo mocno skrzywdzić. Nie mogłem uciec. Nie miałem dokąd. Nie mogłem się obronić. Był wielki. Nie mogłem ― mamrotał panicznie, powtarzając wciąż te same słowa, zlepki słów. Owinął się ramionami i osłaniał przed pocałunkami. Dotyk nie wprawiał go już w rozluźnienie.
Twarz czarnego demona wykrzywia się w gadzim uśmiechu. Nic nie mówi. Will wciska się w ścianę, jest i czuje się przy nim jak mały chłopiec. „Nie dotykaj mnie”, prosi łamiącym się głosem, ale demon wie, po co przyszedł.
Chwyta Willa za ręce i unieruchamia nad głową. Jego dotyk parzy. Czarne jak smoła pnącza zaciskają się boleśnie wokół słabych nadgarstków młodzieńca. Will czuje, jak przepalają mu skórę, wpijają się w mięso jakby były z najostrzejszego drutu.
Kiedy otwiera usta, by zawyć z bólu, demon otwiera swoje, wysuwa długi jęzor podobny do węża i wbija go w gardło Willa. Młodzieniec czuje, jak czarna głowa przedziera mu się przez przełyk, rozpycha szyję, wciska się do żołądka i wypełnia go rozpaloną smołą. Rozpycha dwunastnicę, wdziera się do jelit…
Will dusi się, nie może złapać oddechu, gardło ma pełne smoły. Czarne macki pochłaniają go, obejmując kolejne fragmenty skóry. Owijają się wokół przegubów, ramion, szyi, wbijają się w oczy, wdzierają do uszu; zawłaszczają go całego. Suną po jego brzuchu, parzą, zabierają. Zsuwają się niżej. Przebijają pępek, w którym spotykają się z czarną smołą obecną już wewnątrz jego ciała. Sięgają jeszcze niżej. Jest bezbronny. Smoła zalewa mu pole widzenia, gałki oczne są jej pełne, ale macki nie zatrzymują się, owijają się wokół jego członka, rozrywają cewkę.
Nie zatrzymują się. Wkrótce docierają do najintymniejszej sfery. Ją także gwałcą. Zawłaszczają.
Will jest smołą.

Will szlochał, zaciskając panicznie uda i próbując uciec pośladkami od przylegającego do nich ciała. Czuł ból w środku, jakby to wszystko wydarzyło się naprawdę. Ręce Hannibala oplatały go ściśle, ale on chciał odejść.
  ― Puść ― wyszeptał.


H.K.M. - 2017-12-26, 21:36

          Puścił ― nie wierzył bowiem, że mógł w jakikolwiek sposób udowodnić Willowi, że jego zamiary, jego intencje nie zdradzały choćby i cienia przemocy.
Wiedział, że wszystkie niepokojące wizję, które nawiedzały udręczony umysł jego ukochanego, że to on sam za nie odpowiadał. Prowokował je, pobudzał, odkąd tylko się poznali.
W którymś momencie zaczęły mu one jednak...
Przeszkadzać. Krzyżować plany ― sprawiały, że miast przybliżać, Will się od niego oddalał, poddawany skrajnemu przerażeniu, panice, niemożności zaufania.
Dawniej Hannibal nie miał zielonego pojęcia, jak skończy się ich znajomość ― wielokrotnie jej koniec równał się ze śmiercią któregoś z nich, nawet i wspólną. Z czasem okazywało się, że każdy starannie zaplanowany krok, każdy plan i działanie, były krzyżowane ― czasem przez nieuwagę (tak rzadką wobec jego geniuszu, cierpliwości i praktyki) Hannibala, czasem przez roztropność Willa Grahama, czasem przez emocje, które ponosiły ich często wbrew woli.
Teraz, gdy drobne ciało znajdowało się tuż przy nim, na wyciągnięcie ramion, a jednak dziwnie zamknięte i niedostępne, doktor Lecter czuł przykre skutki swych działań. Skutki niechciane, zupełnie niepożądane.
I cierpiał, choć za nic w świecie by się do tego nie przyznał ― cierpiał, ponieważ jego jedynym pragnieniem, było przypaść do szczupłych ramion, opleść je własnymi i udowodnić Willowi Grahamowi, że koszmar, który fundowali sobie wzajemnie przez lata, miał się wreszcie zakończyć.
Jego słowa nie zabrzmiałyby jednak przekonująco ― nie wobec wydarzeń, które miały miejsce zaledwie dwa miesiące temu. Wydarzeń, przez które jego drogi przyjaciel cierpiał nawet w tej chwili, do tej pory, a może zwłaszcza w tej porze.
Uniósł się na łokciach i zmusił ociężałe ciało do siadu. Sięgnął po butelkę wody, ale nie brał jej dla siebie. Położył ją przy towarzyszu i rzucił mu długie, pozornie pozbawione wyrazu spojrzenie.
― Napij się ― rzucił chrapliwie, przeciągając palcami po potarganych włosach.
Ku jego zaskoczeniu, Will bez słowa przyjął ofiarowaną mu wodę, napił się jej gwałtownie, aż cienkie strumyki popłynęły po brodzie i gardle i wreszcie, odsunął butelkę od siebie. Przez chwilę siedział po prostu, wpatrując się nieprzytomnie w nieistniejący punkt na ścianie, za chwilę jednak spojrzał po sobie i podciągnął kołdrę, zapewne w niemądrej obawie, że mógłby ukazać doktorowi swą nagość.
Hannibal westchnął ukradkiem, obracając głowę, by nie musieć na niego patrzeć ― w jakiś sposób bolał go fakt, że młodzieniec, który jeszcze parę godzin temu obejmował go i drżał pod każdym jego dotknięciem, każdym pchnięciem bioder... Teraz oddzielał się od niego, jak od obcej... Nie, jak od wrogiejosoby.
― Nie czuję się stabilny ― usłyszał nagle, więc odwrócił się, by móc znowu spojrzeć na pogrążoną w niepokoju twarz. ― Może powinienem był zostać w psychiatryku.
Coś we wnętrzu Hannibala drgnęło boleśnie, ale jego mina nie zmieniła się nawet o jotę. Nie powiedział nic, wiedział, że nie miało to najmniejszego sensu.
― Albo ćpać ― kontynuował Will ― do końca życia, żeby nie widzieć go już nigdy więcej.
Żeby nie widzieć go już nigdy więcej, pomyślał Hannibal, podnosząc się z łóżka, musiałbyś przestać widywać i mnie.
Nie mógł mu na to pozwolić. Nie umiałby już żyć bez Willa Grahama. Nie potrafił, nie mógł...
― Postaraj się jeszcze zasnąć ― odpowiedział ostrożnie, choć dobrze wiedział, że nie udało mu się ukryć w swoim głosie pewnego rodzaju pustki, zmęczenia. ― Ja wezmę prysznic i zorganizuję nam samochód.


Koss Moss - 2017-12-27, 00:33

           Jednostajny szum wody wypełniał pomieszczenie, w którym nie było pary. Strumień był lodowato zimny, ale stojący pod nim mężczyzna znosił go, nie napinając już nawet mięśni. Stał tyłem do uchylonych nieznacznie drzwi – tylko na tyle, aby usłyszeć, jeżeli trzasnęłyby drzwi kajuty.
Ale nic takiego się nie stało. Will Graham narzucił na siebie białą koszulę, która leżała skotłowana na ziemi. Hannibal zawsze składał swoje rzeczy, więc chłopak był przekonany, że ubiera się w swoją, dopóki nie okazało się, że sięga mu niemal do połowy ud. Przystanął w drzwiach łazienki i patrzył w ciszy na sylwetkę swojego partnera, przez długi czas niezauważony.
„Uważam waszą znajomość za destrukcyjną. Nie powinieneś zadawać się z Hannibalem Lecterem. Teraz to widzę”, mówiła Alana, ta sama Alana, która tak okropnie skrzeczała, gdy wyciągali z niej – jeszcze za życia – wnętrzności.
Hannibal wyciągał. Will właściwie tylko je przytrzymywał. Na jego prośbę.
  ― Tutaj. Zobacz, jak niewielu narządów człowiek potrzebuje, aby żyć. Nie zostawiaj nas, Alano. Jeszcze nie czas.
  ― Wcześniej powiedziałeś, że sama tego chciała ― mamrocze Will.
  ― To nie oznacza, że nie powinniśmy cieszyć się tym momentem. Musisz przyznać, że nasza droga przyjaciółka czekała naprawdę długo, by zrealizować wreszcie swoje pragnienie. Celebrujmy tę chwilę. Rozkoszujmy się nią ― odpowiada Hannibal, pochylając się nad rozpłatanym brzuchem kobiety.
  ― Błagam… Will… Will, uratowałam cię… ― bełkocze Alana.
Will patrzy na nią z pewnym niepokojem. To nie jest Alana, w której kiedyś się zakochał. Pociągnięte szkarłatem usta (szminka jest teraz rozmazana po całej jej twarzy, jej odcień miesza się z krwią) nie należą do nieśmiałej, wesołej dziewczyny, która tak go urzekła. Stała się zimną, wyrachowaną kobietą, która… chciała upokorzyć Hannibala, a Will nie potrafił jej tego wybaczyć.
  ― Hannibal mnie uratował ― odpowiada w końcu.
  ― To ja… go wypuściłam… i zrobiłam to tylko z myślą… o tobie, Will… aaach… aaaach! ― Jej głos łamie się, przechodzi w nieludzki skowyt.
Ale Will pamięta. Pamięta, jak okrutna była Alana, kiedy Hannibal był zamknięty w celi i zdany na jej łaskę. Pamięta, jaką była okrutnicą. Jej okrucieństwo było posunięte daleko bardziej niż okrucieństwo Hannibala, gdyż wynikało z prymitywnych pobudek.
Bo Hannibal ją zostawił.
Dla niego.
  ― Chciałam cię ratować ― jęczy. ― Chciałam cię… a ty…
Will nawet nie spogląda w stronę ostrych narzędzi. Tak, wystarczyłoby sięgnąć po jedno z nich. Być może mógłby odwrócić uwagę Hannibala i go zabić. Wezwać pogotowie. Ale nie chce tego.
Patrzy w jej oczy i nie znajduje w sobie współczucia. Ręce nie drżą mu, kiedy podtrzymuje nimi kolejne centymetry jelit.
Jest niebezpieczna. Nawet teraz błaga go o to, by zabił Hannibala. Wypuszczona, zawsze będzie próbowała ich rozdzielić. Taka jest kolej rzeczy. Jej śmierć to tylko kolejny punkt na ich drodze ku wspólnym życiu. Wspomnienie tych czerwonych ust już nigdy nie wywoła w Willu obaw o bezpieczeństwo przyjaciela.

To ta sama osoba. Ten sam Hannibal. Przyjaciel, z którym Will chciał ułożyć sobie życie. Dlaczego dziś nie mógł być tego tak pewien jak tamtej nocy, gdy ją razem mordowali?
Może dlatego, że wiedział już, do czego zdolny był Hannibal, a nawiedzające go wizje wcale nie były zupełnie niezgodne z rzeczywistością.
Zamrugał powoli. Nie wiedział, kiedy to się stało – nagle po prostu zauważył, że woda pod prysznicem jest zakręcona, a Hannibal stoi obok kabiny i patrzy na niego. Nagi. Nierozmazany już przez mleczną szybę. Will nie umiałby powiedzieć, jak długo to trwało. Nie umiałby też nie zatrzymać wzroku na jego…
Robili to. Kochali się wczoraj. Dzisiaj.
Will wszedł do łazienki głębiej, minął mężczyznę, nie patrząc na niego. Odkręcił gorącą wodę.
  ― Zostaniesz ze mną jeszcze? ― zapytał.
Nie chciał puszczać go nigdzie samego.
Nie chciał zostawać sam.
I wiedział, że Hannibal nie odmówi. W przedłużającej się ciszy odwrócił się przez ramię, a mężczyzna kiwnął głową z cieniem uśmieszku.
  ― Zostanę.
Will też się uśmiechnął, trochę nerwowo, ale wraz z tym słowem, wraz z jowialnym błyskiem w oku mężczyzny poczuł, jakby z serca spłynął mu cały ten smolisty ciężar. Odgarnął spocone włosy z czoła, a potem zaczął rozpinać dopiero co zapiętą koszulę, świadom, że jest obserwowany.
  ― Czy zawsze interesowali cię mężczyźni? ― wypalił, ledwie przyszło mu to do głowy, i parsknął cicho na brzmienie tych słów. ― Nigdy nie wyglądałeś na kogoś takiego.
Kącik warg Hannibala drgnął; mężczyzna odgarnął przyległe do twarzy włosy (Will jednak wolał, gdy opadały na nią – tak, jak dzisiejszej nocy, gdy granice przestały istnieć) i stanął przed lustrem, by sięgnąć po żel do golenia.
  ― Nigdy nie zastanawiałem się nad swoją orientacją. Bardziej niż samym ciałem, interesowałem się osobowością, czymś, do czego mogłem wrócić, odnieść się niezależnie od sytuacji. Nie zaprzeczę, że zdarzały mi się przelotne romanse, ale nigdy nie ukierunkowywałem ich perspektywą czyjejś płci, lub wyglądu.
  ― Mi nigdy nie podobali się mężczyźni.
Koszula Hannibala opadła na ziemię. Will wsunął się do kabiny i zanurzył pod strumieniem gorącej wody. Zmył z ud i pośladków zastygłe nasienie, nasienie Hannibala.
Zabawne. Zabawne, że jeszcze jakiś czas temu naprawdę nie był nim… nawet w najmniejszym stopniu nim zainteresowany.
Nie pomyślałby, że mogłoby między nimi kiedykolwiek dojść do czegoś takiego.
Ale wiedział, dlaczego doszło. Hannibal na każdego wywierał silny wpływ. I nie mógł ustąpić, dopóki subtelnymi, zmyślnymi działaniami nie doprowadził do tego, czego chciał. Do tego, co miało miejsce kilka godzin temu.
Zmienił też w Willu wiele innych rzeczy. Nie było już nawet jednej cząstki, której by nie dotknął.
Ale i Will go zmienił.
Czy mógłby każdego dnia czuć ukłucie dojmującego głodu
i zaspokajać się samym tylko widokiem twojej osoby? Tak.

Hannibal zjadł wszystkich, którzy byli mu bliscy.
Czy nadal, po tych wszystkich latach, chcesz mnie zjeść?
Nie. Już nie.

Ogarnięty nieprzewidywalnym uczuciem ciepła w okolicach serca, otworzył szklane drzwi, wychylił się z kabiny i mruknął:
  ― Kocham cię, Hannibalu Lecterze.


H.K.M. - 2017-12-27, 00:55

         Choć tej nocy Hannibal nie spał wiele, nie mógł powiedzieć, że był wyjątkowo zmęczony ― stały za tym zapewne emocje, których nadmiar naładował jego serce i umysł sporą dawką adrenaliny. Od miłosnego uniesienia, po przykre uczucie zdrady, od ciepłego poczucia bezpieczeństwa, po obezwładniający chłód samotności. Obwinianie, zmieszane z przebaczaniem, coś odbudowywanego ostrożnie, kawałek po kawałku, by za chwilę runęło wśród przykrych ugryzień straty.
Zastanawiał się czasem, jak wiele rys miała ich filiżanka ― czy dawało się z niej jeszcze pić ― czy utrzymywała w sobie cokolwiek, by móc uraczyć ich spierzchnięte wargi swym nektarem?
A może już dawno przestało chodzić o tę funkcję filiżanki? Może ze zwykłego naczynia stała się ona ozdobą, skarbem, który trzeba im było chronić przed zazdrosnymi spojrzeniami ludzi?
― Doktorze ― głos Bolta wyrwał go z zamyślenia. ― Z tego, co wiem, wasze auto czeka już na parkingu pod pokładem. Dokumenty i parę innych drobiazgów, znajdują się na tylnym siedzeniu.
― Dziękuję, George ― Hannibal uśmiechnął się oszczędnie, spoglądając ukradkiem w kierunku zapatrzonego w wodę Willa. ― Miło było móc znów się z tobą zobaczyć.
― Oczywiście ― mężczyzna wykrzywił wargi w dwuznacznym uśmiechu, ściskając mu serdecznie dłoń. ― Życzę tobie i twojemu towarzyszowi wielu wspaniałych przygód.
― Z wzaje... ― Przerwał mu dźwięk dzwoniącego telefonu. Posłał Georgowi przepraszające spojrzenie i sięgnął do kieszeni marynarkę, wyciągając z niej niewielki telefon komórkowy.
Hannibal zerknął na wyświetlacz, ale numer był zastrzeżony, nie mógł go rozpoznać. Przez chwilę wahał się przed odebraniem ― odruchowo wrócił spojrzeniem do siedzącego nieopodal młodzieńca ― i wcisnął guzik zielonej słuchawki.
― Dzień dobry ― przywitał się krótko, sięgając po proponowany przez kelnera sok pomarańczowy. Powszechnie wiadomo było, że prom miał dotrzeć do portu w ciągu najbliższej godziny.
Odpowiedział mu kobiecy głos, dobrze znany, niemalże kojący dla ucha.
Nakazała słuchać, słuchał więc uważnie. A kiedy się rozłączył, miał niemalże ochotę zatańczyć. Przyszłość rysowała się znowu w jaśniejszych barwach, perspektywa lepszego życia rozkwitła przed nim swoimi możliwościami.

         Ciszę przecinał tylko i wyłącznie szum silnika ― obaj byli już mocno zmęczeni i w ich głowach rysowały się zapewne podobne myśli ― dotrzeć na miejsce, wziąć prysznic i położyć się do łóżka, by móc odpocząć i zastanowić się nad wspólnym urządzeniem kolejnego miejsca.
Hannibal wciąż mimowolnie rozpamiętywał rozmowę, którą odbyli w pokładowej łazience jeszcze parę godzin temu ― odtwarzał w głowie jej przebieg, rozkoszując się każdą minutą, podczas której Will powrócił do niego i znów, znowu napełniał się drogocennym ciepłem, pozwalając, by otaczające go ściany ukruszyły się, wróciły do fundamentów.
Doktor Lecter musiał przyznać, że zapomniał już o tym, jak przyjemnie było dzielić z ukochaną osobą trudy codziennego życia ― podczas, gdy jego ukochany znajdował się w szpitalu, doświadczał przykrego uczucia samotności na niemalże każdym kroku. A zeszłej nocy, wreszcie... Robili razem niemalże wszystko. Hannibal golił się, podczas gdy Will brał prysznic.
Coś tak trywialnego, a jednak przynoszącego tak wiele radości.
Z początku nie miał pojęcia, jak powinien odpowiedzieć na wyznanie ukochanego ― odruchowo spojrzał na moment w jego kierunku i uśmiechnął się ciepło, gdy okazało się, że jego młody towarzysz pogrążony był już we śnie. Pochylił się nad jego siedzeniem i okrył troskliwie swoją marynarką, zerkając na GPS ― wszystko wyglądało na to, że czekała go jeszcze godzina jazdy.
Odetchnął ciężko, a jego myśli niemalże od razu pofrunęły do momentu, gdy kształtne, różowe wargi, ułożyły się w te dwa słowa, te, o których Hannibal myślał, że nigdy ich nie usłyszy, nie z ust Willa Grahama.
Kocham cię, powiedział Will Graham, a on poczuł, jak jego ciało sztywnieje nagle, niezdolne do pozostania niewzruszonym. Odsunął brzytwę od twarzy, strząsnął z niej pianę i obrócił się przez ramię, bo musiał, musiał na niego spojrzeć. Spojrzał więc. I zobaczył najpiękniejszego człowieka na świecie. Kogoś, kogo ukształtował. Kogoś, kto ukształtował jego. Kogoś, kto należał do niego i do kogo należał on sam. Kogoś, bez kogo nie wyobrażał już sobie życia.
A ja kocham ciebie, odpowiedział poważnie, stojąc tak przez chwilę, by nacieszyć oko widokiem najdroższego mu stworzenia na świecie. I podążał okiem za dłonią, która namydlała ramię i szyję, podążał nim za kropelkami wody i rozmywającymi się obłokami pary. I chyba...
Uniósł głowę, uświadamiając sobie z szokiem, że prawie zasnął za kierownicą ― poprawił się w fotelu i odchrząknął głośno, wciskając guzik radia.
― Przepraszam ― rzucił w kierunku prostującego się nagle w fotelu młodzieńca. ― Nie chciałem cię obudzić, musiałem jednak... Upewnić się, że zachowam koncentrację. Tutejsze powietrze sprawia, że robię się senny.


Koss Moss - 2017-12-27, 02:17

           Dom znajdował się na skraju niewielkiego miasta, a tłem dla niego były wzgórza i las, który o tej porze roku dopiero zaczynał się zielenić. Przejechali przez drewniany most nad rzeką – Will przyklejał nos do okna – i Hannibal zatrzymał wóz przed kutą bramą; jej skrzydła powoli się przed nimi otworzyły i wjechali na teren posiadłości. Wtedy po raz kolejny Willowi przemknęło przez myśl coś na temat fortuny Lecterów, ale nie wypytał; naprawdę nie potrzebował tego wiedzieć.
  ― Zastanawiam się ― mruknął zamiast tego, starając się dojrzeć coś w ciemności ― ile masz już takich domów, do których nie możesz już wrócić.
Światła samochodu padły na drewnianą fasadę domu na krótko przed tym, jak mężczyzna wjechał do otwieranego zdalnie garażu.
Will od razu odpiął pas, rozglądając się ciekawie. Wyskoczył z samochodu, by wreszcie rozprostować nogi. Wielogodzinna jazda naprawdę go wymęczyła. Chciał już tylko się umyć, a potem wsunąć do łóżka i ułożyć głowę na piersi Hannibala.
Zapomnieć o tym, co dzieli. Skupić się tylko na tym, co łączy. Na ich nowej filiżance.
Sam wsunął palce w dużą dłoń Hannibala Lectera. Szli w stronę tajemniczego, ciemnego domu, ale przez chwilę młodzieniec patrzył za siebie; ciemność pobudzała wyobraźnię, widział w niej więcej niż przeciętny człowiek.
Ścisnął dłoń Hannibala mocniej i zwrócił twarz ku ich nowemu mieszkaniu.
Nie było wcale takie nowe. To musiał być stary dom, ale bardzo zadbany. Miał duży ganek; wchodziło się nań po szerokich, drewnianych schodach, które prowadziły do masywnych, stylowych drzwi. Gdy Hannibal je otwierał, Will patrzył w stronę jednego z dużych okien; blada twarz Alany Bloom wyłoniła się z mroku, sprawiając, że serce zabiło mu szybciej.
Ale już po chwili w środku zabłysło światło i Will poczuł się bezpieczniej. Stanęli w korytarzu i rozejrzał się dokoła, skupiając się głównie na suficie, z którego zwieszał się wystawny żyrandol.
  ― Widziałem w okolicy inne domy ― odezwał się w końcu ze zdziwieniem.
  ― Nie możemy pozwolić sobie na luksus samotności. Jack przeszukuje zapewne każdy skrawek naszego starego domu. Przykrą stroną naszych częstych przeprowadzek jest to, że żadne z miejsc nie może być podobne do drugiego. Pod żadnym względem.
Will zagryzł wargę i pokiwał powoli głową. Pozwolił, by Hannibal zsunął mu z ramion okrycie i zaczął ostrożnie przechadzać się po pokojach, odnajdując odpowiedniki pracowni, w której doktor Lecter zwykł wykonywać szkice, i salonu, gdzie urządzał bankiety, i wreszcie rozległą kuchnię z osobną spiżarnią. Pod nimi rozciągały się zapewne przestrzenne piwnice. Na piętrze znalazł natomiast dwa pokoje sypialne – mniejszy i, na samym końcu korytarza, większy, ale do tamtego zbliżył się dopiero, gdy Hannibal, bez słów wyczuwając jego obawy, zapalił światło.
  ― Nie jesteś czasami zmęczony uciekaniem? ― zapytał, podchodząc do okna. Popatrzył przez nie tylko krótką chwilę i bardzo szybko zasłonił ciemne zasłony. Gdy odwrócił się do Hannibala, na jego twarzy pojawiło się wahanie. Wyraźnie coś innego chodziło mu po głowie.
  ― Nie jestem zmęczony, dopóki mam powód, by uciekać ― odpowiedział mężczyzna.
Will kiwnął krótko głową.
  ― Nikogo tu nie ma, prawda? ― westchnął w końcu, przyznając się do tego, co i tak było oczywiste. ― Jesteśmy tylko my dwaj, żadnej służby.
  ― Nikogo. Tylko my dwaj ― potwierdził Hannibal i wykonał krok w stronę Willa. Młodzieniec wziął głęboki oddech, patrząc na coś ponad jego głową, i w końcu raz jeszcze pokiwał głową.
  ― Dobrze ― westchnął. ― To… napiłbym się jeszcze wina przed snem.
Hannibal przyjrzał mu się bacznie, a potem bez słowa odwrócił się i opuścił pokój.
Will osunął się na łóżko i powoli rozpiął koszulę. Ręce trochę mu drżały, ale wszystko będzie dobrze; teraz, gdy między nimi nie było już tylu nieporozumień, gdy powiedzieli sobie tak ważne słowa – nie ma powodów do niepokoju.
Nie w tej chwili.
           Hannibal został w środku nocy obudzony jękami i zdławionymi okrzykami nieszczęsnego Willa. Wypierane uparcie wizje nie chciały opuścić umysłu jego kochanka. Po chwili chłopak zerwał się z łóżka, rozejrzał się nieprzytomnie i wyszedł pośpiesznie z pokoju, poruszając się po omacku.
Pozwolił się wprawdzie bez problemu zawieść z powrotem do łóżka, ale gdyby nie Hannibal, mógłby spaść ze schodów i zrobić sobie krzywdę.
I wstawał tak… kilkanaście razy.
           Wczesny ranek powitał Willa śpiewem tutejszych ptaków, promieniami słońca na policzkach (ktoś odsłonił okno), ale przede wszystkim… odrętwieniem nadgarstków. Chłopiec spojrzał półprzytomnie do góry i ze zdziwieniem odkrył, że dłonie ma skrępowane granatowym krawatem. Zostały zmyślnie przywiązane do ramy łóżka.
Zanim jeszcze do końca zrozumiał, gdzie jest, ogarnął go przestrach.
  ― Hannibal? ― rzucił w przestrzeń.
Jego spojrzenie spoczęło na uchylonych drzwiach łazienki. Mężczyzna wyłonił się z jej wnętrza przepasany białym ręcznikiem i Will cicho odetchnął, odruchowo sunąc wzrokiem po jego wilgotnym, zimnym zapewne ciele.
Był w domu; w nowym domu. I był świadomy. Hannibal był obok. Młodzieniec nie rozumiał tylko do końca, dlaczego został w taki sposób unieruchomiony.
Ale już się nie bał. Uśmiechnął się leciutko, wracając wzrokiem do dojrzałego oblicza Lectera.
  ― To ty powinieneś obudzić się związany. Możesz mi to wyjaśnić?


H.K.M. - 2017-12-27, 16:52

          Koszmary Willa nasilały się z każdą chwilą i Hannibal szybko zrozumiał, że nie mógł pozostawić go samemu sobie ― nie wiedział tylko, czy odpowiednim było podać mu leki, czy podjęcie próby leczenia terapią (tym razem niemalże zgodną z przepisami widniejącymi w podstawowych podręcznikach), która choć zaliczała się do dość rozciągniętych w czasie i niepewnych, jeśli chodziło o jej skutki, wydawała się być znacznie łagodniejsza dla trawionego przez koszmarne wizje umysłu młodzieńca.
Nocą nie udało mu się zmrużyć oka na dłużej, niż czterdzieści minut ― spoglądał na zegarek i ze zgrozą uświadamiał sobie, że jego drogiego przyjaciela znowu nie było w łożu, a nawet i w sypialni. Podnosił się, szukał go ― na szczęście czułe zmysły pozwalały mu wyczuwać brak obecności drugiego ciała w czasie, który umożliwiał mu szybką interwencję ― i zaprowadzał z powrotem do łóżka.
Stracił cierpliwość za czwartym razem; nie, nie chodziło o cierpliwość, która skutkowała frustracją i niechęcią do biednego Willa ― chodziło tylko o kwestię jego bezpieczeństwa. Schody należały do dość wysokich, twardych i zabezpieczonych jedynie staromodną poręczą ― Hannibal nie mógł więc pozwolić, by młodzieńcowi stała się jakaś krzywda.
Ledwo przytomny, z powiekami ledwo zdolnymi do utrzymania się w górze, sięgnął po pierwszą rzecz, która wydała mu się odpowiednia do stworzenia pozorów bezpieczeństwa ― granatowy krawat (swoją drogą, jeden z jego ulubionych). Hannibal obwiązał go starannie wokół szczupłych nadgarstków wijącego się w spazmach przyjaciela i ułożył się obok z nadzieją, że to wystarczy, przynajmniej tym razem. Był tak bardzo zmęczony...
          Brak odpowiedniej ilości snu nie powstrzymał go przed pobudką w okolicach przepisowej godziny siódmej ― wysunął się ostrożnie spod pościeli, rzucając Willowi krótkie spojrzenie ― wydawał się absolutnie niewzruszony krępującym go paskiem materiału. Drzemał z twarzą pokrytą najdelikatniejszym rumieńcem, z bladym uśmiechem błąkającym się na pełnych wargach.
Coś takiego, pomyślał Hannibal, kierując się do łazienki, jeszcze godzinę temu biedny chłopiec rzucał się po całym łóżku, dławiąc własny szloch poduszką, a teraz... Teraz się uśmiechał. Tak po prostu.
Ludzki umysł był taki zaskakujący ― potrafił zadziwić go każdego dnia, pomimo tylu lat wyjątkowo dogłębnych badań nad tajemnicami ciała i duszy człowieka.
Wkroczył do kabiny prysznicowej i śmiało odkręcił zimną wodę ― przez chwilę walczył ze spięciem mięśni, ale po paru oddechach był gotowy do swojego codziennego rytuału. Namydlił dokładnie całe ciało, nałożył na włosy swój ulubiony szampon. Ogolił się dokładnie, ułożył starannie swoje włosy ― nie zamierzał spisywać tego dnia na straty. Właściwie mógł przyznać, że jego humor i samopoczucie mknęły w kierunku niezdrowej ekscytacji, która ogarniała go, ilekroć urządzać miał nowe miejsca. Uwielbiał zajmować się aranżacją, doborem dywanów i mebli ― zdecydowanie umilało mu to czas.
Usłyszał słabe wołanie podczas mycia zębów ― wypłukał usta i cofnął się do sypialni, owijając ręcznik wokół bioder. Popatrzył na Willa i z ledwością powstrzymał odruch uśmiechu ― jego drogi towarzysz wyglądał niesamowicie... Dobrze, z rękoma uniesionymi w górę, nadgarstkami przepasanymi granatowym krawatem i (nade wszystko) z przytomnym spojrzeniem. Ze spojrzeniem Willa Grahama, który wiedział, rozumiał i czuł wszystko tak, jak powinien.
Rozkoszował się chwilą, gdy błękitne spojrzenie wędrowało po jego ciele ― uwielbiał sposób, w jaki patrzył na niego ten nieznośny bałamutnik ― ogarniał oczyma każdy mięsień, każdy włosek i kropelkę wody, wędrującą wzdłuż pulsujących żył.
Wreszcie spojrzenie powróciło do jego twarzy, a na pełnych wargach pojawił się specyficzny i niepowtarzalny uśmieszek.
 ― To ty powinieneś obudzić się związany. Możesz mi to wyjaśnić?
Tym razem nie mógł się powstrzymać. Wykrzywił wargi i przeszedł wolno do łoża, siadając na jego brzegu.
― Pewnie nie zabrzmi to dla ciebie dość przekonująco, ale związałem cię, ponieważ dręczyła mnie obawa, że mógłbyś zrobić sobie krzywdę ― westchnął ciężko, wyciągając dłoń, by ułożyć ją na jego gładkim policzku. ― Nie miałbym nic przeciwko związaniu, ale na wszelkie z tym związane czynności, będziesz musiał pozostawić na wieczór. Czekają nas dziś duże zakupy, te z dojazdem i te internetowe. Trzeba jakoś urządzić to miejsce.
Sięgnął do wiązania krawata i pozbył się go dwoma ruchami ― węzeł był banalnie prosty, ale, jak widać i niezwykle skuteczny.
― Przeważa tu rustykalny wystrój ― wtrącił łagodnie, przyciągając do siebie drobne ciało towarzysza. Odetchnął błogo, gdy jego zimna pierś zderzyła się z rozgrzanym po śnie ramieniem. ― Pomyślałem, że tym razem ty także mógłbyś dodać tu coś od siebie. Tymczasem będę cię musiał poprosić, żebyś się ubrał. Ja zajmę się śniadaniem.
          Dzień wymagał od nich wykrzesania wiele energii, postanowił więc, że dobrym pomysłem będzie przyrządzenie jajecznicy. Niestety, jako, że do samego domu wprowadzili się zaledwie zeszłego wieczoru, w lodówce Hannibala nie znajdowało się zbyt wiele rzeczy ― a już na pewno nie tyle, ile by ich chciał.
Zadbał jednak o to, by jajka połączyły się z prawdziwym, domowym masłem, ziołami, zerwanymi z tyłu domu i kawałkami panny Holmes, doprawionymi pieprzem kajeńskim, kolendrą i gałką muszkatołową. Cudowny aromat smażonego na maśle mózgu, wprawił go w jeszcze lepszy humor.. Hannibal zaczynał sobie wolno uświadamiać, że dwumiesięczny koszmar naprawdę się skończył i mieli przed sobą z Willem przynajmniej parę tygodni błogiej ciszy, dostatku. Samotności we dwo...
Puk, puk, puk.
Ktoś zapukał do ich drzwi dokładnie w momencie, gdy jajecznica lądowała na talerzykach tuż przy filiżankach świeżo zmielonej arabiki. Hannibal odstawił patelnię na blat i ruszył do drzwi, wymieniając się spojrzeniami z kroczącym po schodach Willem.
Wytarł dłonie w mały ręcznik i sięgnął do klamki, witając w progu niewysoką, wściekle rudą i piegowatą kobietę w towarzystwie dwóch szczerbatych podrostków.
― Dzień dobry ― odezwała się z silnym, twardym i definitywnie szkockim akcentem. ― Nazywam się Jilly Stone, a to Craig i Olley, moi synowie. Chcieliśmy pana przywitać w sąsiedztwie. To taki nasz zwyczaj, robimy ciasto i...
Hannibal zerknął na trzymaną w rękach Jilly blachę z nierównym jabłecznikiem.
― Staramy się jakoś zapoznać ― zakończyła, wykrzywiając usta w nieznośnie sympatycznym uśmiechu. Śmierdziało od niej wsią i ubóstwem. ― Możemy wejść?
― Oczywiście ― Hannibal zmusił się do oddania przyjaznego uśmiechu. ― Zapraszam, akurat robiłem śniadanie.
― Oj, oj, to ja może za wcześnie? Nie chcemy panu przeszkadza...
― Skądże. To nasza pierwsza noc, więc wszystko trochę się opóźniło. Proszę się nie martwić, zrobiłem wystarczająco dużo, by każdy zadowolił się porządną porcją.
― "My"? ― Zapytała Jilly, rozglądając się po korytarzu z ciekawską miną. ― Czyli nie jest pan sam?
― Nie ― odparł Hannibal, przeklinając w duchu ludzi obdarzonych prostackim usposobieniem. ― Jesteśmy tu z mężem. Linas i Dalius Petrauskas.
― Tak coś czułam, że pan z daleka. Można zapytać skąd?
― Z Litwy. Czy pani dzieci się czegoś napiją?
― Coli! ― Wykrzyknął natychmiast jeden z podrostków, za co od razu dostał od matki karcące spojrzenie.
― Obawiam się, że nie mam coli ― westchnął Hannibal. ― Może zadowoli was sok winogronowy? Z tutejszych zbiorów.


Koss Moss - 2017-12-27, 20:31

           Hannibal był zbyt kulturalny, aby to przyznać, ale Jilly Stone musiała niebywale go irytować swoją prostą, wiejską naturą. Will nie popatrzył na nią i jej synów z góry. Zbliżył się i obdarzył ją uśmiechem. Uścisnął pulchną dłoń. Z takimi ludźmi jak ona łatwiej było mu odnaleźć wspólny język niż z tymi, których spotkali poprzedniej nocy na promie.
  ― Dzień dobry. Dziękujemy za powitanie. Wezmę to ― powiedział i przyjął od kobiety jabłecznik. ― Zjecie z nami, prawda? Jajecznica mojego męża ― nie był w stanie powtórzyć żadnego z imion, które nadał im Hannibal ― jest doskonała.
Zaprosili gości do jadalni, która nie była jeszcze kompletnie wyposażona i umeblowana, ale stół już był: piękny, duży, z gładkiego drewna. Pewnie nieraz będą wyprawiać tu uczty – lub zasiadać po jego obu stronach z kieliszkami wina.
Gdy Will stawiał blachę na podsuniętej przez Hannibala podkładce, Jilly zawiesiła wzrok na jego przetartym nadgarstku. Młodzieniec zauważył jej spojrzenie. Wiedział już, że padną ofiarą plotek pomimo jej pozornie życzliwego usposobienia, więc wolał zrobić na niej dobre wrażenie.
Nie powinni zwracać niczyjej uwagi. Ot, zwykli, prości ludzie, którzy uciekli na drugi koniec świata, by żyć spokojnie wśród zielonych lasów i wzgórz.
Hannibal wrócił z kuchni ze świeżo przygotowaną jajecznicą. Postawił talerze z kawałkami mózgu żądnej sławy lekarki przed niczego nieświadomymi gośćmi i zasiadł u szczytu stołu obok Willa. Tylko młodzieniec poczekał na niego z jedzeniem – prosta Jilly wraz z dziećmi od razu zaczęła posiłek, wsuwając do ust pierwszy kęs.
Will i Hannibal patrzyli tak samo uważnie na jej twarz.
  ― Och ― westchnęła Jilly jeszcze z pełnymi ustami. ― To lokalne mięso?
  ― Pyszne! ― powiedział Olly.
Drugi chłopiec, Craig, nie jadł. Był obrażony, że nie dostał słodkiej coli ani ciastek.
  ― Nie, odebrałem je po drodze od znajomego rzeźnika ― odpowiedział Hannibal ze znajomą nutą samouwielbienia, choć zachowanie Craiga musiało mu się wydawać grubiańskie. ― Wyjątkowo inteligentna świnia, miała za sobą niedługi, choć udany żywot.
Will zaśmiał się cicho, przy czym lekko trącił Hannibala pod stołem. Goście też się zaśmiali, zupełnie, jakby wszystko zrozumieli, ale byli tak nieświadomi.
  ― Craig, prawda? ― Will zwrócił się do marudnego młodzieńca. ― Nie spróbujesz nawet?
  ― Nie lubię jajecznicy.
  ― Ależ spróbuj, kochanie ― wtrąciła Jilly.
  ― Takiej jajecznicy nie jadłeś ― zapewnił Will. ― Jest dla prawdziwych mężczyzn.
  ― Prawdziwy mężczyzna ma żonę ― mruknął Craig.
  ― Craig! ― Jolly spojrzała na syna i pokręciła z niedowierzaniem głową. ― Wybaczcie, proszę. Jego ojciec głosi takie poglądy, a on niemądrze powtarza. My tutaj nic do tego nie mamy. Miłość to miłość, prawda?
Starszy chłopak, Olly, pokiwał głową, nie przerywając łapczywego jedzenia. Will zerknął krótko na profil Hannibala, który z całą pewnością nie przywykł do tak ordynarnego zachowania w swoim domu. Obawiał się, ale nic nie wskazywało na to, by Lecter miał w gwałtowny sposób przerwać posiłek.
Cóż – nigdy nic na to nie wskazywało.
  ― To bardzo ładna okolica ― odezwał się szybko i podniósł się podejrzanie gwałtownie, uprzedzając Hannibala. Złapał za nóż i zaczął kroić jabłecznik. ― Od razu się w niej zakochałem. Litwa, choć piękna, ma dość płaski krajobraz.
Jolly pokiwała gorliwie głową.
  ― Szkocja to najpiękniejszy kraj na świecie! Nigdy nie chciałabym się stąd wyprowadzić.
Will postawił przed każdym talerzyk z kawałkiem ciasta i uśmiechnął się do nachmurzonego Craiga. Wciąż trzymał w dłoni nóż, gdy usiadł obok Hannibala. Zanurzył wargi w kawie, nie wypuszczając narzędzia tak długo, aż Hannibal sam nie wyjął mu go z ręki. Zamrugał wtedy i schował dłoń pod stół. Przyłapał się na tym, że to on fantazjował właśnie o tym, jak przyjemnie byłoby zatopić długie ostrze w skroni tego krnąbrnego chłopaka.
Zobaczyć, co się stanie. Jak zareaguje jego matka. Brat. Nie był nawet wściekły. Tylko ciekawy, jak w takich sytuacjach i po jakim czasie pojawiają się reakcje.
Jakie reakcje.
Ale nie sprawdził tego i nie sprawdzi. Nie mogli wciąż uciekać. Nie mogli zabijać sąsiadów, ściągając na siebie uwagę, bo w końcu nie będzie już na świecie gazety, która by o nich nie pisała.
           Spędzili długie godziny na zakupach. Wspólnie wybierali sprzęt w sklepie remontowym, nowe zasłony w pasmanterii, obrusy, talerze, kieliszki, sztućce, nawet sprzęt wędkarski. Hannibal spełnił każdą zachciankę Willa. Zgodził się nawet odwiedzić lokalne schronisko. I wyjść z niego z dużym, w połowie ślepym psem, któremu zostało najwyżej kilka lat życia.
Will pierwszy raz od bardzo dawna był tak szczęśliwy. Zapomniał o problemach. O Jacku. Molly. Na chwilę uwierzył, że naprawdę mogliby tak żyć. Już zawsze. Tylko oni dwaj i niezbyt szkodliwi ludzie z miasteczka. Od czasu do czasu mogliby wyjeżdżać za miasto na polowanie. Przyrządzać wspólnie posiłki. Nigdy już nie ściągać na siebie niczyjej uwagi, aż świat zapomni o Morderczych Małżonkach. Sława była okrutnie męcząca.
Czasami miewał takie naiwne myśli. Zastanawiał się, jak mogłoby wyglądać ich życie, gdyby zdecydowali się gdzieś osiedlić na zawsze. Zastanawiał się od tamtego dnia, kiedy Hannibal zaserwował mu jagnię i oznajmił, że mogliby uciec nawet dziś.
Wybierać sobie w sklepie zasłonki? Przygarnąć psa? Zestarzeć się razem? Właśnie to miał na myśli?
Czy właśnie teraz wypełniała się jego wizja?
Pewne sfery umysłu Hannibala pozostawały jednak dla Willa niedostępne i nienaruszalne. Jeszcze jakiś czas temu Hannibal Lecter byłby ostatnią osobą, którą posądziłby o tak ludzkie marzenia.
           Will siedział w salonie przy kominku, gładząc Viggo po ciemnym łbie spoczywającym mu na kolanach. Fotel był odwrócony tyłem do drzwi, by zasiadająca w nim osoba mogła ogrzewać sobie nogi tuż przy ogniu. Will lubił, kiedy kominek płonął, nawet, jeżeli na zewnątrz było ciepło. Z zamyślenia wyrwał go odgłos cichych kroków. Wiedział, że są prawdziwe, ponieważ Viggo podniósł głowę. Młodzieniec wyprostował się i odwrócił powoli, ale to nie Hannibal wszedł do pokoju.
Wyczuwając spięcie swego pana, Viggo odsunął się i warknął na intruza, który zaburzył intymne, przepełnione czułością chwile należące tylko do nich dwóch. Will jęknął zduszenie, a potem zamknął oczy i skulił się w fotelu.
  ― Idź precz ― rzucił cicho, gdy kroki ustały, ale nie podniósł głowy, by znów popatrzeć.


H.K.M. - 2017-12-28, 23:05

           Życie w Lanarg toczyło się własnym, niepowtarzalnym rytmem i choć z początkową dozą niechęci, Hannibal postanowił oddać się miasteczkowemu klimatowi (oczywiście w granicach rozsądku i klasy), zawierając pierwsze znajomości wśród dociekliwych, plotkujących i niezwykle prostackich sąsiadów. Z jednej strony, nie mógł znaleźć w Jilly Stone wad, których nie mieli zwykli miastowi ― jej dociekliwość, skłonności do rozsiewania plotek i zaglądania w każdy kąt ich domu, mógł znaleźć u przeciętnej panny zamieszkującej Londyn, Baltimore lub zaludnione ulice Manhattanu. A jednak, we wszystkim tkwiła pewna zadra, szczegół, coś nie do obejścia ― coś, co nie pozwalało doktorowi Lecterowi na obdarzenie głośnych ludzi Szkocji swoją choćby i szczątkową sympatią.
Zgodnie ze swoją wcześniejszą obietnicą, Hannibal pozwolił Willowi na urządzenie części pomieszczeń w ich domu ― posiadali w nim więc parę puchatych koców, oprawionych w drewniane ramki rybek i... Psa. Wielkiego, przygłuchego i definitywnie ślepego psa, którego drogi Will obdarzył wyjątkowo wymownym (i przypominającym o tym, że nigdy nie zapomniał i nie zapomni, nie tak naprawdę) imieniem, Viggo.
Jakkolwiek gorszące i wprawiające w krępujące milczenie, z czasem okazało się ono niezwykle trafione. Pies nie interesował Hannibala pod żadnym względem ― był stworzeniem brudnym i chaotycznym, zwierzęciem. Był jednak wart swojej ceny, gdy przychodziło do oglądania szczęścia i spokoju, które rysowało się na twarzy jego najdroższego przyjaciela.
Spokój znikał niestety niemalże równo z momentem, gdy przychodziło do snu ― niemalże każda noc kończyła się wynajdowaniem coraz nowszych metod na skrępowanie i zabezpieczenie rzucającego się młodzieńca tak, by wytrzymali do rana bez wrzasków, zadrapań i uciekania po schodach.
Hannibal walczył ― z początku kwestia trzymania psa we własnym łóżku była dla niego nie do przyjęcia, ale w końcu, gdy odkrył, że przynosiło to choć częściowy spokój jego ukochanemu, zgodził się, by nieszczęsny czworonóg spoczywał ostrożnie na brzegu łoża (oczywiście nie tym należącym do niego) i spoczywał tam do momentu, gdy Hannibal nie wypraszał go z sypialni wczesnym rankiem.
Mógł oszukiwać się, że nad wszystkim panował, że każdy atak koszmarów i wizji jego ukochanego, znajdował się pod jego kontrolą ― w którymś momencie stwierdził jednak, że dalsze oszukiwanie nie miało sensu. Musiał zareagować, pomóc Willowi w taki sposób, jaki potrafił najlepiej ― wprowadzić w ich relację (częściową, niejawną i nieszczególnie uczciwą) terapię.
Postanowił, że wykorzysta znów swoją starą dobrą metodę i poda młodzieńcowi szczególny rodzaj substancji psychoaktywnych, które miały pobudzić jego wizje w łagodny, możliwy do kontrolowania sposób. Wiedział, że aby poznać dokładnie każdy szczegół koszmaru, który dręczył jego umysł, Hannibal musiał na niego wpłynąć w taki sposób, aby Will nie był niczego świadomy. Aby odpowiadał mu na pytania w specyficznym stanie słodkiej hipnozy, a potem (o ile było to możliwe w przypadku jego zaskakująco rozwiniętej zdolności do dedukcji) nie pamiętać z tego żadnego konkretnego momentu.
Na odpowiednią okazję musiał czekać niemalże okrągły tydzień ― za każdym razem wypadało im bowiem coś mało istotnego, ale krzyżującego plany z taką samą mocą, jak cokolwiek innego ― czasem wpadała do nich z wizytą rozwydrzona gromadka Stone'ów, innym razem musieli pojechać do okolicznego sklepu po karmę dla Viggo (zwierzę spożywało tak zatrważające ilości karmy i mięsa, że stanowiło to zagadkę nawet dla Hannibala), czasem chodziło jedynie o nagłą chęć wędkowania, wyjątkowo trywialną zachciankę, której doktor Lecter nie potrafił w żaden sposób odmówić swemu ukochanemu.
Wyczekana sposobność nadeszła piątkowego wieczoru, tuż przed weekendem, który zgodnie z wcześniejszymi ustaleniami, mieli spędzić na spacerach po okolicznych wrzosowiskach. Spożywszy wspólną kolację, rozdzielili się na jakiś czas (Hannibal wymówił się czytaniem książki, Will miał ochotę posiedzieć z Viggo przy kominku), obiecując sobie późniejsze posiedzenie z kieliszkiem dobrego wina.
Nie potrzebował kieliszka, by podać Willowi przygotowaną wcześniej ampułkę ― wystarczyło wlać mu ją do wyjątkowo aromatycznej owocowej herbaty, za którą ostatnimi czasy wprost przepadał.
Zagadkowe było jedynie spojrzenie czworonoga, które odprowadzało dłoń właściciela, ilekroć brzeg naczynia spotykał się z jego wargami. Jednakowoż psy ― bywały dziwne, prawda? Któż mógł wiedzieć, o co chodziło staremu, przygłuchemu kundlowi?
Schodząc po schodach, przygotowywał się mentalnie na wiele możliwości ― oczekiwał ataku agresji, histerii, przemocy i rozpaczy ― nie wiedział jednak za jaką sprawą, jego drogi Will okazał się być chłodny i zdystansowany... Na jego obecność obrócił jedynie głowę, każąc mu po prostu odejść.
Kim jestem, zastanowił się Hannibal, zawieszając marynarkę na pobliskim wieszaku ― podciągnął rękawy koszuli i skinieniem głowy, wyprosił Viggo z salonu, zamykając za nim drzwi. Słyszał, jak ciężkie, kudłate cielsko osiada po ich drugiej stronie. Zwierzę zamierzało zapewne warować tam przez cały czas, pilnując swego ukochanego właściciela.
Musiało mu zapewne chodzić o demona ― przerażającą formę, którą Hannibal przybierał w wyobrażeniach Willa, ilekroć ten miał swoje problemy ze stabilnością.
― Napijesz się wina? ― Zapytał, sięgając po butelkę i kieliszki. Obejrzał się przez ramię, lustrując szczupłą twarz młodzieńca swoim fachowym, uważnym spojrzeniem. Wiedział, że substancja zaczęła działać; błękitne tęczówki niemalże w całości zostały pochłonięte przez rozszerzone źrenice, a oddech Willa zrobił się nieco chaotyczny, płytszy od normalnego. Na jego słowa, nieszczęśnik skulił się jeszcze mocniej w fotelu, zupełnie tak, jakby przerażający stwór mógł pozbawić go życia jednym spojrzeniem.
― Tak, tak ― odezwał się drżąco po jakimś czasie. ― Dużo wina.
Hannibal rozlał ostrożnie obie porcje i postawił jedną z nich na stoliku, znajdującym się najbliżej jego ukochanego. Nie chciał ryzykować bezpośrednią ingerencją w jego strefę osobistą ― wiedział, że mogło to doprowadzić do przedwczesnego zakończenia sesji, a na to nie mógł pozwolić.
― Opowiedz mi o tym, jak wyglądam ― poprosił, siadając w fotelu nieopodal. Podstawił kieliszek pod nos i zaciągnął się z lubością aromatem wina. ― Chcę, byś zdradził mi każdy szczegół, rozrysował dokładnie to, co widzisz. W zamian i ja odpowiem na twoje pytanie.
Tak, tak właśnie należało grać z przerażonym człowiekiem ― rozpraszać jego uwagę, zadawać pytania, stawiać żądania i obiecywać nagrody, niekoniecznie warte swej ceny.
― Mogę się założyć, że jest wiele pytań, na które szukasz odpowiedzi.


Koss Moss - 2017-12-29, 00:17

           Halucynacje dręczyły Willa prawie cały czas, a zwłaszcza w chwilach niepewności, jednak zazwyczaj był w stanie rozpoznać wytwory swej wyobraźni, ignorować je, a czasem nawet nad nimi zapanować. Najgorzej było nocami, gdy we śnie wyprawiał rzeczy, o których nie miał pojęcia, dopóki nie zapytał Hannibala.
Nie miał do swojego partnera pełnego zaufania, nie wierzył w każde jego słowo (nie wierzył nawet w połowę), ale nie potrafił już znaleźć innego wytłumaczenia dla kolejnych siniaków i zadrapań.
Nie było obecnie powodu, z jakiego Hannibal mógłby mu to wmawiać. Nie było takiej potrzeby. Pozwalał się więc wiązać, czasem nawet jeszcze zanim zasnął. Stało się to ich cichym rytuałem. I tylko krawat został zastąpiony delikatniejszym materiałem.
Tego wieczora przy kominku Will czuł się trochę dziwnie. W uszach mu szumiało, reakcje miał opóźnione, ale w ogóle nie odczuwał z tego powodu niepokoju. Nie bał się ani trochę, dopóki nie zobaczył jego, bo wtedy w jego ciało uderzył cały szereg objawów paniki.
Nie dało się, jak sądził, przyzwyczaić do widoku tej czarnej, przerażającej twarzy. Nie dało się nie zadrżeć przed potężną sylwetką o jelenich rogach wadzących o sufit.
Serce trzepotało się w klatce piersiowej Willa jak uwięziony ptak i wypełniało jego uszy cyklicznymi uderzeniami dochodzącymi jak gdyby spod wody.
Przez mgłę przebił się do niego znajomy głos.
Kieliszek wina przyjął z ulgą i od razu go opróżnił, jakby pił zwykły sok. Zerknął krótko w stronę potwornej postaci. Obraz lekko falował. W nozdrza chłopaka wdarł się, mimo tak wielu innych woni, znajomy zapach drogiej wody toaletowej, której używał jego najdroższy przyjaciel… mąż… kochanek. Wyróżnił się w tle innych, odcinając wyraźnie elegancją zawartą w łagodnej nucie imbiru i orchidei. Rozwijał się powoli, ale inwazyjnie, i w końcu Will nie potrafił pomyśleć już o żadnym spośród korzennych czy ziołowych aromatów, które do niedawna unosiły się w powietrzu.
„Opowiedz mi o tym, jak wyglądam”.
Głos mężczyzny rozbrzmiał przyjemnym echem w jego głowie. Wszędzie orchidea i imbir i bursztyn i lekkie owoce i zmysłowe przyprawy, dojrzałe wino, cierpki smak, ukryta słodycz, ból na początku, ukojenie na końcu.
„Chcę, byś zdradził mi każdy szczegół, rozrysował dokładnie to, co widzisz. W zamian i ja odpowiem na twoje pytanie”.
Will zatopił się w fotelu i ułożył dłonie na smukłych udach; w jednej wciąż trzymał kieliszek. Oczy miał zamknięte. Gdy na ułamek sekundy uchylił powieki, ujrzał przez ciemną firanę rzęs spokojne płomienie. Po chwili znów je zamknął.
„Mogę się założyć, że jest wiele pytań, na które szukasz odpowiedzi”.
  ― Mężczyzna ― powiedział Will po długim milczeniu. Jego głos już nie drżał, był cichy, łagodny. ― Dojrzały. Wysoki. Moim… moim zdaniem bardzo przystojny. Najprzystojniejszy, o jakim mogę pomyśleć. Wiesz, ma… głęboko osadzone oczy… ciemne, i… Ma… duże dłonie, zadbane.
Will przełknął ciężko ślinę i wyciągnął na oślep dłoń z kieliszkiem w stronę źródła zapachu.
Poczuł słodki ciężar. Przysunął nektar do ust. Spił go mniej łapczywie, ale ze smakiem. Różowe wargi pieściły cienką taflę kieliszka, język starannie zebrał uronioną ciemną kropelkę.
Gdyby Will mógł zobaczyć minę Hannibala, zobaczyłby na jego twarzy wyraz uprzejmego zakłopotania. W następnej sekundzie do świadomości chłopca przebił się jego głos, stanowczy, bezpośredni.
  ― Jak wygląda demon?
Kieliszek w dłoni Willa zadrżał, a jego twarz stężała. Młodzieniec zmarszczył brwi, rozchylił usta, zacisnął je, znów rozchylił. Nie siedział już zatopiony w fotel; wyprostował się sztywno, pozbawiając plecy i ramiona oparcia. Wolną ręką ścisnął podłokietnik.
  ― On… jest wielki, jest… Ma czarną skórę, jak smoła, jak smoła. I ogromne, ogromne rogi jelenia. One… sięgają sufitu. I… i dłonie ma tak duże, że zmiażdżyłby mnie jednym ruchem i… ― Głos zaczął mu drżeć i się łamać. ― I nie chcę go widzieć, dlaczego o niego pytasz? Nie chcę o nim myśleć, przyjdzie tu, jeśli będę myślał.
Hannibal zmienił pozycję w fotelu. Sięgnął po swój kieliszek i upił z niego łyk. Oczy rozbłysły mu w sposób, który zwiastował, że w jego umyśle zarysował się właśnie jakiś wyjątkowo zły i ekscytujący pomysł.
  ― Momenty, kiedy się pojawia. ― Mężczyzna dolał sobie wina, lustrując uważnie twarz młodego kochanka. ― Przywołujesz go za pomocą myśli? Działa na niego twój strach, to on go przyciąga?
Gdy zapadła między nimi dłuższa chwila ciszy, przerywana jedynie niespokojnym oddechem i grymasami Willa, mężczyzna przesunął dłonią po poręczy fotela z pewnym zniecierpliwieniem. Zdawał się coraz bardziej podniecony. ― A może to ty go przywołujesz? Może nie zdajesz sobie sprawy, że pragniesz jego obecności?
Will zaparł się mocno o własne udo, zaciskając kurczowo palce na kieliszku do tego stopnia, że istniały podstawy, by sądzić, że wkrótce delikatne szkło pęknie pod ich naporem.
  ― Nie, nie ― wydukał, ale bardzo niepewnie. Odwrócił głowę tak, że Hannibal stracił z oczu jego napiętą buzię. Trzask. Kieliszek po prostu wyśliznął mu się z palców i rozprysł się jak mydlana bańka w zderzeniu z posadzką.
Will podskoczył i wciągnął nogi na fotel. Otworzył szeroko oczy i utkwił ich spojrzenie dokładnie w obiekcie swego przerażenia.


H.K.M. - 2017-12-29, 01:11

          Długie palce uderzały bezgłośnie o skórzaną poręcz, wybijając na niej niesłyszalny, lecz niezwykle równomierny rytm ― rogaty mężczyzna przysłuchiwał się uważnie słowom skulonego w fotelu człowieka, wysuwając przed siebie nogi ― kopyta zaryły ciężko o szkło, wbijając ostre odłamki w dywan.
― Musisz uważać na to, co robisz ― przemówił wprost w umyśle Willa Grahama; jego chrapliwy głos rozprzestrzeniał się w nim, niczym zaraza, obijał echem o ścianki czaszki, krążąc po niej nieustępliwie. ― Nie możemy pozwolić na to, by wyrządziła ci się krzywda.
Smoliste oblicze obróciło się w nieludzko szybkim zwrocie, a Demon skierował spojrzenie białych oczu na swego rozmówcę. Czerń rozpraszała się prędko po pomieszczeniu, choć nie poderwał się nawet z fotela ― pochłaniała bezlitośnie każdy mebel, sufit i ściany, omijając drobną sylwetkę przerażonego młodzieńca. Jej granice zacierały się tuż przy drżących ramionach, zupełnie tak, jakby nie były w pewien sposób przekroczyć jego bariery, złamać jej.
― Czego boisz się najbardziej? ― Zapytał nagle, obniżając głowę, chowając ją w ramionach ― masywne poroża rozrastały się wraz z jego ciałem, wraz z wszechogarniającą ciemnością; smolista sylwetka zajmowała teraz niemalże cały salon, górując przygnębiająco nad skuloną sylwetką.
Will Graham poruszył się gwałtownie ― jego przerażenie rysowało się już nie tylko na bladej twarzy, ale wychodziło w każdym ruchu drobnego ciała, w gwałtowności z jaką wciskał się w fotel, w pośpiesznym osłanianiu rękoma. A jednak pomimo strachu, nie odezwał się przez długą chwilę ani słowem.
To właśnie wtedy Demon postanowił zaatakować ― podniósł się gwałtownie, przystępując do krótkiej szarży, kiedy...
― Ciebie ― nastąpiła nagle odpowiedź. ― Ciebie. Ciebie.
Och, ostatnie słowo graniczyło już z ciężkim szlochem, z rozpaczą tak ogromną, że stanowiła w sobie coś niepomiernego.
Na czarnym obliczu rozkwitł uśmiech ― szeroki i wstrętny, niczym pęknięcie w suchej ziemi.
Wabiony gorzką wonią strachu, przysunął się bliżej, owijając wokół fotela swoje ogromne ramiona. Ciężki łeb zawisł o centymetry o osłanianej przez drżące palce, bladej jak kreda twarzy.
― Nie zrobię ci krzywdy ― cienkie wargi nie poruszyły się ani o jotę, ale chrapliwy głos przepłynął swym straszliwym echem przez rzeki umysłu Willa Grahama. Nieskończenie białe oczy wymuszały uwagę na błękitnych tęczówkach. Demon przysunął się bliżej, układając szponiastą dłoń na jednym ze smukłych ud. Długi pazur przesunął się po gładkiej skórze, nie pozostawiając na niej ani śladu.
― Nie rozumiesz? ― Zapytał, zmuszając wijące wstęgi zmaterializowanej ciemności do ujęcia nadgarstków młodzieńca. Smoliste pętle zacisnęły się na nich stanowczo, choć wciąż łagodnie, pociągając wątłe ramiona do góry. ― Już dawno przestaliśmy działać przeciw sobie. ― Chrapliwy szept nabierał cięższej, przepełnionej podnieceniem nuty. Demon pragnął ucałować zaciśnięte wargi Willa Grahama. Pragnął wepchnąć język w jego zaciśnięte przerażeniem gardło. ― Teraz jesteśmy jednością. Należę do ciebie, Willu Grahamie. A ty... ― Twardy policzek przywarł do ciemnych loków; chłodny oddech Demona podrażnił nadstawione ucho. ― Ty należysz do mnie.


Koss Moss - 2017-12-29, 02:06

           Zapędzone w pułapkę zwierzę potrafi desperacko zaatakować nawet znacznie silniejszego od siebie przeciwnika, ale często jego przerażenie jest tak wielkie, że nie jest w stanie wykonać najmniejszego ruchu.
I tak właśnie stało się z Willem. Ciemność narastała w pokoju. Demon rósł i rósł, rozpościerał się, wypełniał sobą kolejne fragmenty wolnej przestrzeni. Jego macki pięły się po ścianach, owijały się wokół mebli, wdzierały w zakamarki. Rogi rzucały cień na skuloną sylwetkę młodzieńca. Wkrótce Wendigo zawłaszczył całą wolną przestrzeń i nie zostało już prawie nic poza nim, nie było już w tym świecie miejsca dla Willa.
„Nie zrobię ci krzywdy.”
Will jest cały sztywny, kiedy długi pazur sunie po gładkiej skórze przez cienki materiał spodni.
„Nie rozumiesz…?”
Ciemność owija się szczelnie wokół smukłych nadgarstków i ciągnie je do góry. Will staje na palcach na wolnym od szkła skrawku podłogi; kolorowe skarpetki chronią go przed mikroskopijnymi odłamkami, lecz mógłby w tej chwili stanąć na rozżarzonej blasze i wcale nie zareagowałby wówczas żywiej niż na widok przeklętego Wendigo.
„Należysz do mnie.”
Słowa wślizgują się we wrażliwe ucho wespół ze smolistą ciemnością. Will próbuje chować głowę, wtulać twarz we własne ramię, udawać, że nic się nie dzieje, ale demon jest obok, jeśli nie może dostać się do ust, to atakuje inne miejsca, trzyma nadgarstki, jednak…
Wykorzystując coś, co uznał za chwilę przepełnioną samouwielbieniem, niezachwianą wiarą w swoje zwycięstwo, Will szarpnął się gwałtownie i chyba tylko cudem udało mu się wyrwać poza zasięg smolistych kajdan. Bez zawahania rzucił się do ucieczki – przez największe kawałki szkła, przez…
Zaskoczony bólem padł na ziemię i na niej już pozostał. Wierzgnął niespokojnie, rzucając spojrzenie w stronę drzwi, ale kopyta gniotły ze chrzęstem szkło, zatrzymały się tuż obok i Will nie zdąży się podnieść. To koniec.
Zaszlochał i w ostatniej desperackiej próbie zwrócił zapłakaną twarz ku obliczu, które tak go przerażało. Popatrzył w białe, puste oczy z dołu, ranny, pokonany u stóp tryumfującego potwora.
  ― Błagam ― wyszeptał żarliwie zdrętwiałymi ustami i ramieniem oplótł jedną z ciemnych, zakończonych potężnymi kopytami kończyn. ― Błagam, miej dla mnie litość.
Powieki zadrgały mu nerwicowo, gdy demon klęknął, rozpostarł ramiona i owinął je wokół jego ciała. Jego oblicze było o centymetry oddalone od mokrej i napiętej twarzy Willa, kiedy sięgnął dłonią po stopę młodzieńca, by unieść ją nieznacznie i westchnąć; było to jednak westchnienie osobliwe, wcale niepodszyte pogardą lub agresją. Znieruchomiały Will odnalazł w nim nutę rozbawienia, z jaką sam czasami zwracał się do psów, gdy okazywały się niesforne, ale przecież nie na tyle, by chciał je skrzywdzić.
Demon oglądał jego stopę, a Will patrzył na jego twarz, tak blisko, tak wyraźnie malującą się tuż przy nim. Tak, była podobna do tej, którą oglądał każdego dnia od rana do późnej nocy. Była łudząco podobna do oblicza Hannibala, lecz jeszcze bardziej poważna, jeszcze mniej ludzka. Mógł dopatrzeć się w niej tych samych cech: wystających kości policzkowych, głębokich oczodołów, wydatnego podbródka, wąskich, doskonale wyrysowanych warg. To był ten sam profil, ten sam ideał, to samo posągowo idealne oblicze. Nim się zorientował, kiedy, opuszkami palców drżącej dłoni musnął smolistą skórę, wsłuchując się w szum wzburzonej krwi i głuche uderzenia własnego serca.
  ― Nie wyrządziłem ci krzywdy, odkąd tu ze sobą razem siedzimy. Ani razu. Nie zauważyłeś? ― powiedział demon, zwracając ku niemu twarz. Oniemiały Will powiódł spojrzeniem w górę i popatrzył na rozpostarte niczym korona rozrosłego drzewa rogi, ogromne, szlachetne, wspaniałe. Przesuwał wzrokiem po każdej jednej gałęzi, zastanawiając się, czy gdyby zaczął liczyć miejsca, w których dzieliły się na kolejne, wciąż drobniejsze i drobniejsze, ale przy tym coraz dłuższe, to kiedyś by skończył.
I nagle… Nagle… Miękka ciemność wdarła się łagodnie, lecz stanowczo do jego rozchylonych, drżących ust. I Will się nie sprzeciwił. Opuścił wzrok rozszerzonych oczu i utkwił go w białych punktach. A potem delikatnie, nieśmiało położył dłonie na twardych policzkach, pod którymi czuł pulsowanie gorącej smoły.
Odetchnął niespokojnie i w końcu wysunął język na spotkanie bestii.
Poddał się. Wpadł w ciemność i pozwolił, by otuliła go szczelnie jak woda. Bardzo odlegle poczuł chłód na stopach, był bowiem bosy; pełne szkła skarpetki leżały już daleko od nich, od niego i demona.
W końcu Will odsunął się z zagubioną, niepewną miną. Raz jeszcze spojrzał na dziwnie znajome oblicze. Raz jeszcze popatrzył na rogi. Doszło do niego, że siedzi demonowi na udach. Że są tuż przy kominku i to dlatego tak ciepło mu w plecy.
Wyciągnął dłoń. Chciał dotknąć poroża, ale nie był w stanie. Rogi jak macki czarnego dymu minęły się z jego palcami.
Wargi Willa znów zadrżały. Wrócił spojrzeniem do białych oczu. Gorąc bijący od płomieni rozprzestrzeniał się podejrzanie szybko po jego drobnym ciele, jakby połączył się z płynną ciemnością, by wedrzeć się w każdy jego zakamarek, nawet ten najintymniejszy.
Demon był uwodzicielski. Spoglądając na Willa, uśmiechał się zuchwale, jak gdyby na coś czekał. Will zawahał się, ale w końcu ostrożnie sięgnął do zapięcia koszuli i, nie odrywając niepewnego spojrzenia od białych ślepi, rozpiął kilka guzików, by wolnym, wyuzdanym gestem odsłonić swoją pierś i musnąć małym palcem bladoróżowy, nabrzmiały sutek.


H.K.M. - 2017-12-29, 03:06

           Jego krew wrzała gdy twarde wargi odnalazły w końcu miękkie usta Willa Grahama i wpiły się w nie zaborczo, biorąc je pazernie w swe posiadanie ― Demon całował je zapamiętale, a gdy to robił, brał niemalże w równym stopniu, co dawał. Czarne macki wezbrały pod sufitem, tworząc wokół nich ciasny kokon ― po chwili jego ruchliwe części rozpierzchły się po całym pomieszczeniu, dążąc nieuchronnie do gorącego, wijącego się pod nim ciała.
Wyprężył się dumnie, wsuwając sobie drobne ciało na twarde uda ― nie przerywał wciąż pocałunków, było mu z nimi zbyt dobrze, zbyt...
A jednak Will Graham był pierwszym, który przerwał ich wspólną pieszczotę ― oderwał się od jego warg z cichym mlaśnięciem, które wydało się Demonowi niezwykle dźwięczne, godne zapamiętania.
Przechylił łeb, by móc przyjrzeć się lepiej nieco zlęknionej minie towarzysza ― nie potrafił zrozumieć, skąd wzięły się u niego jakiekolwiek wątpliwości. Demon rozumiał bowiem doskonale to, co się między nimi działo ― czuł buzujące pożądanie w każdej części smolistego ciała i, tak, bardzo chciał dać mu już ujście.
Uśmiechnął się bezwstydnie, wyczuwając zamglone spojrzenie na swoich porożach ― były ogromne, wiły się w niemalże każdym kierunku, niczym niesforne pnącza winogron.
Wreszcie, Will Graham zrozumiał, że z sytuacji, w której się znaleźli, nie było już odwrotu ― pokusa ciała, silna i nieznająca odmowy, zatliła się w nich wyraźniej, gdy szczupłe palce sięgnęły do zapięcia koszuli i powoli... Powolutku...
Szarpnął się, gdy ujrzał kawałek młodzieńczej piersi, niemalże zawył, gdy jeden z palców trącił różowy sutek. Demon poczuł się nagle wściekle zazdrosny ― to on powinien go teraz dotykać, to jego palec powinien był...
Momentalnie przysunął się bliżej, przyciskając twarde wargi do szyi oddychającego płytko młodzieńca ― przesuwał nimi po gładkiej skórze, zaznaczając na niej swoją wszechogarniającą obecność. Mógł wyczuć, jak ciemność ogarniała coraz mocniej i mocniej ulegające mu ciało ― jego potęga rosła, wzmacniała się z każdym uderzeniem gorącego, pompującego krew serca.
Chciał poczuć jej zapach, poznać jej smak ― pragnienie było tak silne, że pociemniało mu przed oczami, a szponiaste dłonie zacisnęły się na biodrach, zsuwając je ze swych ud.
Wystarczył jeden ruch, by Will Graham runął przed nim na plecy ― leżąc na dywanie z rozchylonymi wargami, przez które wydobywał się każdy, drżący oddech, wyglądał tak niewinnie i ponętnie, że zdeprawowanie go wydało mu się nagle koniecznością ― obowiązkiem wobec jego niszczycielskiej natury.
Obsunął się na ziemię, wspierając ciężar ogromnego ciała na łokciach ― pochylił się nisko nad szczupłym torsem i pociągnął za materiał koszuli, rozszarpując jej poły w czasie, który nie zajął dłużej, niż jeden oddech.
Przycisnął twarz do odsłoniętego brzucha, przesunął nosem po gładkim podbrzuszu, zaciągając się głęboko jego zapachem. Doskonale zdawał sobie sprawę, z tego, co znajdowało się odrobinę niżej, uwięzione wciąż w okowach niepotrzebnych spodni i bielizny, ale do tego miał wciąż trochę czasu.
Wysunął swój długi język i pociągnął nim z lubością przez rozkoszną długość wcięciach na wąskich biodrach, miękkiej okolicy tuż przy pępku, a potem i wyczekanych, sztywniejących pod naporem wilgotnego gorąca sutkach, które ssał z takim oddaniem i lubością, że nie nie był zaskoczony, gdy do jego uszu dotarły wysokie, urywane jęki.
Zapragnął wielu rzeczy na raz ― chciał zdusić pojękiwania własnymi wargami, wchłonąć je w swoje wnętrze, zawłaszczyć, ale z drugiej strony wiedział o tym, że to by je uciszyło, a tego wcale nie pragnął ― wolał natomiast, by stały się one jeszcze głośniejsze, by przeszły w pełen potrzeby i rozpaczy krzyk, nieprzerwany, jeżący włoski na karku...
Potrzeba pocałunków zwyciężyła ― Demon przywarł do rozchylonych warg, wślizgując w nie swój długi, ciemnych język. Smakował wnętrza Willa Grahama, naznaczając je swoim własnym smakiem, swoim unikatowym śladem. Nie zamierzał jednak spocząć jedynie na pocałunkach ― poziom gorąca, które biło od mniejszego ciała, uświadamiał mu, że granica muru, który wybudował sobie przed nim młodzieniec, powoli słabła na tyle, by mógł wreszcie chwycić za rzeczywisty, sztywny i gotowy na jego dłoń symbol pożądania.
Nie zaprzestając swych pieszczot, sięgnął na oślep między ich ciała, a potem ujął między dwa długie szpony zapięcie rozporka i pociągnął za nie stanowczo, warcząc gardłowo, gdy dojmujące ciepło uderzyło go swą falą w szamoczącą się teraz z guzikiem dłoń. Gdy udało mu się w końcu utorować drogę do miękkiej bielizny, wtargnął śmiało pod jej materiał, bez pardonu zaciskając chłodne palce na kontrastowo gorącej męskości Willa Grahama.
― Mój chłopcze ― przemówił do niego głosem drżącym od podniecenia, wyuzdanym w swej bezwstydnie erotycznej formie. ― Jak możesz przede mną uciekać, gdy tak bardzo pragniesz mojego dotyku?
Pociągnął lekko, zsuwając miękką skórę z napletka ― zaparł się jednym z pazurów o nasadę przyrodzenia, podrażniając je lekko przy każdym poruszeniu.
― Jak mogłeś tak w ogóle pomyśleć ― szepnął, pochylając się znów, by zdusić niemądrą odpowiedź kolejnym pocałunkiem.


Koss Moss - 2017-12-29, 03:51

           Czarne pnącza owinęły się ciasno wokół jego ciała, przylgnęły do niego, wniknęły do środka. Granica między Willem a potworem zatarła się bezpowrotnie. Nie umiałby powiedzieć, w której chwili. Gdy półprzytomnie rozejrzał się dokoła, wiedział tylko, że otacza ich nieprzenikniona ciemność, choć przecież obok wesoło trzaskają płomienie, i że jest po nim, jest skończony, przepadł.
Demon wisi nad nim, jego rogi są wszędzie. Na obliczu młodzieńca wciąż maluje się trwoga, lecz bez trudu rozpoznaje pragnienia Wendigo; rozpoznaje w nich swoje własne.
On i ten przerażający demon odczuwają dokładnie ten sam rodzaj smolistego pożądania. Pochłania ich ta sama ciemność, oplata ten sam mrok, i kiedy demon przywiera do jego piersi, kiedy zaczyna pieścić gorącym jęzorem sutek, kręgosłup Willa wygina się w łuk, a naciągnięta koszula pruje się w okolicach pachy i zsuwa się wreszcie z jego ciała.
  ― Oaaach ― jęczy niespokojnie i szarpie dłońmi, ale są uwięzione, unieruchomione przez czarny dym, i nie może nimi poruszyć. Spogląda w górę, a wtedy zachłanne usta bestii żrą jego szyję, ostre zęby kąsają, lecz nie ranią, nie, nie krzywdzą go, choć mogłyby, bo każdy z nich jest ostry jak sztylet.
Słodki zapach podniecenia uderza w nozdrza ich obu, gdy demon szarpie spodnie, a Will nie może się przed tym obronić.
Nie może i nie próbuje już. To zaszło za daleko. Stało się nieuchronne. Spadają w przepaść i roztrzaskają się na jej dnie, razem, jeżeli jakieś tam w ogóle jest.
Czarne macki ciągną ciało Willa w dziwne kierunki. Rozsuwają mu uda, unoszą nogi, unieruchamiają w niewygodnej, wyuzdanej pozycji. Will jest całkiem odkryty. Ani jeden skrawek ciała nie uchroni się przed spojrzeniem Wendigo. Nigdy nie obnażył się tak przed Han…
  ― Ach ― kwili słabo, gdy chłód owiewa jego drobną męskość, a chwilę później obejmuje ją swym gorącem olbrzymia łapa. ― Hnn-hh…
Głos chłopca łamie się. Młodzieniec jest bardzo podniecony. Podniecenie przeplata się ze strachem. Ciemna postać wciąż rzuca na niego cień, jak jastrząb krążący nad ofiarą. Cień jest wszędzie, jest w każdej należącej do Willa komórce, w każdym atomie.
  ― Mój chłopcze ― odzywa się Wendigo głosem drżącym od podniecenia, głębokim, niskim, wibrującym, pierwotnie erotycznym. ― Jak możesz przede mną uciekać, gdy tak bardzo pragniesz mojego dotyku?
Will wypręża się na tyle, na ile może w swej ograniczonej gamie ruchów, i napina wszystkie mięśnie. Płonie.
  ― Jak mogłeś tak w ogóle pomyśleć… ― szepcze potwór i kiedy Will otwiera usta, by zaczerpnąć kurczowo powietrza po długich sekundach wstrzymywania oddechu, dusi pragnący się wydostać na zewnątrz krzyk swoim czarnym pocałunkiem.
Palce demona poruszają skórką na ptaszynie Willa, tak potężne i wielkie, ale tak ostrożne. Ciszę wypełniają mlaśnięcia, których Will się wstydzi, które przyprawiają go o dreszcze i budzą regresywną nieśmiałość, ale nie może nic poradzić, nie może poruszyć napiętym ciałem nawet o cal. Nogi ma zadarte, a napinające się i rozluźniające, pulsujące bez najmniejszej Willa nad nim kontrloli wejście wystawione jest ku biodrom bestii, ku jej palącemu pożądaniu.
Młodzieniec może się tylko wić, szarpać w silnych więzach i jęczeć swoje liche błagania. Demon unosi się nad nim, rozpościera skrzydła, nie spuszczając z niego wzroku.
Will chce się schować, tak bardzo chce się schować.
  ― Nn-nnie, nie ― mamrocze, walcząc z zawrotami głowy, przez które demoniczna sylwetka rozmywa mu się przed oczami, przeplata się z jakąś inną. ― Nie… aa-aaoch… nnhh…
Palce wdzierają się w niego ostro, szorstko, tak mu się wydaje. Są grube, długie i zakończone szponami. Will czuje, jak go rozrywają. Wije się spazmatycznie i próbuje wyzwolić, ale jego niewielka męskość ocieka wściekle sokami, zdradzając prawdziwe intencje, rozbudzone, ukryte dotąd pragnienia.
  ― Taak… ― wzdycha nagle, a uda i pośladki drżą mu, napięte do granic i nieruchome. Palce demona wdzierają się głęboko. Jego wargi zasysają boleśnie sztywny sutek, tak, Will czuje ból bardzo wyraźnie. ― Och… ― sapie, spod półprzymkniętych powiek obserwując czarne oblicze, które nie napawa go już bezgranicznym przerażeniem, choć wciąż budzi szacunek i podziw. ― Proszę… pokaż mi go… pozwól mi… wziąć… do ust, zerżnij… Zerżnij je brutalnie. ― Słowa lecą jak wystrzeliwane z karabinu, nie jest w stanie nad nimi zapanować. Znajduje w nich ujście zwierzęce pożądanie, najbardziej prymitywne z pragnień, których nigdy jeszcze nie pokazał Hannibalowi Lecterowi; o których Hannibal Lecter nie miał dotąd pojęcia.


H.K.M. - 2017-12-29, 04:41

           Ogień, ogień, zewsząd otaczały go pulsujące przejmującym gorącem płomienie ― Demon drżał pod ich inwazyjną pieszczotą, dysząc ciężko tuż nad uchem pieszczonego przez niego chłopca.
Drobne ciało naprężało się cyklicznie, pozwalając, by szponiaste palce wślizgiwały się w sam środek wyeksponowanego wnętrza ― Will Graham wyglądał dobrze, gdy upadlał się z własnej woli ― złamany i bezbronny, dla Wendigo stanowił zdobycz najwyższej klasy.
Poprawił swoją pozycję, zapierając się kopytami w drogim dywanie ― ruchy jego dużych dłoni były już tak prędkie i mocne, że ich siła odpychała go nie raz od tego, co było zdecydowanie najważniejsze ― od jęków, westchnień i zapachu potu, podniecenia, zawłaszczenia.
Maleńkiego przyrodzenia, które było już tak wilgotne, że niemalże wyślizgiwało mu się z dłoni ― pieścił je jednak z lubością, zmieniając kąt pociągnięć na taki, który uniemożliwiał słodkiej ptaszynie na opuszczenie uścisku długich palców. Demon dobrze wiedział, że nie zniósłby tej straty, jeszcze nie teraz.
Docisnął palce do najistotniejszego punktu w gorącym wnętrzu młodzieńca ― uśmiechnął się lubieżnie, gdy przemyślany ruch został nagrodzony wyjątkowo długim i niezaprzeczalnie nieco piskliwym jękiem ― nie było na tym świecie osoby, która jęczałaby równie soczyście i podniecająco, jak ten mały, wyuzdany, bezwstydny...
― Proszę… pokaż mi go… pozwól mi… wziąć… do ust, zerżnij… Zerżnij je brutalnie ― usłyszał, czując jak jego cienkie wargi rozerwał wibrujący, zwierzęcy pomruk.
Zerżnij, zerżnij, zerżnij ― słowo krążyło pulsacyjnie w przepełnionym mrokiem umyśle, posyłając wezbrane fale pożądania do wspomnianego wcześniej sztywniejącego organu.
Demon spojrzał w dół i zdał sobie sprawę, że jego ogromne przyrodzenie, niczym na zawołanie napęczniało do tego stopnia, że ciężko było go już nie zauważyć ― kołysało się buńczucznie, obijając o masywne uda, pozostawiając na nich wilgotne, perłowe plamy.
Mógł zrobić wiele rzeczy ― podnieść się na klęczki, stanąć na kopyta, zmusić Willa Grahama do błagania go o każdy centymetr jego męskości ― mógł... I nie mógł, jednocześnie.
Potrzeba dominacji, władzy, rozmywała się z każdą chwilą, ustępując miejsca czemuś o wiele mocniejszemu, czemuś, co było tak dojmujące, że nawet on, Wendigo, musiał temu ulec, przesuwając się na kolanach w górę i w górę, aż czubek erekcji zawisł tuż nad kształtnymi wargami.
Naparł biodrami, naciskając, prosząc i każąc.
Wpuść mnie, mówiły niecierpliwe uderzenia, wpuść.
I w końcu Will Graham uległ pokusie, a Demon wykorzystał to natychmiast, wsuwając w ciepły otwór część swojej nabrzmiałej męskości. Cierpki preejakulat pobrudził jeden z gładkich policzków, pozostawił wilgotną plamę na czole i nosie młodzieńca, ale to nie odbierało mu uroku, nie, absolutnie.
Zajęczał dziko, wpijając szponiaste dłonie w dywan, tuż nad głową zasysającego się na nim człowieka.
Poderwał łeb w pojedynczym zwrocie, gdy zwinny język wślizgnął się pod napletek, docierając do najczulszego punktu odsłoniętej główki. Nie panował nad sobą, nawet nie próbował ― oddawał się naporowi pożądania ze zwierzęcą bezmyślnością, poruszając biodrami w specyficznym, pierwotnym, jak sama ziemia tańcu. Brał usta Willa Grahama, zawłaszczając je sobie, naznaczając je sobą, całym i tylko sobą. Macki zakradły się między ich ciała, oplątując szczelnie niewielką męskość młodzieńca ― wyręczyły Demona w jego niewygodnej do tej czynności pozycji, sprawiając chłopcu przyjemność niemalże tak wielką, jak odczuwał ich właściciel.
Przymknął powieki, a jego posągowa twarz zlała się w jedno, pozbawiona białych punktów zaczepności ― rogi wiły się żywo, tracąc swoją fizyczność na rzecz eterycznej mgły, wiszącej ciężko w powietrzu, wzbijającej się przy każdym rozpaczliwie płytkim oddechu.
Wendigo westchnął przeciągle i przesunął dłonią po zarumienionym policzku, kierując ją nieuchronnie do burzy poskręcanych loków. Rozsypane malowniczo wokół spoconego oblicza Willa Grahama, przywodziły mu na myśl aureolę ― nie świetlistą, lecz ciemną, czarną i smolistą, jak on sam.
Szarpnął za wilgotne pasma, dopychając przyrodzenie głębiej w wilgotne wnętrze. Poruszył lędźwiami i wygiął się w łuk, odchylając znów łeb tak mocno, jak tylko potrafił.
― Taaaaak! ― wyjęczał długo, szczerząc ostre kły w czystym, nieskrępowanym wyrazie zadowolenia. ― Udław się nim, mały bezwstydniku. ― Sapał, uderzając czubkiem erekcji wprost w pulsujący przełyk. ― Posmakuj go, weź tak głęboko, jak nikt nigdy przedtem tego nie zrobił. ― Zesztywniał na moment, uderzony pierwszą falą spełnienia. Wiedział, że od wybuchu dzieliły go już jedynie sekundy. ― I nie waż się ― warknął więc, skupiając się na tym, by móc znów zajrzeć w załzawione oczy chłopca. ― Upuścić choćby i jednej, o-oaaach, kropli. Nie wybaczę ci tego, Willu Grahamie.


Koss Moss - 2017-12-29, 05:26

           Dławił się. Gigantyczny kutas rozpychał jego policzki i wbijał się w gardło, odbierając mu tchnienie. Demon rżnął go tak, jak Will o to błagał. Brutalnie, dziko i bez opamiętania. Niewiele zostało z godności młodzieńca, zdeptanej, pochłoniętej, skonsumowanej. Niewiele pozostało z niego samego, gdy z każdym kolejnym pchnięciem Wendigo był w nim bardziej, i bardziej stawali się jednym.
Przed oczami miał już tylko ciemność. Co jakiś czas uchylał je i niewidzącym wzrokiem omiatał pomieszczenie. Czasami spod powiek i gęstych rzęs widać było tylko białka jego oczu. Został zdominowany, zeszmacony, zniszczony tym potężnym fiutem penetrującym jego usta, gardło, przełyk.
I nie waż się… upuścić choćby i jednej, o-oaaach, kropli.
Will szarpnął się rozpaczliwie. Nie zniesie tego dłużej. Z jego gardła wydobywały się tak wstydliwe, nieludzkie dźwięki. Ale Wendigo nie zatrzymał bioder.
Nie wybaczę ci tego, Willu Grahamie.
Gorące, lepkie nasienie buchnęło z końca ogromnego przyrodzenia i zalało gardło młodzieńca. Sperma trysnęła mu z kącików ust, ochlapała policzki i podbródek. Demon pchnął jeszcze raz, tak mocno, że Will zachłysnął się i skręcił mu się żołądek. Dwie kolejne fale uderzyły w jego gardło, topiąc go, zalewając gęstym gorącem.
Gdy tylko demon cofnął biodra, głowa Willa opadła bezwładnie na bok, ale chłopiec był przytomny. Krztusił się, walczył o oddech i… drżał; sperma nie znajdowała się jedynie na jego twarzy, plamiła też uda i brzuch, ponieważ sam, cóż, sam osiągnął szczyt, będąc sprowadzonym do poziomu jakiegoś narzędzia.
Poczuł nagle, że może poruszać rękami: jedna z ciemnych macek po prostu gwałtownie zwiotczała i ześliznęła się z jego nadgarstków, gdy nimi poruszył. Wsparł się wreszcie na dłoniach, z ogromnym trudem, i zaczerpnął łapczywie powietrza.
Czarna dłoń chwyciła go wtedy mocno za podbródek i zmusiła do zadarcia głowy. Potem zaś demon zgarnął nasienie, które spłynęło po policzkach Willa, i… nie musiał nic mówić. Chłopak chwycił oburącz jego gruby przegub i wsunął do ust mokre palce. Zessał z nich wszystko, co zostało, cały ten cierpki, dojrzały smak.
Mokry od potu i brudny od resztek spełnienia opadł bez sił na ziemię. Wtedy demon w końcu oswobodził jego nogi. Mógł je wyciągnąć, były już zupełnie zdrętwiałe. Tak, wyciągnąć się lubieżnie na miękkim dywanie. Poprzecierane nadgarstki, lśniące ciało, drżące, wymęczone uda, czerwone, opuchnięte, pęknięte w kącikach wargi, posklejane włosy rozsypane wokół głowy i mieszające się z brązowym futrem niedźwiedzia, wszystko to było częścią jego, wszystko to spoczywało teraz przed oczami tajemniczej postaci i bardzo powoli dochodziło do siebie po tak wielkich, tak niecodziennych przeżyciach.
  ― Mmmh.
Will przeciągnął się i odwrócił głowę na drugi bok, pocierając podbródkiem swoje ramię.
  ― Jesteś tu jeszcze? ― wyszeptał, nie otwierając oczu.
Poczuł nagle, jak muskularne ramię owija mu się wokół torsu. Nie wzdrygnął się przed tym dotykiem. Zmęczone wargi wygięły się w błogim uśmiechu. Poczuł, jak demon dotyka nosem miejsca za uchem. Usłyszał, jak zaciąga się głęboko jego zapachem.
  ― Jestem. ― Gorący szept owionął zaczerwienioną, wrażliwą muszelkę ucha, i Will zaśmiał się cicho, próbując zakryć się ramieniem przed łaskoczącym doznaniem.
  ― Wrócisz do mnie jeszcze?
  ― Ja nigdy nie odchodzę, Willu Grahamie. ― Szept dochodzi z wnętrza jego czaszki. ― Zawsze jestem w pobliżu, tu… ― Przesunął szponem po samym środku mokrego czoła młodzieńca. ― Nie musisz mnie widzieć, żebyś wiedział. Ilekroć zechcesz mnie zobaczyć, sięgnij wgłąb swojego umysłu.
  ― Mmh… ― Will skrzywił się lekko, wciąż nie otwierając oczu. Myśl o tym, że to wszystko było nieprawdą, bolała go, raniła. Nie chciał w to uwierzyć. Ziewnął, znajdując w końcu oparcie dla głowy na twardej, spoconej piersi. ― Jak mogę cię nazywać?
Nie padła żadna odpowiedź. Will poczuł, jak demon zsuwa jego głowę ze swej piersi. Westchnął z rozczarowaniem i pozwolił mu się odsunąć, jednak Wendigo nie odszedł na długo. Uzbrojona w szpony dłoń znów chwyciła go za policzki, a smoliste usta obdarowały pocałunkiem.
Po chwili Will zasnął w kłębowisku ubrań i szkła, zaplątany w skórzany pas i porwany krawat, ale całkiem nagi. Wyglądał jak z obrazu przy wygasającym kominku, gdy Hannibal patrzył na niego z góry. I zdawało się, że będzie dziś spał nadzwyczaj spokojnie.


H.K.M. - 2018-01-03, 01:58

           Późną nocą Hannibal wrócił do Willa, by ostatecznie zająć się porządkiem ― porządkiem z nagim, pogrążonym w głębokim śnie młodzieńcem, porządkiem ze zdemolowanym salonem, którego podłoga połyskiwała ponuro ostrymi odłamkami szkła, z porozrzucanymi wszędzie sznurami, plamami wina, krwi, potu i nasienia. Dywan przy kominku przypominał bardziej miejsce zbrodni, niż miłosnych uniesień ― doktor Lecter przypatrywał mu się z niedowierzaniem, nie potrafiąc objąć umysłem tego, jak bardzo oddali się chwilowemu szaleństwu, jak łatwo dali się ponieść...
Pochylił się, by zgarnąć na szufelkę dominującą część szkła ― ciemne spojrzenie przesuwało się powolnie po połyskujących w świetle płomieni plamach ― ciemnych, jasnych, śliskich i lepkich.
Po dłuższym zastanowieniu, ciężko było mu zgodzić się ze swoim wcześniejszym stwierdzeniem... Całe to pobojowisko miało niewiele wspólnego z czystym pojęciem miłości samej w sobie. To, co jeszcze parę chwil temu działo się na drogim dywanie, to co wyczyniali ze sobą, tuż przy tych płomieniach... Hannibal nie był pewien, czy w całym swoim życiu pozwolił sobie na tak zwierzęce, seksualne, pozbawione granic zbliżenie. Ileż było w tym agresji, ileż pasji i pragnienia, by pozostawić na kochanku swój ślad, coś niezaprzeczalnego, nie do zasłonięcia zwyczajnymi opatrunkami.
Ale Will, on także pokazał mu się tego wieczoru z zupełnie innej strony... Przez wszystkie te lata Hannibal nigdy nie słyszał w jego głosie pragnienia tak silnego, jak wtedy, gdy prosił... Nie, gdy błagał Demona, by zajął się nim z taką brutalnością. By użył go, po prostu użył, jak rzeczy.
I Hannibal zrobił to ― wykorzystał upojenie kochanka, wykorzystał jego podniecenie i dręczące umysł wizje, spełniając chorą prośbę. Rżnął jego usta, pozwalając by wszelkie myśli, wołania instynktów samozachowawczych, a nawet i zwykły rozsądek, opuściły jego wnętrze, znajdując swe ujście w postaci prymitywnego, przepełnionego pierwotnym gniewem pożądania.
Podłożył dłonie pod nagie, przyjemnie rozgrzane ciało i odprowadzany czujnym spojrzeniem Viggo, przeniósł kochanka do sypialni, obmywając każdy skrawek bladej skóry wilgotnym ręcznikiem.
Pozwalał, by miękki materiał otulał zaokrąglenia i wklęsłości szczupłych ramion, odstających żeber, aby zahaczał o przyjemny dla oka łuk bioder. Pełne wargi nosiły ślady niedelikatnych ugryzień ― jedno z nich, wyjątkowo nieprzyjemne, sączyło się ciągle wąskim strumykiem krwi, brudząc świeże prześcieradła. Hannibal uśmiechnął się mimowolnie i odgarnął z ciepłego czoła zbłąkane loki ― od dawna Will nie wyglądał tak spokojnie, jak w tej chwili. Tak błogo, szczęśliwie...
Może jednak nie wszystkie jego niekonwencjonalne terapie nosiły w sobie same negatywne skutki.
           Kawałki wołowiny skwierczały cicho na patelni, rozsiewając sobą mdławy aromat smażącej się tkanki. Bulion z ikry i wodorostów parował pod terkoczącą przykrywką ― Hannibal pochylił się zwinnie, by zmniejszyć ogień, obserwując czujnie wyłaniające się na powierzchnię wywaru bąbelki powietrza.
W międzyczasie silne ramię wyciągnęło się po nóż, krojąc marynowane jeżowce, by ułożyć na nich prażone płatki migdałów. Wymieszane ze sobą zapachy, stanowiły razem niesamowitą harmonię ― apetyczna woń sprawiała, że wnętrze ust wilgotniało mu szybciej, a na twarzy błąkał się pełen zadowolenia uśmieszek.
Po chwili przyszedł moment na ozdobienie przysmażonych kawałków Wagyu kwiatami jednej z najtrudniej dostępnych odmian orchidei, Shenzhen Nongke. Płatek za płatkiem, Hannibal ozdabiał cierpliwie każdy z talerzy, gdy przerwało mu natarczywe drapanie w drzwi. Uśmiech przepadł momentalnie, ustępując miejsca poirytowaniu.
― Nieznośne stworzenie ― otworzył drzwi i obrzucił zniechęconym spojrzeniem dyszącego wściekle czworonoga. Ciemne futro pozlepiane było kleistym błotem, które ściekało kroplami na jego (kolejny) nowy dywan. Viggo ruszył odważnie w kierunku kuchni, ale wystarczył jeden ruch dłonią, aby go od tego pomysłu skutecznie odwieść.
Jego kroki odbijały się cichym echem, gdy ruszył na górę, by przebudzić pogrążonego wciąż w łagodnych objęciach snów prawowitego właściciela Chodzącego Źródła Bałaganu.
Otworzył drzwi sypialni i wkroczył bezszelestnie do środka, przyglądając się zarumienionej twarzy ukochanego ― wciąż tkwiły na niej ślady i nocnej zabawy, ale nic nie mogło chyba zepsuć jej piękna. Will Graham budził się i zasypiał, wyglądając zawsze tak samo świeżo, młodzieńczo, apetycznie. Duże, błękitne oczy, rozsiewały sobą plask nawet wtedy, gdy tkwiły pod nimi sine kręgi od niewyspania, a kształtne wargi nie traciły na swym uroku nawet wtedy, gdy ich róż zostawał odebrany przez niezdrową bladość.
Hannibal przysiadł na brzegu łoża, wyciągając dużą dłoń, by ułożyć ją na jednym z ciepłych policzków. Pogładził go chwilę w zamyśleniu nad pięknem swego towarzysza.
― Will ― odezwał się wreszcie łagodnie, przechylając się nad drobnym ciałem, by użyć przycisku, odsłaniającego okna. ― Obawiam się, że będę zmuszony przerwać ci odpoczynek. ― Podniósł się, by wyciągnąć z szafy jedną z ukochanych kraciastych koszul i przetartych jeansów ukochanego. Materiał drażnił swą szorstkością jego dłonie i szczerze nie znosił pospolitego wzoru obu tych części garderoby, ale świadomość, że jego drogi przyjaciel czuł się w tego rodzaju odzienia najlepiej, sprawiała, że czasem zapominał o własnych upodobaniach. ― Chciałbym powiedzieć, że jest to spowodowane czekającym na ciebie śniadaniem, ale zanim przejdziemy do tej przyjemności, jest jeszcze jedna, niecierpiąca zwłoki sprawa. Domyślasz się pewnie, że chodzi o Viggo. ― Westchnął ciężko, podając przytomniejącemu młodzieńcowi szklankę z wodą. Z jakiegoś powodu nie potrafił przestać mówić, a jego oczy nie mogły skoncentrować się na błękitnych tęczówkach. ― Po raz kolejny przewędrował przez okoliczne pastwiska. Na szczęście tym razem nie wziął sobie niczego na pamiątkę.


Koss Moss - 2018-01-03, 02:55




Koss Moss - 2018-01-03, 02:56




Koss Moss - 2018-01-03, 02:56

           Delikatny młodzieniec uchylił powoli powieki i natychmiast poraziło go niechciane światło. Dawny Will lubił ciemność. Lubił, kiedy wszystko było pogrążone w mroku, a on mógł siedzieć godzinami w jednym miejscu, udając, że świat na zewnątrz nie istnieje. Nie lubił mieć wtedy gości. Ale Hannibal przychodził.
Hannibal przychodził i, niezrażony ani ciemnością, ani nieporządkiem, ani nieprzystosowanym do przyjmowania gości strojem Willa, częstował go śniadaniem, zmieniając cichy, milczący poranek w coś na kształt… randki.
Will w lekkim otępieniu przysłania oczy.
Że też akurat takie wspomnienie jako pierwsze klaruje się w jego umyśle.
Teraz podobne poranki mają miejsce cały czas, tylko że Hannibal nie pozwala mu żyć w ciemności. Nie pozwala spać do późna i udawać, że świat nie istnieje.
Że on nie istnieje.
Następną rzeczą, którą dociera do Willa, jest ból. Boli go wszystko. Kręgosłup, jakby długo leżał w wyjątkowo niewygodnej pozycji. Dół ciała. Usta i ich kąciki. Dotyka ich. Czuje pod palcami nierówności świeżych strupów.
Jest zdezorientowany. Hannibal mówi coś, ale Will nie do końca poświęca temu uwagę. Z trudem podnosi się do siadu. Nie jest związany, a w łóżku… leżał nagi, choć nie zwykł tego robić. Zawsze starał się ubrać, chyba że… chyba że…
Will czuje w bardzo obolałym gardle suchość. Hannibal, jakby czytał mu w myślach, podaje mu szklankę wody, przyjemnie chłodnej, słodkiej wody.
Pije, najpierw ostrożnie, z cieniem świadomości, że Hannibal mógł czegoś do niej dosypać, ale pragnienie zwycięża, zaspokaja je łapczywie i odstawia szklankę na stolik.
Wtedy zwraca uwagę na sine przetarcie na nadgarstku. Zauważa bliźniacze na drugim. Dotyka tego miejsca. Hannibal mówi coś o psie, ale Will nie słucha, naprawdę go nie słucha. Robi mu się… słabo, obraz przed oczami ciemnieje. Opada na łokieć. Serce, przed chwilą spokojne, bijące miarowo, teraz szarpie się w jego piersi jak zamknięty w klatce ptak.
  ― Hannibal ― przerywa mu, zauważając, że mężczyzna na niego nie patrzy. Już… nie musi pytać. Nie musi. Źrenice błękitnych oczu poszerzają się, drobne ciało zaczyna drżeć. ― Co znów… Co się wczoraj stało? ― pyta w końcu nerwowo, starając się, by głos pozostał stabilny.
I ma świadomość, że Hannibal może nie powiedzieć mu prawdy. Że prawdopodobnie jej nie powie.
Że znów… stało się coś poza jego kontrolą.
Dla rozrywki Hannibala.
Ale co, co sprawiło, że ten uwielbiający kontakt wzrokowy i bliskość w każdym aspekcie mężczyzna unikał teraz jego spojrzenia, co sprawiło, że człowiek tak opanowany zalewał go teraz potokiem nic niewartych słów, CO zaszło między nimi zeszłej nocy? Co zrobił Hannibal? Czym Will go sprowokował?
Hannibal podnosi wzrok. Jest poważny. Spogląda na niego i Will wie, że właśnie jest analizowany. Wtedy na dojrzałej twarzy pojawia się drobny wyraz mający świadczyć o niepewnym zaskoczeniu.
  ― Znów miałeś koszmary, Will.
Młodzieniec patrzy na niego, dotykając obolałego nadgarstka. Przełyka ciężko ślinę, która z trudem przeciska się przez sfatygowane gardło. Jakby miał anginę. Ale nie, to nie angina.
Czuje się jak tamtego dnia, kiedy… Dopiero później domyślił się, że… W jaki sposób ucho Abigail znalazło się w jego żołądku.
Mdli go. Za chwilę zwymiotuje. Powinien iść do…
  ― Co włożyłeś mi do ust? ― sapie na wydechu.
Kolejna oszczędna ekspresja Hannibala wyraża śladowe zakłopotanie.
  ― Kiedy miałeś koszmary, zerwałeś się ze sznurów i doszło między nami do… pewnych rzeczy.
Will porusza się niespokojnie na łóżku. Czuje, jak spięte mięśnie twarzy drżą mu; Hannibal na pewno to widzi. Na pewno doskonale wie, jak bardzo jest przerażony i skołowany jego najdroższy, podobno, mąż.
  ― Do jakich rzeczy, Hannibal? Co mi zrobiłeś?
Hannibal wzdycha z rezygnacją i upija łyk wody z drugiej szklanki. Uśmiecha się łagodnie.
  ― To nie było cokolwiek, czego byśmy wcześniej nie robili. Wybacz. Wydawało mi się, że jesteś całkiem przytomny. Zdawałeś się bardzo… przekonany. Dość jasno ująłeś swoje pragnienie. Nie czułem się zobligowany do tego, by mu nie ulec.
Will mruga szybko. Niepokój na jego twarzy przeradza się stopniowo w niepewność, a w końcu na policzki wpływają intensywne rumieńce wstydu.
  ― Co… powiedziałem…? ― pyta ledwo słyszalnie po długich sekundach, i tym razem to on nie może wytrzymać spojrzenia Hannibala.
  ― Nie jestem pewien, czy chcesz, abym ci to teraz powtórzył.
  ― Kurwa. Hannibal. ― Will gwałtownie się podrywa. Wygląda przez chwilę, jakby chciał uciec lub złapać mężczyznę za ramiona i mocno nim potrząsnąć, by przestał mówić w ten sposób, by przestał być tak tajemniczy, by zareagował wreszcie adekwatnie do tego, co naprawdę miało miejsce. Tak czy inaczej, byłoby to coś gwałtownego, jednak ostatecznie Will powstrzymuje się i tylko niespokojnie wyłamuje palce zamarłe w połowie drogi między nim a Hannibalem. ― Przestań owijać w bawełnę, powiedz mi, co to było.
Młodzieniec jest cały w emocjach, ale nie wpływa to na spokój i równowagę doktora Lectera. Mężczyzna spogląda na chłopca z uprzejmym zainteresowaniem, choć bez wątpienia nie spodobał mu się ten wulgarny język.
  ― Poprosiłeś mnie o to, żebym zerżnął twoje usta ― odpowiada i uśmiecha się figlarnie, tak jak wtedy, gdy rozmawiali ze sobą w gabinecie Jacka.
Will nie jest czerwony. Will jest purpurowy na twarzy. Przez chwilę porusza ustami jak jedna z ryb, które tak często wyciąga na żyłce z wody. Potem zakrywa je obiema dłońmi i zamyka oczy. Oddycha szybko, niespokojnie.
Wstyd. Jest mu tak okropnie wstyd.
Powinien to jakoś wytłumaczyć, powiedzieć coś. Nie pamięta nic. Nie wie, co się stało. Nie podejrzewałby siebie o coś takiego. Przecież nigdy nie wypowiedziałby takich słów do kogoś takiego jak Hannibal, nawet gdyby mogły w ogóle pojawić się w jego głowie.
Ośmieszyłby się, upokorzył w jego oczach, gdyby tak powiedział.
  ― To niemożliwe ― mamrocze w końcu, odwracając w zażenowaniu głowę. ― Ja… Przecież nie powiedziałbym czegoś tak ordynarnego.
Dopiero po chwili uderza go, że bardziej przejął się swoim wstydem niż tym, że Hannibal… musiał… No dalej, Will.
Musiał zerżnąć twoje usta.
Boże.
Zaciska uda najmocniej, jak może – to odruch, z którego zdaje sobie sprawę również dopiero po chwili. Odruch spowodowany tym, jaki efekt wywołały te ordynarne słowa w ustach Hannibala.
  ― Mnie także wydawało się to z początku dziwne, ale możesz sobie zapewne wyobrazić, że nie byłem w stanie, który zezwoliłby mi na rozważenie poprawności tych słów ― mówi spokojnie mężczyzna.
  ― Niczego nie pamiętam ― wydusza z siebie Will i jest tym przerażony, i chce zapytać, dlaczego, i chce pomocy, ale w tej chwili jest coś, co jest ważniejsze, może jakaś godność. Dyskretnie przesuwa poduszkę na swoje uda, ale Hannibal bez wątpienia wyczuwa już w powietrzu ten charakterystyczny zapach. Jego węch jest przekleństwem. Nic nie może ujść jego uwadze. ― I przepraszam cię, ale… Porozmawiamy o tym na dole, muszę teraz… Muszę zostać sam, muszę… przeanalizować to, co mi powiedziałeś.


H.K.M. - 2018-01-03, 04:52

           Mógł już w tej chwili odwrócić się i grzecznie opuścić zanurzoną w oparach pożądania sypialnię, ale nie byłby sobą, gdyby zrobił to równie bezwarunkowo... Równie potulnie.
Pozostał więc na swym miejscu, sięgając do rozpięcia marynarki, by zsunąć ją płynnie z ramion ― odwieszona na jedno z krzeseł, przestała stanowić jakikolwiek problem.
― Nie chciałbym zostawiać tego w taki sposób ― wyznał, podchodząc wolno do samego skraju łoża; ciemne oczy śledziły dokładnie każde drgnięcie, każdą zmianę, która zachodziła na zarumienionym obliczu młodzieńca. ― To byłoby wyjątkowo niezręczne. Może potrzebujesz więcej szczegółów, dzięki którym przypomniałbyś sobie dokładnie, co się wydarzyło?
Will poderwał gwałtownie głowę; jego twarz pokryła się jeszcze wyraźniejszą czerwienią i Hannibal nie mógł zaprzeczyć, było to nadzwyczaj interesujące zjawisko.
― Drwisz ze mnie? ― Głos młodzieńca przepełniała rezygnacja i wstyd, niezaprzeczalny wstyd, który w jakiś sposób potęgował w Hannibalu to nieznośne uczucie nienasycenia; było ono tak silne, że momentalnie wykonał następny krok i usiadł na brzegu łoża, przesuwając dłonią po skotłowanej pościeli.
― Wyjdź, proszę ― łamliwa prośba pozbawiona była całkiem swej mocy; Will wciąż obracał od niego głowę, wciąż nie potrafił na niego popatrzeć, ale jego ciało, ono mówiło coś zupełnie innego. Słodki, ciężki zapach podniecenia i ton, który nie prosił go o to by wyszedł, ale o to, by absolutnie nie odchodził.
Nie odszedł. Przysunął się nieco bliżej i chwycił za gładki podbródek, zmuszając swego towarzysza do spojrzenia sobie w oczy.
― Nie ma w tym niczego wstydliwego ― mruknął miękko, gładząc kciukiem niemalże purpurową skórę. Mimowolnie odetchnął głębiej, pozwalając specyficznej woni na otulenie go z każdej strony.
Wyczuł to natychmiast ― na drobnym ciele pojawiły się pierwsze krople potu, a szczupła klatka piersiowa unosiła się w nieregularnym tempie, zniekształcając każdy płytki oddech. Lewa dłoń sięgnęła ku niemu i bez zawahania wpiła szczupłe palce w materiał nienagannie wyprasowanej koszuli, a prawa pomknęła w kierunku kolana... Uda... I wreszcie, powoli, nieznośnie powoli dotarła do miejsca, gdzie chłód ciała ustępował nieznośnemu gorącu. Hannibal zdawał sobie sprawę z faktu, że tkwiła pod nim jego erekcja ― była ona nieunikniona przez sposób, w jaki zapach Willa Grahama pobudzał, podrażniał jego czułe zmysły. Przez chwilę błękitne tęczówki błądziły po jego ciele i twarzy, a palce wodziły po podłużnym kształcie przez materiał spodni.
Zadziwiającym było to, że to Hannibal był tym, który nie wytrzymał napięcia ― to on odtrącił dłoń, to on pchnął drobniejsze ciało na materac, odrzucając na bok niepotrzebną poduszkę. I to także on ułożył się na Willu, przygniatając go do materaca, a potem sięgnął między ich ciała, ujmując z chorą czcią jego niewielkie przyrodzenie.
― Powiedziałeś mi, że pragniesz go zobaczyć ― wysapał, ściągając z trzonu delikatną skórę; zsuwała się tak łatwo, że nie było mowy o pomyłce ― Will Graham był podniecony i pragnął w tym miejscu dotyku, pragnął, by ktoś je popieścił, zajął się nim. ― Poprosiłeś mnie, żebym włożył ci go do ust. ― Och, te słowa, nawet w tej chwili wydawały się tak brudne i ordynarne, że po raz pierwszy od dawna Hannibal czuł się, jakby popełniał zbrodnię wobec dobrego smaku. Być może ją właśnie popełniał? Może naprawdę to robił. I wszystko przez drobnego młodzieńca, pojękującego mu słabo w ramię. Wszystko przez jego sterczącą, różową męskość, od której samego widoku robiło mu się mokro w ustach. ― Potem już nie prosiłeś ― wysapał z pewnym trudem, układając kciuk między napiętymi jądrami kochanka. ― Błagałeś... Mnie. I używałeś przy tym tak wulgarnych... pozbawionych choćby i krzty kultury słów, że nie zamierzam ich już więcej powtarzać.
Jego przyrodzenie naciskało na smukłe udo, skrępowane przez sztywny materiał spodni. Sapnął wściekle, pocierając całą jego długością o wijące się pod nim ciało ― nieszczęsne ubrania, ostatnio więcej było z nimi problemu, niż pożytku. Gdyby tylko wiedział, gdyby mógł wiedzieć, że jego drogi towarzysz zareaguje na jego słowa a taki sposób...
Will zajęczał ciężko, niemalże błagalnie ― jego ciało reagowało wdzięcznie na każdy dotyk; szczupłe biodra unosiły się, przylegając ściśle do dłoni, a wilgotny członek wślizgiwał się w ciasny tunel dłoni tak ochoczo, tak pośpiesznie...
― Ja... proszę, musisz mi... m-muszę wiedzieć ― młodzieniec uniósł głowę i spojrzał pomiędzy ich ciała, zupełnie tak, jakby chciał dokładnie obejrzeć intruza, który tak ochoczo penetrował jego gardło. Świadomość, że ta wizja, że sam jej posmak, wprawiał jego towarzysza w podniecenie, uderzała w Hannibala z coraz większą mocą, z coraz silniejszą falą rozkoszy, tak ciężkiej do określenia zwykłymi słowami. Poprowadził szczupłą dłoń i zmusił ją do rozpięcia guzika spodni, do udzielenia sobie pomocy z rozporkiem. Zmusił ją też do sięgnięcia we wnętrze bielizny przez specjalną kieszeń i wyciągnięcie pulsującej erekcji na wierzch, tak by cudownie błękitne oczy rozbłysły specyficznym zachwytem i pochłaniać mogły każdy jej rozpalony centymetr.
I to chyba właśnie to było zapalnikiem, który pokierował dalszym ciągiem wydarzeń ― Hannibal poczuł nacisk na klatce piersiowej (nie był mocny, ale natychmiast mu uległ, jak zwykle, gdy działo się to podczas specyficznie intymnych wydarzeń. Uwielbiał, gdy Will odzyskiwał nad wszystkim kontrolę, gdy z przerażonego chłopca stawał się świadomym swej seksualności młodzieńcem, który zamierzał wykorzystać każdą sposobność do udzielenia sobie zaspokojenia.
― To żenujące ― usłyszał, czując dotyk w okolicy piersi. Długie palce odwiązały mu zwinnie krawat; Hannibal spodziewał się, że zostanie on odrzucony na podłogę, lub krzesło, ale absolutnie nie przewidywał tego, że jego drogi przyjaciel obwiąże mu go wokół nadgarstków. ― Upokorzyłem się, chciałbym wiedzieć, dlaczego. ― Następnie Will sięgnął do jego spodni i ignorując ściskaną przez materiał erekcję, pociągnął za nie stanowczo, odsłaniając rozgrzany fragment ciała, od pasa po same uda. Doktor Lecter zamrugał wolno, spoglądając w dół ― oczyma wyobraźni widział swoje skrępowane ciało i... Sam nie wiedział, jak się z tym czuł. Podniecenie wciąż pulsowało boleśnie przez lędźwie, przez całą długość członka i zaczerwienione jądra, ale... Nie przywykł do tak gwałtownej utraty kontroli. Nie wiedział, czy czuł się z nią komfortowo, nie tak... Na pewno.
― Co mi podałeś, Hannibal.
To nie było pytanie, dobrze o tym wiedział ― Will Graham, ten mały, nieznośnie domyślny, podstępny i szalenie inteligentny diabeł, zdążył już przejrzeć jego kłamstwa; jeśli nie całkowicie, to przynajmniej częściowo. I teraz... Teraz wymagał odpowiedzi. Prawdziwych.
Ale Hannibal nie wiedział, czy chciał mu ich udzielić. Nie. Wiedział. Nie chciał. Nie mógł.
― Zwyczajne tabletki nasenne ― odparł, choć mówienie wydało mu się nagle nie tak proste, jak tego oczekiwał. Pocił się, miał problem z normalnym oddychaniem i... Ta erekcja. Była taka uciążliwa, chciał już, by objęły ją te błyszczące wargi, by zassały się na niej z tak samo wielkim oddaniem, jak zeszłej nocy... ― Ludzie potrafią na nie różnie reagować ― dodał i uniósł głowę, by popatrzeć Willowi w oczy, mamiąc go swoim zwyczajowym uśmieszkiem, ale w momencie, gdy spojrzał w przepełnione niemalże paraliżującym gniewem...
Natychmiast przestał się uśmiechać.


Koss Moss - 2018-01-03, 06:00

           Nagle Will czuje… siłę. Czuje ją jak wówczas, gdy… tamtej pamiętnej nocy… wspólnymi siłami pokonali Wielkiego Czerwonego Smoka.
Czuje potęgę, która rozpiera go od środka. Nie jest łanią. Jest drapieżnikiem. Wszechpotężnym jeleniem.
Hannibal łże. Will wie o tym. Jeżeli wypowiada te słowa z wiarą, że mogą uśpić jego czujność, to ma go za głupca.
Nie może wiedzieć, jak wygląda jego twarz, ale znajduje jej odbicie w mimice Hannibala: mężczyzna w reakcji na to, co zobaczył, gubi ten cień przekonującego, manipulatorskiego uśmiechu, którym go obdarzał.
Will zaciska wargi.
Może zrobić teraz wszystko, co zechce. Mógłby go upokorzyć, odebrać mu godność. Rzadko kiedy zdarzają się sytuacje, gdy Rozpruwacz z Chesapeake jest tak bezbronny, gdy nikt, żadne zmanipulowane narzędzie nie może mu pomóc.
I to było łatwe. Will z łatwością doprowadził do takiej sytuacji. Zrobił to tak łatwo, jak Hannibal mógł zrobić jemu. Każdego dnia. Każdej nocy.
I zrobił, odzywa się głos w głowie Willa. Tak się składa, że to głos Hannibala.
  ― Co mi podałeś? ― powtarza młodzieniec. ― Mam sam poszukać?
Hannibal długo patrzy Willowi w oczy. Widać, że całe rozbawienie sytuacją uleciało z niego jak powietrze z przebitej dętki. Zastanawia się zapewne, jak okrutny potrafiłby być ten delikatny młodzieniec.
  ― Niczego nie znajdziesz ― mówi w końcu poważnie.
Kącik warg Willa drga, ale nie jest to pogodny wyraz. Bardziej upodabnia go do drapieżcy niż uroczego chłopca.
Nie wątpi w to. Hannibal z całą pewnością zadbał o to, by nigdy nie znalazł jego tajnych broni. Broni, które wciąż wobec niego stosował. I prawdopodobnie będzie. Ku własnej uciesze.
Złamać Hannibala. To nie udało się nikomu. Nikt nie wyciągnąłby z niego potrzebnych informacji, ponieważ właściwie nikt nie znał sposobu, który by to umożliwił.
Nie umożliwią tego tortury.
Will patrzy z góry na poważne oblicze.
On nie przestanie tego robić, jeżeli Will nie będzie konsekwentny. Jak pies, który stale wchodzi na meble. Nie przestanie, jeżeli Will da mu przyzwolenie.
Will zamyka oczy. Bierze głęboki wdech. Jest wściekły, tak bardzo wściekły. Zupełnie jak wtedy, gdy powiedział mu, że nie chce go widzieć nigdy więcej. Że nie ma jego apetytu.
Nikt przecież nie lubi, gdy ktoś inny zabawia się jego kosztem, a zwłaszcza, gdy jest to ktoś… bliski, osoba, której powinno się ufać.
Gdyby tylko zechciał być szczery, ale nie, kłamstwo i manipulacja były chyba wpisane w naturę Hannibala i dla niego nieodzowne.
Will nie mówi już nic. To, co czuje, nie jest bólem, choć byłoby nim w innej sytuacji. Ale ta osobowość, ta strona uroczego Willa potrafi przekuć ją na coś innego. To siła.
Młodzieniec chwyta brutalnie włosy Hannibala i zamyka je w garści. Ciągnie jego głowę do góry. Unosi się i przysuwa bliżej.
  ― W takim razie pewnie nie będziesz tak zachwycony tą wizją, jak to, co ze mnie zrobiłeś ― mówi prawie łagodnie. ― Otworzysz usta sam, czy powinienem zastanowić się, w jaki sposób rozewrzeć je siłą?
Ledwie widoczne brwi Hannibala szybują w górę. Wyraz twarzy mężczyzny jest teraz trudny do sprecyzowania. Maluje się na nim niedowierzanie dla grubiaństwa Willa. I mina ta mówi, że gdyby Hannibala nie trzymały w miejscu jakiekolwiek ryzy, czy samokontroli, czy te fizyczne, to Will poniósłby srogą karę.
  ― Jeżeli spróbujesz teraz dotknąć moich ust, przekonasz się, jak bardzo takie drażnienie może się okazać niebezpieczne ― odpowiada Hannibal.
I Will wie, że przesadził. Że kara byłaby nieunikniona, gdyby zdecydował się tu zostać. Że Hannibal bez zawahania zacisnąłby zęby, gdyby spróbował wedrzeć się do jego ust siłą, och, tak, Will był tego w stu procentach pewien, ponieważ godność Hannibala, jego godność, była zawsze na piedestale, nie było nic, co ten człowiek ceniłby ponad nią, nawet jeżeli nigdy tego nie okazał.
A gdyby Will połamał mu szczękę i zgwałcił go…
Tego zrobić nie potrafił.
Czuje, że nie jest już podniecony. Złość zabiła w nim to uczucie, wypaliła je, zamieniła w czarny węgiel.
Will spogląda na swoje sfatygowane dłonie, oparte wciąż o twardą klatkę piersiową. Mruży lekko oczy. Nic nie mówi. Przez chwilę obaj nic nie mówią.
Nagle nie może już na niego patrzeć. I nie może znieść myśli o tym, że jego usta wypowiadały słowa bez jego kontroli, ponieważ Hannibala to bawiło.
  ― Musisz być z siebie taki… dumny ― szepcze bez emocji, za to z jadem. On nie jest dumny. Czuje się wykorzystany. Rozczarowany.
  ― Po raz kolejny jesteś w błędzie, Will. Zmienisz zdanie na temat mojej dumy, gdy zorientujesz się, że nie nawiedzają cię już koszmary.
Młodzieniec podnosi głowę. Przez ułamek sekundy na jego twarzy maluje się zaskoczenie. Niedowierzanie podobne do tego, z jakim przed chwilą patrzył na niego Hannibal.
  ― Zrobiłeś to, żebym nie miał koszmarów? ― upewnia się, a jego głos jest dziwny, upiornie słodki od trucizny. ― Wiesz, co jest prawdziwym koszmarem? Że nigdy, Hannibal, nigdy w całym swoim życiu już… ci nie wybaczę. I przysięgam ci to. Dzień, w którym ci wybaczę, będzie dniem, w którym nie będzie już we mnie Willa Grahama, a tylko pusta marionetka.
Nawet nie mruga, kiedy to mówi, patrząc w ciemne oczy. Zaraz potem wstaje, podchodzi do szafy i narzuca na siebie pierwszą lepszą koszulę. Nie patrzy na Hannibala, gdy powoli, w milczeniu i stojąc tyłem do niego, zapina guziki. Emocje powoli opadają. Nie bardzo wie, co się stanie, jeżeli go rozwiąże, więc zwleka z tym. Ale kiedyś będzie musiał to zrobić.
Jest świadom, że słowa, które wypowiedział, są gorsze niż wszystkie czyny, których mógłby się teraz dopuścić. Wypowiedział je właśnie po to, żeby zadać mu ból. Nie mają innego celu. Nie jest nawet pewien ich prawdziwości, ale chciał brzmieć, jakby był. Chce, żeby na zawsze wyryły się w umyśle Hannibala.
Żeby już zawsze dźwięczały w jego głowie, do ostatniej chwili jego życia. Ma to być wers, który odprowadzi Rozpruwacza z Chesapeake w ciemną i rozpaczliwie pustą otchłań śmierci.


H.K.M. - 2018-01-03, 07:00

           Przez krótką chwilę łudził się, że wiadomość o tym, że wszystko to miało większy cel, wpłynie na Willa ― uświadomi mu prawdziwe intencje, które kryły się za postępowaniem Hannibala. Niestety, nie mógł się chyba bardziej mylić, bo następne słowa, które padły z kształtnych warg, były jak... Jak ostrza. Sztylety, które, jeden po drugim, wbijały się w jego serce z zaskakującą precyzją i... bólem. Zupełnie tak, jakby w każdej sylabie znajdowała się potężna dawka jadu, która rozlewała się po jego ciele, przepalając je niczym rozżarzone do czerwoności żelazo (znak od Vergera zapiekł go na tę myśl i natychmiast zapragnął go dotknąć, ale węzeł absolutnie mu to uniemożliwiał).
Jak nigdy dotąd cieszył się, że zaraz po wypowiedzeniu okropnej prawdy, Will obrócił się do niego plecami ― nie wiedział, czy potrafiłby teraz na niego patrzeć, pozostawiając na swej twarzy maskę zimnego opanowania.
Ciężko było mu myśleć o opanowaniu, gdy nie potrafił nawet normalnie oddychać. Czuł tylko dojmujący żar i ścisk w żołądku.
Jak... Dlaczego...
Nigdy w całym swoim życiu już… ci nie wybaczę.
Czego miałby mu nie wybaczać? To było tak bardzo niezrozumiałe, przecież... Dobrowolnie przyznał mu się do tego, że poddał go terapii leczącej z koszmarów. Czy... Will naprawdę tak myślał?
To on, Hannibal, był jego koszmarem?
Demon, on... miał jego formę ― czyżby wszystko miało to o wiele większy związek z prawdziwymi lękami młodzieńca? Czy wcale nie chodziło o przerażającą istotę, a jedynie o osobę, którą symbolizowała?
― Salvia divinorum ― odezwał się wreszcie (gdy ponownie udało mu się zaufać brzmieniu swojego głosu). Nie spoglądał nawet w jego kierunku i sam nie wiedział, co czuł; nie umiał zdefiniować tego, co działo się w jego głowie. Wydawał się być wyjątkowo rozdarty... Pomiędzy tyloma dojmującymi wrażeniami, że... ciężko było mu się odnaleźć w tym chaosie, wynurzyć z niego cokolwiek definitywnego.
Will westchnął ciężko ― Hannibal dostrzegał kątem oka jego wahanie; on także miał zapewne problem z dostosowaniem się do tej niecodziennej sytuacji. Z reguły, ich kłótnie były bowiem... Nie przesączały ich tak ostre słowa, od wielu lat nie padły między nimi gorzkie oskarżenia. A teraz, zupełnie nagle, ostrza wróciły na swoje miejsca ― te same, które Hannibal troskliwie załatał w dniu, gdy Will Graham odwiedził go w jego celi w ośrodku dla obłąkanych morderców.
Wreszcie młodzieniec zdecydował jednak, że rozsądniej będzie go rozwiązać ― przycupnął ostrożnie na brzegu łoża, odziany jedynie w tę śmieszną, nie zakrywającą niczego koszulę. Hannibal przesunął głowę tak, by móc swobodnie wędrować spojrzeniem po jego bladym ciele ― w tej chwili wolał to o wiele bardziej, niż spotkanie się z przykrą możliwością spoglądania Willowi w oczy.
Pozwolił odwiązać krawat, choć trwało to nieznośnie długie minuty ― drobne dłonie drżały wyraźnie, gdy mocowały się z węzłem, wszystko przedłużało się do granic rozsądku.
Poruszył odrętwiałymi nadgarstkami i podciągnął się delikatnie w górę, uświadamiając sobie z zawstydzeniem, że on także był wciąż nieznośnie wyeksponowany.
Bogowie, kto mógł się spodziewać, że ten niewinny poranek zakończy się w tak przykry sposób?
Podciągnął się zwinnie i unikając starannie dotykania szczuplejszego ciała, zszedł z łoża, stając na nogi, by podciągnąć bieliznę i spodnie z powrotem. Poprawił zapięcie koszuli, otworzył szafę, by wyciągnąć z niej nowy krawat.
Na szczęście kołnierzyk koszuli pozostał absolutnie niewygnieciony ― nie zniósłby chyba dodatkowych minut pobytu w naznaczonej piętnem wojny sypialni ― chwyciwszy w biegu swoją marynarkę, opuścił pomieszczenie, udając się schodami wprost do kuchni. Viggo popatrzył na niego ponuro z korytarza, ale żałosny pies był ostatnią z rzeczy, którymi Hannibal miał ochotę zaprzątać sobie teraz głowę.
Złość, smutek, zawód i krzywda mieszały się przewlekle w jego wnętrzu, jak mdłości, jak paskudna choroba ― przechylił filiżankę zimnej już kawy i wypił jej zawartość w dwóch nieeleganckich łykach. Dłonie drżały mu odrobinę, gdy sięgał po kluczyki do samochodu ― na dworze panowała przepiękna, słoneczna pogoda ― przez chwilę pomyślał mimowolnie, że nie stanowiła ona odpowiednich okoliczności do tego, by odprężył się tak, jak tego pragnął, ale...
Nie potrafiłby tu zostać. Nie teraz, nie z nim.
Otworzył więc drzwi, mijając psa tak, by nie otrzeć nogawkami o jego brudne futro i przemaszerował przez ogródek, otwierając drzwi garażu, by zorientować się, że stał przy nich ktoś inny.
Pierwszą osobę rozpoznał od razu ― Bedelia du Maurier uśmiechnęła się łagodnie i przechyliła głowę, obrzucając go pobłażliwym spojrzeniem.
― Nigdy nie pomyślałabym, że zobaczę cię w takim miejscu ― westchnęła cicho, wyciągając swoją dłoń, by mógł złożyć na niej oszczędny pocałunek. ― Pozwól, że przedstawię ci swego bratanka, Amaury'ego. ― Czarnowłosy młodzieniec wystąpił zza ciotki i uścisnął mu dłoń, przez ani chwilę nie spuszczając z jego twarzy swoich przejmująco zielonych oczu.
― Amaury ― powtórzył Hannibal, czując, jak świat wali mu się na głowę. Nie spodziewał się w takim momencie gości, zdecydowanie. Nie był w nastroju na ich przyjmowanie i zabawianie, ale... Zamierzał dotrzymać swej obietnicy. Zamierzał pomóc Bedeli i jej bratankowi. ― To przyjemność, móc wreszcie cię spotkać.
― Przyjemność jest obopólna, panie Lecter ― usłyszał jego kojący głos i na moment aż znieruchomiał, wyczuwając mieszankę perfum, tak subtelną, tak... bogatą w najróżniejsze aromaty, że...
― Zaprosisz nas do środka? ― Bedelia popatrzyła na niego wyczekująco. ― Nie chciałam być niegrzeczna, ale tak długie stanie w słońcu nie wyjdzie nam na zdrowie, prawda?


Koss Moss - 2018-01-03, 15:00

           Will długo stoi pod prysznicem, jakby woda mogła zmyć z niego cały wstyd, ciężar i nagromadzone emocje. Niestety, gorący strumień jedynie parzy jego skórę, nadając jej czerwonego odcienia, ale nie może przynieść prawdziwej ulgi ani rozluźnienia.
Po wszystkim Will wychodzi do sypialni i cieszy się, że nie zastaje w niej Hannibala. Nie podejrzewa, aby szybko mieli porozmawiać. Nie jest pewien, czy nie zniszczył dziś wszystkiego, co ich łączyło; czy ten poranek nie jest początkiem końca.
Nie potrafi żyć bez Hannibala. Udowodnił to sobie już wiele razy. Zawsze o nim myślał, zawsze musiał do niego wrócić. Hannibal Lecter uzależnił go od siebie, rozkochał w swojej fascynującej osobowości, a nawet rozbudził w Willu uwielbienie dla swego dojrzałego ciała, o które chłopiec by się nigdy nie podejrzewał.
Dlatego teraz jest mu trudno pogodzić się z myślą, że mogą już nigdy nie zjeść razem śniadania w tej spokojnej, błogiej atmosferze wzajemnej akceptacji, bezwarunkowego oddania.
Czy na pewno bezwarunkowego, Will już nie wie, nie ma pewności.
Hannibal wciąż próbuje go zmienić, nie pytając o zdanie, a Will, Will nienawidzi, gdy Hannibal to robi, gdy bawi się jego kosztem.
Schodzi na dół, bo wydaje mu się, że Hannibal opuścił dom, ale nie. Przeżywa zaskoczenie, gdy z jadalni dobiegają go dźwięki rozmowy. Zatrzymuje się w połowie schodów i patrzy przez otwarte drzwi na Hannibala, Bedelię (co ona tu robi, dlaczego Hannibal znów nie raczył go uprzedzić, podając jej adres, o co chodzi?) i jakiegoś chłopca.
  ― …i teraz jestem na drugim roku ― mówi Amaury. ― Moją specjalnością są chorzy psychicznie kryminaliści, ale oprócz tego pasjonuje mnie literatura. Gdyby mój ojciec nie był tak niechętny, być może studiowałbym dziś stare woluminy i podziwiał szlachetną staroangielszczyznę, ale widocznie nie było mi to dane.
Uśmiecha się delikatnie, gładząc dłonią spód podbródka, i zauważa stojącego na schodach młodego mężczyznę. Jego uśmiech odrobinę blednie, Bedelia podąża za jego wzrokiem.
Will zmusza odrętwiałe ciało do wykonania ruchu. Idzie dalej, w dół schodów. Zamiast do jadalni, a z niej do kuchni, jak chciał na początku – żeby coś zjeść, bo był głodny, tak strasznie głodny – skręca do salonu, gdzie kuli się na kanapie.
Słyszy stamtąd ich cichą rozmowę i nie podoba mu się to wszystko.
Nie chodzi o samo przyjmowanie gości, którego zwyczajnie nie znosi. Chodzi o Bedelię, o tego młodzieńca. Może nawet bardziej o tego młodzieńca. Kolejne sekrety.
Amaury waha się nieznacznie.
  ― Więc to był słynny Will Graham ― uśmiecha się kącikiem warg. ― Gust ma pan doskonały we wszystkim, doktorze Lecter…
Bedelia bierze głęboki wdech. Nie tknęła mięsnej części potrawy. Wydaje się zatrwożona zachowaniem swego bratanka.
Musi grać w grę Hannibala, jeżeli chce przeżyć. Ale Amaury’emu ta gra wydaje się sprawiać prawdziwą przyjemność. Jej bratanek zawsze był bardzo gorliwym chłopcem i łatwo wpadał w fascynację. A Hannibal Lecter… był równie łatwym, jak śmiertelnie niebezpiecznym obiektem fascynacji.
Ostrzegała go, ale chłopak nie posłuchał. Zabawia Hannibala rozmową, opowiada wiele ciekawostek, zawiera w wypowiedziach aluzje literackie, które muszą podobać się doktorowi. Wywołuje nawet śladowy, niespotykany uśmiech na jego wyraźnie zmęczonym obliczu. To taki młody, błyskotliwy paniczyk.
  ― Dlaczego Will ― odzywa się cicho Bedelia, a mówi powoli, słabo ― nie je z nami?
Hannibal spogląda na nią w sposób, który karze jej wierzyć w każde następne słowo.
  ― Will ostatnio nie ma apetytu.
  ― Nie wiem, jak to możliwe. Pańska kuchnia jest obłędnie apetyczna. ― Amaury uśmiecha się kącikiem warg. Z talerza je głównie mięso, a robi to z lubością. Każdy soczysty, doskonale doprawiony kawałek, zanim znajduje miejsce miejsce w jego różowych ustach, ociera się o doskonale wykrojone wargi. Will nie jest jedynym pięknym młodzieńcem na świecie. I być może wcale nie jest tak niezastąpiony, tak niezbędny w jego życiu, jak Hannibal sądził. ― Czuć, że to mięso… doskonałej jakości, ale to sposób przyrządzenia zachwyca mnie najbardziej.
Bedelia spogląda na bratanka z przerażeniem. Gdyby tylko mogła zrobić to dość dyskretnie, szturchnęłaby go pod stołem. Amaury stąpa po cienkim lodzie. Niebezpiecznie jest wzbudzać zainteresowanie Hannibala Lectera. Jeszcze bardziej niebezpiecznie, gdy za ścianą jest jego kochanek. Will Graham zmienił się, odkąd się poznali. Teraz może być zdolny do wszystkiego.
  ― Czy sam zabija pan zwierzęta, doktorze? ― brnie w to Amaury, a Bedelia ma coraz bardziej nieodparte wrażenie, że jest świadkiem romantycznej kolacji tych dwóch, i nie może wyzbyć się odczucia déjà vu. A Will? Will Graham? Co zaszło między Hannibalem i jego najdroższym Willem, na punkcie którego miał taką obsesję, o którym tyle mówił, o którego tak walczył?
Nie przewidziała tego, gdy prowadziła tu bratanka. Nie przewidziała wielu rzeczy.
Hannibal spogląda na kobietę i uśmiecha się oszczędnie.
  ― Zdecydowanie wolę robić to sam ― odpowiada, przenosząc wzrok na Amaury’ego, a w jego oczach dostrzega ten błysk. I nie musi robić nic, by go wywołać. On po prostu tam jest. Ten zepsuty chłopiec wie o wszystkim. Wie i jest tym zachwycony. Z seksualną wręcz rozkoszą pochłania mięso, które mogło być ludzkie.
Akceptuje. Rozumie. Cud.
  ― Mógłbym kiedyś zobaczyć, jak pan to robi? ― szepcze chłopiec z nieskrywaną ekscytacją.
Bedelia odstawia kieliszek nieco zbyt głośno. Jej twarz jest spięta, drży.
Hannibal długo patrzy na kobietę. Zaczyna rozumieć, kogo do niego przyprowadziła.
  ― Być może ― mówi powoli ― nadarzy się ku temu okazja.
           Will czuje w żołądku obrzydliwy skurcz. Viggo siedzi obok i spokojnie poddaje się nerwowym pieszczotom. Młodzieńcowi daleko do stanu odprężenia. Oddycha ciężko, drżąco. Słyszał rozmowę. Drzwi były przecież otwarte. On też już wie, kogo przyprowadziła Bedelia.
Jest to ktoś młodszy, chyba znacznie bardziej oczytany i bezwzględnie Hannibalem zafascynowany.
Zimne szpony najprymitywniejszej w swej formie zazdrości rozrywają serce Willa na strzępy. Ma ochotę zabić intruza. Zabić osobę, która wkracza między niego a Hannibala.
I to w takim momencie. Jakby dobrze wiedziała, że są teraz osłabieni walką ze sobą, i że ten moment jest idealny, by zasiać ziarno zepsucia.
W końcu wstaje i wraca na górę, nie patrząc w stronę jadalni. Przechodzi przez sypialnię do łazienki. Poprawia wygląd. Korzysta z ekskluzywnego żelu Hannibala, by ułożyć schludnie włosy. Potem ubiera się w jedną z nielicznych nieflanelowych koszul i ciemne, dopasowane spodnie, których nie lubi.
Raz jeszcze patrzy na siebie w lustrze.
Co ty zrobiłeś, Will. Co ty zrobiłeś? Nie możesz pozwolić się zastąpić.
Długo wpatruje się w cienie zmarszczek przy oczach. Naciąga je palcami. Naciąga mocniej. Myje twarz ciepłą wodą, by przestała być chorobliwie blada.
Ale może powinien zacząć się kąpać w zimnej. Może Hannibal miał rację, mówiąc o starzeniu się skóry.
  ― Dzień dobry. Przepraszam za moją niegościnność ― mówi, stając w drzwiach jadalni. Zmusza się, żeby spojrzeć na Hannibala, ale nie… nie potrafi zdobyć się na to, co chciał zrobić. Nie potrafi podejść do niego i złożyć pocałunku na jego półprzezroczystej skroni, okazać mu czułości, pokazać, że dba o niego i że żaden młodziutki chłopczyk nie będzie w stanie wkraść się między nich.
Nie potrafi, nie po słowach, które padły i złowieszczo wiszą między nimi nadal, jak ostrze gilotyny nad głową skazańca.
  ― Miło cię widzieć, Bedelio. Ciebie jeszcze nie znam.
  ― Amaury Du Maurier ― odpowiada młodzieniec i chwyta wyciągniętą dłoń. Nie krzywi się, choć Will prawie miażdży mu palce. Nie daje po sobie poznać, że to bolało. Nie odwdzięcza się tym samym.
Will siada przy stole obok Amaury’ego. Nie ma dla niego zastawy, ale stara się to zignorować, jakby wcale nie był głodny, jakby nie oczekiwał śniadania.
  ― Coś mnie ominęło?
Wbija spojrzenie w Hannibala, lub może raczej w punkt nieco obok jego ciemnych, błyszczących oczu.


H.K.M. - 2018-01-03, 20:26

           Amaury, Amaury, Amaury ― ileż nieskrywanego potencjału tkwiło w tym niecodziennym chłopcu ― Hannibal ledwo nadążał za swymi myślami, bawiąc się wyśmienicie w ich otwartej, nasączonej małymi gierkami rozmowie. Bedelia popełniła ogromny błąd, przyprowadzając pod jego dom ten mały skarb ― jak mogła nie spodziewać się tego, że Hannibal i jej drogi bratanek przypadną sobie do gustu? A może to właśnie tego chciała? Pozostawało więc pytanie, dlaczego. Fakt, że członek jej wąskiego grona rodzinnego, znamionował cechy socjopaty (albo psychopaty, wszystko podlegało jeszcze dalszym badaniom), niebezpiecznie ciekawego i spragnionego bliskości kogoś mu podobnego.
Bedelia nigdy wcześniej nie wspominała mu o swej rodzinie ― z początku Hannibal nie mógł jej więc zaufać, nie po tym wszystkim, co razem przeszli. Przyglądał się drobnej twarzy młodzieńca, wyszukując w niej wspólnych cech. Ciemne spojrzenie prześlizgiwało się po drobnej twarzy, wyławiając w niej wąski nos i podbródek. Duże oczy i gładką, arystokratycznie bladą cerę. Wyraźnie zarysowane szczęki i kości policzkowe. I nie, nie potrafił się oszukiwać ― podobało mu się to, co widział. Chłonął każdy szczegół niepowtarzalnej twarzy, odpowiadając na każde pytanie w mniej lub bardziej oczywisty sposób. Na każdy komplement reagował niemożliwym do powstrzymania uśmieszkiem ― pasja Amaury'ego imponowała mu i w pewien sposób przywodziła na myśl jego własną młodość i zapał do życia, chęć zgłębienia każdej tajemnicy, posmakowania każdej zakazanej rzeczy, hedonistycznego pragnienia wyciągnięcia ze świata tyle, ile tylko był mu w stanie zaoferować.
Kiedy to wszystko zeszło na drugi plan, przykryte innymi, bardziej... przyziemnymi pragnieniami?
Sięgnął po kieliszek z winem, wciągając w nozdrza jego słodki aromat ― niepisana zasada mówiła, że niegrzecznym było częstować gości czerwonymi winem, jeżeli ich wizyta przypadała na godziny przedpołudniowe. Białe grona nie miały w sobie tak wielkiej mocy, a ich zapach nie był równie charakterystyczny, co tych ciemnych, ale w delikatnej słodyczy i świeżości żywych, soczystych pędów, także tkwiła niezaprzeczalna magia.
Bedelia popatrzyła na niego tak, jakby już teraz zrobił coś okropnego ― Hannibal uniósł głowę i popatrzył na nią długo i nieskrępowanie.
― Czy zamierzasz u nas długo gościć, Bedelio? ― Zapytał pogodnie, przelewając w swoje pytanie podprogowy przekaz.
Nie "zamierzacie", lecz "zamierzasz" ― doktor Lecter wiedział bowiem, że czarujący Amaury pozostanie w jego domu na wiele dni, dopóki jego ciotka nie znajdzie lepszego rozwiązania.
Kobieta patrzyła na niego długo ― jej powieka drżała lekko, ale oprócz tego piękna twarz nie znamionowała ogromu uczuć, który targał jej właścicielką. Wreszcie, blade wargi wygięły się w smutnym, zrezygnowanym uśmiechu.
― Zostanę do wieczora ― przemówiła cicho, odsuwając od siebie talerz z prawie nietkniętą potrawą. ― Jeśli pozwolisz.
― Och, nie ― Amaury uniósł się nagle, spoglądając na ciotkę z łagodnym oburzeniem. ― Proszę, zostań jeszcze trochę, droga ciociu. Nie zniósłbym z tobą rozłąki po tak krótkim czasie.
Bedelia odstawiła swój kieliszek, uderzając nim brzękliwie o talerz ― jej dłonie drżały lekko, a usta zacisnęły się w wąską linię.
― Oczywiście ― zgodziła się jednak cicho, nie odrywając spojrzenia od bladego oblicza bratanka. ― Oczywiście.
           Dołączywszy do stołu, Will wzbudził chwilowy zastój w rozmowach ― Hannibal zauważył zmianę, jaka zaszła na twarzy chłopca, gdy jego drogi narzeczony przekroczył próg sypialni, odziany w eleganckie ubrania, z ciemnymi lokami ułożonymi w nienagannie elegancką fryzurę ― nie zamierzał jednak dawać po sobie czegokolwiek poznać; biorąc pod uwagę ich... emocjonalny poranek, nie widział w tym żadnego sensu.
Wiedział, że prędzej czy później musieli odbyć rozmowę na ten okropny temat ― nie sądził, by był jednak gotowy w tej chwili na jakąkolwiek rozmowę z Willem Grahamem.
Doktor Lecter czuł, że jego serce znów pękło na kawałki ― próbował podejść do wszystkiego z dystansem, podejść do tego obiektywnie, z perspektywy obserwatora, ale... Pomimo wielu lat doświadczeń w oddzielaniu się od wszystko, co bolesne, nie potrafił. Nie tym razem.
Bolało zbyt mocno, ostrza weszły zbyt głęboko. Rany były zbyt świeże i nic nie potrafiło ich na razie zagoić.
Bedelia uniosła głowę i popatrzyła krótko w kierunku Willa ― jej spojrzenie było zmęczone i lekko nieobecne, ale wiedziona potrzebą wykazywania się dobrym wychowaniem, wygięła wargi w słabym uśmiechu.
― To rzeczywiście niewypowiedziana przyjemność ― podsumowała słabo i sięgnęła po butelkę, dolewając sobie jeszcze wina. Zielone oczy odprowadzały jej dłoń i wlewający się do kieliszka alkohol, ale Amaury nie skomentował zachowania swej ciotki ani słowem.
Hannibal podniósł się od stołu i przeszedł do kuchni po talerze i kieliszek ― nie zamierzał pozwolić swemu towarzyszowi siedzieć przy stole, jakby zupełnie niczego nie znaczył ― mogli być pokłóceni, ale Hannibal nikomu nie odmawiał swej kuchni. Nawet największym wrogom.
― Napijesz się wina? ― Zapytał z perfekcyjnie odegraną pogodą ducha i uprzejmością. ― Nie ominęło cię nic specjalnego, rozmawialiśmy właśnie o zwierzynie i sposobach jej przyrządzania. ― Z tymi słowami uśmiechnął się łagodnie do milczącego kulturalnie młodzieńca.
― Nie, dziękuję. ― Will pokręcił głową, poświęcając swą uwagę ciemnowłosemu przybyszowi. Hannibal wiedział, dlaczego jego drogi przyjaciel gardził winem. Wiedział też, że pogardzi każdym oferowanym przez niego trunkiem, choćby i herbatą. Will Graham mu nie ufał, gardził jego potrawami i napitkiem.
Odstawił butelkę na stół i powrócił na swe miejsce z możliwie bezwyrazową miną. W głębi duszy rozpierało go rosnące poczucie krzywdy, ale kim by był, gdyby je teraz okazał?
― Wasza wizyta jest dla mnie dość niespodziewana, gdybym wiedział, przywitałbym was lepiej. Mogę wiedzieć, co tutaj robicie?
Amaury wyglądał, jakby chciał się odezwać, ale to Bedelia zabrała głos, odsuwając brzeg kieliszka od uszminkowanych warg.
― Mój drogi bratanek potrzebuje wakacji od miastowego życia ― westchnęła, spoglądając z pewnym trudem w błękitne oczy. ― Pomyślałam, że dobrze mu zrobi pobyt w... takim miejscu.
Will patrzył na nią; jego brwi poruszały się lekko w niemożliwym do powstrzymania tiku. Wreszcie przechylił głowę i uśmiechnął się krzywo, zaczepnie.
― Och, tak ― powiedział powoli, nie starając się nawet, by jego słowa zabrzmiały na przekonujące. ― Na pewno dobrze mu to zrobi. Jeśli chcesz ― tu zwrócił się do czarnowłosego młodzieńca ― sam mogę nauczyć cię czegoś o zwierzynie.
Hannibal uśmiechnął się lekko, wkładając do ust ostatni kawałek wołowiny; przeżuł go dokładnie, zwilżając podniebienie łykiem wody. Amaury skinął poważnie głową i odkładając sztućce na talerz.
― To mogłoby być interesujące ― przyznał, wracając spojrzeniem do Hannibala. ― Czy często chodzicie razem na polowania?
― Wierzę, że nie będzie wam przeszkadzało, jeśli się na chwilę oddalę ― Bedelia podniosła się od stołu, zbierając z oparcia krzesła płaszcz i torebkę.
― Gdzie się wybierzesz, ciociu? ― Amaury sięgnął po kieliszek, upijając jeszcze wina. ― Czy aby nie jest za gorąco na spacery?
― To nie zajmie długo. Muszę się po prostu... przewietrzyć.
― Nie krępuj się ― rzucił wesoło Hannibal, zbierając ze stołu (niektóre absolutnie zignorowane i nietknięte) talerze. ― Uważaj tylko na Viggo. Lubi skakać na zbyt... zaprzyjaźnione osoby.
― Viggo ― powtórzyła słabo kobieta, kręcąc głową. Więcej nie odezwała się już ani słowem, udając się pośpiesznie w kierunku drzwi' ich ciche kliknięcie uświadomiło im, że zostali sami.
― Pozwolisz, że pokażę ci twój pokój ― rzucił więc do swego gościa, odkładając na blat pustą już butelkę.
― To będzie dla mnie prawdziwa radość, panie Lecter ― Amaury podniósł się ochoczo, poprawiając nienagannie wyprasowany kołnierzyk koszuli. ― Chętnie obejrzę pański dom.


Koss Moss - 2018-01-03, 22:47

           Hannibal ma powody, by być na niego zły.
Obaj mają ku temu powody, ponieważ obaj wzajemnie się zranili, choć przecież obiecali sobie już tego nie robić.
Hannibal znów podał Willowi coś, co uczyniło z niego kogoś innego, raz był gotów zabić drogą przyjaciółkę, innym razem… błagać o rżnięcie w usta. Obie te rzeczy były równie dla niego nienaturalne, nawet jeżeli myśl o tym drugim nie była dla niego tak odrażająca, jak powinna.
To jednak nieważne, ponieważ Hannibal zrobił to wbrew jego woli, odebrał mu władzę nad ciałem i umysłem. Zabawił się jego kosztem, zmusił do obnażenia się i to bez znaczenia, jak szczytnym zasłaniał się celem.
A Will, Will powiedział do niego coś, czego nigdy nie powinien był mówić, jeśli zależało mu, by przetrwali, by spróbowali wszystko poukładać, znów stać się jednością. Wbił noże w jego serce, złamał je po tym wszystkim, co mu zawdzięczał. Przecież to przy nim pierwszy raz poczuł potęgę i wyzwolenie. Hannibal go wyleczył. Był mu mentorem. Ojcem. Kimś, kto wiedział, co dla niego dobre, lepiej od niego. Kimś, komu Will oddawał władzę nad sobą, komu ufał. Kimś, kto kłamał, ale jednocześnie wznosił na wyższe poziomy jestestwa. Will nie może powiedzieć, że żałuje. Że to było złe. Że najchętniej nigdy by go nie poznał.
Nie może tak powiedzieć, bo Hannibal jest najpiękniejszym, co go spotkało, nawet jeżeli ma swoje wady. Nawet, jeżeli nie potrafi być szczery. I nawet, jeżeli musi go otumaniać narkotykami, by go kształtować i akceptować. Nawet pomimo tego.
Teraz atmosfera między nimi jest napięta i ciężka. Will wie, jest świadom, że w tej chwili nie ma żadnych szans, by porozmawiali. Nie są gotowi. Hannibal potrzebuje pobyć z kimś innym, zdystansować się, zmienić w bryłę lodu i zareagować na swój ból przemocą.
Przemocą wobec jego źródła.
Tak, jak robił zawsze.
A Will, Will musi się przygotować na to, co może się stać, oczyścić umysł, uspokoić serce.
Wcale nie ma satysfakcji, ponieważ… nie spodziewał się, że w ich życiu pojawi się ten chłopiec.
Jeśli więc czegoś żałuje, to tylko tych okropnych słów, ale jest za późno, one nie znikną, nigdy. Zostały zasiane i coś z nich wyrośnie, nikt nie wie jeszcze, co.
           Will nie towarzyszy Hannibalowi i Amaury’emu. Odprowadza ich spojrzeniem na górę, a potem bierze głęboki oddech i wychodzi na zewnątrz, na piekące słońce. Marszczy i podwija schludnie opuszczone rękawy koszuli, odsłaniając poranione przeguby. Czuje się trochę lepiej. Nie potrafi być nieskazitelny jak Hannibal. I jego nowy towarzysz.
Znajduje Bedelię za domem, gdzie kobieta w granatowym kapeluszu stoi na drewnianym tarasie i obserwuje wrzosowiska.
Will podchodzi do niej cicho, staje przy niej. Opiera sfatygowane dłonie o balustradę.
Przez kilka minut milczą, obserwując spokojne trawy. Widok jest przepiękny, każdego dnia zachwyca Willa, kiedy wychodzi na taras ze swoją kawą lub kieliszkiem wina, niekiedy z dłonią Hannibala w swojej.
Hannibal nie bez powodu wybrał to miejsce, było obłędne, pachniało tu wrzosem, i łagodnym wiatrem, i lasem, i jeziorem, i specyficzną wiejską świeżością.
Jest pięknie, w takim miejscu można bez żalu pozostać do końca swoich dni. W takim miejscu można umrzeć.
  ― Coś was poróżniło ― odzywa się wreszcie Bedelia.
Will zaciąga się głęboko słodką wonią tutejszego powietrza. Zatrzymuje je w płucach. Przez chwilę pustka w sercu wydaje się jakby nieco mniejsza, to naprawdę przynosi ulgę, ale niewielką i krótkotrwałą.
  ― Cóż ― mówi krótko na wydechu i nie rozwija tematu.
  ― Co zamierzasz?
Will wzrusza lekko ramionami.
  ― Jeszcze tego nie przemyślałem.
Bedelia kiwa krótko głową.
  ― Człowiek nigdy nie wie, co przyniesie kolejny dzień. Jaką myśl w jego umyśle wyklaruje następny poranek.
  ― Czy tobie też podawał środki odurzające? ― pyta Will. Spogląda na kobietę i widzi wątły uśmiech na jej umalowanych starannie wargach.
  ― Bardzo często ― przyznaje.
  ― I robiłaś rzeczy, których nie byłaś świadoma?
  ― Rzeczy, których żałowałam ― dodaje. ― Tak, Hannibal odnajduje nieopisaną przyjemność w nakłanianiu swych marionetek do postępowania wbrew ich naturze.
  ― Ciekawe, że użyłaś akurat tego słowa. ― Will uśmiecha się krzywo i schyla, by pogłaskać Viggo, który przyszedł tu za nimi. ― Wszyscy jesteśmy laleczkami w jego teatrzyku.
  ― Ale ty ― mówi Bedelia ― nie.
Will mruga krótko. Patrzy na nią ze zdziwieniem. Ciekawi go, skąd wzięło się u niej takie przekonanie teraz, gdy to wszystko tak pięknie runęło.
  ― Sterował mną tak samo jak tobą, Bedelio.
  ― Ale nigdy nie mógł przewidzieć, do czego to doprowadzi.
Młodzieniec zagryza wargę, a potem odwraca głowę. To prawda. Ale to wcale nie oznacza, że mogą razem żyć. Może jest wprost przeciwnie.
           Amaury rozgląda się po pomieszczeniu. Przysiada na starannie zasłanym, wygodnym łóżku. Przesuwa smukłymi palcami po drewnianej, lśniącej ramie.
  ― Ma pan przepiękne domostwo ― mówi i podnosi spojrzenie na twarz Hannibala. Uśmiecha się łagodnie, bez obaw, bez strachu, za to z czystym podziwem. ― Pański wpływ… jest w każdym jego calu. ― Trudno odgadnąć, czy nadal mówi o domu, ale Hannibal nie ma z tym problemu. Uśmiecha się wymownie. Nic więcej nie mówi.
Amaury podnosi się z łóżka i wygładza swoją nienaganną odzież. Zbliża się do mężczyzny, ale na kulturalną odległość.
  ― Czy to za dużo pytać, czy mógłbym obejrzeć pozostałe pomieszczenia? ― zapytał z zaciekawieniem. ― To naprawdę fascynujące miejsce.
Hannibal przygląda się chłopcu przez chwilę.
  ― Nie widzę przeszkód, aby cię trochę zabawić.
Amaury uśmiecha się z wdzięcznością i kontynuują spacer po domu. Chłopiec zatrzymuje się przy obrazach, na które Will zdawał się nie zwracać uwagi. Komentuje szczegóły, wypytuje o autorów, z fascynacją wysłuchuje anegdotek, niemal spijając ochrypłe słowa z tak podniecających go, krzywych warg. Jego głowa wciąż jest zadarta, a oczy roziskrzone i wpatrzone w dojrzałe oblicze. Amaury jest jednak przy tym doskonale wychowany: nie przekracza granic. Nie wchodzi w strefę intymną mężczyzny, nie próbuje go dotknąć. Nie robi rzeczy nieprzewidywalnych.
  ― Tak, brzmienie muzyki z klawesynu wydaje się głębsze ― mruczy, przesuwając długimi palcami po klawiszach cennego instrumentu, nim odwraca się z zachwytem do mężczyzny i delikatnie opiera dłonią o klapę. ― Ja również rozwijam się muzycznie. Bardzo lubię taniec. Widziałem ― uśmiecha się łagodnie ― film, na którym pan tańczył z Willem Grahamem, choć w mediach niestety go ocenzurowano.
Drzwi tarasu otwierają się cicho. Do środka najpierw wbiega świeżo umyty pies, a potem wchodzi Will. Nałożył na włosy za mało produktu, zaczynają już skręcać się i żyć własnym życiem. Przystaje i przytrzymuje drzwi Bedelii.
  ― Pojadę do miasta ― mówi do Hannibala w zapadłej ciszy, ale zmęczonymi oczami patrzy na kwitnącego Amaury’ego. Jest w tym spojrzeniu coś niepokojącego. ― Muszę kupić… żyłki.


H.K.M. - 2018-01-04, 00:48

           Tak łatwo było mu rozmawiać z Amaury'm o... o wszystkim; sztuce, meblach, garniturach, psychologii, poezji, kompozytorach, rodzajach wina i spinek do mankietów ― Hannibal nie czuł upływu czasu, bawiąc i będąc zabawianym naprzemiennie. Żartował, czynił uwagi, prawił niewinne komplementy i wszystko działo się właściwie wbrew jego woli ― osobowość bratanka Bedeli zdawała się go wręcz hipnotyzować.
Niestety, żaden człowiek (choćby nie wiadomo jak uroczy) nie potrafił odwieść jego myśli od Willa Grahama ― przynajmniej nie do końca ― Hannibal wracał myślami do porannej kłótni, ilekroć tylko spoglądał na skrawek dywanu, okiennicę lub inny, pozornie zwyczajny kawałek domu.
Był to przecież dom, który dzielili ze sobą wspólnie, on i Will ― nie trudno było więc o kojarzenie czegokolwiek z jego drogim towarzyszem..
Wciąż nie mógł przyjąć do wiadomości gorzkich słów, które zostały mu wypowiedziane twarz ― tak spokojnie, zadziwiająco spokojnie. Bez mrugnięcia okiem, bez głębszego oddechu.
Niemożliwym było, że kłamał ― ludzie, którzy kłamali, przychodzili przepraszać. Will nie zamierzał go przeprosić, Hannibal był tego pewien.
Stało się więc jasnym, że pomimo wszystkiego, co razem dzielili, Will się z nim męczył ― być może w jakiś sposób doceniał to, ile Hannibal mu dał, ale... To widocznie było za mało, aby zdusić jego niechęć, stłamszenie, poczucie... Strachu? Wstrętu?
Czyżby tamtej niepozornej nocy, gdy podał mu herbatę, czyżby właśnie wtedy przekroczył ostatecznie granicę? Jednym kłamstwem za dużo?
― Ja również rozwijam się muzycznie. Bardzo lubię taniec. Widziałem ―Amaury uśmiechnął się łagodnie, spoglądając w jego stronę. Hannibal zmusił się, do poświęcenia uwagi, koncentrując spojrzenie na zielonych oczach. ― Film, na którym pan tańczył z Willem Grahamem, choć w mediach niestety go ocenzurowano.
Poczuł, jak jego wargi rozwarły się, by mogły z nich popłynąć szczere słowa uznania (nie spodziewał się, że ktokolwiek na świecie ― poza Jack'iem Crawford'em, rzecz jasna ― miał dostęp do nagrania, na którym Hannibal prowadził swego ukochanego w płynnym walcu, między zakrwawionymi aniołami), ale drzwi do tarasu otworzyły się i weszli przez niego kolejno Viggo, Will i Bedelia.
― Pójdę do miasta ― powiedział jego drogi towarzysz, wpatrując się w piękny profil młodego du Maurier. Hannibalowi nie podobało się brzmienie jego głosu, nie podobało mu się to spojrzenie. Nie zamierzał go jednak powstrzymywać; cokolwiek planował bowiem jego przyjaciel, nie było to nic, czemu nie dałoby się zapobiec.
Skinął więc pogodnie głową i wymijając młodzieńca, udał się do kuchni. Zerknął na zegar, powstrzymując się od skrzywienia w wyrazie niezadowolenia.
― Obawiam się, że nasza rozmowa pochłonęła mnie do tego stopnia, że spóźnię się z obiadem ― westchnął, odwieszając marynarkę na przystosowany do tej funkcji kuchenny wieszak. Podwinął starannie rękawy koszuli i umył ręce, obracając się, by stanąć twarzą w twarz z bladym, uśmiechniętym zachęcająco obliczem Amaury'ego.
― Doktorze, nie miałby pan nic przeciwko, gdybym zaoferował swoją pomoc? ― Podrzucił młodzieniec, chwytając za guziki eleganckiej kamizelki. ― Nie wspominałem chyba jeszcze, że jedną z moich pasji jest również gotowanie.
          
           Bedelia spogląda na szerokie plecy Hannibala, który ugniata starannie odtleniane płuca ― jej bratanek pochyla się, obdarzając mięso spojrzeniem pełnym niezdrowej ekscytacji.
Nie jest w stanie długo się przyglądać temu osobliwemu zjawisku ― odwraca więc wzrok, kierując go na nietknięte wciąż butelki wina ― przygotowane do obiadu, czekają na odpowiedni moment, gdy gospodarz domu sięgnie po otwieracz, oznajmiając wszystkim z pełnym zadowolenia uśmieszkiem "podano do stołu".
Ale Bedelia miała ochotę napić się już teraz ― tym, czego jednak nie miała w obecności Hannibala Lectera, była śmiałość. Nie śmie więc prosić swego dawnego przyjaciela, pacjenta, męża i... Kimkolwiek był i jest ten osobliwy, przerażający mężczyzna...
Nie zamierza prosić go o ciche przyzwolenie, by mogła się w spokoju upić ― wie, że taka chwila przyjdzie na to prędzej, czy później ― musi tylko odrobinę poczekać.
― Wykonuję masaż okrężnymi ruchami ― słyszy cichy pomruk Hannibala ― w ten sposób mam pewność, że...
― Wszystko wydostanie się na zewnątrz ― przerywa mu Amaury, spoglądając na niego z zawstydzeniem. ― Przepraszam, doktorze. Wszystko jest po prostu... Pasjonujące. Pańskie dłonie są... magnetyzujące.
W jednej chwili robi się jej słabo ― chwyta za krawędź stołu i zapiera się obcasami o zdobioną mozaikowymi kafelkami podłogę ― wszystko ukradkiem, byle tylko nie zwrócić na siebie ich uwagi, byleby pozostać poza zasięgiem ich chorego wzroku. Czuje, że gdyby tylko którykolwiek z nich na nią spojrzał, zapadłaby się pod ziemię, pochłonięta w same piekło.
Nie poznaje w Amaurym chłopca, którym opiekowała się dziesięć lat temu, podczas długich wakacji spędzonych w przesłonecznionych przedmieściach Paryża. Beztroskiego chłopca zastępuje bezpowrotnie potwór o ludzkiej twarzy ― twarzy tak pięknej i łudząco niewinnej, stanowiącej przerażający kontrast przy ostrych, niemalże wyzywających rysach Hannibala.
Są odrażający i pociągający jednocześnie... i chyba to właśnie to przeraża ją w nich najbardziej, ta niepewność, zgrzyt, brak punktu zaczepienia, który pozwoliłby jej na bezpowrotną nienawiść.
W jednej chwili żałuje, po raz pierwszy w życiu żałuje, że nie ma z nimi Willa Grahama. Och, jak nisko musiała upaść, że wydaje jej się teraz jedynym normalnym człowiekiem.
Jak nisko.

           Will nie pojawił się w domu na obiedzie, ani kolacji ― Hannibal starał się tego nie zauważać, ale w którymś momencie musiał przed sobą przyznać, że... zaczynał się o niego martwić. I nawet rozgrzewające towarzystwo Amaury'ego nie mogło w nim zdusić tego dziwnego lęku.
Od ich ostatniego rozstania, nie było dnia, którego nie spędziliby razem ― czas, który spędzali osobno, ograniczał się do tego między posiłkami, tym czasem mijał już drugi posiłek bez błękitnych oczu, ciemnych loków i oszczędnych uwag. I uśmiechu, wygięcia samym kącików warg, które w jakiś sposób układały się na bladej twarzy w tak rozgrzewający serce sposób, że Hannibal niemalże natychmiast się od nich uzależnił.
A teraz tęsknił. Martwił się i myślał.
Amaury musiał wyczuć, że potrzebował kilku chwil samotności, nie zaproponował bowiem wspólnie spędzonego wieczoru, mimo, że Hannibal doskonale wyczuwał, jak wielką chłopiec miał na to ochotę ― zamiast udać się jednak do sypialni, doktor Lecter postanowił poczekać, aż zmęczeni goście oddadzą się objęciom snu i opuścić dom w poszukiwaniu swoistego rodzaju ukojenia.
Nie miało znaczenia, w jakiej go zapragnie formie ― liczyło się jedynie to, by jakoś zdusić ten ból, by wypełnić rany w sercu płynnym żelazem, lodem, albo wręcz przeciwnie ― żarem, który przetopi jego do tego stopnia, że nie będzie już musiał myśleć i...
Czuć. Hannibal nie chciał już niczego więcej czuć ― wiedział, że samo w sobie stanowiło to nieco przesadne, dramatyczne postanowienie, ale nie potrafił o tym wszystkim myśleć w inny sposób, nie potrafił przejść obok słów Willa tak obojętnie, jak udawało mu się to zazwyczaj, a pragnął być obojętnym ze wszystkich sił. Pragnął się od tego oddzielić, pozbyć się emocji, zagrzebać je w piasku. Przestać na chwilę pamiętać o swoim oddaniu, o wszystkim tym, co przeszli i co mieli jeszcze razem przejść....
Przesunął palcami po nienagannie ułożonych włosach, układając dłonie na kierownicy ― nawet planowanie przyszłości wydało mu się nagle dziwnie niewłaściwe i pozbawione sensu. Nie było przyszłości, gdy zastępowały ją słowa, okropnie jadowite i bolesne...
Hannibal nie potrafił zrozumieć, dlaczego w ogóle je usłyszał ― w swoim życiu był w stanie zaakceptować naprawdę wiele, ale nie coś takiego. Jego drogi przyjaciel nie powiedziałby mu czegoś takiego. Chłopiec, którym się zaopiekował, nie powiedziałby czegoś takiego. Kochanek, jego bratnia dusza, część ciała, jego ciało, on nie byłby... Przecież...
Dość. Nie mógł sobie tego robić, nie przez cały czas. Musiał po cichu opuścić podjazd i udać się... gdziekolwiek. Na jedną noc ― byleby tylko znaleźć się z daleka od tego miejsca, problemów i... Willa Grahama, gdziekolwiek był.
I kimkolwiek był.


Koss Moss - 2018-01-04, 20:02

           Will znika. Nie wraca do domu po tych kilku godzinach, których potrzebowałby na wyjazd do miasta, zakup sprzętu wędkarskiego i powrót. Nigdzie nie ma drugiego samochodu, samochodu, który wybrał sobie Will.
Nie wraca ani na kolację ani na śniadanie. Nie wraca na kolejny obiad i kolejną kolację. Przepada jak kamień w wodę.
Edynburg kwitnie o tej porze roku. Młodzieniec siedzi w środku nocy w opuszczonym parku. Krawędź fontanny jest zimna i twarda. Will z zadartą głową wpatruje się w nieruchomy posąg archanioła, który ściska w dłoniach stalową włócznię; jej koniec wisi tuż nad pokonanym przeciwnikiem.
Twarz archanioła wydaje się bezwzględna i beznamiętna.
Powalony na ziemi leży Lucyfer, wpatrując się w oblicze archanioła nie ze strachem, nie z błaganiem, lecz z wyrazem, który wydaje się Willowi pogardą. Skamieniali przeciwnicy mierzą się spojrzeniami, a wokół nich tańczą strumienie wody. Lucyfer nigdy nie umrze.
Will wzdycha i podnosi się w końcu. Już świta, gdy opuszcza to miejsce. Wychodzi z parku przez główną bramę, wsiada do samochodu i odjeżdża.
Wynajmuje pokój w małym, obskurnym motelu, który nie przyciąga uwagi. Śpi – próbuje spać – w niewygodnym łóżku, z dala od ramion Hannibala, które być może już nigdy, nigdy nie będą chciały zamknąć się na jego ciele; które być może teraz zamykają się na ciele kogoś innego.
Will pali papierosy, choć nigdy ich nie dotykał. Papierosy mają w sobie coś, co pomaga zwalczyć pustkę. Dym tytoniowy wypełnia ziejące próżnią dziury nieco bardziej niż samo powietrze, ale równie chwilowo.
Jest strasznie zazdrosny. Gdyby nie wyszedł na noc z domu, zarżnąłby tego bezczelnego chłopaka, który na jego oczach… na jego oczach, wiedząc doskonale, kim jest – krwawi małżonkowie, Bonnie i Clyde XXI wieku, gazety o tym krzyczały, nawet gdy Freddie Lounds już nie żyła – robił to wszystko… z premedytacją. Specjalnie chciał ich rozdzielić.
Czy Hannibal myśli o nim teraz?
Jak się czuje? Czy stał się już zimny?
Czy uwierzył w te okropne, okropne słowa?
           Dwa dni później w godzinach porannych ktoś wsuwa klucz w drzwi domu panów Petrauskas i te otwierają się cicho wśród szczeku rozradowanego psa. Will patrzy pod nogi, gdy wchodzi, i szybko zapala światło. Zjawy znikają, szepty w głowie milkną.
Dobrze jest znów tu być, nawet jeżeli już wkrótce nie będzie tu dla niego miejsca. Jeżeli będą musieli się rozstać, pozabijać.
Tutaj jest jego dom, naprawdę tak czuje.
  ― Viggo.
Tarmosi futro psa. Nie wygląda na głodnego, widocznie Hannibal go karmił. Lub ktoś inny. Najważniejsze, że nic mu się nie stało.
Siada na podłodze i pozwala Viggo wyrażać radość i zainteresowanie srebrną torbą termoizolacyjną, którą przyniósł. Jest bardzo zmęczony. Pójdzie się przespać na kanapę. Hannibal pewnie jest na górze. Jeśli Bedelia nadal tu przebywa, to zajmuje sypialnię gościnną, pomyślaną jako sypialnia Willa, ale niepełniącą tej funkcji, odkąd Will śpi z Hannibalem.
Spał.
Amaury śpi z nią. Albo z Hannibalem.
Will nie chce sprawdzać.
Podnosi się, idzie do kuchni, po drodze zapalając światła wszędzie, nawet na schodach. Wkłada torbę do lodówki. Potem klepie się w udo, by Viggo podążył za nim, i idzie do salonu. Tam również zapala światło i, jeszcze tyłem do wnętrza pokoju, zdejmuje koszulę. Ma zamiar po prostu położyć się na kanapie i okryć kocem, ale…
  ― H-Hannibal. ― Zamiera z koszulą w ręku. Chciał ją właśnie rzucić na fotel, ale ten jest już zajęty. Siedzi w nim on. Milczący. Ze szklanką szkockiej w dłoni.
Hannibal powoli odstawia szklankę na stolik obok. Patrzy na Willa beznamiętnie, a potem uśmiecha się.
  ― Will ― odpowiada takim tonem, jakby grali w jakąś grę.
Will bierze kilka głębokich wdechów. Wystraszył go. Pewnie siedzi w ciemności od wielu godzin. Serce głucho uderza w jego piersi, ale ciało jest lodowate.
  ― Amaury śpi w twojej sypialni? ― pyta cicho i po chwili wahania na powrót zakłada koszulę.
  ― To byłoby zapewne niezwykle gościnne ― mówi Hannibal z ewidentnym rozbawieniem, na które Will robi nachmurzoną minę. ― Ale postanowiłem umieścić go w pokoju dla gości, tak jak i Bedelię.
Will kiwa krótko głową. Na chwilę zapada między nimi cisza. Hannibal pociąga ze szklanki.
  ― Gdzie byłeś? ― pyta takim tonem, jakby mało go to interesowało.
Młodzieniec marszczy lekko brwi.
  ― W mieście ― odpowiada cicho. ― W Edynburgu ― precyzuje po kolejnej chwili milczenia. ― Nie chciałem was oglądać.
  ― Co robiłeś w Edynburgu, Will?
Will słyszy w jego głosie niepokojącą nutę. Coś jest nie tak. Opanowanie Hannibala jest na wyczerpaniu. Być może za chwilę dojdzie do tragedii. Will nie ma ze sobą żadnej broni, jest tylko Viggo, który wciąż kręci się u jego stóp, radośnie machając ogonem.
  ― Rozmyślałem ― mówi w końcu młodzieniec. ― Nad tym, co dalej. Kupiłem bilet do Stanów, ale… ― urywa, machając niedbale ręką. ― To nie miałoby najmniejszego sensu. Jestem gotów.
Hannibal również milczy przez chwilę.
  ― Wielką zbrodnią jest zakłócać komuś samotność. ― Hannibal sięga znów po szklankę i wypija resztę szkockiej. Potem wstaje. Wygląda, jakby miał wyjść, jednak przystaje w progu, opiera się o framugę i patrzy na Willa spojrzeniem, w którym jest – młodzieniec widzi go bardzo wyraźnie – potwór. ― Ale ty nie byłeś sam.
Will kiwa lekko głową. Mimowolnie dotyka dłonią podłużnej blizny na brzuchu. Uśmiechu, który zostawił mu Hannibal ostatnim razem, gdy złamał mu serce.
Sekundy płyną w ciszy, wloką się w nieskończoność.
  ― Zabijecie mnie? ― pyta wreszcie, ale w jego głosie nie ma emocji. Myślał o tym tak długo, tak wiele razy przerabiał już w głowie ten scenariusz i… teraz… najbardziej martwi się o Molly i Wally’ego. Dopóki żyje – wie o tym – są w śmiertelnym niebezpieczeństwie.
Są pierwszym celem Hannibala, jeżeli ten pragnie go ukarać. Tak, jak była nim Abigail. A jest za co karać.
Hannibal nie odpowiada mu ani słowem. Wychodzi. Will powoli kieruje kroki do kanapy, ale pomimo zmęczenia senność go opuściła.
           ― …powiesił zwłoki pod sufitem, korzystając z rusztowania, z którego konserwatorzy zabytków odnawiali freski. Makabryczny obrazek do złudzenia przypomina posągi fontanny w parku świętej Teresy…
Will siedzi na pomoście jeziorka nieopodal domu i łowi ryby. U jego boku stoi zadowolony pies. Widać ich z okna. Na ekranie telewizora w salonie wyświetla się ujęcie na przepiękną fontannę przedstawiającą pojedynek Archanioła Michała z Lucyferem. Wokół niej jest teraz zapewne mnóstwo gapiów. Nigdy nie przykuwała uwagi tak bardzo, jak teraz, gdy zainspirowała kogoś do popełnienia okrutnej zbrodni na dwóch przypadkowych młodych chłopcach.
  ― …przerażającego Rozpruwacza z Chesapeake. Wedle ustaleń w obu ciałach brakuje po połowie serca. Brakujących organów nie udało się na razie odnaleźć. To nie pierwsza taka zbrodnia. Podobnych dokonano w różnych miejscach świata. Morderca prawdopodobnie podróżuje, lecz nie wiadomo, dlaczego dotąd nie udało się go zatrzymać. Potwierdzono, że Rozpruwacz działał ostatnio Stanach Zjednoczonych…
Bedelia wyłącza telewizor. Jest pobladła. Spogląda poważnie na Hannibala Lectera, który stoi tuż obok.
  ― Musisz być z siebie dumny… ― mówi cicho, nieświadoma, kto i w jakich okolicznościach wypowiedział do niego podobne słowa kilka dni temu.




H.K.M. - 2018-01-05, 23:14

           Bedelia pochyla się, chwytając za rączkę eleganckiej, skórzanej walizki. Zerkając na zegarek, uświadamia sobie, że do odjazdu jej pociągu pozostały już tylko trzy godziny. Trzy godziny, podczas których będzie musiała spojrzeć w oczy Hannibala i poprosić go ponownie o pomoc.
Po tylu latach nie przyszłoby jej do głowy, że ta sytuacja będzie miała jeszcze kiedykolwiek miejsce ― teraz, gdy o tym myśli, wydaje się jej to absurdalne i nierzeczywiste, niczym odległe wspomnienie z dzieciństwa.
Wierzy, że patrząc w ciemne oczy, odnajdzie w nich kpinę i litość. Poczucie władzy i nieskończoną satysfakcję, że będzie w nich wypisane to, czego nie chciała już nigdy więcej oglądać. Łudziła się, łudziła się w nieskończoność, że Hannibal Lecter ostatecznie przestał mieć wpływ na jej życie, wierzyła w to w dniu, w którym dowiedziała się o jego nieistniejącej śmierci.
Teraz już nie wierzy, nie potrafi. Dobrze wie, że cień jej dawnego przyjaciela będzie za nią podążał w każde miejsce, w którym się znajdzie. Że już zawsze będzie widziała jego twarz, czuła jego zapach i słyszała jego słowa.
Siada na brzegu łoża, przypatrując się pogrążonemu w głębokim śnie Amaury'emu ― to zadziwiające, że ktoś o tak przerażającym umyśle, może wyglądać całkowicie niepozornie, niewinnie.
Życie jest ciągłą grą pozorów, Bedelia zrozumiałą tę prawdę już dawno temu ― nikt nie powiedział jednak, że życie nie potrafi być zaskakujące, nawet pod względem oczywistości.
Jest zmęczona, bardzo zmęczona ― odkąd przekroczyła próg domostwa panów Petrauskas, przez chwilę nie pozwoliła sobie na zmrużenie oka. Na szczęście jej katorga powoli dobiega końca ― przynajmniej na tę chwilę. Nie musi się na razie martwić przyszłością. Jej jedynym zmartwieniem jest to, czy dotrwa do świtu i czy uda się jej wsiąść do pociągu. Potem będzie już prawie bezpieczna.
Nie łudzi się, że kiedykolwiek jej bezpieczeństwo przyjmie pełną miarę.
           ― Nie spodziewałem się, że opuścisz nas tak szybko ― Hannibal wysunął ramię, ofiarując je uprzejmie kroczącej przy nim kobiecie. Spacerowali po wrzosowiskach, choć godzina, o której postanowili się wybrać na swoją przechadzkę, pozostawiała sobą wiele do życzenia. Na szczęście zbliżające się wielkimi krokami lato, było tego roku niezwykle łaskawe i choć wszechobecny wiatr dął uparcie, przemykając się między wzgórzami, nie był on chłodny, ani wilgotny.
― A ja nie spodziewałam się, że zabawię tak długo ― Bedelia uśmiechnęła się słabo, obejmując go posłusznie. Jej jasne włosy podrywały się co jakiś czas w górę, przyciągając ciemne spojrzenie.
― Nie zamierzam cię tu trzymać na siłę, Bedelio. To byłoby niegościnne ― zażartował, pozwalając, by jego dłoń pogładziła lekko jej szczupłe plecy. ― To nie zmienia faktu, że nie musisz się przy mnie niczego obawiać. Jesteś bezpieczna w moich progach.
― Och, nie ― jej głos brzmiał tak spokojnie i stonowanie, był ledwo słyszalny wobec zawodzenia wiatru. ― Nie ma miejsca, w którym znajdowałabym się w większym niebezpieczeństwie.
Hannibal obrócił się wolno, zmuszając Bedelię do przystanięcia w miejscu. Chwycił za jej podbródek i skierował na siebie jej piękną twarz.
― Nie sądziłem, że kiedykolwiek będę ci musiał o tym powiedzieć wprost ― zaczął poważnie, pozwalając sobie na częściowe ściągnięcie maski. Prawdziwy Hannibal patrzył na Bedelię du Maurier, tak samo jak prawdziwy Hannibal wypowiadał te słowa. ― Nie zamierzam cię zabić.
Bedelia popatrzyła na niego przez chwilę ― jej drobna dłoń przesunęła się po jego policzku w najdelikatniejszej pieszczocie.
― Nigdy nie powiedziałam, że to ty jesteś źródłem tego niebezpieczeństwa.
           Wsiadając do pociągu, upuszcza chusteczkę ― kawałek zwiewnego materiału, zapewne czystego jedwabiu lub kaszmiru ― Hannibal chwyta ją zwinnie w swą dużą dłoń, podsuwając zawiniątko pod okno przedziału. Bedelia wychyla się przez nie, opierając przedramiona o brzeg opuszczonej szyby ― w jej ruchach tkwi pewna nonszalancja, niepozbawiona młodocianego uroku swoboda.
― Zatrzymaj ją ― uśmiecha się łagodnie, walcząc z pokusą, by nie pochylić się znów i ucałować wykrzywionych w pogodnym uśmiechu warg. Znowu, tak jak wcześniej.
Czuje w sobie nieopisaną lekkość, bo znowu się żegnają. Przynajmniej na jakiś czas. Fala swobody i fałszywej wolności wzbija się przez ocean możliwości, woła ją, kusi.
― Zatrzymam ― chustka ląduje w kieszonce marynarki; jej drobinki migoczą pięknie w słabym świetle latarni. Konduktor wspina się po schodkach, przepuszczając ostatnich pasażerów.
― Chciałabyś, żebym przekazał coś twojemu bratankowi? ― Hannibal unosi głowę, mrużąc swoje ciemne oczy. Jego mina wyraża czyste zainteresowanie i Bedelia wie, jak bardzo jest ono niebezpieczne.
― Chciałabym żebyś mu przekazał, by na ciebie uważał ― odpowiada szczerze, nie pozbywając się wciąż swojego uśmiechu. ― Ale przecież tego nie zrobisz.
Konduktor wykrzykuje coś chaotycznie, drzwi pociągu zamykają się ze specyficznym zgrzytem.
Bedelia odsuwa się od okna i zamyka je, spoglądając na mężczyznę przez szklaną, zanieczyszczoną smugami taflę. Uświadamia sobie, że nie zdążyła mu podziękować i, że chyba nigdy mu jeszcze za nic nie podziękowała.
Unosi dłoń i przytyka ją powoli do chłodnej powierzchni. Hannibal patrzy na nią przez chwilę, patrzy również na przytkniętą dłoń.
Odsuwa się w momencie, gdy pociąg rusza, porywając się z peronu z jeszcze nieznaczącą prędkością. Bedelia zamyka oczy, opiera głowę na wygodnym zagłówku. Czuje, że uśnie w ciągu nieprzyzwoitej chwili.
Pod powiekami wciąż widzi jego twarz.


Koss Moss - 2018-01-06, 01:34

           Will miesza w misce ocet, oliwę, sos Worcesterhire i wybrane przyprawy. Starannie miesza, a potem kładzie na desce soczyście wyglądające połówki serc. Spogląda na leżącą na blacie karteczkę zapisaną starannym pismem. Przepis na grillowane serce jelenia jest zwięzły i bardzo klarowny. Nigdy nie gotował, ale dziś czuje taką potrzebę.
Nie dla Hannibala, mówi sobie. Nie po to, żeby go docenił.
  ― Co robisz? ― pyta młodzieńczy głos.
Will przerywa obtaczanie mięsa w marynacie i nieruchomieje. Potem odwraca się powoli przez ramię.
  ― Gotuję? ― odpowiada oszczędnie po dłuższej chwili ciszy.
Amaury wydaje się niezrażony tym tonem. Podchodzi i spogląda na sporządzoną przez Lectera listę składników.
  ― Może ci pomogę? Widzę, że…
Will zaciska zęby.
  ― Nie.
  ― Serce jelenia jest bardzo szlachetne, najlepiej go nie dopiec, bo inaczej zrobi się szare i…
Will Graham patrzy na blat, mięśnie ma napięte do granic możliwości.
  ― Nie mam ochoty na twoje towarzystwo.
  ― Och. ― Amaury unosi lekko brwi na tak bezpośrednio wyrażoną niechęć. W jego sferach gospodarz nigdy nie zwróciłby się w taki sposób do gościa. Podobne grubiaństwo jest nie do pomyślenia. Dziwi go, że Will Graham zachowuje się w taki sposób. I dziwi go, że człowiek takiej klasy jak Hannibal Lecter pozwala na takie zachowania w swoim domu. ― Rozumiem.
Wycofuje się ostrożnie.
  ― Może zabiorę na spacer twojego psa?
  ― Dotknij go, a cię nim nakarmię ― odpowiada zimno Will. Nie panuje nad tymi słowami. Amaury stoi przez chwilę w drzwiach, obserwując go z kamienną twarzą.
Jego łagodne rysy nie zdradzają odrazy ani niezadowolenia, ale na pewno nie spodobała mu się ta groźba. Nie przywykł do podobnego traktowania.
           Hannibal wraca z dworca jakiś czas później. Will siedzi przy stole nad miską marynujących się serc. Amaury spędza czas w salonie. Nie odezwał się do Grahama od ich ostatniej wymiany zdań.
Doktor Lecter zagląda krótko do salonu. Zaraz potem kieruje kroki do kuchni, w której panuje nieporządek. Rozgląda się. Spogląda na to pobojowisko. Will nie podnosi nawet głowy.
  ― Potrzebujesz pomocy, Will? ― zadaje młodzieńcowi pytanie.
  ― Nie ― odpowiada ten jeszcze zanim Hannibal całkiem milknie.
  ― W takim razie z radością na ciebie popatrzę.
Will zaciska zęby.
  ― Nie. Idź do Amaury’ego. Tak bardzo na ciebie czekał.
Hannibal uśmiecha się oszczędnie, a potem ściąga marynarkę i odwiesza ją na kuchenny wieszak. Zasiada przy blacie, zupełnie niezrażony odmową.
  ― Wierzę, że poradzi sobie beze mnie jeszcze parę chwil. Nie chciałbym przeoczyć takiego widowiska.
Will obserwuje go spode łba.
  ― Czy znowu ze mnie drwisz?
Hannibal patrzy na niego przez chwilę; potem podnosi się i bierze dwa kieliszki. Will uważnie go obserwuje. Patrzy, jak nalewa do nich wina z jednej butelki. Patrzy tak intensywnie, że Hannibal musi wiedzieć, jak bardzo mu nie ufa.
Ale ani kropla narkotyku nie znajduje się w napoju. Młodzieniec wzdycha ciężko i odbiera kieliszek z jego wyciągniętej dłoni. Czeka, aż Hannibal napije się pierwszy. I Hannibal pije, patrząc na marynatę.
  ― Brakuje gałązek rozmarynu.
Will prycha i opuszcza głowę. Na jego wargach maluje się cień mimowolnego uśmiechu, ale szybko niknie za kieliszkiem wina. Młodzieniec pije, a potem bierze ustami głęboki wdech i wypuszcza powietrze nosem.
  ― Nie nadaję się do gotowania.
Hannibal zsuwa się ze stołka, wyciąga ze stojaka jeden z perfekcyjnie naostrzonych noży. Podaje go Willowi i staje tuż za nim. Młodzieniec lekko się rumieni.
Hannibal sięga po gałązki rozmarynu, który rośnie w donicy na oknie. Kładzie je na desce, a Will kroi. Powoli. Odrobinę nieporadnie, dopóki duża dłoń nie przytrzymuje jego ręki, nie układa noża pod odpowiednim kątem.
  ― Perfekcyjna marynata ― mówi Hannibal ― powinna przechodzić do mięsa przez całą dobę. Tylko wówczas uzyska odpowiednie walory smakowe. Rozmaryn nada mu odpowiedniej lekkości.
Will kiwa lekko głową i odchyla się delikatnie. Cofa dłoń, sunąc nią po palcach Hannibala. Zostawia nóż w jego rękach, rytmicznie uderzający o deskę i…
  ― Mmmh…
Nie jest pewien. Nie jest pewien, czy to Hannibal, czy on sam. Nagle po prostu ich usta się łączą. Wolna dłoń Hannibala chwyta jego podbródek. Will gwałtownie wplata palce w jego włosy. Przytula się do niego. Ściska go prawie jak wtedy, na skarpie.
Całują się. Ich ciepłe języki splatają się ze sobą w romantycznym zbliżeniu. Minęło kilka dni, ale Will czuje się, jakby to były wieki, odkąd byli tak blisko.
Nie potrzebują słów. Obaj to wiedzą.
Will przywiera do niego mocniej. Nieuważnie potrąca kieliszek, ale nie wylewa jego zawartości. Opiera się o blat i obejmuje mężczyznę nogą.
  ― Ach… ― sapie i patrzy, i oddycha drżąco. Oczy mu błyszczą.
Przez chwilę miał niemądrą myśl, że Hannibal zrobi mu to samo, co przed laty. Ale nie. Hannibal tego nie robi. Hannibal patrzy na niego w ten swój poważny, pozbawiony emocji sposób.
Will uśmiecha się blado, już tego nie ukrywa. Chciałby zobaczyć odwzajemnienie tego wyrazu na dojrzałym obliczu. Chciałby mieć chociaż złudzenie, że… tamten poranek nie miał jednak znaczenia.
Żeby wszystko wróciło do normy. Żeby znów mogli sobie zaufać.
Ale czy mogą? Czy może jeszcze zaufać Hannibalowi Lecterowi, po tym wszystkim, co zrobił, jak go potraktował?
Hannibal rozchyla usta. Wygląda, jakby chciał coś powiedzieć, ale wtedy… wtedy czuje znajomą mieszankę doskonałych, łagodnych perfum. Odsuwa się i odwraca, by popatrzeć na stojącego w progu Amaury’ego.
Przepiękny chłopiec uśmiecha się przepraszająco.
  ― Proszę mi wybaczyć. Nie chciałem przeszkadzać.
Will natychmiast przestaje się uśmiechać. Bierze deskę z tymiankiem. Zerka krótko na nóż w dłoni Hannibala, a potem podchodzi do miski z „jelenim” sercem i wsypuje do niej zioło.
Nie odzywa się do Amaury’ego. Nie ma zamiaru mówić nic, dopóki młodzieniec jest w pobliżu.
Hannibal musi sam dokonać wyboru. I musi wiedzieć, że żaden śliczny gówniarz, żaden przepiękny mały morderca nie zastąpi mu jego.
Nawet pomimo tego, co przeszli.
A może właśnie przez to, co przeszli.


H.K.M. - 2018-01-06, 03:15

          Hannibal odsunął się od Willa na tyle daleko, by nie był niegrzeczny, wciskając się w jego ciało w sugestywny sposób, ale wciąż pozostał tak blisko, jak blisko mieli prawo pozostać kochankowie, którym przerwano wspólne pieszczoty.
Popatrzył na Amaury'ego bez cienia urazy, pozwalając ukochanemu oddalić się pośpiesznie do marynowanych serc. Sięgnął po swój kieliszek i przymknął powieki, rozkoszując się cierpkim aromatem wina.
― Chateau? ― Chłopiec usiadł na jednym z wysokich stołków, podpierając głowę na wątłym nadgarstku. Hannibal uniósł brwi, kiwając z uznaniem w głowie.
― Prosto z Bordeaux ― odparł, nie kryjąc w swym głosie szczerej nuty sympatii. Amaury wciąż zaskakiwał go swoim niecodziennym poziomem wiedzy, zdolnością do szybkiego wyciągania wniosków, czytania swego rozmówcy, wyciągania informacji nie tylko z jego słów, ale i z zachowania, języka ciała... Choć darzył Bedelię du Maurier ogromnym szacunkiem i w jakiś sposób uznawał ją za człowieka godnego swej nazwy, musiał przyznać, że jej bratanek okazał się jeszcze większym ewenementem.
― Ciężko jest zdobyć choćby i butelkę ― zauważył młodzieniec, przyjmując kieliszek z ostrożnością graniczącą z nabożną czcią. ― To godne podziwu.
Komplementy... Hannibal zaczynał zauważać, że ilość ciepłych słów, jaką obdarowywał go jego rozmówca, zdążyła już dawno przekroczyć granice uprzejmości. Fakt, że Amaury próbował go uwodzić w niemalże oczywisty sposób i to w towarzystwie Willa Grahama, był nieco...
― To nic takiego ― obrócił się wolno, sięgając po deskę z niepokrojonym selerem i czerwonym ananasem. ― Przywiózł mi ją jeden znajomy. Nie maczałem w tym palców.
Z reguły nie posługiwał się w rozmowach skromnością ― Hannibal uwielbiał brać odpowiedzialność za swoje wspaniałe czyny, niepowtarzalne potrawy i słowa, pozostające w ludzkiej pamięci na długo po tym, jak zostały wypowiadane ― teraz nie działał jednak ze względu na siebie. Odbił wypowiadany komplement, zwrócił go przeciwko adresatowi, by dać do zrozumienia krojącemu czosnek, nachmurzonemu do granic możliwości młodemu mężczyźnie, że...
Że był w stanie odmówić sobie każdego i zrezygnować ze wszystkiego, byleby zostawić go przy sobie. Na zawsze.
Ponieważ Hannibal Lecter nie potrafił istnieć bez Willa Grahama. Ponieważ stanowili ze sobą jedno. I żadna rzecz, ilość komplementów i piękni młodzieńcy, nie potrafili tego zmienić.
          Wyglądał pociągająco, gdy jadł. Na bogów, Amaury odprowadzał wygłodniałym spojrzeniem wędrówkę dużej dłoni, dzierżącej widelec od talerza do samych ust, w które miał ochotę wpić się tak mocno, jak tylko pozwoliłby mu na to jego własne wargi.
Wiedział, że mógłby zajmować się nimi w nieskończoność ― zasysać się na nich, rozkoszując się ich jędrną i gładką fakturą, niepowtarzalnym dojrzałym smakiem. Wiedział też, że gdyby to robił, usiadłby doktorowi na kolanach. Tak, zdecydowanie by tak zrobił ― usiadłby na nich, sięgnął do wiązania krawata, a potem odłożyłby go na bok i powąchał jego niesamowitą szyję. Otarłby się o jej szorstkość swoim bladym policzkiem, którego jeszcze nigdy nie naznaczył cień zarostu.
― Na dziś wieczór zapowiadano pełnię księżyca ― zauważył pogodnie doktor Lecter, spoglądając... Na swojego narzeczonego. Amaury ledwo powstrzymał się od przewrócenia oczami. Ktoś tak nudny, tak nieprzyjemny i powierzchowny miał na sobie uwagę tego mężczyzny, odkąd tylko wrócił do domu. To było wyjątkowo niesprawiedliwe ― Amaury wiedział, że drogi doktor martwił się o Willa Grahama, ale stokrotnie wolał, gdy ten dziwny człowiek przebywał poza domem.
Atmosfera zmieniła się na chłodną, odkąd tylko powrócił ze swego polowania ― stała się ciężka, gęsta, nasączona niewypowiedzianymi pretensjami i żalem. A wcześniej?
Och, wcześniej poczynali sobie z doktorem, zabawiali się wzajemnie ile sił! Wspólna gra i rozmowy, obserwowany wschód słońca, długi spacer, gotowanie, pite wino...
A teraz wszystko to zostało mu znów odebrane na rzecz...
― Widziałeś kiedyś krew w pełni księżyca? ― Will Graham skierował na niego spojrzenie, przyglądając się beznamiętnie jego twarzy. Amaury uśmiechnął się blado, unosząc swe ciemne brwi.
― Przepraszam? ― Zapytał tak, jakby nie słyszał. Oczywiście usłyszał wszystko wystarczająco wyraźnie, ale nie zamierzał zrezygnować z rozmowy na tak interesujące tematy.
Will uniósł swą brew w geście graniczącym z politowaniem.
― Czy widziałeś kiedyś krew. W świetle. Księżyca. W pełni.
― Och, nie ― Amaury zmusił się do zduszenia swego gniewu na rzecz promiennego uśmiechu. ― Chodziło mi raczej o to, byś rozwinął swą myśl. Muszę przyznać, że nigdy nie widziałem krwi podczas pełni księżyca i w istocie zaciekawiło mnie, dlaczego miałaby się różnić od krwi, którą widziałem chociażby w świetle dnia lub nocy podczas całkowitego zaćmienia.
Ciemne loki osunęły się na szczupłą twarz Willa Grahama, gdy opuścił głowę, wpatrując się stół. Doktor Lecter otarł usta (te nieskończenie kuszące, wołające o pocałunki i ugryzienia wargi) i zerknął na niego z miną, która wyrażała niezbite zainteresowanie.
― Być może dziś zobaczysz, co mam na myśli.
          Miał ochotę na kąpiel ― taka ochota nie nachodziła go często, ale kiedy już jej doświadczał, nie wyobrażał sobie, by w perfekcyjnej scenerii wanny pełnej wody, butelki wina i gęstej pary, miało zabraknąć jego najdroższego towarzysza. Po uprzątnięciu po kolacji, udał się więc na taras, gdzie młodzieniec zgodnie ze swym świeżo wyrobionym zwyczajem siedział w towarzystwie pochrapującego cicho czworonoga.
Pozwolił, by drzwi trzasnęły cicho, zwiastując jego obecność ― błękitne oczy odwróciły się na moment od stawu i wrzosowisk, spoczywając na jego twarzy.
― Pomyślałem o tym, że przydałaby nam się długa, relaksująca kąpiel ― Hannibal przystanął obok fotela, układając swą dłoń na jednym ze szczupłych ramion. ― Minęło sporo czasu, odkąd dane nam było się odprężyć, nie uważasz?
Delikatny podtekst wkradł się w jego słowa wraz z uśmieszkiem, który od samego początku przeznaczony był tylko dla Willa Grahama. Uświadomił sobie, że po raz pierwszy, odkąd wyruszyli razem w świat pamiętnej nocy na skarpie, Hannibal ujął niemalże wprost swoje pragnienie, swoją... propozycję. Po raz pierwszy dał swemu kochankowi do zrozumienia, że miał ochotę na chwilę bliskości, która wykraczała stymulację duchową, a przechodziła wprost do tej cielesnej, pierwotnej i (jak udało mu się z czasem przekonać) niepowstrzymanej.


Koss Moss - 2018-01-06, 04:17

           Will prostuje się powoli. Odwraca się od spektakularnego widoku, który ma na co dzień. I odwraca się do innego spektakularnego widoku, który także ma na co dzień, ale który nie jest tak wieczny jak wrzosowiska, staw i mieniące się barwami niebo.
Słońce zachodzi, rzucając ostatnie cienie na dojrzałe oblicze Hannibala. Podkreśla ostrość i szlachetność jego rysów.
Amaury nie jest jedyną osobą, którą zachwyca ta twarz. Will również darzy ją nieopisanym podziwem. Darzył ją podziwem jeszcze zanim zrozumiał naturę swych uczuć do Hannibala Lectera; zanim dostrzegł w nich seksualność.
Will podchodzi powoli do mężczyzny i układa dłoń na jego piersi. Hannibal zawsze jest taki elegancki.
Sunie powoli palcami po wytwornym materiale. Przesuwa je na kark mężczyzny.
Nie był pewien, czy jeszcze kiedykolwiek będzie mu to dane. Ale jest. Hannibal sam po niego przyszedł. Sam przyszedł, by upomnieć się o to, czego potrzebował.
Will zawiesza wzrok na jego piersi, ale po chwili podnosi go i błękit spotyka się z ciemnym czerwonawym – zwłaszcza w tym świetle – spojrzeniem Lectera.
Czy to ostatni wieczór, jaki ze sobą dzielą?
Amaury tak bardzo go nienawidzi.
Czy Hannibal pozwoli mu zrobić to, czego tak bardzo pragnął ten oczytany dzieciak?
Hannibal jest tutaj, z Willem. Will przesuwa palcami drugiej dłoni po jego lekko szorstkim policzku. Bada zarys kości policzkowej, ociera się kciukiem o zagłębienie policzka.
Wpatruje się w ciemne oczy przez kolejne sekundy. Chłonie ich widok, a słońce zupełnie chowa się za horyzontem i zostaje po nim tylko łuna.
Nie potrzebują słów. Nie potrzebują niczego, co zabiłoby ciszę między nimi, ponieważ ona nigdy nie była niezręczna. Przez kolejne minuty wpatrują się w swoje twarze, jakby widzieli je pierwszy raz w życiu. Will naprawdę tak się czuje. Czuje się, jakby minęły wieki, odkąd… Czuje się, jakby dostał szansę.
Zna już każdy detal tej twarzy, ale nie może przestać na nią patrzeć, nie potrafi. Czy Hannibal czuje to samo? A może patrzy uważnie z innego powodu?
W ciszy nieświadomie zbliżają się do siebie bardziej i bardziej. W końcu, gdy ich usta prawie się stykają, Will przymyka oczy.
  ― Czy to forma pożegnania? ― pyta cicho, owiewając wargi Hannibala ciepłym, delikatnym powiewem oddechu.
  ― Pożegnanie może mieć wiele form… ― mówi Hannibal, głaszcząc policzek Willa. ― Pożegnałem już dziś jedną osobę.
Will kiwa minimalnie głową i bierze głęboki wdech. Wplata palce we włosy mężczyzny i odrobinę je mierzwi.
  ― Powinieneś był pożegnać dwie. To się źle skończy ― szepcze na wydechu, zaciskając palce na ciemnych pasmach. Hannibal jest delikatniejszy, gładząc jego miękkie loki. Uśmiecha się oszczędnie, nieustannie wpatrując w wargi młodzieńca. Choć sytuacja jest tak intymna, nie jest rozluźniony. Wydaje się… wygłodniały.
  ― Co czułeś, kiedy żegnałeś tych dwóch młodzieńców? ― pyta ochryple, ledwie słyszalnie.
Will uchyla powieki i na ułamek sekundy patrzy w te oczy, w oczy wpatrzone w jego usta. Mimowolnie oblizuje wargi i przybliża się jeszcze o cal. Hannibal ma pochyloną głowę, więc młodzieniec nie musiałby nawet stawać na palcach, żeby…
  ― Że mam tylko pół serca ― przyznaje.
Hannibal zaciąga się głęboko jego zapachem, tak, Will wie, że chodzi właśnie o jego woń, a nie aromat wrzosowiska, i ramieniem przyciska go do siebie; ich ciała zderzają się i coś w Willu pęka. Otwiera usta, gardło mu się zaciska, jest bliski szlochu. Ma na końcu języka słowa, lecz… Hannibal wyprzedza go.
  ― Stworzyłeś przepiękny obraz, Will. Wart każdej formy przebaczenia.
Ich usta też się zderzają. Will natychmiast przyciąga do siebie głowę Hannibala bardziej, bliżej, i ssie. Ssie te szlachetne wargi, zasysa język, a słone łzy nie dają się powstrzymać i spływają mu po policzku, który jeszcze przed chwilą tak czule gładziła ta dłoń.
Mogą całować się długo. Mogą to robić i nigdy nie mieć dość. Pocałunki są naturalne, nie wymagają myślenia. Są instynktowne. Są tak łatwe jak milczenie. Will przesuwa palcami po szyi mężczyzny i wodzi nimi po jego krawacie. Ciągnie go lekko. I mocniej. Wiedzie do domu, a gdy tylko znajdują się we wnętrzu salonu, Hannibal… mocno przypiera go do ściany i pokazuje mu, jak bardzo jest głodny.
Will jęczy cicho, gdy ostre zęby tną jego wargi. Odwdzięcza się tym samym. Tym razem wargi Hannibala też będą nosiły na sobie ślady kłów.
Młodzieniec przerywa pocałunek, ale tylko na ułamek sekundy. Zaraz potem przywiera do szorstkiej, ciepłej szyi Lectera. Całuje gorliwie całą jej szlachetną powierzchnię. Jest bardzo stęskniony. Czasem dopiero zachwyt w oczach innej osoby sprawia, że to, co mamy obok, wydaje się nam cenne. Tak jest z Willem. Sama myśl o tym, że tę skórę mogłyby pieścić inne usta, doprowadza go do szału.
Ma ochotę zarżnąć Amaury’ego we śnie, ale Hannibal tak go lubi.
Nie powinien o nim myśleć, nie tera…
Mruży oczy. Całując szyję Lectera, ponad jego ramieniem widzi w drzwiach salonu znajomą sylwetkę. Chłopiec wyszedł właśnie spod prysznica, ma wilgotne włosy, szary, kasztanowy szlafrok. Przyszedł tu by uwieść Hannibala Lectera – Will wie. Jednak wysublimowane nozdrza Hannibala Lectera są wtulone we włosy Willa i wypełnia je tylko zapach kosztownego szamponu i źle dobranych perfum (młodzieniec musi naprawdę lubić ten okropny, tani zapach). Stoi tyłem do drzwi. Nie widzi intruza. Widzi go tylko Will, który wbija paznokcie w plecy mężczyzny i z premedytacją, wręcz prześmiewczo patrzy na Amaury’ego.
  ― Ach… ― jęczy wysoko wprost do ucha Lectera. ― Nnh…
Uśmiecha się okrutnie i jednym pociągnięciem za krawat przyciąga twarz Hannibala do spoconej szyi.


H.K.M. - 2018-01-06, 04:56

           Odpływał w czułe objęcia doznań, skupiając się na tym, co potrafił wyczuć bez otwierania oczu ― jego wargi ocierały się o gładką, pachnącą okropnie i wspaniale szyję ― co jakiś czas udawało mu się także wyczuć jedno z ciemnych, miękkich pasm włosów; poza kontrolą mocno trzymającego je w ryzach żelu, rozsypywały się wokół głowy młodzieńca, tworząc cudowną, pachnącą ziołami aureolę, którą Hannibal tak szczerze uwielbiał.
Duże dłonie zaciskały się na każdym wolnym fragmencie ciała ― szczupłe, odstające biodro, płaska klatka piersiowa, odstające obojczyki ― wszystko nadawało się do tego, by ich dotknąć, upewnić się, że ich faktura nie zmieniła się od momentu, gdy mógł ich dotykać ostatnim razem.
Do tej pory nie potrafił zrozumieć, co robił z nim ten zapach ― feromony Willa uderzały mu do głowy tak mocno, że często zapominał na moment o otaczającym świecie, zupełnie tak, jakby znajdował się nagle pod wpływem nieznanego mu narkotyku.
Błogi, wygłodniały, otumaniony, przysysał się do bladej skóry, pozostawiając na niej czerwone znamiona po ssaniu, po ugryzieniach i po pocałunkach, które już dawno przekroczyły granice dobrego smaku. Hannibal nigdy by się do tego nie przyznał (gdyby ktoś miał w ogóle odwagę go o to zapytać) ale w sytuacjach takich, jak ta, gdy miał drżącego Willa Grahama, rozłożonego pod ścianą, przyjmującego ulegle każdą z jego pieszczot, miał w największym poważaniu dobre wychowanie, kulturę osobistą i wszystko to, co się z tym wiązało.
Chciał tylko brać i dawać, czuć i sprawiać by...
― Na-aaach ― Will zajęczał głośno, wypinając lędźwie w kierunku jego własnej, prężącej się pod spodniami erekcji. Hannibal docisnął się do niej kurczowo, ledwie panując nad cisnącym mu się na usta pomrukiem; uwielbiał, gdy ich męskości przyciskały się do siebie, choćby w tej skrytej pod materiałem formie. Specyficzne gorąco i drżenie (i możliwość ocierania) były dla niego niczym objawienie; tak dobre i proste i...
Jego pieszczoty zakłócił obcy zapach ― Hannibal natychmiast wyczuł w nim specyficzną, wytworną nutę perfum Amaury'ego ― kiedy jednak poderwał głowę, obracając ją w kierunku źródła zapachu, ujrzał pusty korytarz. Oprócz zapalonego światła, nie nosił on w sobie żadnych znaków czyjejkolwiek obecności.
Nie miał sił, by się nad tym zastanawiać, nie w takim momencie, ale świadomość, że znajdowali się na korytarzu i w rzeczy samej Amaury mógł ich niechcący zobaczyć, uzmysłowiła mu, że miał przecież zgoła inny plan.
― Chodź za mną ― poprosił gorąco i chwycił za szczupłą dłoń, ciągnąć swego towarzysza w górę, po schodach, do ich prywatnej sypialnianej łazienki. W międzyczasie nie próbował już nawet ukrywać swych intencji ― ciągnął za elegancką koszulę, szarpał skórzanym paskiem ― rozbierał swego ukochanego, pośpiesznie i niecierpliwie, nie dbając o formę i sposób, a jedynie o osiągnięcie celu.
Kiedy znaleźli się w łazience... Ledwo potrafił już nad sobą panować.
Potrafił tylko odkręcić kran, poluzować wygnieciony krawat i zaszarżować ciężko na niespodziewającego się ataku młodzieńca, atakując jego kuszące wargi serią wygłodniałych pocałunków.
Tu nie musieli już się z niczym pilnować ― uświadomił sobie, sięgając śmiało do rozpiętych spodni Willa. Przebijał się przez cienką warstwę materiału, odciągnął bieliznę i wreszcie zacisnął dłoń na pulsującym, gorącym trzonie jego niewielkiej męskości, dzierżąc go dumnie, niczym berło potwierdzające jego wspaniałość, nieskończoną władzę.
Przesunął palcami po gładkiej skórze i naciągnął ją delikatnie, wsłuchując się w nierówny oddech kochanka ― woda napływała do wanny, rozsiewając wokół słodki, różany aromat olejku ― przyszła mu do głowy myśl, że róże kontrastowały w niesamowicie dobry sposób z ich zapachem pożądania; ich subtelna, słodkawa nuta nadawała łagodności cierpko-piżmowemu zapachowi feromonów.
Popatrzył nagle w błękitne tęczówki, chłonąc z nich wszystko to, czego ani ich właściciel ani on sam nie umieli nigdy powiedzieć na głos.
Kiedy się nad tym zastanawiał, nie sądził, że przyjdzie w jego życiu dzień, w którym pojedna się z Willem Grahamem po okropnej kłótni... I to dobrym, pełnym wody, zapachów i doznań seksem.
Kto by pomyślał...
Odsunął się na tyle, by szczupłe dłonie, które już od jakiegoś czasu krążyły po jego klatce piersiowej, znalazły wreszcie zapięcie skórzanego pasa, szarpnęły za nie i ułatwiły dostęp do rozporka ― sam ochoczo pociągał za rękawy swej koszuli, ściągając ją z siebie niedbale, pośpiesznie, bez chwili namysłu.
Wszystko to, co czuł i myślał, zmieniło się ściśle w jedno słowo; pragnienie. Hannibal pragnął prężącego się pod nim ciała, pragnął dalej pieścić niewielkie przyrodzenie, dotykać jędrnych pośladków, smakować pełnych warg, dotykać miękkich włosów i...
Woda zachlupotała wściekle, przelewając się z wanny ― Hannibal popatrzył w jej kierunku, unosząc brwi w geście czystego zdziwienia. Kiedy zdążył minąć ten czas, odliczany teraz w kolejnych, ściekających za krawędź wanny kroplach?
Zerknęli na siebie w tym samym momencie ― Will parsknął przepięknym śmiechem, a Hannibal nie potrafił mu nie odpowiedzieć chociażby skrzywieniem warg. Rozebrali się wzajemnie do końca ― w ich ruchach dominował chaos, potrzeba spełnienia i zniecierpliwienie godne niedoświadczonych nastolatków, ale to chyba była ich rzecz ― tylko i wyłącznie w takich chwilach mogli znów czuć się nieidealni, zależni i...
Tak bardzo żywi.


Koss Moss - 2018-01-06, 19:00

           Will też nie wiedział, kiedy to się stało. Całowali się, dotykali. Hannibal ocierał się o niego swoją erekcją, a Will obejmował go nogami i odsłaniał szyję na pocałunki, tęskniąc tak bardzo. Czuł to niemal jak wtedy, na skarpie, gdy wczepił się w jego ciało, rezygnując z całego chłodu, ze wszystkich murów, ze wszystkich masek. Wtedy też tęsknił. Z głową na jego piersi, wsłuchany w bicie jego serca. Niepewien, czy dożyją jutra.
Tknięty nagłym ukłuciem bólu i potrzebą bliskości, w którymś momencie zamknął oczy i przywarł wargami do jego ramienia, a potem do piersi. Instynktownie obsypał ją pocałunkami. Powoli. Nabożnie. Nakrył ciepłym językiem jeden z jego sutków, końcówką wyczuwając jego twardość.
Potem po umięśnionym brzuchu opuścił się niżej, osuwając się na kolana. Wreszcie czule ucałował podbrzusze Hannibala. Przesunął wargami po lekko szorstkich, jasnych, przyprószonych siwizną włoskach nad linią ekskluzywnej bielizny. Musnął policzkiem jego ciepłą skórę, nieznacznie wystający brzuch. Przesunął palcami po twardych, ale doskonale ukształtowanych przez pływanie pośladkach, których nigdy nie śmiał dotknąć i nawet dziś udał, że zrobił to przypadkiem. W końcu wtulił nos w niższe, gęstsze owłosienie. Czuł jego zapach. Jego erekcji, od której dzieliła go tylko warstwa…
I nagle woda po prostu się przelała.
Popatrzyli w stronę wanny, a potem na siebie, dokładnie w tym samym momencie. Will zaśmiał się nieco nerwowo, z nutą skrępowania.
Hannibal uśmiechnął się kącikiem warg, rozbawiony, znów w tym figlarnym nastroju, w którym Will go lubił.
W figlarnym nastroju Hannibal nie był skory do patroszenia ludzi.
Młodzieniec podniósł się z kolan, zarumieniony na policzkach. Przy tym człowieku czuł się jak nastolatek. Był jak nastolatek. W sprawach seksualnych miał mniej doświadczenia niż przeciętny licealista. Wszystko przez to, że dopiero Hannibal… dopiero Hannibal tak naprawdę… wyciągnął to z niego.
  ― Hannibal ― wyszeptał, gdy mężczyzna sprawnym ruchem odsłonił mu pośladki i zsunął bieliznę w dół. Od połowy ud ześliznęła się już ze szczupłych ud bez pomocy rąk. Członek młodzieńca pod wpływem wcześniejszych pieszczot – i całego ogółu doznań – zaczerwienił się, był cały wilgotny i rozkosznie wyprężony.
Hannibal zsunął bieliznę także ze swych bioder. Chwycił Willa za rękę. Poprowadził do wanny. Zakręcił wodę, wyszarpnął korek, by spuścić jej trochę.
Przyjemne ciepło otuliło intymności Willa, gdy ostrożnie zatopił się w gorącej, aromatycznej toni.
Ale nie chciał być w niej sam. Przytrzymał mocno rękę Hannibala, jakby obawiał się, że ten odejdzie.
Nie. Nie odszedł. Jego zesztywniała, bardzo duża męskość prężyła się przed twarzą Willa, lekko się kołysząc. Młodzieniec spojrzał w górę, a potem bardzo delikatnie objął członka palcami.
Prawie tak delikatnie, jak za pierwszym razem go pocałował.
Zacisnął palce mocniej i zsunął napletek, który był tak napięty, że ześliznął się sam, lekko tylko pociągnięty. Z końcówki męskości Hannibala wypłynęła mętna kropla i zwiesiłaby się ku podłodze… gdyby nie spadła na różowy język.
Will zamarł, zawieszony drugą dłonią na krawędzi wanny, ze spermą klejącą się do ust i twarzy. Zamknął oczy. Czuł jej smak. I konsystencję. Była lepka, ciepła i lekko słonawa i… słyszał oddech Hannibala, ochrypły, szorstki.
Czas zdawał się wydłużyć do granic absurdu. Will zamarł tak. Był okropnie skrępowany, prawie sparaliżowany tym odczuciem, ale… oblizał w końcu wargi, spijając tę… krępującą, ale nie Hannibala, jego krępującą… wydzielinę.
Kiedy uchylił powieki i popatrzył w górę, nie zobaczył na twarzy Lectera uśmiechu. Serce szarpnęło mu się w piersi. To był taki wyraz twarzy, jak wtedy, w kuchni, gdy…
Nagle palce Hannibala, te, które wcześniej ściskały jego dłoń, zacisnęły się niespodziewanie na ciemnych lokach. Druga ujęła podbródek i powoli, nieznośnie powoli uniosła twarz Willa, aż… nadziała ją na niego.
To stało się tak szybko – i nie przyszło to Hannibalowi z trudem, ponieważ usta Willa przez cały czas były otwarte. Ledwie główka zetknęła się z gorącą, rozedrganą wargą, Hannibal po prostu wypchnął biodra, wbijając się w mokre i ciasne wnętrze.
W odpowiedzi na to członek Willa szarpnął się boleśnie, ale młodzieniec nie śmiał go dotknąć, jedynie zacisnął uda, i palce obu dłoni na krawędzi wanny. Zacisnął też powieki.
  ― Hnn…
Tak wyraźnie czuł jego słony ciężar na języku. Czuł twardość i każdy przepływ krwi. Czuł pulsujące żyłki. Czuł każdą kropelkę, która wypływała z jej końca i wlewała się wprost do jego gardła, nie dając mu już żadnego wyboru, czy połknąć, czy nie.
Nie, nie próbował się odsunąć, bo… był do granic możliwości… podniecony tym, że Lecter wszedł w jego usta, i że zrobił to tak gwałtownie, i że zaraz…
Z jego gardła wyrwał się niekontrolowany odgłos, kiedy Hannibal poruszył biodrami, chcąc w ciasnym tunelu jego ust znaleźć dla siebie tak potrzebną teraz ulgę.
To był ten stan, w którym – Will był pewien – nie dotarłaby do niego odmowa, a gdyby się odezwał, akcent byłby wyjątkowo silny, o ile w ogóle przemówiłby… w znanym Willowi języku…
  ― Mmmh…
Will jęknął zdławienie i zaparł się o biodra Hannibala, jakby prosił o płytsze pchnięcia, o delikatność. Z drugiej strony wyglądał tak pięknie z rozchylonymi najmocniej jak potrafi ustami, z rozepchanymi policzkami. Wyglądał podobnie chwilę po tym, jak wyraził słowami wulgarną, bezecną prośbę, właściwie błaganie, by Hannibal zerżnął go w twarz.
Teraz się opierał. Ale to nie był stanowczy opór. Nie było w nim przekonania.


H.K.M. - 2018-01-07, 04:03

           Nie planował tego, by wcisnąć swą męskość do idealnie wykrojonych, błyszczących od śliny i jego własnego nasienia warg ― Will musiał świadomie go sprowokować, nadstawić posłusznie język, by uratować nim spływającą kroplę ― przecież wiedział, jak wtedy wyglądał, jak robił się niepoważnie piękny, zachęcający, apetyczny do tego stopnia, że niespróbowanie go byłoby przecież zbrodnią wobec wszystkiego, co miało w życiu jakikolwiek sens.
Hannibal nie chciał popełniać tej zbrodni ― tę jedną wolał sobie stanowczo odpuścić. Zamiast tego wolał wsunąć się w ciasny tunel niemożliwych do opisania słowami doznań, bowiem przyjemność, która wstrząsnęła dziko jego ciałem...
Jak miałby określić tę wezbraną, ogłuszającą falę iskier, która odebrała mu nagle zdolność do mówienia, która sprawiła, że przed oczyma zatańczyły mu czarne i czerwone plamy? Nie mógł oddychać, nie potrafił, bo ciasny tunel, w który wbijał się mocniejszych ruchem rozpalonych lędźwi, był tak dobry, tak wilgotny, pulsujący...
Drobne dłonie powędrowały na jego biodra, zapierając się o nie w geście protestu ― Hannibal spojrzał z góry wprost w osłonięte gęstą kurtyną czarnych rzęs oczy, przechylając głowę, by móc zajrzeć w nie głębiej, przebić się przez gęste opary wszechobecnej wody i pożądania.
Doskonale wiedział, że Will pragnął tego bardziej, niż czegokolwiek innego ― jego symboliczna odmowa była tylko ostatnim wołaniem świadomości, alarmowym dzwonkiem, który uświadamiał mu znów, jak daleko zabrnęła ich relacja, jak bardzo wtapiali się w siebie wzajemnie, stając się najprawdziwszą całością.
Ścisnął więc wąski podbródek, zmuszając go do rozwarcia się jeszcze szerzej ― ból był tylko przejściową formą, potęgował tylko pożądanie ― Hannibal był pewien, że jego drogi towarzysz musiał rozumieć tę prawdę, musiał jej ufać. Nie bał się przecież odrobiny bólu. Nie po tym wszystkim, czego razem doświadczyli.
Palce wpiły się w nieco wydęte policzki, naciskając przez skórę na zęby; szczęki młodzieńca rozwarły się szerzej i szerzej, aż wreszcie...
― A-aach!― wydusił z siebie jękliwie, przenosząc dłoń z gęstych loków na grubą rurę metalowego wieszaka na ręczniki; dzięki temu mógł sobie pozwolić na rozstawienie ud szerzej, ustawienie się pod odpowiednim kątem i...
Pochylił gwałtownie głowę, pozwalając, by wilgotne pasma włosów przykleiły mu się do spoconego czoła i policzków ― musiał zacisnąć wargi niemalże z całej siły, by zdusić kolejny jęk.
Miał wrażenie, że przyjemność, którą dawały mu te wargi, że wszystko to było w jakiś sposób nieziemskie, przerysowane, podszyte czymś nieznanym i cudownym, nieskończenie cudownym.
Czasami ciężko było mu uwierzyć, że człowiek, który znajdował się właśnie u jego stóp, klęcząc w gorącej wodzie, że naprawdę nie miał żadnego doświadczenia, żadnych intymnych kontaktów, zanim nie poznał umysłu i ciała Hannibala ― jak ktoś niedoświadczony mógł w [i]taki[i] sposób przemykać gorącym, lepkim językiem po czubku jego członka, jak ktoś taki mógł pozwalać mu zdobywać każdy cal gorącego wnętrza ust i gardła, do samego przełyku?
Kolejny dreszcz przyjemności wstrząsnął dużym ciałem ― mięśnie brzucha zafalowały ciężko; krople potu i wody mieszały się w gęstym owłosieniu klatki piersiowej, podążając swą ścieżką do samego podbrzusza, rozmazywane przez żarłoczne i chętne wargi, które z każdą chwilą nabierały sił i tempa ― Hannibal przymknął powieki i odchylił gwałtownie głowę; jego otwarte wargi z trudem łapały każdy następny oddech, uda drżały niekontrolowanie. Wiedział, że jeśli pozwoli sobie jeszcze trochę na te pieszczoty, nie wytrzymałby tak długo, jak pragnął...
Musiał więc coś zmienić, jakoś zadziałać ― ciężko było jednak mówić o skupieniu myśli, gdy ten język... uderzał tak... rytmicznie o jego czubek, drażniąc cewkę w swoim wyuzdanym, zaczepnym tańcu i...
― Will ― wyjęczał krótko, chrapliwie; kiedy otworzył oczy, ukazał mu się nieco zamazany obraz zarumienionej twarzy i warg, z których bardzo powoli wysuwał się zaczerwieniany i żylasty organ; cofnął się chaotycznie o krok, pozwalając mu na całkowite opuszczenie cudownych ust. Przełknął ciężko ślinę i skoncentrował się na ostrożnym przejściu przez krawędź wanny, siadając tuż obok swego kochanka; za chwilę podniósł się jednak na kolana, zmuszając drobniejsze ciało do uniesienia się w górę i w górę ― zdezorientowany chłopiec ulegał mu posłusznie, spoglądając na niego z nutą dezorientacji, ale i rozkosznego, odbierającego zmysły podniecenia.
Pchnięty na zimne kafelki zasyczał cicho ― jego płytki oddech odbijał się echem w umyśle Hannibala, pozostawiając w nim swe hipnotyzujące piętno. Młodzieniec obrócił się przez ramię i popatrzył na niego, popatrzył mu prosto w oczy, a on nie umiał nie odpłacić się tym samym.
― Co zamierzasz, Hannibal? ― Młody głos drżał od mieszanki strachu i ekscytacji, zniekształcany przez mimowolne jęki.
Hannibal uśmiechnął się lekko, a potem szerzej ― sięgnął dłonią do jednego z kształtnych pośladków i rozchylając go bezczelnie, poświęcił swą uwagę idealnie wyeksponowanej, ciasno zwartej dziurce ― druga dłoń złapała za szczupłą łydkę i pokierowała nią tak, by chłopiec ustawił stopę na krawędzi wanny, eksponując tym samym wszystkie swoje wdzięki.
― Uwielbiam na ciebie patrzeć ― wymruczał bezwiednie, przypatrując się kołyszącemu zaczepnie, zaczerwienionemu przyrodzeniu; na widok cieknącego czubka poczuł od razu specyficzne szarpnięcie, skurcz dzikiego głodu ― to nie jemu zamierzał jednak poświęcić swój czas, choć sam w sobie stanowił niezwykle kuszący kąsek.
Nie mówiąc już więcej niczego (słowa nie były w tym przypadku absolutnie potrzebne), pochylił się wolno, wysuwając spomiędzy warg swój długi, gorący język ― już w następnej chwili zanurkował nim między pośladki, nacierając stanowczo na oponującą dziurkę. Ciasny pierścień mięśni zwarł się ciasno, nie chcąc wpuścić intruza ― wystarczyło jednak parę leniwych, rozciągniętych w czasie kółek językiem, by (wśród akompaniamentu głębokich, urywanych jęków, od których kręciło mu się już w głowie) wejście rozluźniło się na tyle, by wsunął w nie czubek języka, atakując natychmiast gorące ścianki.
Duża dłoń przesunęła się z łydki na udo, a z uda powędrowała do ciepłej i gładkiej erekcji ― Hannibal objął ją palcami, poruszając nimi w górę i w dół w rytmie odpowiadającemu uderzeniom języka ― uśmiechnął się przebiegle prosto w pieszczoną dziurkę, nagrodzony serią jeszcze dobitniejszych okrzyków przyjemności; uwielbiał, gdy Will dobrowolnie pozbywał się swych fortów, pozwalając sobie już tylko czuć, czuć, czuć.
Zapomniał jedynie o tym, że nie byli jedynymi osobami przebywającymi w drewnianym domu (ściany mogły być grube, ale czy szczelne?) i pewna osoba mogła usłyszeć każdy z soczystych jęków, przyciskając do ściany swą szczupłą dłoń i przeklinając głośno wszystkie żywe i umarłe bóstwa.


Koss Moss - 2018-01-07, 05:06

           Will kochał, gdy Hannibal mu to robił. Gdy zmuszał go do przybierania tak otwartych, nieprzyzwoitych póz, i gdy sięgał po najintymniejsze, najbardziej wstydliwe sfery ciała Willa.
Chłopiec zachłysnął się powietrzem, przeciągając paznokciami po śliskich kafelkach, jakby próbował znaleźć na nich jakiś punkt zaczepienia, żeby się nie osunąć.
Jego wejście zwarło się ciasno, i pośladki też by się zwarły, gdyby Hannibal mocno ich nie przytrzymał. Młodzieniec odwrócił się przez ramię, oddychając nie tylko płytko, ale i głośno; w każdym oddechu pobrzmiewało drżące westchnienie, błaganie.
  ― Hannibal, ty… zepsut-tyyaaach…!
Ciemne loki zatańczyły wokół odrzuconej gwałtownie głowy, a krople wilgoci wzleciały w powietrze, tworząc przez chwilę w przestrzeni coś na kształt wodnego pióropusza.
Jakże pochlebiało mu to, że największy smakosz świata, człowiek o tak szlachetnym podniebieniu rozsmakował się do tego stopnia właśnie w nim; że ktoś taki jak Hannibal uwielbiał do tego stopnia zatapiać język w jego wnętrzu, że robił to przy każdej, każdej możliwej okazji, nigdy nie każąc Willowi o to prosić.
Ale nie, to nie było to, o czym Will myślał w tamtej chwili. W tamtej chwili myśli Willa rozbiły się na tysiące, miliony, miliardy kawałków, jak krople wody po zderzeniu z twardą powierzchnią wanny i kafelków, jak mury jego fortów, w których próbował się chować przed Hannibalem Lecterem, osobą najbliższą mu na świecie.
  ― Aacch ― jęknął drżąco, czując, jak jego mięśnie robią coś, nad czym kompletnie nie panował, ale nad czym Hannibal zdawał się panować, ponieważ od razu skorzystał z okazji, żeby wśliznąć się do środka.
Paznokcie Willa znów prześliznęły się po kafelkach; w końcu z trudem złapał się stalowego wieszaka na ręczniki.
  ― Nng-ggh…
Will przycisnął pięść do ust, kiedy inna pięść, większa, zamknęła się na jego spragnionej pieszczot ptaszynie.
Och, teraz to on był na skraju wytrzymałości. Sytuacja tak szybko uległa diametralnej zmianie. Jeszcze przed chwilą to Hannibal dyszał ciężko, walcząc z własnym organizmem, ze skurczami mięśni, tak, Will czuł to wszystko swoim językiem, swoimi policzkami, a teraz on… on sam przeżywał dokładnie, dokładnie to samo, i modlił się, modlił do wszelkich znanych sobie bóstw, żeby dłoń Hannibala nie sunęła tak szybko, żeby język… żeby język nie…
Szarpnął się niekontrolowanie. Okrzyk, który wyrwał się z jego ust, tym razem prawdopodobnie był słyszany w całym domu. Nie potrafił nad tym zapanować, a to tylko… tylko język, Will, język i jego dłoń.
Sięgnął drżącą dłonią do tyłu i wplótł palce w mokre włosy Hannibala. Przyciskając policzek do lodowatych kafelków, przycisnął także jego twarz do swoich intymności. Zmusił Hannibala do werżnięcia się głębiej, do sięgnięcia tak… nieprzyzwoicie… wulgarnie… daleko w głąb jego ciała, jakby chciał sięgnąć… samego serca.
Ale już sięgnął.
Will zakwilił słabo i błagalnie. Równie błagalny był gest, którym zatrzymał dłoń Hannibala na pulsującej niespokojnie męskości. W podobny sposób pulsowało całe jego ciało, pulsowała krew w żyłach, pulsował szum w uszach, a w szczególności owinięty ciasno wokół długiego, wrażliwego języka krąg mięśni.
  ― Proszę… ― wyszeptał słabo Will. Od nadmiaru wrażeń kręciło mu się w głowie. Było tak gorąco. Jego zmysły śpiewały, adrenalina buzowała w każdym nerwie, och, bo ilość dopaminy w mózgu była tak przytłaczająca, że Will nie poczułby wbijanego w brzuch ostrza, ale poczułby, poczułby bardzo, gdyby Hannibal cofnął swój cudowny, najwspanialszy na świecie, najzwinniejszy na świecie język. Równie dobrze mógłby być pod wpływem narkotyków. Ale nie był. Był pewien, że niczego nie spożył, dopilnował tego. ― Zemdleję… ― sapnął bezradnie i zacisnął nerwowo dłoń na dłoni Hannibala, i razem ściskali delikatną, pulsującą konwulsyjnie ptaszynę.
Will popatrzył półprzytomnie przez ramię; opierał się o kafelki tak, że deformowały mu policzek. Hannibal cofnął powoli głowę… oderwał się z mlaśnięciem, które było wstydliwe, wulgarne, nieprzyzwoite do granic. Uśmiechnął się. Łagodnie. Will znał ten uśmiech. Jęknął słabo na jego widok.
Zdawało mu się, że trwało to wieczność. Patrzył, jak mężczyzna powoli ociera policzek z wilgoci, jak nieśpiesznie, lubieżnie oblizuje wargi. Nagle poczuł pustkę, straszną pustkę, dwie pustki. Nie było już języka w jego dziurce. Nie było dłoni na jego ptaszynie. Dłoń była… między jego łopatkami. Naparła na niego, zmuszając, by na nowo wypchnął biodra, bo te instynktownie podążyły za dłonią, która jeszcze przed chwilą oferowała mu swój ciasny tunel. I… Will nie zdążył tego zarejestrować. Nagle całe jego ciało, niezależnie od jego woli, wygięło się w potężny łuk, tak, że Hannibal musiał go mocno przytrzymać, aby nie przewrócił się, nie zrobił sobie krzywdy.
Nie był pewien, ile palców znalazło się w jego wnętrzu. Na pewno więcej niż jeden. Nawet już nie patrzył. Znów przyciskał policzek do kafelków, które nie były już zimne. Ogrzała je para z jego ust, ogrzała para kąpieli.
Nie mógł wytrzymać. Wypchnął biodra na powrót ku palcom. Pokazał Hannibalowi wszystko, co miał. Uwiesił się na konstrukcji wieszaka, rozstawiając szerzej nogi. Nie znalazłby słów, którymi mógłby opisać, jak bardzo było to przyjemne.
Jak bardzo podobało mu się, gdy ktoś go rżnął. W ten mały, ciasny tunel. Nigdy nie pomyślałby, że… że…
On był lekarzem, przemknęło mu przez myśl, był lekarzem i prawdopodobnie właśnie dlatego wiedział dokładnie, gdzie uderzyć, by Will został uderzony.
Fala rozkoszy zalała zupełnie bezbronne, drobne ciało, biorąc młodzieńca z zaskoczenia. Płomienie trawiły go bezlitośnie. Pożar zaczął się w podbrzuszu i skumulował tam, i stamtąd rozchodził po całym ciele, całym, calutkim, czuł to nawet w palcach, które poczęły drżeć niekontrolowanie i będą jeszcze przez kilka minut po całej tej burzy.
Najwspanialsze. Uczucie. Na świecie.
Will zakrztusił się, tracąc dech. Przed oczami migały mu tysiące kolorów w tysiącach kształtów, które przemykały zbyt szybko, aby mógł je rozróżnić.
Ale był wśród nich jeden kształt, niemożliwy do pomylenia z żadnym innym.
  ― Hannibal ― jęknął wyczerpany i osunął się na nogach jak z waty na samo dno zbiornika. Natychmiast odwrócił się do Hannibala i zwiotczały przylgnął do jego ciała, do jego warg. Bez chwili wytchnienia, bez ułamka sekundy namysłu sięgnął pod wodę i objął czule duży, naprężony organ. Zassał się na szlachetnych wargach Lectera, sunąc palcami po całej długości jego penisa.
  ― Powiedz ― sapnął, nie mając siły doprecyzować, ale wiedział, on… wiedział.
Hannibal wpatrywał się w niego intensywnie. Jego oczy były roziskrzone. Wydawał się zachwycony, oczarowany, urzeczony pięknem swego kochanka, jego stanem.
Przez chwilę milczał, więc Will trącał jego wargi swoimi, i masował pod wodą nabite jądra, i dociskał nadgarstkiem gruby trzon do owłosionego podbrzusza; drugą zaś ręką najpierw chaotycznie pieścił włosy na piersi mężczyzny, a potem jego czuprynę, kark, potylicę, momentami ciągnąc ciemne kosmyki za mocno, bo jego rozedrganym palcom wciąż brakowało spokoju i wyczucia.
Oddech Hannibala był ochrypły, głośny. Mężczyzna nadal milczał, więc zniecierpliwiony Will przesunął się, uniósł na udach. Objął go kolanami i przysiadł na nim miękko.
  ― Powiedz coś wulgarnego, tatusiu ― szepnął na bezdechu, przyciskając spocone czoło do czoła Hannibala i patrząc mu głęboko w oczy.


H.K.M. - 2018-01-07, 06:00

           Moc, która pozwalała mu na wyciąganie z Willa Grahama jego prawdziwego oblicza, za którym stała prawdziwa, dzika i nieokiełznana bestia, była czystym błogosławieństwem.
Możliwość ujrzenia go takim (spoconym, rozgrzanym ze źrenicami rozciągniętymi na niemalże całą powierzchnię tęczówki), możliwość sprawienia go, by taki się stał...
Dyszał ciężko, a bestia siadała mu wolno na kolanach, spoglądając na niego zza gęstej kurtyny pozlepianych wilgocią rzęs. Hannibal mimowolnie zauważył, że na zarumienionych policzkach nie było nawet grama zarostu, ani jednego włoska ― jego drogi chłopiec był tak piękny, tak... gładki...
Jego erekcja zadrżała wyraźnie, a pierś zafalowała gwałtownie, gdy szczupłe ciało przycisnęło się do jego ramion, ud i piersi ― Will był teraz tak blisko, że między ich torsy nie dałoby się wetknąć zapałki, Hannibal był tego pewien.
― Powiedz coś wulgarnego, tatusiu ― szept bestii owionął jego wargi swym niezduszonym gorącem; ciemne oczy otworzyły się szerzej, tak samo jak uczyniły opuchnięte od pocałunków i pieszczot wargi. Hannibal... Był w szoku, nie mógł uwierzyć w to, co usłyszał.
Nie zmieniało to faktu, że choć w pewien sposób znajdował się na granicy oburzenia wulgarnością i bezpośrednim słownictwem swego chłopca, reakcja jego ciała (ilość wypływającego gwałtownie nasienia, bolesny skurcz jąder i ciche, przegrane "o-och") uświadomiła mu, że przekraczanie granic, szczególnie w takim momencie, działało na niego bardziej, niż mógł przypuszczać.
Tatusiu ― to słowo, teoretycznie zupełnie niewinne i niepozorne, a jednak posiadające ogromną, niszczycielską moc, odbijało się echem w jego wzburzonym przez pożądanie umyśle, posyłając skurcze przyjemności wprost do wypiętych bezwstydnie lędźwi. Ile razy zastanawiał się, jak głęboko sięgała jego relacja z Willem Grahamem? Ile razy przyłapywał się nad tym, że rozmyślał o tym, jakby to było, gdyby to właśnie on był jego bratem, lub... Synem?
Och, to było chore, absolutnie niesmaczne i przepiękne. Idealne.
― Jak bardzo będę wulgarny ― wysapał niewyraźnie, walcząc z wyschniętymi, spragnionymi wilgoci wargami ― jeżeli powiem ci, że wszystko, czego... teraz pragnę... ― uniósł się nieco, chwytając za wątłe nadgarstki, by złączyć je za maltretowanymi jeszcze przed chwilą, niemożliwie zgrabnymi pośladkami; by przytrzymać je, skrępowane w miejscu, potrzebował tylko jednej dłoni.
― To unieść cię w górę... ― zmusił, by smukłe uda wsparły się na kolanach, dzięki czemu mógł nakierować czubek przyrodzenia w górę, by znalazł się w idealnej pozycji. ― Opuścić w dół, prosto na niego ― czubek męskości naparł na ciasne, drgające wciąż po spełnieniu wnętrze, rozpychając je bezczelnie ― i zerżnąć tak mocno... ― urwał, wciągając z sykiem powietrze; uczucie obejmującej jego trzon ciasnoty, było tak wszechogarniające, że uderzyło mu prosto do głowy ― kad vienintelis dalykas, kurį galėsite padaryti, yra išmesti savo ka...
Nie dokończył, nie potrafił, nie pamiętał już nawet, co takiego mówił ― potrafił już tylko przyśpieszyć, ciągnąc okrutnie za przytrzymywane nadgarstki, tak, że biedny chłopiec wygiął się w piękny łuk, opierając spocone czoło na jego własnym rozedrganym obliczu.
Hannibal pieprzył ciasny tyłek, uderzając w niego tak mocno, że jego ciężkie, napięte do granic możliwości jądra uderzały z każdym pchnięciem o wyeksponowane znów (niestety nie w stronę jego oczu, ale mógł przeboleć tę stratę wobec płynących z tego korzyści, naprawdę mógł to zrobić) pośladki, sprzedając im w ten sposób wcale lekkie klapsy.
Zajęczał bezwiednie (choć może przypominało to bardziej warknięcie, zupełnie tego nie kontrolował), ciągnąc naprężone ramiona jeszcze mocniej ― Will zajęczał piskliwie w geście protestu, ale Hannibal nie potrafił się z tym liczyć, nie w takiej chwili, kiedy znajdował się o krok od spełnienia.
― Toks subtilus... ― wyjęczał mu wprost w rozchylone od ciągłego krzyku wargi. Przesunął po nich językiem, zmieniając kąt pchnięć na taki, który pozwalał mu na zabójczo dokładną penetrację; teraz wyczuwał każdy skurcz, każdy oddech i jęk swego kochanka całą, pulsującą długością gorącego...
― Ir stora ― czy to on wypowiadał te słowa? Naprawdę, to był on? Nie wiedział, miał tylko przeczucie, że... Zaraz, czy to na pewno był angielski? Czy właśnie...
Nie zdążył dokończyć ― choć może uczynił to w innym tego słowa znaczeniu ― muskularne ciało wygięło się nagle, stopy naparły na brzegi wanny, a dłonie (puszczając więzione nadgarstki i tarmoszony pośladek) pomknęły na jej brzegi, zaciskając się na nich z całych sił, do bieli kostek.
Przyjemność uderzyła nie tylko w lędźwie i rozgrzanego penisa, ale i w samo centrum jego umysłu ― Hannibal poczuł ją, rozlewającą się w skroniach, pod oczami, w uszach i wypełnionych niezrozumiałym potokiem słów ustach ― wyginał się tak i drżał, z głową odrzuconą mocno do tyłu, z powiekami zaciśniętymi tak mocno, że zaczynały mu drżeć i...
Bezkres bieli mieszała się z czernią i czerwienią, jego pierś unosiła się tak szybko, nie wiedział nawet, czy wciąż jeszcze oddychał ― trwał w takiej pozycji i w takim też stanie przez wiele chwil, zanim udało mu się wyczuć na swojej piersi znajomy ciężar. Gładki policzek otarł się o jego szyję ― odgłos wciąganego gwałtownie i mocno oddechu, uświadomił go, że był właśnie bezwstydnie obwąchiwany.
― Kocham twój zapach, tatusiu ― usłyszał wyuzdane wyznanie, wypowiedziane zaskakująco niskim, ochrypłym głosem. To właśnie wtedy uchylił powieki, spoglądając na młode oblicze bez cienia zażenowania. Nie miał jednak sił, by utrzymywać swą głowę dłużej, niż te parę sekund ― pozwolił, by opadła z powrotem i skupił się na tym, by jakoś się pozbierać, ocknąć z tego cudownego snu.
Ciszę przesycał już tylko odgłos ich wymęczonych oddechów ― Hannibal zdał sobie sprawę (nie bez pewnego rodzaju zawstydzenia), że jeszcze chwile każdy swój wdech i wydech akcentował ciężkim jękiem. Pokręcił głową, uderzony tym, jak bardzo... Znowu się odsłonił. Jak szalenie znów ich poniosła niezmierzona i zdradliwa moc pożądania.
― Poleżmy tak jeszcze chwilę ― zaproponował, wykrzywiając wargi w nieco zakłopotanym uśmiechu. ― Potrzebuję dojść... do siebie.
Młodzieniec skinął głową, wplątując swoje szczupłe palce w gęste owłosienie jego klatki piersiowej.
― Już za dużo dla ciebie? ― Miękki śmiech (najpiękniejszy na świecie) uświadomił mu, że absurdalne słowa były jedynie żartem; zaczepnym, choć na swój sposób chłopięco niewinnym.
― Och, Will ― tym razem Hannibal brzmiał tak, jakby próbował nieudolnie upomnieć swego drogiego przyjaciela o dobre zachowanie. ― Muszę ci wyznać, że twoje dzisiejsze słownictwo było wyjątkowo niepoprawne ― oparł policzek o wilgotną głowę, pieszcząc szorstką skórę miękkimi lokami. ― Graniczyło wręcz z absolutnym brakiem wychowania i rozsądku.
Osunął się nieco niżej w wodę, pozwalając by jej ciepło otuliło ich po samą szyję. Cisza pieściła jego uszy, a zmęczenie drażniło przyjemnie drżące mięśnie.
― Musimy to koniecznie powtórzyć ― dodał nieco ciszej, uśmiechając się ukradkowo.


Koss Moss - 2018-01-07, 19:28

           Hannibal był mu bratem i był mu ojcem. Will nigdy nie miał prawdziwej rodziny. To Lecter mu ją dał.
Dał mu wszystko, czego Willowi brakowało. Swoją obsesyjną, ale miłość, toksyczne, ale przywiązanie, bezwzględne zainteresowanie każdym aspektem jego życia. Uczył go, wprowadził w inny świat, pokazał, czym jest euforia.
Nikt nie był Willa tak ciekaw jak Hannibal. Nikt nie dostrzegł w nim tego, co Hannibal. Nikt się nim tak nie zafascynował. Dla nikogo nie był niezastąpiony.
Dziś Will wiedział, że nawet śliczny i szlachetnie urodzony gówniarz nie jest w stanie rozbić ich rodziny.
Rano Hannibal przyszedł go obudzić, zupełnie jak dawniej. Will uśmiechnął się ospale, obracając się w miękkiej pościeli. Był strasznie obolały, naznaczony, ale czuł się wspaniale.
Zmierzył z góry na dół doskonałą sylwetkę Lectera, na dłużej zatrzymując wzrok na ustach, a potem na krawacie.
  ― Zaraz zejdę ― obiecał.
Na myśl o konfrontacji z Amaurym mimo wszystko poczuł cień skrępowania. Miał przeczucie, że… wczoraj… byli dość głośni, a Will, cóż, Will naprawdę nie lubił dzielić się ze światem tym, co robili czasem z Hannibalem. Nie lubił, gdy widział w spojrzeniach innych to ciche rozbawienie. Nie lubił, gdy wyobrażali ich sobie razem w intymnych sytuacjach, po prostu nie chciał, aby ktokolwiek miał dostęp do tak intymnych części jego życia.
Wstydził się ich. Były zarezerwowane tylko dla niego i dla Hannibala.
Z którym tworzył jedność.
           Amaury nie dał po sobie niczego poznać, gdy Will zszedł na dół i zawitał w kuchni. Młody Du Maurier stał u boku Hannibala i pomagał mu w wykańczaniu posiłku. Will stanął w drzwiach i przesunął spojrzeniem po plecach swojego… męża. Po jego pośladkach. Dzieciak naprawdę go nie interesował.
  ― Wypuszczałeś Viggo, Hannibal? ― zapytał cicho. ― Jestem prawie pewien, że wszedł wczoraj do domu, ale nigdzie go nie ma.
  ― Zdaje mi się, że wszedł za nami do salonu, ale nie mam pewności. Rozpraszały mnie pewne… inne czynności ― odpowiedział Hannibal, prostując się z trzema talerzami z gorącym posiłkiem spoczywającymi na przegubie.
Will przeniósł spojrzenie na Amaury’ego.
  ― A ty?
Amaury uniósł delikatnie brwi.
  ― Chodzi o tego pieska? Nie widziałem go.
Will sapnął i gwałtownie wyszedł z kuchni. Otworzył na oścież drzwi tarasu. Rozejrzał się dokoła. Viggo nigdy się za bardzo nie oddalał. Był towarzyskim psem. Potrzebował towarzystwa ludzi.
  ― Viggo? ― rzucił podniesionym, zaniepokojonym głosem i zagwizdał. ― Viggo!
Ale pies nie zareagował. Przepadł jak kamień w wodę. I Will… Will był niemal pewien, że wie, kto za tym stoi.
Nasunął niedbale buty i wyszedł na zewnątrz, żeby poszukać zwierzęcia.
Amaury widział przez okno, jak Will chodzi po okolicy, nerwowo przeczesując włosy, i wydaje się coraz bardziej nerwowy, coraz bardziej spanikowany. Spojrzał na Hannibala Lectera bez uśmiechu.
  ― Często znika? ― zapytał z łagodną troską.
Hannibal zajął się przygotowywaniem kawy. Wydawał się zamyślony. Przez chwilę spoglądał przez okno na Willa, a potem odwrócił się o Amaury’ego.
  ― Viggo nie odstępuje swego pana na dłużej, niż jest to konieczne ― odrzekł, a potem, kiedy Will wciąż nie wyglądał, jakby miał zamiar wrócić do domu, minął młodzieńca i wyszedł do ogrodu.
Na dźwięk cichych kroków Will odwrócił się gwałtownie z przestraszoną miną. Potem zacisnął drżące wargi i dłonie w pięści.
  ― To on ― wydusił. ― Ten chłopak zrobił mu krzywdę.
  ― Skąd to przypuszczenie? ― Hannibal uśmiechnął się prawie czule, chcąc nieco załagodzić napiętą sytuację. ― Nie mamy przecież powodów, by się wzajemnie oskarżać.
Will nabrał powietrza. Chciał chyba coś odpowiedzieć, ale wtedy ponad ramieniem Lectera zobaczył na werandzie Amaury’ego.
  ― Czy mogę jakoś pomóc? ― zapytał uprzejmie chłopiec.
Will oplótł się ramionami, poranek był dziś zaskakująco chłodny.
  ― Oczywiście ― powiedział cicho, krzywiąc się. ― Smacznego.
To rzekłszy, młodzieniec odwrócił się i ruszył w stronę linii lasu; wydawało mu się, że właśnie tam, wśród gęstwiny, najprędzej mógłby znaleźć Viggo lub to, co z niego zostało. Byłoby to pierwsze miejsce, w którym sam chciałby ukryć zwłoki, gdyby nie mógł tego zrobić na posesji.
           Hannibal odwrócił się i wręczył Amaury’emu ściereczkę, którą przez cały czas trzymał w dłoniach.
  ― Wybacz, ale lepiej będzie, jeżeli pomogę mojemu mężowi w poszukiwaniach ― powiedział, a gdy Amaury pokiwał głową, ruszył szybkim krokiem za Willem.
Młodzieniec był przejęty i niemal przekonany, że nie znajdą Viggo żywego.
  ― Był już stary ― westchnął, starając się nie unosić. ― I tak nie zostałoby mu wiele lat, Hannibal, ale ten chłopak odebrał mu nawet je.
Lecter objął go w pasie, prowadząc w stronę zbliżającej się linii lasu. Amaury odprowadził ich wzrokiem, jeszcze przez chwilę stojąc na tarasie, a potem wrócił do wnętrza domu.
           Poszukiwania nie przyniosły rezultatu. Dwie godziny nawoływania później Will był zrozpaczony. Przysiadł na jednym pniu, schował twarz w dłoniach i potrząsnął głową.
  ― Dlaczego pozwoliłeś mu tu zostać? ― wydusił; kiedy sytuacja jest krytyczna, a nerwy napięte, ludzie często próbują obarczać winą osoby z otoczenia, aby samemu nie czuć się winnymi. ― Gdybyś odprawił i ją, i jego, Hannibal, nic by się nie stało, ale ty chciałeś się bawić i to, że Viggo zginął…
Urwał, nie dokończył. To było za dużo. Musiał zdawać sobie sprawę z tego, że Hannibal nie mógł przewidzieć wszystkiego.
Sam powinien był upewnić się, że Viggo znajdzie się w bezpiecznym miejscu, ale wczoraj… wybrał coś innego.
Twarz Hannibala była kamienna, gdy wyciągnął rękę.
  ― Czas wracać, Will. Nie możemy przeciągać tego w nieskończoność. Lepiej będzie, jeżeli wrócimy do domu i zastanowimy się nad innym planem działania ― powiedział.
Will podniósł na niego zmęczony, smutny wzrok. Rozpoznał na twarzy Lectera ten profesjonalny wyraz. Rozpoznał wystudiowaną nutę w głosie. Hannibal znów traktował go jak pacjenta z problemami. Zwracał się do niego w taki sposób, że trudno było nie ulec perswazji; takim tonem, że trudno było nie zaufać.
Był tego świadom, ale to nie miało teraz znaczenia.
Pociągnął nosem, chwycił dużą dłoń i pozwolił się zawieść z powrotem do domu.
Ku ich zdziwieniu, gdy tylko wstąpili na schody prowadzące do drzwi, ze środka rozległo się donośne, radosne szczekanie.
Will gwałtownie otworzył drzwi i padł na kolana, żeby szczęśliwy kundel mógł zacząć lizać go śmierdzącym językiem po twarzy; to musiało być dla Hannibala obrzydliwe.
  ― Viggo ― wydusił Will. ― Gdzie ty byłeś? Mój mały. ― Odwrócił się do Lectera i spojrzał bez zrozumienia na jego poważne oblicze.
Z salonu, z którego dobiegały ich dźwięki gramofonu, wyłonił się Amaury. Wsmarowywał właśnie w swoje szczupłe ramiona jakiś kwiatowy olejek.
  ― Och, panie Lecter. Kiedy wyszliście, usłyszałem stłumione szczekanie. Okazało się, że ten biedny pies spędził noc w piwnicy. Okienko było otwarte. Musiał wejść do środka z dworu ― wyjaśnił poważnie, patrząc na Hannibala, ale jego uwagę przykuły nerwowe ruchy Willa. Młody mąż pana Lectera patrzył w kierunku ciemnej szczeliny drzwi piwnicy, jakby kogoś tam widział. ― Przepraszam, co się dzieje?


H.K.M. - 2018-01-11, 04:25

           Pogoda dopisywała jak nigdy wcześniej, ukazując im uroki zielonej Szkocji w jej pełnej krasie ― wędrując przez las, Hannibal rozmyślał o jej nieposkromionym pięknie, odnajdując zwiastuny gorącego lata w ciężkich, lepkich pąkach kwiatów, w przejmująco jaskrawej barwie listowia, w słodkim zapachu , które niósł każdy podmuch wiatru.
Niestety nie miał sposobności, aby opowiedzieć o swoich spostrzeżeniach swemu towarzyszowi ― przedzierając się między grubymi pniami i zaczepiającymi się o rękawy krzewami, ledwo nadążał za jego chaotycznym, przepełnionym rozpaczą tempem. Słyszał trzask pojedynczych gałązek, pękających pod podeszwami sportowego obuwia, wyczuwał kłębiący się wokół szczupłej sylwetki specyficzny zapach nerwowości.
Nie wierzył w to, że za zniknięciem Viggo stał Amaury ― młodzieniec miał naprawdę wiele powodów, by nie darzyć jego narzeczonego zbyt wielką sympatią, ale w gamie dobrego wychowania nie leżało coś tak prymitywnego i pozbawionego klasy, jak zabijanie niewinnych zwierząt.
Czworonóg Willa był nie tylko stary, ale i pozbawiony lwiej części zmysłów wzroku i słuchu ― zabicie go byłoby czymś niegodnym szanującego się człowieka... Byłby to jedynie pełen żałosnej desperacji akt czystej głupoty. Młody du Maurier pilnował się w towarzystwie Hannibala na każdym kroku, nie pozwalał sobie w jego towarzystwie na choćby i wypowiedzenie czegoś niemądrego, cóż dopiero można było powiedzieć o dokonaniu...
Słowa jego drogiego (kochanka, przyjaciela; ich relacja wciąż nie przybrała określonej formy, choć zdawało im się to coraz mocniej wadzić) Willa, przepełnione były niemożliwym do ukrycia jadem, strachem i żalem ― doktor Lecter wysłuchał ich z fachową uprzejmością i rezerwą, a później swoim starym zwyczajem, zaproponował rozwiązanie problemu, które w żaden sposób nie będzie zahaczało o drażliwy temat ― nie potrafił się na niego gniewać w momencie, gdy widział na jego obliczu tyle przykrych do zniesienia emocji.
Wiedział, że będzie musiał zrobić wszystko, co znajdowało się w jego mocy, by odnaleźć nieszczęsną zgubę zrozpaczonego młodzieńca ― jakkolwiek zniknięcie Viggo nie było mu po drodze, brak jego cuchnącej brudem i błotem obecności, oznaczał kolejne dni przepełnione pozbawioną życia obecności Willa, a... Cóż, Hannibal był pewien, że nie zniósłby tego po raz kolejny, nie w tak krótkim czasie po ostatnim epizodzie.
W drodze powrotnej obserwował jego szczupłe plecy, obejmował spojrzeniem ciemne loki i zarys zgrabnych pośladków, rysujących się swymi kuszącymi wypukłościami pod materiałem spodni ― wciąż nie potrafił uwierzyć, że wszystkie te mięśnie, ścięgna i oplatająca je gładka skóra, należały do niego. Czasem przyłapywał się nawet na niezrozumiałym uczuciu ekscytacji i szczęścia, które wypełniało go wówczas, gdy pozwalał sobie przyglądać się swemu towarzyszowi ― szczęście porównywalne do krótkotrwałej euforii, która ogarniała go za każdym razem kiedy mógł zaobserwować ostatnie iskry życia, przetaczające się wolno pod półprzymkniętymi powiekami, by pozostawić na źrenicach martwą, pozbawioną rozumienia powłokę.
Czy mógł porównać miłość do morderstwa? Czy to, co czuł, gdy mordował, mogło być miłością? A może odwrotnie, czy kochając Willa Grahama, nie dopuszczał się jednocześnie morderstwa?
Kogo mordował, trzymając w ramionach szczupłe, drżące ciało? Czyje życie wypalało się z każdą sekundą, kiedy ich wargi łączyły się w dzikim, pełnym pasji zwarciu, a dłonie, one...
Błękitne oczy zatrzymały się na nim przez chwilę; Hannibal walczył z niezrozumiałym wrażeniem, które mówiło mu, że ów błękit zagłębiał się nie tylko w jego obliczu, ale i znacznie dalej, pod warstwy skóry, kości, do samego wnętrza, do skomplikowanego mechanizmu umysłu i myśli, gdzie wszystko przestawało być jedynie domysłami, a stawało się oczywistością.
Zaraz potem uświadamiał sobie, że nikt, poza nim samym, nie umiał tam dotrzeć przez wiele lat ― oznaczało to jedynie, że dopóki sam sobie tego nie zażyczy, był bezpieczny, a błękitne spojrzenie (jakkolwiek przenikliwe), pozostawało ślepe na sączące się w jego głowie słowa.
I w takich momentach Hannibal Lecter był niemożliwie wdzięczny losowi, przypadkowi, szczęściu ― wiedział bowiem, że niektóre myśli nie powinny opuścić bram jego własnego umysłu. Nigdy.
           Zagadka zaginięcia Viggo została rozwiązana prędzej, niż się tego spodziewał ― zdążyli zaledwie dotrzeć do bram posiadłości, gdy już z daleka rozlegało się radosne poszczekiwanie. I wszystko potoczyło się dokładnie tak, jak spodziewał się tego Hannibal ― czworonóg rzucił się w kierunku właściciela, ocierając się o niego pełną powierzchnią kudłatego ciała, Will cieszył się jego obecnością w pozbawiony ogłady, infantylny (i niezwykle urokliwy) sposób, nie zwracając uwagi na wyłaniającego się z salonu Amaury'ego, który zaczął opowiadać o tym, w jak niepozorny sposób odnalazła się włochata zguba, by wreszcie...
Nie, jednak nie wszystko poszło zgodnie z zaprojektowaną przez umysł Hannibala wizją... Wszystko popsuło jedno spojrzenie, rzucone w piwniczne drzwi z dobrze mu znaną nutą strachu i rozkojarzenia ― Will znów widział rzeczy, a kiedy to się działo, w niekrótkim czasie następowały tego konsekwencje.
Obrazy, które ukazywały się w jego drogiemu towarzyszowi, stanowiły sobą dla niego niewytłumaczalną zagadkę ― to chyba właśnie one były jedną z rzeczy, które nie pozwalały mu tak po prostu na zrezygnowanie z ich niebezpiecznej (dla obojga) relacji, która kazała mu ją pielęgnować, wbrew wszystkiemu co święte i rozsądne ― wizje Willa Grahama, mimo swej złożoności i ciężko dostępnej symboliki, nigdy nie mijały się z prawdą; jeśli więc widział jelenia, musiał dostrzegać ślad obecności Hannibala. Kiedy ściany spływały krwią, gdzieś nieopodal rozgrywało się przestępstwo; jeśli szczupłe dłonie zaciskały się na czyimś gardle, to tylko i wyłącznie w idealnie odwzorowany sposób, w który robił to prawdziwy morderca.
― Wróćmy do jadalni ― zaproponował roztropnie, podchodząc do klęczącego na podłodze młodzieńca; uchwycił go delikatnie za ramię i podciągnął w górę, dając subtelnie do zrozumienia, że dalsze wpatrywanie się w koszmarne twory nie miało żadnego sensu. Skinął głową na Viggo, który posłusznie poczłapał na swoje posłanie, obijając się przy tym o każdą napotkaną ścianę.
Szczupła dłoń uniosła się wolno, by ułożyć się delikatnie na jego piersi ― Hannibal pochylił się niżej, spoglądając w oczy kochanka ― ich błękit pociemniał wyraźnie, zastąpiony czymś nieokreślonym.
― Mam halucynacje ― usłyszał przy swoim uchu; był pewien, że Amaury mógł dosłyszeć słowa Willa z niemalże taką samą dokładnością, ale nie miał temu nic przeciwko: Will doświadczał swych wizji tak często, że nie było sensu ich przed kimkolwiek ukrywać.
― Nie warto sobie nimi teraz zaprzątać głowy ― wymruczał łagodnie, prowadząc rozkojarzonego młodzieńca do stołu. Sięgnął po szklankę i nalał do niej starannie przefiltrowanej wody, przesuwając ją zwinnie po powierzchni stołu. ― Napij się wody i oczyść swoje myśli, a ja postaram się podgrzać nam śniadanie. Choć wobec zaistniałej pory ― westchnął, zerkając na zegarek ― odpowiedniejszym byłoby chyba wziąć się za obiad.


Koss Moss - 2018-01-12, 00:07

           Ich relacja była naprawdę dziwna. Amaury nie potrafił tego rozgryźć. Will miał jakieś problemy psychiczne, zachowywał się w sposób zupełnie nieprzewidywalny. Cedził groźby, by po chwili paść na kolana i mówić czułym głosem do starego psa. Zabijał z zimną krwią chłopców w Edynburgu, wracał i wydawał się kruchy jak przepiórka, którą mieli ostatnio na talerzu.
Domyślił się, że doktora Lectera w jakiś sposób musi ekscytować niemożność przewidzenia jego następnego ruchu, jednak chyba kryło się w tym coś jeszcze.
Pożądanie, oczywiście. Hannibal dziesiątki razy dziennie wodził spojrzeniem za jego pośladkami i było to wyjątkowo ewidentne.
Ale nie to. Nie tylko to.
Posadzony przy stole Will siedział przez chwilę w bezruchu, oddychając jakoś ciężko i chrapliwie, potem zaś wzdrygnął się, wydał z siebie stłumiony dźwięk i zaczął się trząść.
  ― Will? ― rzucił niepewnie i podszedł do niego pośpiesznie. ― Panie Lecter, on ma jakiś atak.
Will nie słyszał jego słów, widział tylko spod półprzymkniętych powiek jego niewyraźną twarz z niemożliwym do odczytania wyrazem.
Hannibal odwrócił się od kuchni i podszedł do nich szybkim krokiem. Schylił się i sprawnym gestem rozpiął pasek młodzieńca, wyszarpnął go ze szlufek i wsunął mu do ust. Potem ujął twarz kochanka, by zajrzeć mu w oczy, upewnić się, że nie ma z nim kontaktu.
  ― Zostań z nim chwilę, Amaury ― polecił chłopakowi, a ten pokiwał niespokojnie głową i przytrzymał mocniej twarz młodego mężczyzny.
Hannibal wrócił niespełna minutę później ze strzykawką w dłoni. Amaury patrzył, jak wstrzykuje kochankowi jakąś substancję, a potem pewnym gestem przytrzymuje spoconą głowę w pionie aż do chwili, gdy drgawki ustają.
Will przechylił głowę i podążył półprzytomnym wzrokiem za doktorem Lecterem. Wymamrotał coś, ale jego bełkot był wyjątkowo niewyraźny. Patrzył, jak Hannibal i Amaury stają przy kuchennym blacie i rozmawiają o czymś. Amaury kilka razy spojrzał w jego kierunku.
  ― Mmmh… nnn.
Will zamknął oczy i rozluźnił szczękę. Wtedy spomiędzy jego zębów wypadł skórzany pasek i uderzył głucho o jego uda.
O czym rozmawiają, myślał, choć przychodziło mu to z trudem teraz, gdy najchętniej osunąłby się w niebyt. Co znów planują, w czym usiłuje zmanipulować Hannibala ten podły dzieciak.
  ― Rozumiem ― mruknął Amaury i uśmiechnął się blado. To, czego był przed chwilą świadkiem, trochę nim wstrząsnęło. Nieczęsto widuje się takie rzeczy. ― Niektórzy uważają, że halucynacje to jakiegoś rodzaju komunikacja ze światem duchów lub demonów. W jego przypadku, słyszałem, to raczej demony przeszłości niż religijne potwory?
Wziął talerze z podanym przez Lectera posiłkiem i ustawił je na stole, pochylając się przy tym, a wówczas doskonale dopasowane spodnie opięły się na jego pośladkach. Ubierał się z klasą i gdyby ktoś spojrzał na niego i Lectera z boku, powiedziałby, że są doskonałą parą. Oni. A nie Hannibal i ten dziwak, który nie potrafi nawet dobrze dobrać sobie spodni i wybrać koszuli, która nie kojarzy się z farmą, a w obecnej chwili nie kontaktuje ze światem.
Położył delikatnie dłoń na ramieniu doktora, gdy ten się zbliżył.
  ― Przepraszam za moją bezpośredniość. Chciałbym tylko spytać, czy nie zechciałby pan… jeżeli oczywiście pański mąż poczuje się na tyle dobrze, by mógł zostać sam… zapolować ze mną. Bardzo mi na tym zależy.
Hannibal uśmiechnął się, nie do końca skutecznie ukrywając ekscytację.
  ― To zależy ― odrzekł ― czy chcesz polować na zwierzęta małe, czy duże. Każde stworzenie cechuje się innym trybem życia i porą dnia lub nocy, kiedy powinno się na nie polować.
Młodzieniec odwzajemnił uśmiech i zasiadł przy stole. Zerknął krótko na Willa, który wyglądał, jakby zasnął na siedząco.
  ― Zawsze interesowała mnie duża zwierzyna, panie Lecter ― odpowiedział ciepło. ― Taka, której powalenie daje poczucie wszechmocy. ― Sięgnął po widelec i skosztował przygotowanej potrawy. ― Och ― westchnął, dobrze wiedząc, jak Hannibal lubi komplementy. ― Do pańskiej kuchni nie da się przyzwyczaić.
           Jakiś czas później Will ocknął się na kanapie w salonie z psem u swych stóp. Podniósł się do siadu i czule potarmosił rzadką sierść na łbie wiernego zwierzęcia, rozglądając się za Hannibalem, który zawsze był jego pierwszą myślą po przebudzeniu, pierwszą osobą, której wypatrywał.
Nie był pewien, co się stało. Miał bardzo mgliste wspomnienia późnego poranka, czy może wczesnego popołudnia.
W końcu wstał i zaczął go szukać. Nie było go w domu. Nie było ich. Wyszedł z psem do ogrodu i rozejrzał się bezradnie. Potem sprawdził, czy samochody są na miejscu, ale były.
Musieli być blisko, musieli…
Donośny odgłos wystrzału sprawił, że Viggo podkulił ogon i zaszczekał niespokojnie. Will też aż podskoczył.
  ― Viggo! Chodź, Viggo. ― Zaprowadził psa do domu, założył buty (gdy był czymś bardzo zaaferowany lub przejęty, często o nich zapominał) i cienką kurtkę, gdyż dzień nie był już tak upalny jak ostatnie. Podpiął do obroży psa smycz i znów wyprowadził go na zewnątrz.
Ruszył w stronę cichej, jakby nic się przed chwilą nie stało, linii lasu, nasłuchując kolejnych odgłosów polowania. Czuł się dziwnie otumaniony, ale musiał tam iść. Nie mógł pozwolić, by Hannibal spędzał czas z tym toksycznym chłopcem, nie mógł pozwolić im się do siebie zbliżyć.
           Amaury uśmiechnął się łagodnie i opuścił strzelbę. Ranny dzik zakwiczał i próbował uciekać z całym przerażonym stadem, ale nie mógł, nie był już w stanie. Wystrzał był tak głośny, że nawet ptaki poderwały się z drzew. Chłopcu dudniło w uszach. Spojrzał na doktora Lectera z sympatią, wręcz uwielbieniem.
Chwilę temu Hannibal pomógł mu w poprawnym chwyceniu broni. Nakierował odpowiednio lufę i byli tak blisko, że Amaury mógł poczuć tę subtelną nutę doskonałej wody po goleniu…
  ― Panie Lecter, nie spodziewałem się, że moje pierwsze polowanie okaże się owocne ― wyszeptał, nim cicho ruszyli w stronę rannego zwierzęcia.
Kiedy byli już blisko, Hannibal wyciągnął nóż i bez chwili zawahania zakończył jego cierpienie.
  ― Proszę… wybaczyć mi impertynencję, doktorze ― powiedział cicho Amaury, który został nieco z tyłu, nagle jakby onieśmielony. ― Nawet pan nie wie, jak seksownie wygląda pan, gdy odbiera pan życie.


H.K.M. - 2018-01-13, 03:18

           Momentami doktor Lecter, wbrew wszystkiemu, co święte i wszelkim zasadom pisanej i niepisanej etykiety, porównywał swego ukochanego Willa z towarzyszącym mu ostatnio na każdym kroku Amaury'm ― różnice pomiędzy oboma młodzieńcami dawały sobą niezwykle wiele do myślenia. Hannibal pomijał już błahostki takie, jak ubiór, czy sposób mówienia, potrafił też nie oceniać ludzi po ich upodobaniach muzycznych i zainteresowaniach. A jednak, w chwili gdy kształtne wargi czarnowłosego chłopca ułożyły się w specyficzny, trudny do nadinterpretowania uśmiech, by po chwili wysączył się z nich jednoznaczny, pełen uwielbienia komplement, Hannibal nie potrafił nie pomyśleć o tym, że jego drogi Will nigdy nie pozwalał sobie na luksus wyrażania wprost swych odczuć i myśli, i teraz, gdy słyszał coś podobnego, trudno mu było tego nie docenić.
Obrócił głowę, ogarnięty przez zabawne i mocno odrealnione poczucie zwalniającego czasu ― ich spojrzenia zderzyły się ze sobą, gdy młodzieniec zbliżył się wyraźnie, opierając swoje szczupłe ramię o ten sam konar, przy którym on sam opierał zmęczony od długiego naprężania bark.
Słońce zachodziło śmiało za horyzont, barwiąc wszystko ostatnimi smugami złocistego światła ― Hannibal wpatrywał się na moment w jego świetliste refleksy, osiadające swymi ramionami na długich rzęsach chłopca.
Długo nie wykonał żadnego ruchu i nie zakłócał przepełnionej ekscytacją ciszy brzmieniem swego głosu ― odległy trzepot skrzydeł uświadomił go w tym, że minęło zdecydowanie więcej czasu, niż wypadało mu odczekać po usłyszeniu takiego komplementu.
― Obaj stoimy za śmiercią tego zwierzęcia ― uśmiechnął się oszczędnie, uderzony niezaprzeczalnym pięknem skierowanej w jego stronę młodzieńczej twarzy. Nie kryjąc swych intencji, pochylił się nieco, by zniwelować dzielącą ich twarze odległość i zaciągnął się głęboko zapachem drogich perfum, olejków różanych i specyficznym zapachem młodego ciała.
Wiedział, doskonale wiedział o tym, że gdyby tylko chciał, mógłby go mieć nawet teraz, w tej chwili, skąpanego w promieniach zachodzącego słońca, pod starym świerkiem, ze stygnącą strzelbą, ze szczupłymi palcami zaciśniętymi na jej umazanej prochem strzelniczym lufie.
Ale było w tym coś... niewłaściwego ― i choć sam fakt zdrady wydawał się już wystarczająco niewłaściwy, nie chodziło mu absolutnie o ten aspekt, o ten konkretny...
― Hannibalu ― usłyszał przy swym uchu słodki szept; jedna pełnych warg trąciła je niecierpliwie, a smukłe udo wsunęło mu się (jakże wymownie, pomyślał mimowolnie) między jego własne nogi, przesuwając się wyżej i wyżej, aż wreszcie dotknęło...
Szczekanie psa rozległo się z oddali swym zgrzytliwym ujadaniem ― magiczny moment został bezpowrotnie przerwany, gdy Amaury odskoczył od niego gwałtownie, łapiąc się za serce. Popatrzyli na siebie krótko, Hannibal poprawił nieco uwierający krawat i ściągnął wargi, starając pozbyć się z nich nawiedzającej go za każdym razem, gdy ogarniało go poczucie pożądania, sztywności.
Z gęstych krzewów wyłoniło się toporne cielsko Viggo, a za nim, oczywiście, mignął kształt smukłej sylwetki Willa.
― Będę potrzebował pomocy ze związaniem tego dzika ― wymruczał tonem, który sugerował, że dyskusja została im przerwana dokładnie w tym momencie i właściwie nie wydarzyło się nic szczególnego. ― Will, czy to ty? Cieszę się, że czujesz się już lepiej. Może zechciałbyś nam pomóc? Założę się, że tak duży okaz będzie nieco kłopotliwy w transporcie.


Koss Moss - 2018-01-13, 16:59

           Amaury przybrał na twarz uprzejmy uśmiech. Wydawał się taki niewinny, gdy to robił. Gdyby nie doskonały zmysł Willa, młodzieniec nie uwierzyłby w jego okrucieństwo, ono nie szło w parze z tym nieskazitelnym wyglądem i doskonałymi manierami.
Ale czy szło w parze z tym, co prezentował sobą Hannibal?
Obaj potrafili doskonale zwieść ludzi. Tylko Will zawsze wzbudzał podejrzenia. Niemal wszyscy widzieli, że jest niestabilny. Wystarczyło popatrzeć w te rozbiegane oczy. Psychopata, mówili. Nie dziw, że trafił do więzienia za grzechy Lectera.
Teraz łypnął na Amaury’ego i na Hannibala. Nic w ich twarzach nie wskazywało, że do czegoś doszło, i właśnie dlatego Will był pewien, że doszło.
Przytrzymał na smyczy Viggo, który z entuzjazmem chciał wyrwać się w stronę Amaury’ego, nie wiedzieć czemu, ponieważ Amaury nie darzył go wielką sympatią, jedynie politowaniem.
  ― Zostawiłeś mnie ― stwierdził sucho, patrząc na spokojne oblicze Hannibala. Zbliżył się do martwego już dzika i nagle gwałtownie odskoczył, zadzierając głowę.
Nie potrafił nad tym zapanować, czasem to działo się samo. Olbrzymi jeleń o imponującym porożu i sierści czarnej jak krew w księżycowym świetle stał dęba, a potem gwałtownie opadł na przednie kopyta, miażdżąc nimi ranne, kwiczące zwierzę. Stojąc w szkarłatnej miazdze, uniósł łeb i popatrzył ciemnymi oczami w punkt ponad ramieniem Willa.
Will odwrócił się, wiodąc za tym spojrzeniem, i zobaczył Amaury’ego z wyrazem podziwu na tym jego nieskazitelnym, młodziutkim obliczu.
Gałązki pękały pod ciężkimi, matowymi kopytami, kiedy jeleń ciężkimi krokami zmierzał ku młodzieńcowi. Powietrze wypełniły wibracje głębokiego wdechu, gdy zwierzę trąciło wielkim pyskiem delikatną szyję. Amaury wyglądał jak dziecko p­rzy tym potężnym, majestatycznym rogaczu.
  ― Will? ― usłyszał i zamrugał. Amaury stał nadal na swoim miejscu. Obok niego, z wyrazem uprzejmego wyczekiwania na twarzy, był Hannibal. ― Pomożesz nam?
  ― Przecież powiedziałem, że tak ― odparł Will.
Amaury popatrzył krótko na Hannibala. Jedyne słowa, jakie wypowiedział wcześniej Will, brzmiały: „zostawiłeś mnie”. Młody mężczyzna zachowywał się jak lunatyk.
Will przykucnął przy martwym zwierzęciu i położył dłoń na jego ciepłym jeszcze ciele. Przesunął palcami po szorstkim futrze. Viggo przysunął łeb do rany po nożu (młodzieniec nawet nie wiedział, kiedy wypuścił z ręki smycz, ale musiało to być w chwili, gdy oderwał się od rzeczywistości) i różowym językiem chłeptał krew, dopóki nie został stanowczo odsunięty.
Amaury podręczną siekierką ścinał grubą gałąź, której mieli użyć do transportu zwierzęcia.
Will drgnął, gdy nagle w uchu usłyszał głęboki, wibrujący wdech jelenich nozdrzy… Ale gdy spojrzał w prawo, zobaczył tylko Hannibala klęczącego tuż obok i przekładającego sznur przez martwe ciało.
Amaury przykucnął naprzeciwko, by pomóc od drugiej strony. Will czuł na sobie spojrzenie Lectera, który wypatrywał u niego niepokojących symptomów. Teraz jednak młodzieniec zachowywał się spokojnie. Pewnie wykonał węzeł, mocując ciało dzika do gałęzi.
  ― Ja poniosę ― zadeklarował Amaury, biorąc drugi koniec uniesionej przez Hannibala gałęzi przed Willem. ― Ty pilnuj swojego psa.
  ― Viggo.
Will przywołał rozszczekanego towarzysza i podniósł koniec smyczy. Ruszyli w drogę powrotną. Gnębiło go poczucie przegranej. Z jednej strony wiedział, że Hannibal to szalenie atrakcyjny na wszystkie możliwe sposoby mężczyzna. Z drugiej nie przywykł do zabiegania o jego względy przez te wszystkie lata. Zawsze je miał. Jego uwaga dla Willa była dotąd niepodzielna, bo Will był jedyną osobą, która mogła go zrozumieć, zaakceptować, i która go fascynowała. Teraz, gdy nie był już jedyny, czuł się tak dziwnie, tak… źle.
Dopiero zrozumiał, jak bardzo nie lubi się dzielić.
Jak bardzo nie chce dzielić się Hannibalem Lecterem.
Może powinni o tym porozmawiać, lecz co miałby mu powiedzieć? Hannibal wiedział, że nie podoba mu się obecność Amaury’ego w ich życiu i nic sobie z tego nie robił, czy mocniejsze słowa, jakieś deklaracje – które nie leżały w naturze Willa – coś zmienią?
Może powinien zadbać o niego bardziej, okazywać mu jeszcze więcej uwagi. Nie spędzać większej części dnia samotnie z wędką w dłoni. Może potrzebował Amaury’ego, bo Will dawał mu za mało, był zbyt zamknięty w sobie.
  ― Hannibal, możemy oprawić go razem? ― zapytał, gdy znaleźli się w dużej piwnicy, w której Hannibal zazwyczaj obrabiał mięso na specjalnym długim stole.
  ― Oczywiście, Will ― odpowiedział Lecter.
  ― Nauczy mnie pan skórować? ― zapytał łagodnie Amaury.
  ― Miałem na myśli ― Will popatrzył na Amaury’ego ― bez niego.
Chłopiec zmarszczył lekko brwi, ale szybko przybrał na swoją doskonałą twarzyczkę wyraz bardziej zasmucenia niż złości.
  ― Dlaczego mnie tak nie lubisz, Will? Czujesz we mnie konkurencję? Nie martw się, doktor Lecter na pewno nie straci dla ciebie sympatii przez znajomość ze mną. Bardzo chciałbym zająć się dzikiem, którego upolowałem.
Will nachmurzył się i przeniósł spojrzenie na Lectera.
  ― Nie mogę patrzeć na tę fałszywą buźkę. Możemy? ― zapytał z naciskiem.


H.K.M. - 2018-01-14, 00:49

           Słońce schowało się ostatecznie za horyzontem w chwili, gdy martwe ciało dzika uniosło się w górę, wspierane na młodzieńczym ramieniu ― ciemna krew ubrudziła część nieskazitelnego płaszcza, zaznaczając na nim swą brunatną, kleistą obecność.
Hannibal kroczył tuż obok Willa, przypatrując mu się ukradkiem ― fakt, że jego drogi towarzysz z dnia na dzień czuł się widocznie gorzej, zaczynał go coraz mocniej niepokoić ― jedną z najbardziej zastanawiających zagadek, była sprawa postępującej z wolna...
Czym to właściwie było? Czy stan ciemnowłosego młodzieńca można było już określić chorobą? Choroby miały zazwyczaj na ogół swoje skutki, specyficzne objawy i sposoby leczenia. Jak można było wyleczyć niebezpiecznie rzeczywiste wizje, symptomy wskazujące po części zaburzenia osobowości, by za chwilę stanąć po drugiej stronie barykady i sugerować mu czystą psychozę...
Pozapalał światła w każdym pomieszczeniu, które znajdowało się na parterze ― wkrótce ujrzeli więc w pełnej krasie korytarze, przedpokój, dużą kuchnię z jadalnia i oba salony, a nawet niewielką salę, na której zwykł (dawniej) urządzać bankiety.
Zamierzał przyrządzić im przepyszną kolację (po głowie chodziły mu owoce morza, kruszony lód i świeżo wyciskany sos z czerwonego ananasa), ale plany pokrzyżowała mu para niezaprzeczalnie pięknych i niezaprzeczalnie rozbieganych, błękitnych oczu, wpatrzona w niego z determinacją, która mogłaby powalać swą mocą góry i mosty.
― Wybacz nam, Amaury ― przemówił miękko, zaskoczony jadem, którym Will tak pieczołowicie posługiwał się niemalże za każdym razem, kiedy mówił o chłopcu. ― Nie odmawiam, gdy prosi się mnie o rozmowę, zwłaszcza, gdy chodzi o mojego narzeczonego. Zasada stara, jak świat, mówi, że pewni ludzie mają u nas specjalne względy i przez lata niezbicie dowodzi mnie do wniosku, że jej słuszność nie uległa zmianom nawet na przestrzeni wieków. Muszę cię więc prosić o zrozumienie mojej postawy.
Błękit prześlizgnął się po gładkim obliczu młodego du Maurier ― Hannibal czuł pierwsze uderzenia lawiny, opadającej prosto w samo centrum jego domostwa.
― Hannibal w kulturalny sposób powiedział ci właśnie, że nie jesteś tu mile widziany. czas pomyśleć o wyjeździe.
Zanim Amaury zdążył jakoś skomentować wstrząsające słowa narzeczonego doktora Lectera, on sam wyprowadził go z salonu, zaciskając swą dużą dłoń na jego przegubie. Nie miał już siły ani ochoty na dalsze udawanie, że wszystko było w porządku ― zachowanie Willa było po prostu skandaliczne i Hannibal nie miał zamiaru dłużej go znosić.
Zamknął za sobą drzwi i pozwolił młodzieńcowi zająć miejsce pod ścianą, wbijając w niego spojrzenie pociemniałych od gniewu oczu. Patrzył i (Will musiał zdawać sobie z tego sprawę) czekał, podczas gdy jego zapasy cierpliwości kurczyły się w zastraszającym wręcz tempie.
Will odwzajemnił jego spojrzenie, ale w przeciwieństwie do niego, w jego oczach nie krył się już gniew, a jedynie dezorientacja, która choć w takiej chwili mało wiarygodna, wydała mu się niezaprzeczalnie...
― Przepraszam. To twój dom i twój gość. Nie powinienem był.
Suchy śmiech przypomniał mu czasy, gdy Will Graham, zatroskany i nieświadomy swej choroby chłopiec, patrzył na niego zza biurka (na którym on sam rozłożył starannie fotografie przedstawiające miejsca i dowody zbrodni), nie chcąc sobie uświadomić, że ostatnie godziny spędził w specyficznym stanie graniczącym między snem, a jawą.
Hannibal przymknął powieki i wypuścił przez nos długo wstrzymywany oddech ― wiedział, że nie mógł sobie teraz pozwolić na okazanie słabości ― musiał pozostać silny, stabilny. Dla niego, dla siebie. Dla nich obu.
― Proszę, postaraj się chociaż dać mu szansę, Will ― szepnął, wyciągając swą dużą dłoń, by ułożyć ją z pewnym wahaniem na jego gładkim policzku. ― Jeżeli w dalszym ciągu obecność Amaury'ego będzie czyniła ci tyle krzywdy, znajdę mu inne miejsce, ale zanim to nastąpi chcę mieć pewność, że chociaż spróbowałeś. W innym wypadku potraktuję to jako przejaw ignorancji. Wiesz, jak bardzo jej nie znoszę.
           ― To naturalne ― kontynuował z zapałem Amaury, robiąc przerwę tylko po to, by upić łyk wytrawnego wina; Hannibal przyglądał mu się uważnie, uderzony jego pasją, sposobem w jaki chłopiec się uśmiechał, gdy zaczynał wypowiadać się na interesujące go tematy. ― Że smaki przełamywane swoimi przeciwieństwami, kontrastujące z komponentem na tyle wyraźnie, by pozostawiać swój ślad na języku, na długo po tym, gdy już się go przełknęło, stanowią główny klucz do wytrawnych potraw. To właśnie dlatego nie mogę pozbyć się wrażenie, że twoja kuchnia jest najznamienitszą, z jaką miałem do tej pory do czynienia. Jestem pewien, że nigdy nie zapomnę smaku tego mięsa ― wymruczał młodzieniec, oblizując pełne wargi z pozostałości Nardi Poggio. Hannibal nie potrafił się powstrzymać, by nie podążyć spojrzeniem za ruchem błyszczącego języka ― sam nie wiedział kiedy zaczął mieć z tym trudności ― może dwa dni temu, kiedy wśród zachodzącego słońca, opierali się razem o drzewo, a on (wbrew jakiejkolwiek przyzwoitości) pochylał się, by móc zaciągnąć się młodym, świeżym zapachem? Może stało się to parę godzin później, gdy oprawiali wspólnie martwe ciało dzika, pozbywając go po kolei skóry, wnętrzności i wreszcie długo wyczekiwanego, wydzielającego silną woń krwi mięsa? Było coś niezwykle intymnego w sposobie, w jaki Amaury wsuwał swoje smukłe dłonie między poszczególne mięśnie, przytrzymując je, by ułatwić Hannibalowi ich porcjowanie długim, rzeźnickim nożem.
A może wszystko przybrało klarowniejszą postać następnego dnia, gdy spędzili go niemalże w całości właśnie w kuchni, rozprawiając swobodnie o potrawach i sposobach ich przyrządzania, siekając zioła, marynując nimi płaty przygotowanego mięsa i...
Nie, naprawdę nie potrafił powiedzieć kiedy jego zainteresowanie Amaury'm ze zwykłego, uprzejmego rodzaju, stało się niemalże nieznośne ― teraz, gdy rozmawiali przy stole, Hannibal odkrył, że ciężko było mu chociażby odwrócić od niego na chwilę wzrok. I myślał, rozmyślał o nim stanowczo za dużo, budując w swym pałacu umysłu najróżniejsze koleje dzisiejszej nocy ― od tych przepełnionych stosowną ilością dobrego wychowania i zabawy dla każdego gentlemana, do tych, które z dobrych wychowaniem miały naprawdę niewiele wspólnego.
I czuł się winny, oczywiście, że tak ― wiedział, że Will musiał obserwować wszystko ze swojego miejsca, wcielonego siłą w cień ― jego drogi przyjaciel był aż nazbyt domyślnym stworzeniem, by nie wiedzieć, co działo się właśnie między doktorem, a ich młodym gościem. Hannibal powstrzymywał się jednak tak długo, jak tylko potrafił, a zdecydowanie przestawał potrafić w momentach takich, jak ten, gdy pełne wargi układały się w słowa, które wprost pieściły jego duszę i zmysły, kiedy zielone oczy śledziły każdy jego ruch, rozświetlane przez czysty zachwyt, ilekroć napotykały jego własne.
― Stare przysłowie mówiące o przyciąganiu się przeciwieństw sprawdza się w niejednej dziedzinie naszego życia ― Hannibal przerwał długie milczenie, sięgając po butelkę z winem. Przeszedł się wolno wokół stołu, rozlewając każdemu z nich kolejną porcję; dolewając rubinowej cieczy do kieliszka należącego do młodego du Maruier, ponownie zaciągnął się ukradkowo jego unikatowym zapachem. Był zdziwiony, że jego słodka woń tak dobrze kontrastowała z kwaśną nutą Nardi Poggio...
Amaury wychylił się ponad jego ramieniem i (ku największemu zaskoczeniu Hannibala) posłał Willowi otwarcie chłodne spojrzenie, odbierając swój kieliszek wraz z najdelikatniejszym muśnięciem palców.
― Tak, to prawda, że przeciwieństwa się przyciągają ― przyznał, kiwając demonstracyjnie głową. Przez cały czas nie spuszczał spojrzenia ze szczupłej twarzy Willa Grahama, zupełnie tak, jakby chciał pozbawić go tchnienia za pomocą tej niepozornej, wydawałoby się, czynności. ― Nie oznacza to jednak, że na trwałe ze sobą zostają. Czasem kluczem do sukcesu jest równowaga ― kontynuował i nagle Hannibal zrozumiał, dokąd zmierzała jego wypowiedź.
― Równowagę miło zaburzyć chaosem... Wieczny spokój staje się po jakimś czasie mało satysfakcjonujący ― podsunął, zajmując na powrót swoje miejsce. Zerknął na milczącego do tej pory Willa; Viggo ułożył łeb na jego kolanie, zupełnie tak, jakby chciał mu tym samym dodać otuchy.
― Równowaga jest bardzo ważnym elementem w życiu każdego człowieka ― powtórzył uparcie Amaury, chwytając w szczupłe palce rękojeść noża. Pokroił wolno swój kawałek mięsa, zanurzając go w sosie żurawinowym. ― Bez stabilności nie ma mowy o jakiejkolwiek równowadze... Mam rację, doktorze?


CIĄG DALSZY